Komisarz Barbarotti. Przyszedł list z Monachium - Håkan Nesser - ebook

Komisarz Barbarotti. Przyszedł list z Monachium ebook

Nesser Håkan

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Morderstwo podczas rodzinnego spotkania

Boże Narodzenie pandemicznego roku 2020. Sławny malarz Ludvig Rute wbrew wszelkim urzędowym zakazom zaprasza rodzeństwo do wspólnego świętowania w znajdującej się na odludziu wsi Sillingbo. Ma im coś do zakomunikowania. Bracia i siostra nie widzieli się od lat, okoliczności są nietypowe a atmosfera napięta. W noc Bożego Narodzenia dochodzi do morderstwa.

Na miejsce zostają wysłani komisarz Gunnar Barbarotti i Eva Backman. Padający obficie śnieg i cień, jaki na wszystko rzuca pandemia sprawiają, że sytuacja przypomina stary angielski kryminał. Przynajmniej na początku. Zachodzi pytanie: czy sprawca przyszedł z zewnątrz, czy jednak jest to historia z gatunku „wszystko w rodzinie". A może korzenie sięgają dalekiej przeszłości?

Przyszedł list z Monachium ósmy tom z serii o komisarzu Gunnarze Barbarottim i jego koleżance a zarazem partnerce Evie Backman, został nominowany do nagrody Svenska Deckarakademin za najlepszy szwedzki kryminał w roku 2023.

„Jest on, prawdę mówiąc, od dawna jeden z moich ulubionych autorów"

Leif GW Persson

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 351

Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I

22–25 grud­nia

1

Lars

Dwa dni przed Wigi­lią roku Pań­skiego 2020 Lars Rute wła­śnie tan­ko­wał samo­chód na sta­cji ben­zy­no­wej nie­da­leko Jönköpingu, gdy – w chwili prze­ni­kli­wo­ści – zdał sobie sprawę, że jest wście­kły, i to w zasa­dzie na wszystko.

Wpraw­dzie w mil­cze­niu, bo tłu­mił to w zgo­dzie ze swoim powścią­gli­wym spo­so­bem bycia. Nie­mniej był wście­kły.

Na swego naj­star­szego brata Ludviga, ego­cen­trycz­nego i zaję­tego tylko sobą palanta, przez któ­rego Lars ster­czy teraz na wie­trze, mocu­jąc się z zacię­tym wle­wem do baku, i stara się nie myśleć o tym, że chce mu się sikać.

Na swoją sie­dzącą w cie­ple samo­chodu żonę Ellen, ze świeżo poma­lo­wa­nymi paznok­ciami i słu­chaw­kami do audio­bo­oka, która go prze­ko­nała do tej wyprawy w poprzek Szwe­cji. I to mimo że covid sze­rzy się w zastra­sza­ją­cym tem­pie, a wła­dze wysto­so­wały apel do wszyst­kich, by zostali w domach, gdzie Boże Naro­dze­nie spę­dzą ze swo­imi kwiat­kami donicz­ko­wymi, kotami i nikim wię­cej.

Na sza­le­ją­cego od roku wirusa covid-19, bo ten zmu­sił go do zwi­nię­cia inte­resu i sprze­daży obu restau­ra­cji, które z powo­dze­niem pro­wa­dził przez wiele lat.

Na Urząd Zdro­wia Publicz­nego, tę bandę nie­kom­pe­tent­nych marud­nych dzia­dów i bab, któ­rzy pod­pie­ra­jąc się codzien­nie mnó­stwem wykre­sów i liczb, wypo­wia­dają dołu­jące fra­zesy trans­mi­to­wane na żywo przez osiem­na­ście sta­cji, ale wydają się zupeł­nie nie przej­mo­wać tym, że w real­nym świe­cie – w domach opieki, na prze­peł­nio­nych SOR-ach i gdzieś tam jesz­cze – ludzie padają jak muchy, a per­so­nel szpi­talny wymio­tuje krwią i co minutę ktoś składa wypo­wie­dze­nie.

A jak korek od baku puścił w końcu, można było się wście­kać, lejąc cho­ler­nie drogą ben­zynę:

Na rząd, który nie potra­fiłby zarzą­dzać choćby spół­dziel­nią miesz­ka­niową, bo nie umie pod­jąć żad­nej decy­zji i tylko pusz­cza bąki w postaci bez­sen­sow­nych, nie­prze­strze­ga­nych prze­stróg z takim skut­kiem, że Szwe­cja należy do państw o naj­więk­szej śmier­tel­no­ści na covid w prze­li­cze­niu na sto tysięcy miesz­kań­ców.

Na Asy­ryj­czy­ków w Södertälje i oko­licy, któ­rzy urzą­dzają wiel­kie imprezy z tań­cami, mając w dupie to, że przez nich wirus roz­nosi się po kraju jak nasionka mniszka lekar­skiego.

Na dru­żynę hoke­jową z Oskar­shamn, którą spon­so­ro­wał spo­rymi sumami ze swo­ich restau­ra­cji, gdy fak­tycz­nie uda­wało jej się utrzy­mać w lidze kra­jo­wej, ale teraz zali­czyła trzy­na­ście prze­gra­nych meczów z rzędu. Dzięki choć za to, że nie wolno było cho­dzić na mecze, bo przy­naj­mniej nie musiał sie­dzieć w loży hono­ro­wej i uda­wać, że się cie­szy.

I wresz­cie na maseczkę zaku­pioną przez Ellen, którą teraz zało­żył i w któ­rej wszedł do sklepu, żeby się wysi­kać, zapła­cić za ben­zynę i kupić sobie kawę. Spoj­rzał na sie­bie w lustrze toa­lety i stwier­dził, że wygląda, jakby miał na twa­rzy parę dzie­cię­cych maj­te­czek. Błę­kit­nych w czer­wone pozio­meczki albo jakieś inne jagody.

Jestem zmę­czony, pomy­ślał Lars Rute i zapiął roz­po­rek. Tak cho­ler­nie pie­kiel­nie zmę­czony tym całym spek­ta­klem zwa­nym życiem.

– Udało się? – spy­tała Ellen, kiedy znów usiadł za kie­row­nicą.

– Może być – odparł Lars. – Ile kupi­łaś tych mase­czek?

– Dwie­ście. Super­ta­nio.

– Wie­rzę – powie­dział.

– Wczo­raj było prze­si­le­nie.

– Co? – zdzi­wił się.

– Naj­krót­szy dzień w roku. Teraz będzie już wid­niej.

– To faj­nie – zauwa­żył, spa­rzył sobie język kawą i uru­cho­mił sil­nik.

Potem przez kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów jazdy nie roz­ma­wiali. Jed­nak ciem­ność gęst­niała wokół nich i ich sta­rej zmę­czo­nej skody, a była dopiero trze­cia czy wpół do czwar­tej po połu­dniu. Lars z jakie­goś powodu przy­po­mniał sobie inne Boże Naro­dze­nie sprzed dzie­się­ciu lat czy coś koło tego, kiedy z kolo­ro­wymi drin­kami w dło­niach sie­dzieli na leża­kach na roz­pa­lo­nej słoń­cem plaży w Taj­lan­dii. Ani jed­nego zmar­twie­nia jak okiem i myślą się­gnąć. To dopiero wspo­mnie­nie.

– Jed­nak uwa­żam, że cie­ka­wie będzie się z nim spo­tkać – prze­mó­wiła w końcu Ellen, gdy jak nale­żało przy­pusz­czać, w jej audio­bo­oku nastą­piła pauza.

Powie­działa to po raz czwarty czy piąty od wczo­raj, to zna­czy odkąd sprawa się poja­wiła, więc Lars się nie ode­zwał.

– Mam na myśli, że to jed­nak twój brat, a ni­gdy go nie widzia­łam.

To prawda. Lars i Ellen poznali się w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym roku, a Ludvig w tym samym roku osiadł na dobre na Riwie­rze i w ciągu dwu­dzie­stu czte­rech lat, które minęły od tam­tej pory, bra­cia nie mieli ze sobą żad­nego kon­taktu. Ow­szem, parę kar­tek na Boże Naro­dze­nie, jakieś pozdro­wie­nia mailem, ale nic wię­cej.

Miało to swoje powody, jak pra­wie wszystko.

Kon­takty z pozo­sta­łym rodzeń­stwem Larsa były nieco lep­sze, ale też nie­wiele. Ellen spo­tkała się z każ­dym z nich po dwa razy i były to wła­ści­wie incy­denty, nie­pla­no­wane jak ból zęba. Zatem raczej nie można mówić o jakichś uczu­ciach rodzin­nych.

Co rów­nież miało swoje powody. Być może te same.

– Przy­kro tylko, że on jest chory.

Lars nie powstrzy­mał par­sk­nię­cia.

– Jesz­cze się prze­ko­namy, jak z tym jest.

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Tylko to, co powie­dzia­łem. Że się prze­ko­namy.

– Czyli myślisz, że coś się nie zga­dza. Po co miałby mówić, że jest chory, jeśli tak nie jest?

Lars wes­tchnął i zaczął wyprze­dzać tira. Ellen mil­czała, jak zawsze, kiedy wyprze­dzał. Jakby po cichu się modliła, żeby zdą­żyli, zanim się zde­rzą czo­łowo z innym tirem. Zauwa­żył, że cza­sami w kry­tycz­nych sekun­dach zamy­kała też oczy, podob­nie jak przy strasz­nych sce­nach w fil­mie w tele­wi­zji albo w kinie.

Cho­ciaż w kinie nie byli od… pró­bo­wał poli­czyć… co naj­mniej pięt­na­stu lat. Ostat­nim fil­mem, który oglą­dali razem w praw­dzi­wym kinie, był szwedzki kry­mi­nał ze Sve­nem Wol­l­te­rem, i mogło to być nawet w tam­tym tysiąc­le­ciu. No bo po co cho­dzić do kina, jeśli można obej­rzeć film w domu? I w dodatku unik­nąć obrzy­dli­wego zapa­chu popcornu.

Wyprze­dza­nie udało się, a Ellen ponow­nie otwo­rzyła usta.

– Prze­cież będziemy tylko we czwórkę, czyli trzy­mamy się zale­ceń z góry.

– Ech, te zale­ce­nia – odpo­wie­dział Lars.

– Nawet dobrze wyszło, skoro Lisa z Mal­col­mem nie mogą przy­je­chać na święta, prawda?

Lars zdał sobie sprawę, że oto ma jesz­cze jeden powód, żeby się wście­kać. Wielka Bry­ta­nia. Córka Lisa stu­dio­wała od dwóch lat na Lon­don Uni­ver­sity i pra­wie od tego samego czasu cho­dziła z nie­ja­kim Mal­col­mem Inning­sem, w związku z czym mło­dzi mieli przy­je­chać na Boże Naro­dze­nie do Oskar­shamn. Pan­de­mia pokrzy­żo­wała jed­nak szyki chęt­nym na eska­pady tego rodzaju; jeśli jakieś pań­stwo radziło sobie z wiru­sem gorzej niż Szwe­cja, była to Anglia. Jesz­cze kilka dni temu można było snuć jakieś nadzieje, ale wtedy w hrab­stwie Kent albo gdzieś tam odkryli nową muta­cję, no i pra­wie wszyst­kie kraje w Euro­pie wstrzy­mały ruch pasa­żer­ski z Wysp. Nawet Szwe­cja.

Na doda­tek klaun wszech cza­sów, pre­mier Boris John­son, znany rów­nież jako Gumowa Kaczka, wyra­ził zamiar wyrwa­nia swego kraju z Unii Euro­pej­skiej, co miało nastą­pić za nieco ponad tydzień. Pro­wa­dziło to do kom­pli­ka­cji rów­nie nie­prze­wi­dy­wal­nych jak odwrotna strona księ­życa. Tak, kurde – pomy­ślał Lars Rute, ochla­pu­jąc sobie kawą swe­ter, trzeba by się wypro­wa­dzić na Tongę.

– Dla­czego nic nie mówisz? W końcu jedziemy do two­jego brata, nie?

Lars musiał się zasta­no­wić przez chwilę.

– Co powie­działa ta kobieta, z którą roz­ma­wia­łaś, że jak ma na imię?

– Cathe­rine, wiesz o tym. Prze­cież czy­ta­łeś ten list.

– Cathe­rine, no wła­śnie. Jak myślisz, ile ona ma lat?

– A jakie to ma zna­cze­nie w tej sytu­acji?

– Nie wiem. W każ­dym razie Ludvig będzie zaraz miał sześć­dzie­siąt.

– Chcesz powie­dzieć, że mia­łaby być sporo od niego młod­sza?

– W każ­dym razie raczej nie star­sza.

– No i?

Była poiry­to­wana. Wska­zy­wały na to krót­kie odpo­wie­dzi jak „no i?”. Zasta­no­wił się, czy zała­go­dzić lekko obecny nastrój, czy zosta­wić, jak jest, i zde­cy­do­wał się na nieco cie­plej­sze podej­ście. Wystar­czy dwójka wro­gów pod­czas nad­cho­dzą­cych świąt – Ludvig i jego młoda towa­rzyszka życia. Rze­czy­wi­ście tak stało w liście: Jestem jego towa­rzyszką życia. Fakt, że naj­wy­raź­niej znała szwedzki, był sam w sobie pewną oso­bli­wo­ścią.

Ale, co już powie­dziano, miał przed sobą zma­ga­nia z dwoj­giem prze­ciw­ni­ków, więc dodat­kowe tar­cia z żoną wydały mu się… cał­kiem zbęd­nym dodat­kiem.

– Naprawdę mówiła bez akcentu? – spy­tał.

Ellen posta­no­wiła przy­wró­cić go do łask.

– Może z maleń­kim. A jeśli, to oczy­wi­ście fran­cu­skim… jed­nak nie zorien­to­wa­łam się, ile może mieć lat.

– Cóż, okaże się – powie­dział. – I masz rację, że to bez zna­cze­nia. Głodna jesteś? Zro­bimy przy­sta­nek, żeby zjeść gdzieś kieł­ba­skę, czy jedziemy aż do końca? Zostały chyba ze trzy godziny… w każ­dym razie pra­wie.

– Mogłeś sobie coś kupić, kiedy tan­ko­wa­łeś auto.

– Nie jestem głodny – odparł. – Pyta­łem, czy może ty jesteś.

– Ja nie – stwier­dziła Ellen. – Prze­cież zje­dli­śmy kanapki. I zostały jesz­cze dwa jabłka, chcesz jedno?

Kawa z jabł­kiem, pomy­ślał Lars Rute i podzię­ko­wał uprzej­mie.

– No dobra – powie­działa, włą­cza­jąc ponow­nie audio­bo­oka. – Tak czy ina­czej, cie­ka­wie będzie poznać ich oboje. To będą pamiętne święta, cokol­wiek się zda­rzy.

Może i powie­działa słowo prawdy, pomy­ślał Lars Rute.

Przez następ­nych kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów jazdy w ciem­no­ści w kie­runku zachod­nim rze­czy­wi­ście roz­my­ślał o swoim naj­star­szym bra­cie, nie spo­sób było tego unik­nąć. Dzie­liło ich pięć lat, ale zna­cze­nie miała nie tylko róż­nica wieku. Cho­dziło o poczu­cie god­no­ści. Tak to postrze­gał, odkąd stał się na tyle doro­sły, aby zro­zu­mieć pewne ukryte mecha­ni­zmy. Na przy­kład jak wiele albo jak mało miej­sca czło­wiek ma prawo zaj­mo­wać na tym świe­cie.

Co zostało mu dane. Jak to mówią, jaki dostał przy­dział.

Tak było od samego początku. Ludvig był naj­star­szym synem i tym, któ­rego rodzice (to zna­czy tata Leopold, któ­rego przy­dział był znacz­nie więk­szy niż mamy Sylvi) trak­to­wali jak perłę w koro­nie.

Dzie­dzic. Lars sły­szał cza­sem, jak słowo to padało w gro­nie przy­ja­ciół. Bóg jeden wie, o co cho­dziło z tym dzie­dzic­twem, ale nie miało to zna­cze­nia. Ludvig miał zostać kimś. Nie­ja­sne kim, ale jed­nak.

A jeśli Ludvig był następcą tronu, to brat Leif został w suk­ce­sji nume­rem dwa, bez naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Tacie Leopol­dowi ni­gdy nie zale­żało na tym, żeby łago­dzić albo zama­sko­wać stan rze­czy, więc Lars tra­fił na swoje ledwo widoczne miej­sce w rodzi­nie, zanim jesz­cze umiał mówić. Po latach nie przy­po­mi­nał sobie, by zanim został nasto­lat­kiem, miał jakieś wła­sne ubra­nia; wszyst­kie spodnie, koszule, kurtki i czapki nosił naj­pierw Ludvig i/lub Leif, dopiero potem tra­fiały do niego. Podob­nie z bie­li­zną i butami. Nie dla­tego, żeby nie mogli sobie pozwo­lić na kupno nowych, ale tak było prak­tycz­niej.

Miał być dziew­czynką. Po dwóch wspa­nia­łych chłop­cach, jakimi byli Ludvig i Leif, ocze­ki­wa­nie, że teraz uro­dzi się dziew­czynka, było zupeł­nie upraw­nione. Co za sens mieć jesz­cze jed­nego syna w rodzi­nie? W dodatku wątłego, gry­ma­śnego i sika­ją­cego w łóżko aż do pią­tego roku życia. W niczym nie­przy­po­mi­na­ją­cego swo­ich krzep­kich i ener­gicz­nych star­szych braci.

I w końcu przy­szła na świat ta dziew­czynka. Nie­cały tydzień po tym, jak trzy lata skoń­czył Lars, któ­rego uro­dziny prze­pa­dły, bo matka już leżała w szpi­talu, aby powić upra­gnio­nego aniołka. Od tam­tej pory uro­dziny jego i sio­stry obcho­dzono zawsze wspól­nie. Co też było prak­tyczne, a kto by tam zwra­cał uwagę, że Louise zawsze dosta­wała wię­cej pre­zen­tów. Prze­cież to dziew­czynka i w dodatku naj­młod­sze dziecko. Inny punkt widze­nia byłby wyra­zem małost­ko­wo­ści, a tego prze­cież w rodzi­nie Rute nie było.

A więc Louise. Przy­szła na świat trze­ciego lipca, w godzi­nie zorzy poran­nej, w związku z czym na dru­gie imię dali jej Aurora. Roku tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego, co ozna­czało, że cała czwórka rodzeń­stwa uro­dziła się w ciągu jed­nej dekady. Ludvig w sześć­dzie­sią­tym pierw­szym roku, Leif w sześć­dzie­sią­tym trze­cim, Lars w sześć­dzie­sią­tym szó­stym, a Louise w sześć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym. Nie­małe osią­gnię­cie mamy Sylvi i jego samego, jak to lubił pod­kre­ślać Leopold Rute pod­czas róż­nych kola­cy­jek i podob­nych spo­tkań.

W latach sześć­dzie­sią­tych robi­li­śmy dzieci. Sta­ra­li­śmy się, kurde. Rute się naprawdę nie lenił, ha ha ha.

Nazwi­sko Rute zostało wywie­dzione od nazwy para­fii na pół­nocy Gotlan­dii, gdzie Leopold się uro­dził i wycho­wał. Pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej, epi­de­mii hisz­panki, w rodzi­nie kamie­niar­skiej i tak dalej, i temu podobne. W oko­licz­no­ściach har­tu­ją­cych tego, kto prze­żyje.

Cho­lera jasna – pomy­ślał Lars Rute, wyprze­dza­jąc jakiś cią­gnik. Co na dwa dni przed Bożym Naro­dze­niem robi na dro­dze cią­gnik? Deszcz ze śnie­giem i na doda­tek zero stopni; według nawi­ga­cji jazda z Oskar­shamn do Sil­lingbo powinna zabrać sześć godzin, ale przy tych warun­kach dro­go­wych nale­żało dodać jesz­cze godzinę, żeby doje­chali cało. Zresztą wszystko jedno, gdy czło­wie­kowi i tak nie zależy na tym, żeby doje­chać.

Wró­cił do roz­my­śla­nia o rodzi­nie. Miał wspo­mnie­nie, które było takim defi­ning moment, jak to mówią po angiel­sku. Czyli momen­tem defi­niu­ją­cym. Lars przez dwa seme­stry stu­dio­wał angiel­ski na uczelni w Örebro i była to jego jedyna trwała zdo­bycz w świe­cie stu­diów poli­ce­al­nych, jed­nak zawa­lił dwa kolejne egza­miny i poszedł do pracy. Uznał wszakże, że opa­no­wał język, co oka­zało się choćby wtedy, gdy wraz z Ellen odwie­dził Lisę w Lon­dy­nie.

Wspo­mniany moment był nieco dłuż­szy od chwili, ale nie­zbyt. Wyda­rzył się w maju tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego, gdy Leopold Rute leżał w szpi­talu w Örebro, cze­ka­jąc na śmierć. Wino­wajcą tego stanu rze­czy był rak płuc z licz­nymi prze­rzu­tami, co po pra­wie czter­dzie­stu latach inten­syw­nego pale­nia nie dzi­wiło nawet jego samego. Wszystko ma swój kres, doty­czy to rów­nież fabry­kan­tów sta­rej daty (obu­wie dam­skie i męskie na gumo­wej pode­szwie), a kiedy zdał sobie sprawę, że nie jest to kwe­stia tygo­dni czy mie­sięcy, ale dni, a może i godzin, posta­no­wił wezwać do sie­bie rodzinę. To zna­czy czwórkę dzieci oraz Sylvi, która uro­dziła je wszyst­kie, a pła­kała już od lutego, kiedy w końcu zro­zu­miała, do czego to zmie­rza, aż jej się skoń­czyły łzy. Zresztą powinna zosta­wić sobie coś na pogrzeb. Chyba nie tylko Lars był zda­nia, że twarz matki wyglą­dała jak wyci­śnięta cytryna. W ciem­nych oku­la­rach, tak na wszelki wypa­dek.

To ostat­nie było rzecz jasna nie­istotne, ale nawet teraz, czter­dzie­ści lat póź­niej, Lars miał ją przed oczami, jakby patrzył na zdję­cie. Osoby, która kur­czy się, aby opu­ścić ten ziem­ski padół. W rze­czy­wi­sto­ści potrze­bo­wała kilku lat, aby dotrzeć do mety; cóż, czło­wiek strzela, Pan Bóg kule nosi.

W cza­sie, gdy u Leopolda stwier­dzono raka, ale być może rów­nież wcze­śniej, wystą­piły u niego objawy pew­nej demen­cji; nie do końca wycho­dziło mu roz­róż­nia­nie ludzi, wyda­rzeń, zja­wisk i tak dalej. Jed­nak teraz, oto­czony przez całą swoją bli­ską sercu rodzinę – uko­chaną i znacz­nie młod­szą mał­żonkę, potom­stwo, począw­szy od dzie­więt­na­sto­let­niego Ludviga, który wkrótce miał zda­wać maturę i był nader uro­dzi­wym mło­dzień­cem, aż po zło­to­włosą księż­niczkę Louise, lat jede­na­ście, wkrótce dwa­na­ście – umie­ra­jący patriar­cha nie mógł się powstrzy­mać przed wygło­sze­niem ostat­nich roz­wa­żań i kilku słów na drogę dla każ­dego z osobna.

Lars był w tym cza­sie prysz­cza­tym i wsty­dli­wym czter­na­sto­lat­kiem, do tego uczu­lo­nym na pyłki, chciało mu się sikać i czuł się okrop­nie zaże­no­wany sytu­acją, nawet mie­rząc to wła­sną skąpą miarą.

– Eeer­rhhhh! – zain­to­no­wał ojciec ze swego łóżka szpi­tal­nego. – Skoro się tu wszy­scy zebra­li­śmy w ten piękny, skrzący się dzień stycz­niowy…

Tu się zacu­kał. Kurde, prze­cież jest maj – pomy­ślał Lars, a pozo­stali pew­nie rów­nież. Leopold chrząk­nął ponow­nie, ruszył z prze­mó­wie­niem, w któ­rym krótko i tre­ści­wie przed­sta­wił to, co czeka – nie jego, bo jego los był zapi­sany w gwiaz­dach, lecz pozo­sta­łych po kolei: żonę Sylvi (wiele lat korzy­sta­nia z życia), Ludviga (arty­stę, który zadziwi świat swoim malar­stwem), Leifa (rek­tora jed­nego z naszych uni­wer­sy­te­tów, któ­rym zosta­nie w ciągu naj­bliż­szej dekady… naj­wy­żej dekady, nota­bene… albo pre­miera, niech sam wybie­rze), dalej… tu znów stra­cił wątek i zro­bił zdu­mioną minę.

– A tyś co za jeden?

Spoj­rzał ze zło­ścią na Larsa, który omal się nie posi­kał. Już miał otwo­rzyć usta i tłu­ma­czyć, kim jest i jak się nazywa, ale się spóź­nił. Ojciec zbył go mach­nię­ciem ręki i utkwił spoj­rze­nie w małej Louise, która stała, trzy­ma­jąc za rękę mamę Sylvi, i tak się uśmie­chała, że musiała ją od tego boleć twarz – i z tym pięk­nym obra­zem przed oczami Leopold Rute wygło­sił pełną róż­nych zwro­tów prze­mowę na temat kobie­cej istoty (nie­po­ję­tej, pięk­nej, rów­nie zagad­ko­wej, jak udu­cho­wio­nej, która jest kwin­te­sen­cją życia, jej oczy, jej włosy, jej zapach, jej tajem­ni­czość, jej piersi i tyłek…). W tym miej­scu dostał ataku kaszlu, który omal nie dopro­wa­dził go do kresu, ale zapewne został usły­szany na kory­ta­rzu, bo przy­bie­gła pie­lę­gniarka, a zaraz za nią druga, i skoń­czyła się ta magiczna chwila.

Roze­szli się. Lars zna­lazł toa­letę i mógł sobie wresz­cie ulżyć, a następ­nego ranka Leopold Rute już nie żył.

Jed­nak tamte słowa wciąż żyły.

A tyś co za jeden?

Roz­my­ślał o nich i śnił. W snach dal­sze wyda­rze­nia przed­sta­wiały się róż­nie. Zda­rzało się, że się posi­kał i na pod­ło­dze szpi­tala utwo­rzyła się wielka, żenu­jąca kałuża. Albo też pod­cho­dził do taty i dawał mu w pysk. Cza­sem ojciec od tego umie­rał, a Lars tra­fiał do wię­zie­nia, a cza­sem mu odda­wał – zaska­ku­jąco mocno jak na umie­ra­ją­cego. A raz Lars dostał skrzy­deł i wyfru­nął przez okno, ale nie­za­leż­nie od wer­sji, którą zaczerp­nął z zasob­nego skła­dziku ze snami, budził się zawsze wypom­po­wany tak, jakby wziął udział w Biegu Wazów albo sto­czył walkę z niedź­wie­dziem.

A więc Ludvig. Wszak Lars i Ellen jechali przez ciem­ność nie do śpią­cego snem wiecz­nym Leopolda, tylko do świa­to­wej sławy mala­rza Ludviga Rutego.

Bo tak się rze­czy­wi­ście stało. Średni brat Leif nie został rek­to­rem uczelni ani pre­mie­rem, tylko docen­tem, też nie byle co. Jeśli jed­nak cho­dzi o naj­star­szego z rodzeń­stwa, to prze­po­wied­nia ojca speł­niła się z wręcz zaska­ku­jącą traf­no­ścią. Wpraw­dzie Ludvig wcze­śnie obja­wił swoje arty­styczne talenty i ambi­cje, ale kiedy już zdał maturę i trzask-prask został przy­jęty do pry­wat­nej szkoły malar­skiej w Kopen­ha­dze – na pod­sta­wie dwóch przy­sła­nych prac, małego olej­nego obrazu mary­ni­stycz­nego i akwa­reli przed­sta­wia­ją­cej skraj lasu z oko­lic Fju­ge­sta – jego talent roz­kwit­nął w całej pełni. Malo­wał kra­jo­brazy, grę pro­mieni sło­necz­nych na wodzie i opusz­czone domy. I sprze­da­wał obrazy. Wysta­wiał zarówno w Szwe­cji, jak i za gra­nicą, dosta­wał sty­pen­dia i zamó­wie­nia publiczne, już w wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat mógł dobrze żyć ze swo­jej sztuki. Dzie­sięć lat po śmierci ojca był już tak uzna­nym mala­rzem, że miesz­kał w trzech kra­jach: Wło­szech, Fran­cji i Szwe­cji (tylko przez parę let­nich mie­sięcy, naj­le­piej w Archi­pe­lagu Sztok­holm­skim, i wystar­czy), a na Mid­som­mar w 1995 roku, pod­czas ich ostat­niego spo­tka­nia, ceny jego obra­zów wystrze­liły do takiego poziomu, że mógłby zapewne do śmierci żyć z tego, co nama­lo­wał do tej pory. Gdyby chciał. Oczy­wi­ście nie zechciał, bo malo­wał dalej i sta­wał się coraz zamoż­niej­szy. Kilka lat temu Lars prze­czy­tał w gaze­cie, że jeden z obra­zów brata, zaty­tu­ło­wany Kamie­nie, drzewa, został sprze­dany za milion koron.

No i kto w takich oko­licz­no­ściach nie osiadłby na Riwie­rze? Pro­ble­mem, pomy­ślał Lars w momen­cie, gdy dro­go­wskaz infor­mo­wał go, że do Kym­linge zostało trzy­dzie­ści pięć kilo­me­trów, a więc pro­ble­mem było to, że Ludvig był ego­cen­trycz­nym par­szyw­cem. Był… Lars zasta­na­wiał się nad wła­ści­wymi sło­wami przez kilka kilo­me­trów jazdy… eli­ta­ry­stycz­nym dup­kiem o wręcz kli­nicz­nym defi­cy­cie empa­tii i zro­zu­mie­nia dla uwa­run­ko­wań innych ludzi. Kto nie daje sobie rady na tym świe­cie, jest widać słaby na umy­śle. Ludzie na ogół są idio­tami. Demo­kra­cja to opium dla ludu. Czło­wiek, który do trzy­dziestki nie zgro­ma­dzi paru milio­nów, jest zapewne umy­słowo upo­śle­dzony. Współ­czu­cie jest tym samym co sła­bość. Mala­rze, któ­rzy nie potra­fią się utrzy­mać ze swo­jej sztuki, powinni pra­co­wać jako kurie­rzy albo zająć się gminną poli­tyką.

I temu podobne. Lars myślał czę­sto, że nawet gdyby ni­gdy nie doszło do wie­czor­nych i noc­nych wyda­rzeń w Bre­vens bruk, jego sto­su­nek do Ludviga byłby i tak ten sam. Zada­wa­nie się z nim było jak syf dla duszy. Lars ni­gdy nie miał syfa ani w duszy, ani gdzie indziej, kie­dyś usły­szał to okre­śle­nie i uznał, że oddaje uczu­cia, jakie żywił do swego sław­nego brata.

A teraz jechali do owego nie­zno­śnego nar­cyza, żeby spę­dzić z nim Boże Naro­dze­nie.

Cho­rego?

Prze­cho­dzą­cego coś w rodzaju kry­zysu?

Tak stało w liście od towa­rzyszki życia Cathe­rine. Ludvig jest chory i przy­gnę­biony, chce po latach zoba­czyć się ponow­nie ze swoim bra­tem. Para arty­stów mieszka w sta­rym domu uży­czo­nym im na zimę przez kolegę. W Sil­lingbo, wio­sce na Pust­ko­wiu na zachod­niej rubieży pośród szwedz­kiego lasu świer­ko­wego; Ludvig wyra­ził tęsk­notę za ojczy­zną. Trudno o lep­sze miej­sce, jeśli szuka się bez­piecz­nego azylu w cza­sach zarazy. Jak to mówią, z dala od utar­tego szlaku, napi­sała Cathe­rine. A cztery osoby mogą prze­cież spę­dzić święta razem, prawda? Nie jest to sprzeczne z żad­nymi zale­ce­niami władz. A więc pro­simy, wsia­daj­cie do samo­chodu i wpad­nij­cie do nas! Może to ostat­nia oka­zja, żeby się zoba­czyć, a Ludvi­gowi naprawdę na tym zależy. Zadbamy o jedze­nie i napoje, wystar­czy, że zabie­rze­cie ze sobą szczo­teczki do zębów i otwarte umy­sły.

Otwarte umy­sły? – zdzi­wił się Lars. A co to, kurde, zna­czy? Wpad­nij­cie? Prze­szło pięć­set kilo­me­trów. List przy­szedł w pią­tek. Osiem­na­stego. Ellen zadzwo­niła pod podany numer, kiedy już było prze­są­dzone, że Lisa z Mal­col­mem zostaną w Lon­dy­nie. Poroz­ma­wiała przez kilka minut z tą Cathe­rine i sprawa została posta­no­wiona. Lars nie miał z tym nic wspól­nego. Ani tro­chę. Nie jego wina, jeśli wszystko szlag trafi.

– Ile jesz­cze zosta­nie kilo­me­trów za Kym­linge? – spy­tała nagle Ellen.

– Chyba sześć­dzie­siąt – odparł. – Czyli jakaś godzina… na pół­nocny zachód, pro­sto w las. Jesz­cze godzina i byli­by­śmy w Nor­we­gii.

– Nie wpu­ści­liby nas – zauwa­żyła. – Mam na myśli, że przez pan­de­mię.

– Nie będziemy spraw­dzać. Pój­dziemy na bur­gera w Kym­linge?

Pokrę­ciła głową.

– Jak doje­dziemy, będzie na nas cze­kała porządna kola­cja.

– Ona tak powie­działa? Ta Cathe­rine?

– Tak. Nie­grzecz­nie by było, gdy­by­śmy przy­je­chali obje­dzeni śmie­cio­wym żar­ciem.

– No dobrze. Spójrz, zaczyna porząd­nie śnie­żyć. Przez ostat­nie kilo­me­try będziemy musieli peł­znąć.

– Wie­rzę w cie­bie. – Ellen poło­żyła mu przy­jaź­nie rękę na kola­nie. – Nie chcę obcho­dzić Wigi­lii, leżąc w jakimś rowie.

– Wigi­lia jest dopiero poju­trze – przy­po­mniał jej. – Zdą­ży­li­by­śmy się wydo­stać.

Miej­sco­wość Sil­lingbo leżała na zbo­czu scho­dzą­cym nad jakąś wodę – w ciem­no­ści można się było jej tylko domy­ślać, ale na pewno tam była – i wyda­wała się skła­dać z iluś opusz­czo­nych domów roz­rzu­co­nych dość równo i rzadko po obu stro­nach prze­ci­na­ją­cej ją drogi. Poza jakąś palącą się tu i ówdzie lampką dla ochrony, we wszyst­kich budyn­kach było ciemno z wyjąt­kiem ostat­niego po pra­wej: spo­rej drew­nia­nej, dwu­pię­tro­wej budowli poło­żo­nej w odle­gło­ści około pięć­dzie­się­ciu metrów od lasu. Tu świe­ciło się we wszyst­kich oknach, a szpa­ler ogro­do­wych pochodni rzu­cał słabe migo­tliwe świa­tło na drogę aż do wjazdu znaj­du­ją­cego się mię­dzy dwoma solid­nymi słup­kami bramy.

– No to jeste­śmy – powie­dział Lars, skrę­ca­jąc. – Wygląda jak dawna wiej­ska szkoła.

– Zga­dza się – odparła Ellen. – Wspo­mniała o tym, kiedy z nią roz­ma­wia­łam. Pomy­śleć tylko, że kie­dyś dzieci uczyły się tutaj czy­tać i racho­wać. Musiało to być dawno temu.

– I dosta­wały trzcinką – dodał Lars. – Szkoła była obo­wiąz­kowa już w dzie­więt­na­stym wieku, cza­sem trzeba było z domu iść godzinę, zanim się dotarło na miej­sce… i tyle samo, żeby wró­cić.

– No popatrz, też wtedy cho­dzi­łeś?

Nie chciało mu się odpo­wia­dać. Wje­chał na nie­równe zaśnie­żone podwó­rze i zapar­ko­wał obok innego samo­chodu, praw­do­po­dob­nie jagu­ara.

No bo czemu nie? – pomy­ślał z nie­po­wstrzy­maną iry­ta­cją. Cieszmy się, że nie rolls-royce.

Drzwi wej­ściowe się otwo­rzyły i na oświe­tlone kamienne schody wyszła kobieta. Była ubrana w długą czer­woną suk­nię, na czar­nych wło­sach miała rów­nie czer­wony beret i wyglą­dała na dwa­dzie­ścia pięć lat. Wyda­wała się tutaj zupeł­nie nie na miej­scu, jakby w kościele posta­wić kom­bajn. Tyle że była od niego ład­niej­sza.

Cathe­rine, bez wąt­pie­nia.

2

Linn

Powie­dzia­łam „tak” i już w następ­nej sekun­dzie poża­ło­wa­łam. Zgo­dzi­łam się ze względu na mamę, cho­ciaż cza­sem powin­nam być dla niej mniej współ­czu­jąca. Jak­bym nie miała dość wła­snych pro­ble­mów.

Jed­nak to już minął rok, gdy wszy­scy jakby stra­cili opar­cie w rze­czy­wi­sto­ści. W każ­dym razie do pew­nego stop­nia, więc jeśli ta szcze­pionka nie zadziała, to nie wiem, czym to się skoń­czy. Może jakąś pocie­chą w tym stra­pie­niu jest to, że czło­wiek nie jest w tym sam, bo więk­szość osób też się łamie. Samot­ność wydaje się jakby mniej­sza, kiedy wszy­scy są samotni.

Tak czy ina­czej, jedziemy. Aż do przed­wczo­raj zakła­da­ły­śmy, że spę­dzimy Boże Naro­dze­nie tylko we dwie u nas na Verk­stads­ga­tan, gdzie miesz­kamy razem od sierp­nia. I wtedy ode­bra­ły­śmy tele­fon od wuja Ludviga… albo jego sekre­tarki, czy kogoś, nie wiem, kim ona jest, bo roz­ma­wiała z nią mama.

Otóż wielki Ludvig zaży­czył sobie, żeby­śmy przy­je­chały do nich na święta, o tym był ten tele­fon. Bar­dzo mu zale­żało według mamy, cho­ciaż nie chciała za wiele mówić ani wtedy, ani potem. Nie chciało mi się z niej wycią­gać wię­cej, bo wiem, że tra­fiła mi się dzi­waczna rodzina.

No więc zadzwo­nili w ponie­dzia­łek. Dziś jest środa, jutro Wigi­lia. Samo­chód, w któ­rym sie­dzimy, należy do kolegi mamy. Poży­czy­li­śmy go, bo swoją starą toyotę sprze­dała wio­sną, kiedy brak pie­nię­dzy stał się wyjąt­kowo dotkliwy; teatry były zamknięte i zdała sobie sprawę, że przez dłuż­szy czas pozo­sta­nie bez pracy. Zresztą jak się mieszka w Sztok­hol­mie, to samo­chód nie jest wła­ści­wie potrzebny, więc nawet nie zawra­ca­łam sobie głowy pra­wem jazdy.

A więc sie­dzę teraz obok mamy w tym dość ele­ganc­kim aucie (zdaje się, że to sub­aru), jadę przez burą Szwe­cję przy­gnie­cioną pan­de­mią i nie prze­staję roz­my­ślać o swoim życiu. Wydaje mi się, że to pora roku tak na mnie działa, nie sam wirus, bo ocze­ki­wa­nia są takie, że około świąt i Nowego Roku czło­wiek powi­nien się tro­chę poza­sta­na­wiać. Jak było, dokąd to zmie­rza i tak dalej. Przez kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów gada­ły­śmy o wszyst­kim i o niczym, ale po zatan­ko­wa­niu w Västerås umil­kły­śmy. W końcu znamy się dość dobrze i widzimy się na co dzień, więc nie ma za wiele nowego do omó­wie­nia. Oprócz tych cze­ka­ją­cych nas nie­spo­dzie­wa­nych świąt, ale mama z jakie­goś powodu nie ma ochoty roz­ma­wiać na ten temat. Jak już powie­dzia­łam, nie dziwi mnie to szcze­gól­nie; cała ta rodzina jest jakaś podej­rzana. Łagod­nie rzecz ujmu­jąc.

Zamiast tego wci­skam sobie do uszu słu­chawki, z któ­rych sączy się głos Solo­mona Burke’a, i zasta­na­wiam się nad sobą. To temat, który mocno mnie nudzi, by nie powie­dzieć, że mam go ser­decz­nie dość, a mimo to stale do niego wra­cam. Za dwa mie­siące koń­czę dwa­dzie­ścia pięć lat, to chyba swego rodzaju kamień milowy. Pamię­tam, co sobie myśla­łam w wieku pięt­na­stu lat, kiedy cho­dzi­łam do gim­na­zjum i uwa­ża­łam, że wszystko jest do dupy. A za dzie­sięć lat będzie mi dobrze. Prze­stanę się cią­gle dener­wo­wać i roz­pa­mię­ty­wać, zro­zu­miem, jak iść przez to życie. Może wyjdę za przy­stoj­nego, god­nego zaufa­nia faceta i będę się spo­dzie­wała dziecka. A może już je będę miała.

A jakże. Patrząc wstecz, przy­znaję wpraw­dzie, że wtedy było gorzej, ale twier­dzić, że w ciągu dzie­się­ciu lat zmą­drza­łam i jestem osobą rozumną, to prze­sada. Cza­sem wydaje mi się, że przez całe życie będę zma­gać się z tym samym umy­słem pięt­na­sto­latki. W takim razie mogę rów­nie dobrze pogo­dzić się z tym i polu­bić taki stan rze­czy.

Z moich dwóch tak zwa­nych związ­ków gówno wyszło tak czy siak. Naj­pierw zaraz po liceum zamiesz­ka­łam z Kla­sem w jakiejś zagro­dzie, którą miał po dziadku. Kole­żanki odkry­wały świat z ple­ca­kami, a ja wylą­do­wa­łam w lesie w Sörmlandii. Wytrzy­ma­li­śmy tam osiem, może dzie­więć tygo­dni, głów­nie dla­tego, że było lato, potem z nim zerwa­łam i widzia­łam, jak mu ulżyło, że nie musiał tego robić pierw­szy. Żadne z nas nie miało pracy, nie mie­li­śmy samo­chodu, tylko dwa stare rowery bez bie­gów, a jesie­nią mie­li­śmy zacząć stu­dia na Södertörn. Seks upra­wia­li­śmy codzien­nie, bo byli­śmy mło­dzi, a co drugi dzień peda­ło­wa­li­śmy do Gne­sta na zakupy (głów­nie po piwo, czipsy i papie­rosy); to wszystko było tak infan­tylne, że tylko kręcę głową, gdy o tym pomy­ślę.

Może się jed­nak cze­goś nauczy­łam tam­tego lata, a w każ­dym razie nie zaszłam w ciążę. Trzy lata póź­niej zamiesz­ka­łam z innym chło­pa­kiem, Die­te­rem, stu­dio­wa­li­śmy psy­cho­lo­gię i byli­śmy razem aż do czerwca, do końca seme­stru, ale wró­cił do Nie­miec, bo jego ojciec został spa­ra­li­żo­wany po wypadku samo­cho­do­wym. Nie­wy­klu­czone, że jesz­cze będziemy parą, cho­ciaż raczej wąt­pię. Wciąż się kochamy, mimo że sporo nas różni i obojgu było nam okrop­nie smutno, kiedy w desz­czowe popo­łu­dnie żegna­li­śmy się na lot­ni­sku Arlanda. Ale prze­rwy w bez­po­śred­nich kon­tak­tach stają się coraz dłuż­sze, a kiedy czy­tam jego wpisy na Insta, to podej­rze­wam, że on ma teraz w Mona­chium jakąś nową dziew­czynę.

W sierp­niu zre­zy­gno­wa­łam z psy­cho­lo­gii (w każ­dym razie wzię­łam urlop dzie­kań­ski). Może z powodu Die­tera, a może przez to, że zła­pa­łam wirusa. Stało się to już na początku lipca, kiedy pra­wie nikt nie cho­ro­wał i nie­któ­rzy myśleli, że nie­bez­pie­czeń­stwo minęło. Ciężko to prze­szłam mimo wieku. Może z powodu grupy krwi albo cze­goś w tym rodzaju, nie zostało to porząd­nie zba­dane. Nie tra­fi­łam do szpi­tala, ale przez calutki mie­siąc w samym środku lata pra­wie w ogóle nie wycho­dzi­łam z domu. Zosta­łam jesz­cze w tym miesz­ka­niu na Lil­je­hol­men, które pod­naj­mo­wa­li­śmy z Die­te­rem; mia­łam zamiar od jesieni poszu­kać cze­goś mniej­szego i tań­szego, ale tak się poro­biło, że zamiast tego wpro­wa­dzi­łam się do mamy. Na szczę­ście nie do mojego daw­nego dziew­czyń­skiego pokoju, bo mama prze­pro­wa­dziła się z Alvik do Horn­stull mniej wię­cej w tym samym cza­sie, gdy razem z Kla­sem prze­pa­dłam w sörmlandzkich lasach.

Ten lipiec ostat­niego lata był naprawdę okropny. Jed­nego dnia czu­łam się tylko tro­chę paskud­nie, a dru­giego cał­kiem; mia­łam gorączkę, bolało mnie całe ciało, stra­ci­łam powo­nie­nie i smak, czu­łam zmę­cze­nie po każ­dym, choćby naj­mniej­szym wysiłku. Po tygo­dniu przy­szła do domu zafo­lio­wana pie­lę­gniarka i zro­biła mi test, a dwa dni póź­niej oka­zało się to, co już wie­dzia­łam wcze­śniej. Covid-19. Zakupy robiły mi na zmianę jedna kole­żanka i mama, zosta­wiały torby przed drzwiami i dzwo­niły na komórkę. Mówiły „cześć i dbaj o sie­bie, nie­stety nie możemy wejść, żeby cię uści­skać, ale zoba­czysz, to minie nie­długo”.

Zabrało mi to mie­siąc, mam tyle prze­ciw­ciał, że powinny mi wystar­czyć do końca życia, ale i tak zamie­rzam się zaszcze­pić, kiedy tylko pojawi się ta moż­li­wość.

To mama mi zapro­po­no­wała, żebym u niej zamiesz­kała na pewien czas. Jest aktorką bez sta­łego zatrud­nie­nia i od lutego nie pra­cuje. Teatry są prze­cież zamknięte. Rów­nież kina i sale kon­cer­towe, w zasa­dzie wszystko, co zwią­zane z kul­turą. W restau­ra­cji po dwu­dzie­stej nie można zamó­wić alko­holu i spo­ty­kać się w gru­pie więk­szej niż osiem osób. I tak dalej, i tak dalej. Dwa tysiące dwu­dzie­sty ponoć przej­dzie do histo­rii jako rok, kiedy pra­wie wszystko się zawa­liło. A wczo­raj widzia­łam w tele­wi­zji, jak pre­mier ape­lo­wał do wszyst­kich Szwe­dów, żeby nie świę­to­wać Bożego Naro­dze­nia tak jak zwy­kle, ale sie­dzieć w domu, nie wyjeż­dżać w góry ani gdzie indziej. Nie wycho­dzić do mia­sta bez potrzeby. Przy­bytki publiczne w rodzaju base­nów i hal spor­to­wych są zamknięte. Boże, wyda­wa­łoby się, że mamy coś w rodzaju stanu wojen­nego.

I wśród tego wszyst­kiego my jedziemy przez Szwe­cję, żeby spę­dzić święta z wujem Ludvi­giem, świa­to­wej sławy mala­rzem, któ­rego ni­gdy nie pozna­łam. Wujek mieszka wła­ści­wie na Riwie­rze, ale wyna­jął na zimę dom w Szwe­cji, bo go dopa­dła tęsk­nota za kra­jem.

Takich słów użyła mama, kiedy popro­si­łam o wyja­śnie­nie.

Dopa­dła go tęsk­nota za kra­jem, to się zda­rza nawet bar­dzo sław­nym ludziom.

Mama go nie lubi, więc zasta­na­wiam się, czy przy­stała na tę odje­chaną przy­godę, bo wyczuwa w tym jakieś pie­nią­dze. Wuj Ludvig ma forsy jak lodu, a skoro w dodatku jest chory, to może nabrał tro­chę cie­płych uczuć do gorzej sytu­owa­nego rodzeń­stwa. Na przy­kład do mamy. Mam jesz­cze dwóch wuj­ków, któ­rych też nie widuję, Leifa i Larsa, ale tylko mama i ja mamy odwie­dzić Ludviga w Sil­lingbo.

Wła­śnie tak się nazywa wio­ska znaj­du­jąca się o dwie godziny jazdy od gra­nicy nor­we­skiej, gdzie zatrzy­mał się Ludvig ze swoją sekre­tarką. Z dala od wszyst­kiego, spraw­dzi­łam na Google maps i wyglą­dało to, jakby we wszyst­kich kie­run­kach przez kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów cią­gnął się tylko las. Ta sekre­tarka, a może kochanka albo nawet żona ma na imię Cathe­rine. Fran­cuzka, ale podobno mówi po szwedzku, mama twier­dzi, że pra­wie bez obcego akcentu.

Jadąc przez zapa­da­jący zmrok zimowy, nie mogę nie pomy­śleć o moim ojcu. To raczej fan­ta­zjo­wa­nie, bo nawet nie wiem, kim jest. Czy też był, co bar­dziej praw­do­po­dobne. W każ­dym razie jeśli wie­rzyć mamie, ale wła­śnie w tym tkwi pro­blem. Mama nie chce mi zdra­dzić, kto to; powie­działa mi tylko, że był dość nie­zna­nym ame­ry­kań­skim akto­rem, któ­rego poznała pod­czas krę­ce­nia swo­jego jedy­nego hol­ly­wo­odz­kiego filmu. To było w ciągu kilku mie­sięcy tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego pią­tego roku, wio­sną czy też wcze­snym latem, jak sądzę, zwa­żyw­szy na to, że uro­dzi­łam się w lutym następ­nego roku. Chyba sta­rała się o wię­cej ról, może nawet nakrę­ciła kilka rekla­mó­wek, ale już żad­nego filmu fabu­lar­nego poza tym jed­nym. Nosił tytuł Mrs Mur­phy ago­ni­zes, rola mamy była nawet dość duża, ale nie jest to wybitny film i ni­gdy nie był poka­zy­wany w Szwe­cji. Widzia­łam go trzy razy, cho­ciaż mama mówiła mi, że nie ma sensu, żebym wypa­try­wała na nim taty. Nie zagrał w nim, po pro­stu, a poznali się na przy­ję­ciu u jakie­goś boga­tego pro­du­centa w Beverly Hills i potem przez jakiś czas się spo­ty­kali. Nie zorien­to­wała się, że jest w ciąży, dopóki nie wró­ciła do Szwe­cji.

Od czasu do czasu wście­ka­łam się na nią, że nie chce mi powie­dzieć, kim on jest – czy też był – ale powie­działa, że zawarli umowę, któ­rej powinno się dotrzy­mać. Na ile rozu­miem, zgod­nie z tą umową prze­słał jej jed­no­ra­zowo sporą sumę w zamian za to, że ona ni­gdy nie ujawni jego nazwi­ska. Tłu­ma­czę to sobie w ten spo­sób, że widocz­nie miał rodzinę i nie chciał, by się roz­pa­dła.

Może uda­łoby się go zna­leźć, ale posta­no­wi­łam nie pró­bo­wać. Rów­nież będę dotrzy­my­wać ich umowy. Przy­naj­mniej na razie, zresztą nie wydaje mi się, żeby był szcze­gól­nie zamożny i mogła­bym dostać po nim jakiś spa­dek. Jeśli nie żyje albo wkrótce zamie­rza umrzeć.

Poza tym mia­łam przez kilka lat ojczyma, mniej wię­cej od mojego pią­tego do dzie­sią­tego roku życia. Miał na imię Jacques i dosyć go lubi­łam, ale na dłuż­szą metę nie doga­dy­wali się z mamą, więc odszedł.

Od tam­tej pory miała jed­nego czy dru­giego faceta, ale z żad­nym nie zamiesz­kała, zresztą nie byli warci sta­rań. Mama zazwy­czaj opi­suje zja­wi­sko związku w spo­sób nastę­pu­jący: spro­wa­dza się do dwóch pier­wiast­ków – przy­jem­no­ści i kło­po­tów. Przy­jem­ność powinna prze­wa­żyć, ina­czej lepiej dać sobie spo­kój.

Kiedy skoń­czyła pięć­dzie­siątkę, wygło­siła mowę, w któ­rej powie­działa, że jest do wzię­cia, ale zamie­rza pozo­stać w tym sta­nie przez następ­nych czter­dzie­ści lat. Wszy­scy, a była nas spora grupa w knaj­pie na Söder, ryk­nę­li­śmy śmie­chem i nagro­dzi­li­śmy ją okla­skami, ale ja wiem, że w tym żar­cie było tyle samo powagi co łez. Naprawdę kocham mamę i bar­dzo jej żało­wa­łam w ciągu ostat­niego roku, gdy tak cier­piała jej duma zawo­dowa. Mam nadzieję, że przy­naj­mniej sta­no­wi­łam jakąś pocie­chę. Ile jest warta aktorka, która nie wystę­puje na sce­nie albo przed kamerą?

A ile jest warta jej córka, która rzu­ciła stu­dia i nie wie, co ma zro­bić ze swoim życiem?

Dobre pyta­nie, jak to mówią.

Nie da się mil­czeć w nie­skoń­czo­ność, a więc gdzieś w oko­li­cach Skövde otwie­ram usta.

– A wła­ści­wie jak sobie to wyobra­żasz? Czyli ty i ja, malarz i jego kochanka? I będą przy­śpiewki i tańce wokół cho­inki, czy jak…?

Mama śmieje się.

– Nie mam poję­cia. Tak naprawdę to ni­gdy nie zna­łam Ludviga, nawet kiedy byli­śmy dziećmi, prze­cież wiesz. Dzieli nas osiem lat, rów­nie dobrze mógłby być moim wuj­kiem albo kimś w tym rodzaju. Pierw­sze wspo­mnie­nie, jakie mam w związku z nim, jest takie, że się na mnie zło­ści, bo mu wyma­za­łam koszulę lodami, mam wtedy ze cztery lata, może pięć. Zaczy­nam pła­kać i mama musi mnie pocie­szać.

Już to sły­sza­łam, ale nic nie mówię.

– Czyli już wtedy był palan­tem?

– W każ­dym razie był zapa­trzony w sie­bie – mówi mama. – W końcu był fawo­ry­tem taty, a ludzie trak­to­wani w ten spo­sób rzadko są mili.

– Więc to dla­tego byłaś dla mnie wredna? Żebym wyro­sła na grzeczną i miłą, a nie wyobra­żała sobie, że jestem Bóg wie kim?

– Wła­śnie. Wiele mi zawdzię­czasz.

– W zasa­dzie wszystko – mówię, po czym śmie­jemy się przez dłuż­szą chwilę.

– A mówiąc poważ­nie – odzy­wam się wresz­cie i otwie­ram torebkę żel­ko­wych autek. – Nie rozu­miem, dla­czego mamy wła­śnie teraz spo­ty­kać się z wuj­kiem Zaduf­kiem. Nagle, w środku pan­de­mii i to zale­d­wie z dwu­dnio­wym wyprze­dze­niem.

– Ja też nie, już ci mówi­łam – odpo­wiada mama i nabiera garść żel­ków.

– A może on jest umie­ra­jący i chce nam oddać swoje wszyst­kie pie­nią­dze?

– Dream on, baby – mówi mama, wrzu­ca­jąc sobie żelowe autka do ust. – Przy­naj­mniej nie wykosz­tu­jemy się na jedze­nie. Ale nie powin­ny­śmy budo­wać zam­ków na pia­sku.

– A ta Cathe­rine? – cią­gnę. – Nie mów, że nie masz poję­cia, kim jest.

Mama żuje i zasta­na­wia się przez chwilę.

– Przy­pusz­czam, że jest jego part­nerką. W każ­dym razie nie są mał­żeń­stwem. Wygo­oglo­wa­łam go wczo­raj, ni­gdy nie był żonaty i nie ma dzieci. Unika wszel­kich uro­czy­stych wyda­rzeń i jeśli w ogóle przy­cho­dzi na jakiś wer­ni­saż, to zostaje tylko na pół godziny. Co tam jesz­cze było… wła­śnie, że pod­czas retro­spek­tyw­nej wystawy w Nicei w zeszłym roku jego obrazy zostały ubez­pie­czone na sześć milio­nów euro. Cho­dziło o osiem­na­ście obra­zów.

– No pro­szę. Chęt­nie przy­ję­ła­bym taki jeden w pre­zen­cie pod cho­inkę. Roz­wią­za­łoby to wiele pro­ble­mów.

– Kiedy zda­łam maturę, dosta­łam od niego butelkę szam­pana i pudełko cze­ko­la­dek – mówi mama. – Chyba nie należy się za wiele spo­dzie­wać.

– Jed­nak wtedy się spo­ty­ka­li­ście?

– Nie, przy­słał mi przez kuriera.

Spo­glą­dam w ciem­ność. Dopiero trze­cia i zaczęło padać. A może śnie­żyć? Wygląda na śnieg z desz­czem; może jed­nak będzie białe Boże Naro­dze­nie, zdaje się, że na to wska­zy­wała pro­gnoza pogody.

– Rodziny się nie wybiera – zauwa­żam.

– Ale można się od niej odciąć. Tego prawa nikt nam nie odbie­rze. Przy­naj­mniej nie mamy bagażu nad­mier­nych ocze­ki­wań, to dobrze.

– To prawda, nie­stety – mówię i wzdy­cham. – Naj­bez­piecz­niej być pesy­mi­stą, wtedy unika się roz­cza­ro­wa­nia. Ile nam jesz­cze zostało do celu?

Mama zerka na GPS.

– Godzina i pięć­dzie­siąt sie­dem minut. Zdrzem­nij się.

– Okej, tylko nie zaśnij za kie­row­nicą.

– Jestem czujna jak ważka. Czy zda­rzyło mi się kie­dy­kol­wiek zasnąć za kie­row­nicą?

Mówię, że to coś, co można zro­bić tylko raz w życiu. Mama kle­pie mnie po kola­nie, a ja odchy­lam opar­cie jak naj­da­lej. Po zamknię­ciu oczu uzmy­sła­wiam sobie jed­nak, że jestem za bar­dzo nakrę­cona, żeby zasnąć.

Sama nie rozu­miem dla­czego. Może cho­dzi o mamę, nie jest taka jak zawsze. To pew­nie przez tę sytu­ację. Dla­czego mia­łaby być taka jak zawsze? Przy­pusz­czam, że dla niej ten wyjazd jest tak samo dziwny jak dla mnie.

Uznaję, że tak jest. Włą­czam play­li­stę jesz­cze z liceum i udaję, że śpię.

Dwie godziny póź­niej – jest dopiero kilka minut po pią­tej, wciąż jest wigi­lia Wigi­lii, dwu­dzie­sty trzeci grud­nia – par­ku­jemy przed drew­nia­nym domisz­czem sto­ją­cym na Pust­ko­wiu. W więk­szo­ści okien pali się świa­tło, ale las dookoła jest ciemny i przy­cza­jony. Przy­po­mi­nają mi się słowa „Mróz w środku zimy jest ciężki”1, co niby się zga­dza, ale tylko tak sobie. Płatki śniegu opa­dają z rzadka, na ziemi leży cienka war­stwa.

– Typowe – mówi mama, wyłą­cza­jąc sil­nik.

– Co takiego? – pytam.

– Że muszą mieć dwa samo­chody. Jeden by chyba wystar­czył… zwłasz­cza że wygląda na jagu­ara. Mam wielką nadzieję, że nie zapro­sili kogoś jesz­cze.

– Prze­cież powie­dzieli, że będziemy tylko we czwórkę, prawda?

Mama nie odpo­wiada. Przy­gryza wargę i wpa­truje się w męż­czy­znę, który wła­śnie wyszedł na schody przed domem. Stoi tam w męt­no­żół­tym świe­tle lampy i według mnie wygląda jak krzy­żówka pre­miera z hra­bią Dra­culą.

3

Louise

Co my tu robimy?

Pyta­nie było uza­sad­nione, ale w tym momen­cie starło się nie­po­trzeb­nie w jej gło­wie z naj­roz­ma­it­szymi myślami peł­nymi nie­chęci, więc żeby uciec przed tym jazgo­tem, spró­bo­wała sku­pić się na miej­scu, w któ­rym wylą­do­wały. W daw­nej szkole w Sil­lingbo. Zbu­do­wa­nej przy­pusz­czal­nie na początku ostat­niego wieku. Albo nawet pod koniec przedostat­niego, ale w ciągu godzin, które do tej pory spę­dziły w tym domu, niczego na ten temat nie zna­la­zła. Jedyne, co odnosi się do prze­szło­ści, to dwie opra­wione czarno-białe foto­gra­fie, które wła­śnie odkryła. Wisiały na ścia­nie wiel­kiego rusty­kal­nie ume­blo­wa­nego holu i przed­sta­wiały gro­madki uczniów z docze­pioną nauczy­cielką. Pierw­sza foto­gra­fia pocho­dziła z tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stego szó­stego roku i Louise doli­czyła się szes­na­ściorga dzieci. W róż­nym wieku, na oko od sied­miu do dwu­na­stu lat, zatem praw­do­po­dob­nie byli to wszy­scy ucznio­wie tej szkoły. Ich nazwisk nie podano, za to surowa nauczy­cielka we wzo­rzy­stym czepku i far­tu­chu nazy­wała się Ester Hagsjö.

Druga foto­gra­fia była z tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego ósmego roku i przed­sta­wiała grupkę zale­d­wie sze­ściorga dzieci, też w róż­nym wieku, czte­rech chłop­ców, dwie dziew­czynki. Ostatni rocz­nik, co wyni­kało z pod­pisu. W tym samym roku szkoła została zamknięta.

Nauczy­cielka: Ester Hagsjö.

Dreszcz ją prze­szedł. Trzy­dzie­ści dwa lata – co naj­mniej – w tej samej wiej­skiej szkółce. Dzieło życia? Ta surowa kobieta była na obu zdję­ciach dziw­nie podobna do sie­bie, wpraw­dzie na póź­niej­szym nie miała czepka ani far­tu­cha, ale spra­wiała wra­że­nie, że czas się jej nie imał. Jakby nie miało zna­cze­nia, czy już było po dru­giej woj­nie świa­to­wej, czy miała ona dopiero nastą­pić. Dzieci to dzieci, należy pod­dać je naucza­niu i wycho­wa­niu, aby wyro­sły na porząd­nych oby­wa­teli. Kil­koro spo­śród dzieci na dru­giej foto­gra­fii mogło jesz­cze żyć. Mia­łyby mię­dzy sie­dem­dzie­siąt a osiem­dzie­siąt lat. Może któ­reś z nich zostało w tej oko­licy. Nauczy­cielka na pewno nie żyje, bo musiała się uro­dzić prze­szło sto lat temu.

Louise postała dłuż­szą chwilę w holu o zie­lo­nych ścia­nach. Za dzie­sięć minut ósma wie­czo­rem, i jest to wciąż wigi­lia Wigi­lii. Kola­cja miała zostać podana punk­tu­al­nie o ósmej, nale­żało przy­pusz­czać, że wszy­scy pozo­stali – wśród nich Linn, która po prysz­nicu zwy­kle się guz­drała – są na­dal w swo­ich poko­jach na pię­trze. Z wyjąt­kiem Cathe­rine, którą było sły­chać, jak się krząta i pod­śpie­wuje w kuchni. Podwójne drzwi do pomiesz­cze­nia nazwa­nego jadal­nią były zamknięte, ale ze środka docho­dziła cicha muzyka for­te­pia­nowa.

Tamte dzieci nie wie­rzy­łyby wła­snym oczom, gdyby dziś to zoba­czyły, pomy­ślała Louise.

Ale też minęło prze­szło pół wieku od bło­go­sła­wio­nych cza­sów kre­do­wego pyłu i kała­ma­rzy. Rady­kal­nej prze­mia­nie zostało pod­dane całe wnę­trze. Na par­te­rze znaj­do­wały się obec­nie: jadal­nia, kuch­nia, prze­stronny hol, gdzie w tym momen­cie była Louise, jak rów­nież gale­ria, cokol­wiek to zna­czy. Chyba należy przy­pusz­czać, że wiszą tam kosz­towne obrazy. Na pię­trze: kory­tarz uzbro­jony w regały z książ­kami i aż sześć sypialni. Wszystko to gustowne i ład­nie utrzy­mane; gdyby nie wie­działa, że to dawna szkoła, sta­wia­łaby na jakąś gospodę.

Kiedy już ustą­piła iry­ta­cja z powodu kłam­stwa Ludviga – bo oka­zało się, że Boże Naro­dze­nie w tej dziu­rze będą obcho­dzić w sió­demkę – Louise i Linn posta­no­wiły polu­bić tę sytu­ację. Przy­naj­mniej na razie. Tak czy ina­czej, nie będzie pro­blemu z trzy­ma­niem dystansu, na wypa­dek gdyby któ­reś z nich miało cho­ler­nego wirusa. Louise z córką dzie­liły jeden z pokoi szczy­to­wych, w dru­gim zamiesz­kali brat Lars z żoną Ellen, któ­rzy przy­je­chali już wczo­raj. Ludvig i Cathe­rine zaj­mo­wali – jak się domy­ślała – pokoje znaj­du­jące się pośrodku. Zostały jesz­cze dwa wolne, ale brat Leif miał się wkrótce zja­wić. Dwie duże łazienki i dwie oddzielne toa­lety do wspól­nego użytku.

Sprawą nie­zba­daną pozo­stało to, czy pomię­dzy poko­jami wiel­kiego mala­rza i jego towa­rzyszki życia są jakieś łączące je drzwi. Było wię­cej takich nie­zba­da­nych spraw; Ludvig przy­wi­tał je po przy­jeź­dzie, powie­dział krótko, że jest im wdzięczny za przy­chy­le­nie się do jego prośby, a swoje zamiary wyja­śni nieco bli­żej pod­czas kola­cji. Wyra­ził ubo­le­wa­nie, że przy zapro­sze­niu musiał posłu­żyć się kłam­stwem. Będą nie w kwar­te­cie, ale w sep­te­cie, ponie­waż jeden brat wraz z żoną przy­je­chał już poprzed­niego dnia, a wie­czo­rem jest spo­dzie­wany przy­jazd czwar­tego z rodzeń­stwa. Bez osoby towa­rzy­szą­cej. A więc tak.

Przed­sta­wił Cathe­rine, ciem­no­włosą, piękną kobietę około trzy­dziestki, do któ­rej Louise tro­chę wbrew sobie poczuła pewną sym­pa­tię. Wpraw­dzie wyglą­dała nieco teatral­nie, bo ubrała się w czer­wień i czerń, ale spra­wiała wra­że­nie osoby ser­decz­nej i przy­ja­znej. Od razu przy­ho­łu­biła Linn, co było dość natu­ralne, zwa­żyw­szy na nie­wielką róż­nicę wieku mię­dzy nimi. Oka­zało się rów­nież, że wła­ści­cie­lem domu jest ojciec Cathe­rine; kupił go pod koniec lat osiem­dzie­sią­tych, i tu był ten zwią­zek. Ric­kard Fry­xell był mar­szan­dem i wła­ści­cie­lem gale­rii, Ludviga znał, odkąd jego obrazy zaczęły się prze­bi­jać na szwedz­kim rynku. Byli rówie­śni­kami. Ric­kard przy­czy­nił się w spo­sób zna­czący do mię­dzynarodowych suk­ce­sów Ludviga. Od wielu lat dzie­lił swoje życie i przed­się­wzię­cia mię­dzy Aix-en-Pro­vence i Sil­lingbo. Na prze­mian trzy mie­siące w Sil­lingbo, dzie­więć mie­sięcy w Aix, z grub­sza rzecz bio­rąc. Cathe­rine uro­dziła się w Szwe­cji, ale po tym, jak poszła do szkoły, spę­dzała pra­wie cały czas we Fran­cji.

Louise otrzy­mała te pod­sta­wowe infor­ma­cje od Linn i żony Larsa, Ellen, z którą odbyła krótką i dość sztywną roz­mowę przed zaję­ciem swo­jego pokoju. Było to chyba jej dru­gie spo­tka­nie z Ellen i podob­nie jak poprzed­nim razem nie potra­fiła sobie wyro­bić zda­nia na jej temat. Nieco zamknięta w sobie, może nie­śmiała, albo w natu­ralny spo­sób skła­nia­jąca się do zacho­wań nie­śpiesz­nych i bez­piecz­nych. Mówiąc zło­śli­wie, przej­rzy­sta jak woda w szklance. A może – pomy­ślała – cał­kiem inna woda: nie­zgłę­biona jak leśne jeziorko, pod któ­rego ciemną powierzch­nią nie widać zupeł­nie nic. Cho­ciaż aku­rat to porów­na­nie pocho­dziło z dość mar­nej sztuki, w któ­rej Louise wystą­piła wiele lat temu, gdy jesz­cze grały teatry w tym kraju.

À pro­pos ciem­nych powierzchni, w pierw­szej kolej­no­ści należy roz­gryźć Ludviga. Ty wielki zaro­zu­miały dupku – myślała sobie, kiedy przed­tem stała pod prysz­ni­cem i usi­ło­wała się zre­se­to­wać, aby przy­jąć postawę wolną od uprze­dzeń – o co ci cho­dzi, do cho­lery? Co ty kom­bi­nu­jesz?

Jak tu dowie­dzieć się cze­goś o bra­cie, z któ­rym ni­gdy nie było się bli­sko i któ­rego się nie widziało od dwu­dzie­stu pię­ciu lat? Czy na przy­kład jest z nim tak źle, jak się wydaje, a co suge­ro­wała przez tele­fon Cathe­rine?

Może tak, może nie. Wygło­siw­szy krót­kie powi­ta­nie, wyco­fał się, a cho­ciaż Louise go oczy­wi­ście poznała, kiedy wyszedł na schody i poma­chał im dość nie­mrawo, to według niej wyglą­dał znacz­nie sta­rzej, niż powi­nien. Jakby miał mię­dzy sie­dem­dzie­siąt a osiem­dzie­siąt lat zamiast nie­spełna sześć­dzie­siąt.

Czyżby chory? Umie­ra­jący?

Byle nie miało to nic wspól­nego z Sot­ter­hill, pomy­ślała. Tylko nie to. Pokrę­ciła głową i spoj­rzała na te poważne dzie­ciaki z jesz­cze daw­niej­szych cza­sów. Żadne z nich się nie uśmie­chało, ani tro­chę, być może panna Hagsjö kazała im przy­brać poważne, wręcz pogrze­bowe miny.

To Boże Naro­dze­nie nie jest jed­nak pogrze­bem, stwier­dziła. To czy­tana próba przed uję­ciem na pla­nie albo prze­słu­cha­nie, pod­czas któ­rego da się prze­stu­dio­wać zale­d­wie frag­men­cik sce­na­riu­sza.

Czy­niąc tę zawo­dową reflek­sję, usły­szała kroki na scho­dach, a drzwi do jadalni otwo­rzyła uśmiech­nięta Cathe­rine.

Towa­rzyszka życia – pomy­ślała Louise. Czy to okre­śle­nie znaj­duje się jesz­cze na stro­nach słow­nika Aka­de­mii Szwedz­kiej? W każ­dym razie jest rów­nie stare, jak roz­cią­gliwe.

Ludvig Rute pod­niósł swój kie­li­szek z szam­pa­nem i zaczął wyja­śniać, że gęsi, któ­rych wątróbki w postaci foie gras mieli na taler­zach, żyły kie­dyś wolno i szczę­śli­wie mię­dzy dzi­kimi końmi w Camar­gue – ale w tym samym momen­cie usły­szeli dobie­ga­jący z podwó­rza chrzęst opon, a więc prze­rwał i powie­dział tylko krót­kie skål.

Zanim wszy­scy wstali od stołu, by wyjść naprze­ciw siód­mego gościa, Louise zdą­żyła jesz­cze pomy­śleć, że dziar­skie słowa o szczę­śli­wych dostaw­cach wątró­bek jakoś nie zabrzmiały tak lekko i żar­to­bli­wie, jak zapewne chciał Ludvig. Raczej jakby znu­żony aktor wygła­szał po raz setny swoją drę­twą kwe­stię.

To żałoba, pomy­ślała. Ludvig jest w żało­bie. Opła­kuje wła­sne życie? Co się z nim dzieje, kurde?

Z Leifem, swoim dru­gim z kolei bra­tem, spo­tkała się nie­dawno, bo dwa lata temu. Sie­dział z nie­zna­jomą kobietą na pierw­szym bal­ko­nie, kiedy na małej sce­nie Dra­ma­ten2 grała główną rolę w sztuce węgier­skiego autora Józ­sefa Katony. Po przed­sta­wie­niu poszli razem coś zjeść i wypili kilka kie­lisz­ków. Kobieta oka­zała się kole­żanką Leifa, który wyraź­nie to zazna­czył, jakby Louise nie wie­działa, że brat jest gejem. Domy­śliła się tego już jako nasto­latka. Typowe, że pozo­stało to nie­wy­po­wie­dziane, bo z docen­tem Leifem Rute nie roz­ma­wiało się o spra­wach deli­kat­nej natury.

Wkra­cza­jąc teraz do zie­lo­nego holu, Leif wyglą­dał w zasa­dzie tak samo jak wtedy. Moż­liwe, że nawet mary­narka była ta sama. Sza­ro­nie­bie­ska w dys­kretną kratkę. Na pewno nie miał jej na sobie pod­czas jazdy z dale­kiego Sund­svall. Leif Rute nie mie­wał zagnie­ceń, ni­gdy, żad­nych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Cho­dzi o słowa z wier­sza Vik­tora Ryd­berga Tom­ten (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

Dra­ma­ten – Kró­lew­ski Teatr Dra­ma­tyczny w Sztok­hol­mie. [wróć]