Komisarz Barbarotti. Smętny szofer z Alster - Håkan Nesser - ebook + audiobook

Komisarz Barbarotti. Smętny szofer z Alster ebook

Nesser Håkan

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Inspektor Gunnar Barbarotti powraca!

Właściwie to nie powinienem żyć – pisze w swoim dzienniku w 2012 roku były wykładowca uniwersytecki i kierowca autokaru, Albin Runge. Kiedy więc ktoś grozi mu śmiercią, wcale się temu nie dziwi. Złowrogie wiadomości z czasem przykuwają uwagę policji w Kymlige.

W 2018 roku, kiedy inspektorzy kryminalni Gunnar Barbarotti i Eva Backman spędzają kilka jesiennych tygodni w parafii Rute na północy Gotlandii, sprawa nieszczęsnego Albina Runge nieoczekiwanie nabiera nowego znaczenia. W dawnym śledztwie coś musiało pójść nie tak. I to bardzo nie tak.

Håkan Nesser (ur. 1950) to jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów. Zadebiutował w 1988 roku powieścią Choreograf. Największą popularność przyniósł mu jednak cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Po raz pierwszy bohater ten pojawił się w wydanej w 1993 roku książce Nieszczelna sieć, która polską premierę miała w 2012 roku. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim, której Smętny szofer z Alster jest szóstym tomem.

Pozostałe książki serii o inspektorze Gunnarze Barbarottim również ukazały się nakładem wydawnictwa Czarna Owca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 316

Oceny
4,3 (210 ocen)
102
86
13
6
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
soleckam

Z braku laku…

Jeśli ktoś poszukuje w powieści kryminalnej błyskotliwych , spostrzegawczych i wysoce kompetentnych śledczych - to na pewno nie w tej książce.
00
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Mistrzostwo gatunku
00
Bohunka

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam tego pisarza. Akcja toczy się powoli, niby od niechcenia a jednak wciąga tak, że nie możesz i nie chcesz się oderwać choćby na chwilę.Polecam!
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra seria z lektorem , który doskonale rozumie swoją rolę. Niestety siódma część poczekać musi na kolejne słuchanie ponieważ nie ma audiobooka. Pozostaje cierpliwość na ukazanie tej formy. Mam nadzieję,że nastąpi to wkrótce.
00
Debra

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny wspaniały tom mojej ukochanej serii z inspektorem Gunarem Barbarottim! I znakomity lektor - kojący głos. Polecam.
00

Popularność




Tytu­łem wstępu

Zarówno Kom­me­tije, jak i Alster oraz Fårö ist­nieją w tak zwa­nej rze­czy­wi­sto­ści. Nie można jed­nak powie­dzieć tego o Kym­linge czy o pew­nym domu w Val­le­vi­ken, w para­fii Rute na Gotlan­dii. Reszta opo­wie­ści to mie­sza­nina fak­tów i fik­cji, nato­miast nad tym, czy dwu­dzie­stego dru­giego marca 2013 roku odbył się rejs pro­mowy ze Sztok­holmu na wyspę Åbo, można dys­ku­to­wać.

nauczy­łem się w prze­past­nej otchłani smutku, w bul­go­czą­cym kotle klęsk, chcieć i móc wytrwać i dać sobie radę, i har­to­wa­łem się w siłę i rozum.

Gustaf Fröding

Plamy i strzępy

Pro­log

Kom­me­tije, Pro­win­cja Przy­ląd­kowa Zachod­nia, Repu­blika Połu­dnio­wej Afryki. Czer­wiec 2010.

– Mówisz, że już czas na cie­bie, mój Holen­drze?

Mocno ści­skała jego dło­nie, nie­śmiało się uśmie­cha­jąc i patrząc na niego pustym wzro­kiem. Jej smu­tek bez wąt­pie­nia spo­wo­do­wany był jego wyjaz­dem. Tro­chę czasu już minęło. Pra­wie pięć lat miesz­kał w jej małym domu. Przez ponad tysiąc pięć­set dni sia­dy­wał z poranną kawą na jej gościn­nym tara­sie i wpa­try­wał się w morze. Tak samo, a jed­nak zawsze ina­czej.

Podob­nie było z tara­sem we wcze­snych godzi­nach wie­czor­nych. Ską­pa­nym w kolo­rach, a cza­sami wypeł­nio­nym pisa­niem. Jakie to dziwne uczu­cie. Nie tylko dla niej.

– Muszę ci coś powie­dzieć. Nie jestem Holen­drem, tylko Szwe­dem.

– Ze Szwe­cji?

– Tak.

– Miesz­ka­łeś u mnie pięć lat i nic mi nie powie­dzia­łeś?

– Bo wyda­wało mi się, że naro­do­wość nie odgrywa żad­nej roli.

Zaśmiała się.

– Masz rację, tak powinno być. Ale to mrzonka, że wszy­scy jeste­śmy oby­wa­te­lami świata. Bar­dzo opty­mi­styczna mrzonka. Jed­nak masz holen­der­ski pasz­port.

– Nie bez powodu. Jutro już będę w Sztok­hol­mie, nie na Schi­phol.

– Lecisz przez Addis?

– Tak.

Poki­wała głową. Życie ją nauczyło, że nie warto za dużo pytać. Poczu­cie inte­gral­no­ści to dla niego ważne słowo. Dla niej zapewne też.

– Będę za tobą tęsk­nić.

– Ja za tobą też.

– Czy obrazy są zabez­pie­czone na czas trans­portu?

– Mam nadzieję. Ale te, które zosta­wi­łem, są twoje. Możesz je sprze­dać, jeśli chcesz.

– Ni­gdy bym nie śmiała.

Wzru­szył ramio­nami. Puściła jego dło­nie i mocno go przy­tu­liła.

– No, idź już, zanim się roz­pła­czę. I obie­caj mi, że tu jesz­cze wró­cisz. The Cot­tage jest dla cie­bie zawsze otwarty, ale pew­nie o tym wiesz.

– Dzię­kuję. To nie ostatni raz, kiedy się widzimy, obie­cuję.

– Jeśli będziemy jesz­cze żyli.

– Umówmy się, że tak.

Poki­wała głową.

– Dobrze, dla­czego nie? Zatem żegnaj, mój szwedzki Holen­drze.

Paź­dzier­nik–Listo­pad 2012

1

Plamy i strzępy, dwu­dzie­sty drugi paź­dzier­nika

Nie powi­nie­nem żyć. Wiele osób tak uważa, rozu­miem to.

Cza­sami mój pło­mień życia tak ledwo się tli, że mam wra­że­nie, iż wystar­czy sta­nąć przed lustrem i po pro­stu go zdmuch­nąć. To dziwne uczu­cie, ale od wypadku tak się wła­śnie czuję.

Dzi­waczne obrazy. Roz­chwiane myśli. Pomy­sły i wywody, które ni­gdy przed­tem nie przy­szły mi do głowy.

Oczy­wi­ście, nie cały czas, spo­ra­dycz­nie. Przede wszyst­kim w nocy, w tym nie­przy­jem­nym sta­nie mię­dzy jawą a snem. A nawet w snach, cho­ciaż tego nie jestem pewien; już nie zapa­mię­tuję snów. To też stało się dopiero potem. Po wielu sesjach u tera­peu­tów i psy­cho­lo­gów ogólny wnio­sek był taki, że tak się dzieje po głę­bo­kiej trau­mie. Że per­cep­cja i postrze­ga­nie po takich prze­ży­ciach, jakie były moim udzia­łem, mogą iść w róż­nych kie­run­kach.

Że w pewien spo­sób sta­jemy się inną osobą. Ale to mój wła­sny wnio­sek.

Zaczą­łem pisać, żeby zosta­wić po sobie przy­naj­mniej jakieś wyja­śnie­nie. W razie gdyby coś mi się stało. Mam tu na myśli swoje wyja­śnie­nie, swoją opo­wieść. Być może nikt nie będzie chciał tego czy­tać, ale jestem na to przy­go­to­wany. Rozu­miem, że trudno uwie­rzyć w to, co się fak­tycz­nie dzieje; w to, na co jestem wysta­wiony. Roz­ma­wia­łem o tym tylko z Karin, ale zauwa­ży­łem, że słu­cha mnie jedy­nie z lito­ści, a tak naprawdę myśli, że to tylko uro­je­nia. Albo że prze­sa­dzam; nie może zaprze­czyć ist­nie­niu listów, to nie­moż­liwe, ale uważa, że przy­wią­zuję do nich zbyt dużą wagę.

Świat jest pełen sza­leń­ców, powie­działa kie­dyś. Gdyby się tym przej­mo­wać, czło­wiek by osza­lał.

W sierp­niu poka­za­łem jej dwa listy, które dosta­łem. Póź­niej przy­szły jesz­cze dwa, ale o tych już nie wspo­mi­na­łem. Nie chcę, żeby pomy­ślała, że mam jakąś para­noję czy że jestem sza­lony. Nasz zwią­zek i bez tego jest już wystar­cza­jąco kru­chy.

Ale zacznę od początku. A w każ­dym razie cofnę się w mojej histo­rii o ponad dzie­sięć lat. Tak wła­śnie zro­bię, prze­cież sam o tym decy­duję.

Wtedy, a był koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych, miesz­ka­łem z moją pierw­szą żoną Viveką w sze­re­gowcu na przed­mie­ściach Uppsali. Oboje byli­śmy nauczy­cie­lami aka­de­mic­kimi, ona teo­lo­giem, ja histo­ry­kiem idei. Pozna­li­śmy się w cza­sie stu­diów i tak już zostało. Razem zdo­by­wa­li­śmy tytuł magi­stra, razem pisa­li­śmy nasze dok­to­raty, by w końcu dostać nie­pewny etat na uczelni, każdy w swoim insty­tu­cie. Mój etat był bar­dziej nie­pewny niż jej. Viveka obro­niła dok­to­rat, ja nie.

Nie mie­li­śmy dzieci. Wpraw­dzie pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych Viveka zaszła w ciążę, ale w czter­na­stym tygo­dniu poro­niła. Potem też jej się nie udało, mimo że pró­bo­wa­li­śmy, a kiedy skoń­czy­li­śmy trzy­dzie­ści lat, zaak­cep­to­wa­li­śmy naszą sytu­ację. Bycie rodzi­cem nie figu­ruje na liście praw i obo­wiąz­ków, oboje zga­dza­li­śmy się w tej kwe­stii.

Moja kariera jako histo­ryka idei kulała, po kilku latach stra­ci­li­śmy z kolegą po fachu grant na bada­nia, który trzy­mał nas na powierzchni. Ubie­ga­li­śmy się o dota­cje z wszyst­kich moż­li­wych źró­deł, ale w końcu się pod­da­li­śmy. Jedyną moż­li­wo­ścią, aby kon­ty­nu­ować karierę aka­de­micką i obro­nić dok­to­rat, był kiep­sko płatny i ogra­ni­czony w cza­sie etat na uni­wer­sy­te­cie w Oslo. Zasta­na­wia­li­śmy się nawet z Viveką, czy w ten spo­sób nie pró­bo­wać odbić się od dna, ale jej szanse na zna­le­zie­nie pracy w Oslo, odpo­wia­da­ją­cej jej kwa­li­fi­ka­cjom, były bli­skie zeru. W końcu zde­cy­do­wa­li­śmy, że zacznę cze­goś szu­kać poza świa­tem aka­de­mic­kim.

W taki oto spo­sób zosta­łem kie­rowcą auto­karu.

Docho­dzi pierw­sza w nocy, Karin jak zwy­kle smacz­nie śpi, więc jesz­cze tro­chę popi­szę.

Oczy­wi­ście, ni­gdy nie przy­szłoby mi do głowy, żeby jeź­dzić auto­ka­rem, gdyby nie oko­licz­no­ści. Oko­licz­no­ści i Tommy, który był star­szym bra­tem Viveki. Piszę „był”, bo kilka lat temu zmarł. Ale w 2002 roku jesz­cze żył i z powo­dze­niem pro­wa­dził sporą firmę auto­ka­rową, która woziła pasa­że­rów po Skan­dy­na­wii i całej Euro­pie, był zresztą rów­nież jej więk­szo­ścio­wym udzia­łow­cem.

Tommy gar­dził świa­tem aka­de­mic­kim i męż­czy­zną, który oże­nił się z jego sio­strą, czyli mną. Czę­sto zło­śli­wie nazy­wał nas gry­zi­piór­kami. Tak lubił mawiać o ludziach, któ­rzy zaj­mo­wali się pracą teo­re­tyczną. Ale kiedy stało się jasne, że jestem bez­ro­botny, potra­fił się zna­leźć, trzeba mu to przy­znać. Zapro­po­no­wał mi zatrud­nie­nie w swo­jej fir­mie, a nawet pokry­cie kosz­tów kursu na prawo jazdy na auto­kary, dzięki któ­remu mogłem wozić ludzi wzdłuż i wszerz naszego ogrom­nego kraju, a nawet poza jego gra­nice.

Dużo z Viveką o tym dys­ku­to­wa­li­śmy, ni­gdy nie prze­pa­dała za swoim bra­tem, dla­tego jego pro­po­zy­cję ode­brała jako pew­nego rodzaju poni­że­nie.

W każ­dym razie zgo­dzi­łem się i już pół roku póź­niej ruszy­łem w pierw­szy kurs jako kie­rowca z upraw­nie­niami. Wio­złem grupę zain­te­re­so­wa­nych sztuką eme­ry­tów do Ska­gen w Danii.

Szybko polu­bi­łem nową pracę, tak różną od jało­wej rze­czy­wi­sto­ści świata aka­de­mic­kiego. Odwie­dzi­łem miej­sca, któ­rych w prze­ciw­nym razie ni­gdy bym nie zoba­czył: Tromsö, Madryt, Sankt Peters­burg, nie mówiąc już o innych mia­stach. Sam byłem tym zasko­czony. Bar­dzo lubi­łem pro­wa­dzić auto­kar, czego jesz­cze parę lat wcze­śniej w ogóle nie bra­łem pod uwagę.

No, ale z ręki wypada mi już dłu­go­pis, a z głowy myśli. Jest druga w nocy. Pocze­kam z pisa­niem do następ­nej bez­sen­nej nocy.

Plamy i strzępy, dwu­dzie­sty siódmy paź­dzier­nika

Przez kilka lat nie­źle nam się z Viveką żyło. W każ­dym razie tak to widzia­łem. Rzecz jasna, od czasu do czasu zda­rzały się małe kry­zysy, ale żad­nych poważ­niej­szych zgrzy­tów w naszym mał­żeń­stwie nie było. Paso­wa­li­śmy do sie­bie cha­rak­te­rami, żadne z nas nie goniło za przy­godą, jak to czę­sto się zda­rza. Oboje lubi­li­śmy spo­kojną i upo­rząd­ko­waną egzy­sten­cję. Nasze życie towa­rzy­skie nie było jakoś szcze­gól­nie bogate, ale regu­lar­nie spo­ty­ka­li­śmy się z kil­koma parami, które zna­li­śmy jesz­cze z cza­sów stu­denc­kich. Z Has­sem i Ingelą, leka­rzami. Ze Ste­fa­nem i Paulą, pasto­rem i nauczy­cielką w liceum. Z Oli­ve­rem i Kata­riną, Kata­rina była psy­cho­lo­giem i przy­ja­ciółką Viveki z dzie­ciń­stwa, Oli­ver dojeż­dżał z Uppsali do Sztok­holmu, gdzie pra­co­wał w Mini­ster­stwie Spraw Zagra­nicz­nych.

Razem jeź­dzi­li­śmy na waka­cje, każ­dego roku w inne miej­sce, a w lutym lub marcu wypusz­cza­li­śmy się na tydzień w góry. Hasse i Ingela mieli dom w Vem­da­len, który od nich wynaj­mo­wa­li­śmy, cza­sami jeź­dzi­li­śmy tam razem.

Moja nowa praca wyma­gała ode mnie, abym sześć–sie­dem nocy w mie­siącu spę­dzał poza domem, ale to nie kom­pli­ko­wało naszego życia. Wręcz prze­ciw­nie, pamię­tam, że bar­dzo lubi­łem nasze spo­tka­nia po kil­ku­dnio­wej sepa­ra­cji, i wiem, że Viveka też. Pierw­szej nocy po mojej kil­ku­dnio­wej nie­obec­no­ści zawsze się kocha­li­śmy.

Tak, kiedy teraz patrzę wstecz, jestem pewien, że te lata przed wypad­kiem były dla nas łaskawe. Dobrze nam się powo­dziło, nasz zwią­zek był har­mo­nijny, pro­wa­dzi­li­śmy pro­ste i bez­pieczne życie, które dawało nam wiele zado­wo­le­nia. Jeśli miał­bym moż­li­wość prze­żyć życie jesz­cze raz, to wybrał­bym wła­śnie tam­ten czas. Lata 2003–2006; oczy­wi­ście z moż­li­wo­ścią wci­śnię­cia hamulca bez­pie­czeń­stwa i wysko­cze­nia z pociągu przed mar­cem 2007, ale nie zaprzą­tam sobie tym głowy. Po pro­stu tak to zobra­zo­wa­łem, żeby poka­zać, że kie­dyś moje życie wyglą­dało zupeł­nie ina­czej niż teraz.

Zanim przejdę do wypadku, muszę wspo­mnieć o smut­nym wyda­rze­niu, które miało miej­sce trzy­na­stego grud­nia 2006 roku, w święto Łucji. Moją matkę potrą­cił moto­cykl, obra­że­nia oka­zały się tak cięż­kie, że następ­nego dnia zmarła w szpi­talu. To się stało w Karl­stad, gdzie miesz­kali z ojcem od lat osiem­dzie­sią­tych, odkąd byłem nasto­lat­kiem. Jej nagłe odej­ście bar­dzo źle wpły­nęło na ojca. Prze­szedł wła­śnie na eme­ry­turę po kil­ku­dzie­się­ciu latach pracy jako nauczy­ciel. Rodzice bar­dzo cze­kali na nad­cho­dzące lata jako świeżo upie­czeni senio­rzy, zamie­rzali podró­żo­wać i cie­szyć się każ­dym dniem. Mojej matce do eme­ry­tury zostało kilka lat pracy w banku, byli mał­żeń­stwem ponad czter­dzie­ści lat.

Poje­cha­łem do Karl­stad na jej pogrzeb i żeby wes­przeć ojca. Nie mam rodzeń­stwa, co wtedy odczu­łem jako duży brak. Ale zro­bi­łem, co mogłem, ścią­gną­łem ojca do Uppsali na kilka zimo­wych mie­sięcy. Na Boże Naro­dze­nie i Nowy Rok. Z łatwo­ścią dało się zauwa­żyć, jak bar­dzo był przy­bity, pamię­tam, że oba­wia­li­śmy się, czy nie pla­nuje ode­brać sobie życia. Roz­ma­wia­li­śmy o tym z Viveką, udało nam się nawet go prze­ko­nać, żeby w Karl­stad sko­rzy­stał z porady tera­peuty, ale nie wiemy, czy mu to pomo­gło. W Filip­stad ojciec miał kuzynkę, która była psy­cho­lo­giem; pró­bo­wała mu jakoś pomóc, ale ni­gdy nie byli w naj­lep­szych sto­sun­kach, więc nie sądzę, żeby miała jakieś więk­sze osią­gnię­cia w posta­wie­niu go na nogi.

Ogól­nie mówiąc, pierw­sze mie­siące 2007 roku były bar­dzo trudne. Jed­nak wszystko to ode­szło w cień po tym, co się wyda­rzyło dwu­dzie­stego dru­giego marca.

Plamy i strzępy, pierw­szy listo­pada

To był wyjazd na narty.

Aż trudno mi o tym pisać. Zresztą nic w tym dziw­nego. Wpraw­dzie wszystko jest udo­ku­men­to­wane, media w całym kraju o tym trą­biły, mniej lub bar­dziej wia­ry­god­nie, ale nie mogę tego pomi­nąć. Minęła wła­śnie pierw­sza w nocy. Karin śpi, ja sie­dzę w wikli­no­wym fotelu przy oknie, które wycho­dzi na rząd drzew oddzie­la­ją­cych naszą działkę od działki sąsiada. Niebo jest czarne i za chwilę zacznie padać. Wygod­nie się usa­da­wiam, popra­wiam lampę i bez nie­po­trzeb­nych emo­cji posta­na­wiam opi­sać to, co się wyda­rzyło. Sucho i trzeźwo jak pro­to­kół sądowy, tro­chę już ich czy­ta­łem.

Tak więc to był wyjazd pierw­szo­kla­si­stów z liceum w Sztok­hol­mie, któ­rzy z kil­kor­giem rodzi­ców i nauczy­cieli mieli spę­dzić tydzień w Duved. Nie po raz pierw­szy wio­złem grupę na narty. Wli­cza­jąc dwa pół­go­dzinne postoje, cała podróż miała zająć około ośmiu godzin. Może dzie­więć–dzie­sięć, w zależ­no­ści od pogody. O dzie­wią­tej rano pod­je­cha­łem na Norra Ban­tor­get, tak jak było umó­wione, i w drogę wyru­szy­li­śmy pół godziny póź­niej. W Sztok­hol­mie była ładna, pra­wie że bez­chmurna pogoda, ale pro­gnozy ostrze­gały przed opa­dami śniegu i sil­nym wia­trem z pół­nocy. Nie­za­leż­nie od tego wie­czo­rem powin­ni­śmy już dotrzeć na miej­sce. Nie było powodu do nie­po­koju, a i pręd­ko­ści nie musia­łem jakoś spe­cjal­nie ogra­ni­czać.

Jecha­łem tak, jak pozwa­lały warunki, i ni­gdy nie twier­dzono ina­czej. Ale wystar­czy sekunda czy dwie, aby życie wywró­ciło się do góry nogami.

Albo w ogóle skoń­czyło.

Od Sven­sta­vik dzie­liło nas dzie­sięć minut drogi. Zro­biło się już ciemno i zaczął padać śnieg. Nie szcze­gól­nie mocno, ale wystar­cza­jąco, żeby zwol­nić. Kiedy ten zwie­rzak wybiegł na drogę, nie mia­łem na licz­niku wię­cej niż sie­dem­dzie­siąt kilo­me­trów na godzinę, tak wyni­kało z raportu, i takie też było moje odczu­cie. Aby unik­nąć koli­zji, skrę­ci­łem na lewy pas i wpa­dłem w lekki poślizg. W tym samym momen­cie z naprze­ciwka, zza zakrętu wyje­chała cię­ża­rówka. Pró­bo­wa­łem wró­cić na swój pas, ale opony nie trzy­mały się jezdni i zde­rzy­li­śmy się z cię­ża­rówką. Nie czo­łowo, ale bokiem. Jed­nak to wystar­czyło, żebym stra­cił kon­trolę nad pojaz­dem. Hamo­wa­łem, ale bez skutku. Wpa­dli­śmy do rowu głę­bo­kiego na dwa­dzie­ścia metrów, mię­dzy dwa kamienne bloki, pięć­dzie­siąt metrów od miej­sca, gdzie wypa­dli­śmy z drogi. Auto­kar powy­gi­nał się nie do pozna­nia i sta­nął w ogniu.

Jesz­cze tego samego wie­czoru obu­dzi­łem się w szpi­talu w Östersund i dowie­dzia­łem się, że w wypadku zgi­nęło sie­dem­na­ścioro uczniów i jedno z rodzi­ców, a czworo ciężko ran­nych wal­czyło o życie. Tylko sze­ścioro nie odnio­sło więk­szych obra­żeń.

Odkła­dam dłu­go­pis i zamy­kam dzien­nik. Sie­dzę jesz­cze przez chwilę i patrzę w ciem­ność. Ani śladu brza­sku. Nie, sta­now­czo nie powi­nie­nem żyć.

2

Eva Back­man spoj­rzała na męż­czy­znę, który wszedł do jej gabi­netu. Około czter­dziestki, śred­niego wzro­stu, lekko przy­gar­biony, zmierz­wione ciemne włosy, oku­lary – wyglą­dał, jakby zabłą­dził.

Pierw­sze wra­że­nie Evy Back­man było takie, że ten gość pomy­lił drzwi, że jest tu w zupeł­nie innej spra­wie i spo­dzie­wał się spo­tkać kogoś innego niż inspek­tor Evę Back­man.

Może praw­nika czy pie­lę­gniarkę. Albo księ­dza.

– Prze­pra­szam – powie­dział. – Czy mogę zająć chwilę?

Zadzwo­nili wcze­śniej z recep­cji, ale nie powie­dzieli, o co cho­dzi. Tylko że nie­jaki pan Albin Runge chciałby się spo­tkać z poli­cjan­tem. Naj­chęt­niej z kimś z wydziału kry­mi­nal­nego, bo ma dość spe­cy­ficzną sprawę.

– Zadzwo­nili z recep­cji, że pan czeka – odparła Eva Back­man. – Mam czas. Pro­szę usiąść. W czym mogę pomóc?

Na ogół tak nie zaczy­nała roz­mowy, ale jej gość wyda­wał się nie­zwy­kle kru­chy. Jeśliby zwró­ciła się do niego w mniej deli­kat­nej for­mie, mógłby odwró­cić się na pię­cie i wyjść. Ski­nął głową i ostroż­nie usiadł na brzegu krze­sła, roz­piął sfa­ty­go­waną zimową kurtkę i wyjął coś z kie­szeni. Koperty, o ile dobrze zauwa­żyła. Poło­żył je na kola­nach i skrzy­żo­wał na nich dło­nie, jakby chciał coś ukryć przed jej wzro­kiem.

Wziął głę­boki wdech i znów prze­pro­sił.

– Nie chciał­bym zaj­mo­wać czasu bez potrzeby. Ale jest jedna rzecz… nazy­wam się Albin Runge.

Nawet teraz, kiedy po raz drugi usły­szała jego imię i nazwi­sko, z niczym go nie sko­ja­rzyła. Po powro­cie do domu opo­wie­działa o spo­tka­niu Gun­na­rowi Bar­ba­rot­tiemu, zasta­na­wiała się, czy gdzieś już sły­szała to nazwi­sko. Pisali o nim w pra­sie, ale to było kilka dobrych lat temu, i nie mogła sobie przy­po­mnieć, czy jego toż­sa­mość została podana do publicz­nej wia­do­mo­ści. Może tak, może nie; nie zawsze łatwo tra­fić za dzien­ni­ka­rzami, kiedy uznają, czy coś leży w inte­re­sie spo­łecz­nym, czy nie.

– Rozu­miem – powie­działa, nic z tego nie rozu­mie­jąc. – Ale czemu zawdzię­czam tę wizytę?

– Moje życie jest zagro­żone.

Jego głos był bez­dź­więczny, pra­wie obo­jętny. Jakby jej gościa mało obcho­dziło, że grozi mu nie­bez­pie­czeń­stwo. Jego wzrok, gdy tak patrzył zza cien­kich oku­la­rów, był rów­nie obo­jętny. Roz­bie­gany, nie­sku­piony na czym­kol­wiek. Eva Back­man nie potra­fiła odgad­nąć, czy patrzy na nią, czy na okno, które miała za ple­cami.

– Pana życie jest zagro­żone?

– Tak.

– Skąd te przy­pusz­cze­nia? Pro­szę pokrótce opi­sać całą sytu­ację.

– Głów­nie cho­dzi o listy – powie­dział i jedną ręką pogła­dził ostroż­nie zwi­tek bia­łych kopert. – I tele­fon…

– A co takiego jest w tych listach? Czy mogę je prze­czy­tać?

– Natu­ral­nie – odrzekł, jed­nak wciąż ich nie podał. – Dla­tego je z sobą wzią­łem. Nie jest napi­sane wprost, że ktoś pla­nuje mnie zabić, nie expli­cite, ale trudno ina­czej inter­pre­to­wać ich zawar­tość.

Eva Back­man ski­nęła głową. Pomy­ślała, że musi być dość wykształ­cony. Wska­zy­wały na to wyra­że­nia – „expli­cite” i „trudno ina­czej inter­pre­to­wać ich zawar­tość”.

– Dla­czego ktoś chciałby pana zabić?

– Ist­nieją po temu powody.

– Prze­pra­szam, nie rozu­miem?

Han­del nar­ko­ty­kami? – prze­szło jej szybko przez myśl. Nie­spła­cone długi wobec gangu moto­cy­kli­stów? Nie wygląda na takiego, ale ni­gdy nic nie wia­domo. Wyda­wało jej się, że przez moment się zawa­hał, ale popra­wił oku­lary i wes­tchnął.

– Ist­nieje wiele osób, które uwa­żają, że nie zasłu­guję na to, żeby żyć. I nie­stety, abso­lut­nie je rozu­miem.

Eva Back­man oparła dło­nie o biurko i pomy­ślała, czy on przy­pad­kiem nie jest sza­lony. Czy to nie jakiś mito­man albo inny nie­szczę­śnik, który stra­cił kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią?

– Musi mi pan dokład­nie opo­wie­dzieć, o co cho­dzi. Jeśli rze­czy­wi­ście ktoś panu grozi i z tego powodu pan przy­szedł, to muszę wie­dzieć tro­chę wię­cej. Pro­szę mi wszystko opo­wie­dzieć.

– Pani nie wie, kim jestem?

– Nie mam poję­cia.

– Czy moje nazwi­sko coś pani mówi?

– Albin Runge? Nie, nie­stety nie.

– Okej. – Znów wes­tchnął i wyglą­dał, jakby wła­śnie pod­jął decy­zję. – Pięć i pół roku temu w Jämtland zda­rzył się straszny wypa­dek auto­ka­rowy. Osiem­na­ście osób stra­ciło życie, sie­dem­na­ścioro nasto­lat­ków i jeden doro­sły. Jechali na narty do Duved. Pew­nie pani o tym sły­szała, pisali we wszyst­kich gaze­tach. To ja pro­wa­dzi­łem ten auto­kar.

Zamilkł. I znów popra­wił oku­lary. Eva Back­man wstrzy­mała oddech.

– Rozu­miem.

Drugi raz w ciągu trzech minut. To naj­bar­dziej idio­tyczna replika. Co takiego rozu­miała?

– Nie zosta­łem oskar­żony ani o nie­za­cho­wa­nie nale­ży­tej ostroż­no­ści, ani o nie­umyślne spo­wo­do­wa­nie śmierci. Ani nawet o spo­wo­do­wa­nie utraty zdro­wia. Zosta­łem oczysz­czony z wszyst­kich zarzu­tów, mimo iż wiele osób chcia­łoby mnie widzieć w wię­zie­niu ska­za­nego na doży­wo­cie. A naj­le­piej mar­twego.

Uśmiech­nął się prze­lot­nie. Krzywo i raczej nie­sto­sow­nie do sytu­acji. Eva Back­man odchy­liła się do tyłu i pró­bo­wała się sku­pić. W zacho­wa­niu tego męż­czy­zny było coś, co jej prze­szka­dzało. Jego spo­sób mówie­nia i jakiś zro­zu­miały smu­tek powo­do­wały, że czuła się nie­kom­for­towo. Zupeł­nie nie­za­leżne od jego opo­wie­ści, którą trudno od razu prze­tra­wić. Jak można dalej żyć po czymś takim, mając na sumie­niu osiem­na­ście ist­nień ludz­kich? Z jakiego powodu? Z powodu kilku sekund nie­uwagi? Może zasnął za kie­row­nicą? Mimo to został oczysz­czony z wszel­kich zarzu­tów? Chry­ste Panie, pomy­ślała. Nale­ża­łoby raczej spy­tać, nie jak można dalej z tym żyć, tylko po co. To wyja­śnia, dla­czego jest taki dziwny.

– To straszne – powie­działa Eva Back­man. – Coś mi się koja­rzy, ale już minęło… ile pan powie­dział? Pięć lat?

– Pra­wie pięć i pół roku.

– To musiało być dla pana bar­dzo trudne.

– Nie było łatwo. – Zawa­hał się na chwilę. Eva Back­man cier­pli­wie cze­kała. – Moje życie się roz­sy­pało – kon­ty­nu­ował z nie­chę­cią w gło­sie, wyni­kłą zapewne z tego, że znów musi o tym opo­wia­dać, cho­ciaż z całych sił stara się zapo­mnieć. – To mogło się zda­rzyć każ­demu. Powi­nie­nem był wtedy zgi­nąć, ale z jakie­goś powodu prze­ży­łem. Ale nie przy­sze­dłem tutaj po to, żeby ulżyć swo­jemu poczu­ciu winy, tym mogę się zająć w inny spo­sób. Powód, dla któ­rego tu jestem, to… – Prze­rwał w poło­wie zda­nia. Wyjął z kie­szeni chustkę i wydmu­chał nos. – Prze­pra­szam. Przy­sze­dłem tu dla­tego, że ktoś mi grozi. Jak już wspo­mi­na­łem…

W końcu poło­żył listy na brzegu biurka i wytarł dło­nie w spodnie, jakby chciał się pozbyć jakie­goś nie­wi­dzial­nego brudu. Eva Back­man spoj­rzała na co naj­wy­żej cztery koperty.

– Czyli zawar­tość tych listów powo­duje, że pan się oba­wia o wła­sne życie, o ile dobrze zro­zu­mia­łam?

– Tak. Plus tele­fon.

– Okej. Zacznijmy od listów, co może pan o nich powie­dzieć? Nie chcę ich doty­kać, dopóki ich nie zba­damy… czyli dopóki nie zdej­miemy odci­sków pal­ców i tym podobne. Popro­szę pana rów­nież o zosta­wie­nie swo­ich odci­sków przed wyj­ściem.

– Natu­ral­nie.

– Kiedy pan dostał te listy i czy pan wie, kto jest ich auto­rem? Jeśli to ten sam…

– Pierw­szy przy­szedł latem, tydzień przed mid­som­mar, potem dosta­wa­łem je w mie­sięcz­nych odstę­pach. W sierp­niu, we wrze­śniu i w paź­dzier­niku.

– Pro­szę mówić dalej.

– Jeśli cho­dzi o dwa ostat­nie, to zapi­sa­łem datę… dzie­wiąty wrze­śnia i dwu­na­sty paź­dzier­nika. Nie wiem, kto je wysłał, ale wygląda na to, że ta sama osoba.

Eva Back­man ski­nęła głową.

– Prze­czy­tam je, oczy­wi­ście, ale naj­pierw zajmą się nimi tech­nicy. Skąd przy­pusz­cze­nie, że to ten sam autor?

– Po stylu i tonie. Za każ­dym razem tylko kilka krót­kich zdań i ten sam pod­pis. Neme­zis.

– Neme­zis?

– Tak, bogini zemsty. Reszta napi­sana na kom­pu­te­rze.

Eva Back­man sie­działa przez chwilę w mil­cze­niu i myślała. Albin Runge zmie­nił pozy­cję i wyglą­dał na zakło­po­ta­nego.

– Chcia­ła­bym się jesz­cze z panem spo­tkać, jak już prze­czy­tam i prze­ana­li­zuję te listy. Czy możemy się umó­wić na jutro?

– Nie pra­cuję. Skoń­czy­łem po tym… tak. Mogę przyjść w każ­dej chwili.

– Dobrze. W takim razie jutro o dru­giej. Ale pro­szę mi jesz­cze opo­wie­dzieć o tym tele­fo­nie.

Albin Runge ponow­nie wydmu­chał nos.

– Prze­pra­szam. Jestem tro­chę prze­zię­biony. Na temat tele­fonu nie­wiele mam do powie­dze­nia.

– Zupeł­nie nic?

– To było w zeszły czwar­tek. Ktoś zadzwo­nił z zastrze­żo­nego numeru. Kiedy ode­bra­łem, w słu­chawce naj­pierw zapa­no­wała cisza, a potem głos powie­dział: „Tu Neme­zis. Cie­kawi jeste­śmy, dla­czego ty jesz­cze żyjesz. Czy naprawdę nic nie rozu­miesz?”.

– I to wszystko?

– Tak, tylko tyle.

– To był męż­czy­zna czy kobieta?

– Męż­czy­zna.

– Czy może pan opi­sać jego głos?

– Bez­dź­więczny. Jakby ktoś mówił przez sza­lik albo chustkę.

– Czy głos wydał się panu zna­jomy?

– Nie.

– Czy od razu się pan zorien­to­wał, że ktoś mówił przez chustkę?

– Nie, dopiero po zakoń­cze­niu roz­mowy.

– I to była krótka roz­mowa, tak?

– Nie dłuż­sza niż dzie­sięć–pięt­na­ście sekund.

– A pan się ode­zwał?

– Nie. A co mia­łem powie­dzieć?

Eva Back­man zasta­na­wiała się przez chwilę.

– Czy o tych listach i tym tele­fo­nie z kimś pan roz­ma­wiał?

– Nie… a wła­ści­wie to tak, o dwóch pierw­szych roz­ma­wia­łem z Karin.

– Kim jest Karin?

– To moja żona. Powie­dzia­łem jej o listach z czerwca i sierp­nia, ale nie o pozo­sta­łych.

– Dla­czego?

– Nie chcia­łem jej nie­po­koić.

– Ale pan się nie­po­koi, prawda?

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami i znów się prze­lot­nie uśmiech­nął, rów­nie nie­na­tu­ral­nie jak poprzed­nim razem.

– Może nie nie­po­koję, ale jest to po pro­stu nie­przy­jemne. Cho­ciaż rozu­miem, że nie­któ­rzy ludzie tak mogą czuć.

– Jacy ludzie? Kto tak może czuć?

– Na przy­kład rodzice, któ­rzy w tym wypadku stra­cili dzieci.

– Uważa pan, że to któ­reś z nich panu grozi?

– A kto inny?

Dobre pyta­nie, pomy­ślała Eva Back­man, kiedy Albin Runge wyszedł. A w zasa­dzie złe, wręcz reto­ryczne. Jeśli ma się na sumie­niu osiem­na­ście ist­nień ludz­kich (sie­dem­na­ścioro nasto­lat­ków, chyba tak powie­dział?), nie trzeba zbyt­nio głów­ko­wać, żeby się domy­ślić, przez kogo jest się naj­mniej kocha­nym.

Mniej wię­cej wtedy, kiedy przy­szło jej do głowy słowo „kocha­nym”, przy­po­mniała sobie o inspek­to­rze Bar­ba­rot­tim. Spoj­rzała na zega­rek. Pięt­na­ście po pią­tej, pew­nie już poje­chał do domu.

To zna­czy do sie­bie.

A inspek­tor Eva Back­man poje­dzie do sie­bie.

Nie tak to powinno wyglą­dać. Cho­lera, nie tak to powinno wyglą­dać.

Zanim opu­ściła budy­nek komi­sa­riatu, musiała się jesz­cze zająć odci­skami pal­ców. Wyko­nała tele­fon, wło­żyła latek­sowe ręka­wiczki i pęsetą wyjęła z kopert listy. Zro­biła zdję­cia i wło­żyła je do pla­sti­ko­wej torby.

– Ten – powie­działa, kiedy w drzwiach poja­wił się inspek­tor Klau­sen. – Zro­bisz to na jutro rano?

– Ależ oczy­wi­ście, moja śliczna – zapew­nił ją Klau­sen. – Bez pro­blemu.

– Czy pan Runge był u cie­bie?

– Co za dzi­wak, co on takiego prze­skro­bał?

Eva Back­man nie mogła się powstrzy­mać.

– Drob­nostka. Tylko pozba­wił życia osiem­na­ście osób.

Nie powin­nam była tak powie­dzieć, pomy­ślała, kiedy wsia­dała na rower. Ale Klau­sen to taki cho­lerny macho.

3

Miło cię widzieć. Szmat czasu.

– Zale­d­wie kilka godzin – powie­dział Gun­nar Bar­ba­rotti. – Ale i tak nie do znie­sie­nia.

Bar­ba­rotti przy­tu­lił ją i stali tak w przed­po­koju przez kilka sekund. Eva Back­man pomy­ślała, jak bez­piecz­nie się czuje w jego ramio­nach. Parą byli zale­d­wie od kilku mie­sięcy. Jesz­cze ani razu się nie kochali. Ona tak zde­cy­do­wała, ale nie­ba­wem to się zmieni. Ale jesz­cze nie tego wie­czoru, na razie musi wystar­czyć przy­tu­las. Nie ma pośpie­chu. Oboje dobie­gają pięć­dzie­siątki, on nieco ponad, ona około, i znają się już pra­wie dwa­dzie­ścia pięć lat. Kole­dzy z pracy i przy­ja­ciele przez pra­wie pół życia, a to coś zna­czy. Na pewno ma to dobre i złe strony. Cza­sami myślała, że nie zna czło­wieka, któ­rego by rozu­miała lepiej niż Gun­nara Bar­ba­rottiego. Na pewno nie wła­sne dzieci. Nie sio­strę. Nie byłego męża… o nie, bez wąt­pie­nia nie jego.

W komi­sa­ria­cie nikt się nie domy­ślał, że inspek­tor Bar­ba­rotti i inspek­tor Back­man mają się ku sobie i we wrze­śniu razem podró­żo­wali po Euro­pie. Poszu­ki­wali jego ojca, taki był cel tej eska­pady, i zna­leźli jego grób w Varese, we Wło­szech.

I tak koło się zamknęło.

Zale­d­wie kilka dni temu wró­cili z innej podróży, służ­bo­wej, z zamglo­nego Maar­dam. A teraz, tego desz­czo­wego listo­pa­do­wego wie­czoru, Bar­ba­rotti wstą­pił na godzinę do Evy Back­man, przed powro­tem do Willi Pick­ford i trójki dzieci. Dwojga wła­snych i jed­nego eks­tra. Jest, jak jest, życie pisze swój wła­sny sce­na­riusz, my możemy go tylko czy­tać i ewen­tu­al­nie reali­zo­wać.

Jego poprzed­nia żona, Marianne, zachę­cała go do bliż­szego kon­taktu z Evą Back­man. I w liście poże­gnal­nym, i z nieba. Może to była tro­chę dziwna rada, ale nale­żało ją potrak­to­wać poważ­nie.

Co Bar­ba­rotti zro­bił. Na szczę­ście.

– Jak się masz?

– Dobrze. Wejdź, to usią­dziemy i poga­damy. Chcesz pół kie­liszka wina?

– Chęt­nie napiję się her­baty – odpo­wie­dział Gun­nar Bar­ba­rotti. – Mogę ci wyma­so­wać stopy, jeśli chcesz.

– Chcę – odparła Eva Back­man.

Jak można się było spo­dzie­wać, poru­szyła temat Albina Run­gego.

– Dzi­siaj po połu­dniu zda­rzyło się coś dziw­nego. Szu­ka­łam cię, ale już poje­cha­łeś do domu.

– Nie do domu – zapro­te­sto­wał Bar­ba­rotti. – Poje­cha­łem ze Smu­ta­sem do pożaru. Do Tyst­bergi.

– Dobrze – odparła Eva Back­man.

– Śred­nio. Co się stało?

– Odwie­dził mnie pewien męż­czy­zna z bar­dzo szcze­gólną sprawą.

– Cóż to za sprawa?

Eva Back­man upiła łyk her­baty i zaczęła opo­wia­dać. O nie­śmia­łym kie­rowcy auto­karu, który ma na sumie­niu osiem­na­ście ist­nień ludz­kich. O nie­zro­zu­mia­łym dys­kom­for­cie, który czuła pod­czas roz­mowy z nim, a który zupeł­nie nie miał nic wspól­nego z jego straszną opo­wie­ścią. O listach z pogróż­kami.

– Co było w tych listach? – zapy­tał Bar­ba­rotti. – Czy­ta­łaś je?

Tak, czy­tała je. Kilka razy, po połu­dniu i wie­czo­rem. Tylko parę lini­jek. W sumie dzie­więć zdań, ści­śle mówiąc, podzie­lo­nych na cztery listy. Eva Back­man odszu­kała je w tele­fo­nie komór­ko­wym i poka­zała Bar­ba­rot­tiemu.

Ty żyjesz, pod­czas gdy inni nie. Czy tak powinno być? Neme­zis

To pierw­szy list. Wysłany w czerwcu, według tego, co mówił kie­rowca. Drugi, z sierp­nia, iden­tyczny.

Ty żyjesz, pod­czas gdy inni nie. Czy tak powinno być? Neme­zis

W trze­cim i czwar­tym, z wrze­śnia i paź­dzier­nika, ton się zaostrzył.

Wciąż jesz­cze przy życiu? Możemy ci pomóc. Neme­zis

Mieli całe życie przed sobą. Wkrótce ty będziesz miał całe życie za sobą. Czy rozu­miesz, czy mamy się wyra­żać jaśniej? Neme­zis

Gun­nar Bar­ba­rotti poki­wał głową.

– Podej­rzana sprawa. I to wszystko?

– Oprócz tele­fonu. Ktoś do niego zadzwo­nił kilka dni temu. Roz­mówca przed­sta­wił się jako Neme­zis i zapy­tał, czy w dal­szym ciągu nic nie rozu­mie. Rów­nie zwięźle jak w listach, jeśli wie­rzyć temu, co mówi… ale chyba nie mamy wyboru.

– A są powody, żeby mu nie wie­rzyć?

– Dla­czego miałby zmy­ślać? Zresztą mówi, że w pew­nym sen­sie rozu­mie te ataki. Uważa nawet, że nie ma nic dziw­nego w tym, że ktoś mu grozi.

– I tak to przed­sta­wia? Że ktoś czyha na jego życie?

Eva Back­man wzru­szyła ramio­nami.

– Co o tym sądzisz?

Bar­ba­rotti zamy­ślił się na moment.

– Wszystko na to wska­zuje. Praw­do­po­dob­nie cho­dzi o…

– Rodzi­ców, któ­rzy stra­cili dzieci w wypadku i chcą się zemścić. Czyli uka­rać win­nego. Przez sąd został unie­win­niony, nie ska­zano go nawet za nie­umyślne spo­wo­do­wa­nie wypadku, więc zapewne uwa­żają, że śmierć dziecka wymaga surow­szej kary… a raczej śmierć osiem­na­stu osób, sie­dem­na­ściorga dzieci i jed­nego doro­słego. Jego zda­niem to rodzice… trudno się z nim nie zgo­dzić. Też tak uwa­żasz?

– Coś w tym jest – powie­dział Bar­ba­rotti i zmie­nił maso­waną stopę z lewej na prawą. – Cóż za dziwna histo­ria. I straszna. Masz już jakiś plan? Jak się do tego zabrać?

– Dobre pyta­nie. – Wes­tchnęła. – Nie­stety, kom­plet­nie nic. Ale jeśli Stig­man wpad­nie na pomysł, żebym obdzwo­niła rodzi­ców i zapy­tała, czy stra­cili dziecko w wypadku i czy zamie­rzają ode­brać życie kie­rowcy, to sta­now­czo odmó­wię. Nic z tego.

– Zga­dzam się – odparł Bar­ba­rotti. – A jeśli rze­czy­wi­ście facet zgi­nie? Wyobraź sobie… że zosta­nie zamor­do­wany, a my, wie­dząc o wszyst­kim, nie pod­ję­li­śmy żad­nych dzia­łań. Media dosta­łyby orga­zmu od takiego newsa.

– Chyba masz rację.

Bar­ba­rotti ski­nął głową.

– Wielcy duchem myślą podob­nie. À pro­pos, kim była osiem­na­sta ofiara wypadku? Sie­dem­na­ścioro nasto­lat­ków i jeden doro­sły, tak?

Zmarsz­czyła brwi.

– Wła­ści­wie to nie wiem. Zapo­mnia­łam go zapy­tać, nie zdą­ży­łam spraw­dzić. Jakiś rodzic, praw­do­po­dob­nie… albo ktoś z opie­ku­nów, poje­chało ich kil­koro.

– Hm. Zatem nie­wy­klu­czone, że ktoś stra­cił nie tylko dziecko, ale rów­nież męża albo żonę?

Eva się zasta­no­wiła.

– Moż­liwe. Nie przy­szło mi to do głowy, ale masz rację. W tym naj­gor­szym ze świa­tów… wszystko mogło się zda­rzyć. Ale to łatwo spraw­dzić. Na pewno jest obszerny raport z wypadku.

– Kiedy to się stało? – zapy­tał Bar­ba­rotti. – Kilka lat temu?

– Pięć i pół roku. Pod koniec marca dwa tysiące siód­mego. Tro­chę czasu minęło. Ale dla­czego ktoś by tak długo cze­kał z tak zwa­nym wymie­rze­niem spra­wie­dli­wo­ści?

– Jest takie stare angiel­skie przy­sło­wie – powie­dział Bar­ba­rotti. – Revenge is a dish best served cold… czy coś w tym rodzaju. Nie byłaś z tym jesz­cze u Stig­mana?

Eva ponow­nie wes­tchnęła.

– Jutro o dzie­sią­tej rano. Też przyj­dziesz?

– Z nie­chę­cią, ale się zja­wię.

Uśmiech­nęła się.

– Cza­sami myślę, że jesteś dżen­tel­me­nem, wiesz, o czym mówię?

– O tak – odpo­wie­dział Bar­ba­rotti z naci­skiem. – Jeśli chce się zdo­być twoje serce, trzeba zwra­cać uwagę na szcze­góły.

– Oj. W każ­dym razie dobrze masu­jesz.

To było wyjąt­kowo krót­kie spo­tka­nie, głów­nie dla­tego, że komi­sarz Stig Stig­man miał nie­wiele czasu. Bar­ba­rotti i Back­man weszli do jego gabi­netu za dzie­sięć dzie­siąta, a wyszli osiem po dzie­sią­tej.

Instruk­cje były pro­ste i wyraźne.

To poważna sprawa. Poważna. Dzia­łaj­cie zgod­nie z regu­la­mi­nem i ze zdro­wym roz­sąd­kiem. Jeśli oczy­wi­ście czas wam pozwoli. Nie zanie­dbaj­cie innych spraw. Nie zanie­dbaj­cie innych spraw.

I infor­muj­cie mnie o wszyst­kim. Jakieś pyta­nia?

Ani Bar­ba­rotti, ani Back­man nie mieli żad­nych pytań.

W takim razie to wszystko.

Kiedy Albin Runge, zgod­nie z umową, poja­wił się punk­tu­al­nie o dru­giej, oboje już na niego cze­kali.

4

Back­man: Witam ponow­nie, panie Runge. Dobrze, że pan zna­lazł czas.

Runge: Mam go teraz w nad­mia­rze.

Back­man: To jest inspek­tor Bar­ba­rotti.

Runge: Dzień dobry.

Bar­ba­rotti: Dzień dobry, panie Runge. Znam pań­ską sprawę. Inspek­tor Back­man wszystko mi opo­wie­działa.

Runge: Rozu­miem.

Back­man: Jak już wczo­raj mówi­łam, musimy panu zadać kilka dodat­ko­wych pytań. Nie zaj­mie to dużo czasu, naj­wy­żej pół godziny.

Runge: Nie śpie­szy mi się.

Bar­ba­rotti: Może ja zacznę. Jest kilka rze­czy, które mnie inte­re­sują w związku z tymi listami.

Runge: Słu­cham.

Bar­ba­rotti: Po pierw­sze, skąd zostały wysłane. Nie widzia­łem jesz­cze kopert, ale może pan mi powie coś wię­cej. Czy mają jakąś pie­czątkę urzędu pocz­to­wego?

Runge: Teraz pie­czątki nie są tak widoczne jak kie­dyś. Ale wydaje mi się, że jedna jest ze Sztok­holmu, a druga z Göteborga.

Bar­ba­rotti: A dwie pozo­stałe?

Runge: Nie, chyba nic na nich nie ma.

Bar­ba­rotti: Dzię­kuję. Po dru­gie, chciał­bym wie­dzieć, kto doty­kał tych listów. Cho­dzi o odci­ski pal­ców.

Runge: Ma pan na myśli listy czy koperty?

Bar­ba­rotti: I jedno, i dru­gie. Przede wszyst­kim listy. Koperty były już doty­kane przez pra­cow­ni­ków poczty, dla­tego na nie­wiele nam się zda­dzą.

Runge: Rozu­miem. Jeśli dobrze pamię­tam, to oba listy trzy­mała w ręku Karin, moja żona. Kiedy je czy­tała. Dwóch pozo­sta­łych doty­ka­łem tylko ja. I…

Bar­ba­rotti: I?

Runge: I ten, kto je pisał, ma się rozu­mieć.

Bar­ba­rotti: Pan uważa, że to był on?

Runge: Nie mam poję­cia. Ale tele­fon był od męż­czy­zny.

Bar­ba­rotti: Jest pan pewien?

Runge: Abso­lut­nie. Cho­ciaż mogło w tym uczest­ni­czyć wię­cej osób, prawda?

Back­man: Ma pan na myśli to, że poja­wiło się tam słowo my?

Runge: Tak. Poza tym nie tylko jedna osoba ma powód, żeby… no wła­śnie.

Back­man: Żeby co?

Runge: Żeby mi życzyć śmierci.

Back­man: Miejmy nadzieję, że tak nie jest.

Runge: Nadzieję zawsze można mieć.

Bar­ba­rotti: Z tego, co zro­zu­mia­łem, panu się wydaje, że to rodzice, któ­rzy w wypadku stra­cili dzieci. Ma pan coś wię­cej na popar­cie tych przy­pusz­czeń czy to tylko domy­sły?

Runge: Nie mam nic wię­cej, ale uwa­żam, że to nie­po­trzebne.

Bar­ba­rotti: To dys­ku­syjna sprawa. Minęło już prze­cież pra­wie sześć lat. Czy pan pamięta, żeby coś takiego zda­rzyło się zaraz po wypadku? Albo pod­czas roz­prawy sądo­wej?

Runge: Nie… nie, nic takiego sobie nie przy­po­mi­nam.

Bar­ba­rotti: A póź­niej? Do poja­wie­nia się pierw­szego listu?

Runge: Nie, to się zaczęło od tego listu w czerwcu.

Bar­ba­rotti: Ponad pięć lat po wypadku?

Runge: Zga­dza się.

Back­man: Czy poza żoną roz­ma­wiał pan z kimś jesz­cze o listach, i o tele­fo­nie?

Runge: Nie. Żonie powie­dzia­łem tylko o dwóch pierw­szych listach. Ale mówi­łem już o tym wczo­raj.

Back­man: Tak. Musimy mieć jed­nak pew­ność, że niczego nie pomi­nę­li­śmy. Chcemy wyklu­czyć pewne rze­czy. Rozu­miem, że to, co się stało w dwa tysiące siód­mym roku, było dla pana ogromną tra­ge­dią. Czy roz­ma­wiał pan o wypadku z przy­ja­ciółmi… rodziną, ze zna­jo­mymi?

Runge: Nie. Spo­ty­ka­łem się z kil­koma tera­peu­tami i psy­cho­lo­gami. Ale poza tym z nikim o tym nie roz­ma­wia­łem. Nie mam dużo zna­jo­mych, wtedy też nie mia­łem.

Back­man: Kiedy to się stało, Karin nie była jesz­cze pana żoną, prawda?

Runge: Nie, wtedy moją żoną była Viveka. Roz­wie­dli­śmy się jesie­nią, jesz­cze tego samego roku… w dwa tysiące siód­mym. To była wspólna decy­zja.

Bar­ba­rotti: Czy to miało jakiś zwią­zek z wypad­kiem? Prze­pra­szam, że o to pytam, ale nie chcemy niczego prze­oczyć. Zresztą wszystko, co pan powie, zosta­nie mię­dzy nami.

Runge: To bez zna­cze­nia. Ale to prawda, wypa­dek bez wąt­pie­nia miał wpływ na decy­zję o roz­wo­dzie. Posta­no­wi­li­śmy, że nasze drogi się rozejdą, nie funk­cjo­no­wało to dobrze.

Back­man: Kiedy pan poznał swoją obecną żonę?

Runge: Rozu­miem, że musi­cie o to zapy­tać, ale jedno z dru­gim nie ma nic wspól­nego… mam na myśli te listy z pogróż­kami.

Back­man: Pew­nie ma pan rację. Ale mimo wszystko pro­szę odpo­wie­dzieć.

Runge: Pozna­łem Karin w dwa tysiące dzie­wią­tym roku. Pobra­li­śmy się rok póź­niej.

Back­man: Czyli jeste­ście mał­żeń­stwem od dwóch lat?

Runge: Dwa i pół roku.

Back­man: Dzię­kuję. Myślę, że na razie nie mam wię­cej pytań. Listy wciąż jesz­cze są w ana­li­zie i moż­liwe, że jak skoń­czymy, będziemy musieli jesz­cze raz z panem się spo­tkać. Chcie­li­by­śmy też pobrać od żony odci­ski pal­ców, jeśli pan nie ma…

Runge: Nie mie­szajmy jej w to. Byłoby to…

Bar­ba­rotti: Co takiego?

Runge: (Po chwili namy­słu) Byłoby to dla nas dużym stre­sem. Świa­do­mie nie powie­dzia­łem jej o dwóch ostat­nich listach… i o tym tele­fo­nie. Nie, nie mogę jej o to pro­sić, to nie­moż­liwe. Zostawmy ją w spo­koju.

Back­man: Rozu­miem, że pan może mieć wąt­pli­wo­ści, ale jeśli te groźby mamy trak­to­wać poważ­nie, musimy…

Runge: (Zde­ner­wo­wany) Nie, nie, i jesz­cze raz nie. To wyklu­czone.

Bar­ba­rotti: Moment. Jest jesz­cze jedno wyj­ście.

Runge: Jakie wyj­ście? Nie rozu­miem?

Bar­ba­rotti: Hmm. Wystar­czy nam kilka odci­sków pal­ców. Chcemy tylko wyklu­czyć jej… i pań­skie… odci­ski. Co pan na to?

Runge: Cho­dzi panu o to, żebym bez jej wie­dzy zosta­wił wam jej odci­ski pal­ców, tak?

Bar­ba­rotti: Może pan przy­nieść szklankę, którą trzy­mała w ręku, czy cokol­wiek innego.

Back­man: Nie wiem, czy…

Runge: Dobrze. Czy coś jesz­cze? Czy jeśli przyjdę jutro albo poju­trze, będzie okej?

Bar­ba­rotti: Dosko­nale.

– Cza­sami bywasz bar­dzo nie­kon­wen­cjo­nalny – zauwa­żyła Eva, kiedy wyłą­czyła nagry­wa­nie, a Albin Runge opu­ścił pokój. – Żeby nie powie­dzieć, pomy­słowy. Może od razu usu­nąć to nagra­nie?

– Nie trzeba doku­men­to­wać każ­dej roz­mowy – odparł Bar­ba­rotti. – Ale zga­dzam się z tobą.

– Z czym kon­kret­nie?

– Że ten Runge to szcze­gólna postać. Ale trudno się dzi­wić po tym, co prze­żył.

– Masz na myśli ten wypa­dek?

– Może przed był zupeł­nie innym czło­wie­kiem. Nie­ła­two się pozbie­rać po czymś takim.

– Pra­wie że nie­moż­liwe – zgo­dziła się. – Co sądzisz o tych listach z pogróż­kami? Co z tym zro­bimy?

– Na razie moja pomy­sło­wość się wyczer­pała – odparł po chwili namy­słu. – Ale dam ci znać, jak coś mi przyj­dzie do głowy.

– Ha, ha. Może na razie damy sobie z tym spo­kój. A nuż wszystko rozej­dzie się po kościach. Szcze­rze mówiąc, taką mam nadzieję.

– Zoba­czymy – odpo­wie­dział Bar­ba­rotti. – W tej chwili nie­wiele możemy zro­bić.

– To prawda – przy­znała Eva. – Dopóki się nie okaże, że mor­derca zosta­wił na listach odci­ski pal­ców.

– Może damy to do pro­gramu Czer­wony Alert czy jak to tam się nazywa – zapro­po­no­wał Bar­ba­rotti.

Sier­pień–Wrze­sień 2018

5

Był koniec sierp­nia, ulu­biona pora roku pod­pa­la­czy samo­cho­dów.

Gun­na­rowi Bar­ba­rot­tiemu przy­szło do głowy, że wła­śnie w tym mie­siącu wybu­chało naj­wię­cej wojen. Jakby let­nie upały czy ocze­ki­wa­nie na nie były natu­ral­nym bodź­cem do waśni i roz­go­rze­nia tlą­cych się kon­flik­tów. Od słów do czy­nów, od kłótni i sprze­czek do usank­cjo­no­wa­nej prze­mocy.

Na mniej­szą lub więk­szą skalę i w róż­nych kon­fi­gu­ra­cjach.

Na świe­cie w skali makro: kon­flikty zbrojne. Wojny.

W Kym­linge i w innych szwedz­kich mia­stach: wojny gan­gów, bójki na noże, strze­la­niny. Gwałty. I nisz­cze­nie mie­nia.

I pło­nące nocą samo­chody.

Naj­gor­szy był tydzień przed roz­po­czę­ciem roku szkol­nego. Powrót nasto­lat­ków do miast z prac zarob­ko­wych lub bez­czyn­nych waka­cji zawsze ozna­czał wię­cej pracy dla poli­cji. Bar­ba­rotti zasta­na­wiał się, czy fak­tycz­nie teraz jest gorzej. Wszy­scy twier­dzili, że tak, że nastą­piła eska­la­cja prze­mocy, tej więk­szej, i tej mniej­szej. I nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo chciałby prze­bić ten balon popu­li­stycz­nych teo­rii na temat sytu­acji w kraju, trudno było temu zaprze­czyć.

Atmos­fera sta­wała się coraz gor­sza. I to nie tylko z powodu prze­kła­ma­nych donie­sień i infor­ma­cji w pra­sie i mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Ale rów­nież z powodu dema­go­gii socjal­de­mo­kra­tów. Rze­czy­wi­stość przed­sta­wiała się w ciem­nych bar­wach. I ule­gła pola­ry­za­cji. Gangi pozwa­lały sobie na coraz wię­cej. Prze­stęp­czość zor­ga­ni­zo­wana zapusz­czała korze­nie. Taka była ta gorzka prawda. Wybór był pro­sty: spoj­rzeć praw­dzie w oczy i coś z tym zro­bić albo przy­mknąć oko i uda­wać, że nic się nie dzieje.

Bar­ba­rotti ziew­nął.

Zwal­czać prze­moc?

Dobre pyta­nie. Wła­ści­wie to pyta­nie nie do niego, bo prze­cież jest poli­cjan­tem. Komi­sarz kry­mi­nalny, który nie wal­czy ze złem – i jego spraw­cami – do dia­bła, jak by to wyglą­dało?

A może się sta­rzeje? Ale to już inna sprawa, w dodatku nie­szcze­gól­nie opty­mi­styczna. I kolejna – z wie­kiem czło­wiek potrze­buje wię­cej kofe­iny we krwi, żeby dać sobie ze wszyst­kim radę? Cof­fee – the heart­blood of tired men, jak gdzieś prze­czy­tał.

Bar­ba­rotti wes­tchnął i wyj­rzał przez okno, żeby zoba­czyć, czy Eva już wraca. Zatrzy­mali się przy 7-Ele­ven, żeby kupić kawę przed cze­ka­jącą ich pracą w domu. Dwie śred­nie caffe latte plus eks­tra espresso do każ­dej.

Do tego dwie bułki cyna­mo­nowe. Bar­ba­rotti nie był pewien, czy w dro­dze do Rock­sty zdążą to wszystko wchło­nąć, ale zawsze można poje­chać okrężną drogą. W każ­dym razie… Bar­ba­rotti skoń­czył swoje prze­my­śle­nia, bo Eva Back­man już wyszła ze sklepu.

Spo­łe­czeń­stwo scho­dzi na psy, a on się sta­rzeje.

Może powi­nie­nem był zostać filo­zo­fem, pomy­ślał i jesz­cze raz ziew­nął.

– Pew­nie dla­tego tak powie­dział – ode­zwał się, kiedy Eva Back­man zajęła miej­sce pasa­żera i podała mu kubek z kawą. – Nie uwa­żasz?

– Co innego mówi, co innego robi – odparła i ugry­zła kęs bułki.

– Kiedy cię nie było, tro­chę myśla­łem. Jesz­cze dwa­dzie­ścia czy dzie­sięć lat temu do takiej sprawy nie jecha­li­by­śmy uzbro­jeni.

Eva prze­żu­wała bułkę i nie odpo­wie­działa.

– Mon­sieur Stig­man jest, jaki jest, ale uwa­żasz, że daw­niej zachę­całby nas, żeby­śmy mieli z sobą broń? Do takiej sprawy? Prze­cież, do dia­bła, mamy zadać tylko parę pytań… ten cały Swing­bring nie figu­ruje nawet w naszych reje­strach.

– Nie Swing­bring, tylko Swing­brunn – popra­wiła go.

– To nie zmie­nia faktu, że mam rację – odpo­wie­dział Bar­ba­rotti. – Jedziemy do niego do domu, zadamy mu kilka pytań, podzię­ku­jemy za pomoc i wra­camy. Czy to uza­sad­nia posia­da­nie broni?

– Jest nauczy­cie­lem fizyki i tre­ne­rem piłki noż­nej – oznaj­miła Eva Back­man.

Bar­ba­rotti upił łyk kawy i włą­czył sil­nik.

– I co z tego? – zapy­tał.

– Wiem. – Eva wes­tchnęła. – Zga­dzam się z tobą, że to zupeł­nie bez sensu. Ale jest, jak jest. Żyjemy w takich cza­sach i nie możemy tego zmie­nić. Ale obie­cuję, że naj­pierw zapy­tam, a dopiero potem zacznę strze­lać.

– I tak powinno być – odparł Bar­ba­rotti. – Będę cię ase­ku­ro­wał. A tak na mar­gi­ne­sie, to jak się miewa Vik­tor?

Kiedy Eva Back­man wysia­dała z samo­chodu, zadzwo­nił jej syn, stąd pyta­nie Bar­ba­rot­tiego.

– Tak sobie – odpo­wie­działa. – Trudno się roz­wo­dzić w wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat.

Bar­ba­rotti poki­wał głową w mil­cze­niu. Pomy­ślał o wła­snych roz­sta­niach. O tym dobro­wol­nym – mniej wię­cej – z Heleną, sto lat temu, i o tym z Marianne. Ile to już lat? Sześć. I cztery mie­siące, dokład­nie licząc. To nie był praw­dziwy roz­wód, to śmierć ich roz­łą­czyła. Marianne czeka na niego po dru­giej stro­nie, ale to już inna prawda niż ta o rosną­cej prze­mocy… zupełne prze­ci­wień­stwo, można powie­dzieć, i może tam, po dru­giej stro­nie, można mieć dwie żony? Marianne i Evę. Kilka razy już nawet o tym roz­ma­wiał z Panem, ale nie dostał jed­no­znacz­nej odpo­wie­dzi. Jedy­nie przy­ja­zny i nieco roz­ba­wiony uśmiech.

Uśmiech z nieba. Cał­kiem nie­źle…

– Z czego tak chi­cho­czesz?

– Nie chi­cho­czę! – zapro­te­sto­wał i skrę­cił w Rocksavägen. – Wcale nie chi­cho­czę.

– Ależ chi­cho­ta­łeś. – Eva nie dawała za wygraną. – Prze­cież sły­sza­łam.

– Hm – mruk­nął Bar­ba­rotti. – W każ­dym razie musiało cho­dzić o cie­bie i o mnie. Pomy­śla­łem, że już dość długo jeste­śmy razem.

– Kła­miesz – powie­działa i poło­żyła mu rękę na kola­nie. – Niech ci będzie, pięć czy sześć lat… zależy, jak się liczy. W każ­dym razie przy­po­mi­nam ci, że w Willi Pick­ford miesz­kam już pra­wie cztery lata… i co ty na to?

Bar­ba­rotti pomy­ślał chwilę i poło­żył swoją dłoń na jej dłoni. Zga­dza się. Eva Back­man wpro­wa­dziła się do niego w grud­niu 2014 roku, zaraz po tym, jak przy­znali się do tego, co wszy­scy w komi­sa­ria­cie już dawno wie­dzieli. Że inspek­tor kry­mi­nalny Gun­nar Bar­ba­rotti i inspek­tor kry­mi­nalna Eva Back­man nie tylko razem pra­cują w poli­cji Kym­linge, ale są rów­nież kocha­jącą się parą. Bar­ba­rotti nie miał nic prze­ciwko takiemu okre­śle­niu. Kocha­jąca się para.

– Kocham cię, Eva – powie­dział. Z całego serca, tak rze­czy­wi­ście czuł. W tym samym momen­cie dostrze­gli dwie posta­cie z pło­ną­cymi pochod­niami.

– Zobacz, co to?

Eva Back­man postu­kała w szybę samo­chodu i popro­siła Bar­ba­rot­tiego, żeby zwol­nił.

Na rów­no­le­głej ulicy, pro­wa­dzą­cej do dziel­nicy Vårdstaden, potocz­nie nazy­wa­nej Rock­sta Light, rodzaj przed­mie­ścia Down­town Rock­sta, które z kolei było w Kym­linge tym, co obec­nie w ustach poli­ty­ków nazywa się eufe­mi­stycz­nie „dziel­nicą z pro­ble­mami”, „strefą szcze­gól­nie zagro­żoną” i tym podob­nie. Uwagę komi­sarz Back­man przy­kuły dwie na ciemno ubrane posta­cie, zmie­rza­jące w tym samym kie­runku co oni. W odstę­pie około pięt­na­stu metrów od sie­bie. Pierw­sza była lekko pochy­lona i naj­wy­raź­niej nio­sła jakiś ciężki, nie­moż­liwy do ziden­ty­fi­ko­wa­nia przed­miot, poru­sza­jąc się tro­chę nie­zdar­nie. Druga trzy­mała nad głową cztery pło­nące pochod­nie, dwie w każ­dej ręce. Obie posta­cie bie­gły wzdłuż pustej ulicy, a ich zamiary były aż nadto czy­telne. Bez zbęd­nych słów czy zasta­na­wia­nia się Bar­ba­rotti zaczął hamo­wać mniej wię­cej dwa­dzie­ścia metrów dalej, a wtedy jeden z chu­li­ga­nów pod­biegł do zapar­ko­wa­nego auta. Pochy­lił przed­miot, który niósł, oka­zało się, że to kani­ster z ben­zyną, i chlu­snął na stary samo­chód azja­tyc­kiej czy euro­pej­skiej marki. Oblał nad­wo­zie, sil­nik, boki i pod­wo­zie i szybko się odda­lił, w tym momen­cie jego kom­pan mięk­kim i wyćwi­czo­nym ruchem pod­ło­żył pochod­nię pod wóz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki