Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Inspektor Gunnar Barbarotti powraca!
Właściwie to nie powinienem żyć – pisze w swoim dzienniku w 2012 roku były wykładowca uniwersytecki i kierowca autokaru, Albin Runge. Kiedy więc ktoś grozi mu śmiercią, wcale się temu nie dziwi. Złowrogie wiadomości z czasem przykuwają uwagę policji w Kymlige.
W 2018 roku, kiedy inspektorzy kryminalni Gunnar Barbarotti i Eva Backman spędzają kilka jesiennych tygodni w parafii Rute na północy Gotlandii, sprawa nieszczęsnego Albina Runge nieoczekiwanie nabiera nowego znaczenia. W dawnym śledztwie coś musiało pójść nie tak. I to bardzo nie tak.
Håkan Nesser (ur. 1950) to jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów. Zadebiutował w 1988 roku powieścią Choreograf. Największą popularność przyniósł mu jednak cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Po raz pierwszy bohater ten pojawił się w wydanej w 1993 roku książce Nieszczelna sieć, która polską premierę miała w 2012 roku. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim, której Smętny szofer z Alster jest szóstym tomem.
Pozostałe książki serii o inspektorze Gunnarze Barbarottim również ukazały się nakładem wydawnictwa Czarna Owca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Zarówno Kommetije, jak i Alster oraz Fårö istnieją w tak zwanej rzeczywistości. Nie można jednak powiedzieć tego o Kymlinge czy o pewnym domu w Valleviken, w parafii Rute na Gotlandii. Reszta opowieści to mieszanina faktów i fikcji, natomiast nad tym, czy dwudziestego drugiego marca 2013 roku odbył się rejs promowy ze Sztokholmu na wyspę Åbo, można dyskutować.
nauczyłem się w przepastnej otchłani smutku, w bulgoczącym kotle klęsk, chcieć i móc wytrwać i dać sobie radę, i hartowałem się w siłę i rozum.
Gustaf Fröding
Plamy i strzępy
– Mówisz, że już czas na ciebie, mój Holendrze?
Mocno ściskała jego dłonie, nieśmiało się uśmiechając i patrząc na niego pustym wzrokiem. Jej smutek bez wątpienia spowodowany był jego wyjazdem. Trochę czasu już minęło. Prawie pięć lat mieszkał w jej małym domu. Przez ponad tysiąc pięćset dni siadywał z poranną kawą na jej gościnnym tarasie i wpatrywał się w morze. Tak samo, a jednak zawsze inaczej.
Podobnie było z tarasem we wczesnych godzinach wieczornych. Skąpanym w kolorach, a czasami wypełnionym pisaniem. Jakie to dziwne uczucie. Nie tylko dla niej.
– Muszę ci coś powiedzieć. Nie jestem Holendrem, tylko Szwedem.
– Ze Szwecji?
– Tak.
– Mieszkałeś u mnie pięć lat i nic mi nie powiedziałeś?
– Bo wydawało mi się, że narodowość nie odgrywa żadnej roli.
Zaśmiała się.
– Masz rację, tak powinno być. Ale to mrzonka, że wszyscy jesteśmy obywatelami świata. Bardzo optymistyczna mrzonka. Jednak masz holenderski paszport.
– Nie bez powodu. Jutro już będę w Sztokholmie, nie na Schiphol.
– Lecisz przez Addis?
– Tak.
Pokiwała głową. Życie ją nauczyło, że nie warto za dużo pytać. Poczucie integralności to dla niego ważne słowo. Dla niej zapewne też.
– Będę za tobą tęsknić.
– Ja za tobą też.
– Czy obrazy są zabezpieczone na czas transportu?
– Mam nadzieję. Ale te, które zostawiłem, są twoje. Możesz je sprzedać, jeśli chcesz.
– Nigdy bym nie śmiała.
Wzruszył ramionami. Puściła jego dłonie i mocno go przytuliła.
– No, idź już, zanim się rozpłaczę. I obiecaj mi, że tu jeszcze wrócisz. The Cottage jest dla ciebie zawsze otwarty, ale pewnie o tym wiesz.
– Dziękuję. To nie ostatni raz, kiedy się widzimy, obiecuję.
– Jeśli będziemy jeszcze żyli.
– Umówmy się, że tak.
Pokiwała głową.
– Dobrze, dlaczego nie? Zatem żegnaj, mój szwedzki Holendrze.
Nie powinienem żyć. Wiele osób tak uważa, rozumiem to.
Czasami mój płomień życia tak ledwo się tli, że mam wrażenie, iż wystarczy stanąć przed lustrem i po prostu go zdmuchnąć. To dziwne uczucie, ale od wypadku tak się właśnie czuję.
Dziwaczne obrazy. Rozchwiane myśli. Pomysły i wywody, które nigdy przedtem nie przyszły mi do głowy.
Oczywiście, nie cały czas, sporadycznie. Przede wszystkim w nocy, w tym nieprzyjemnym stanie między jawą a snem. A nawet w snach, chociaż tego nie jestem pewien; już nie zapamiętuję snów. To też stało się dopiero potem. Po wielu sesjach u terapeutów i psychologów ogólny wniosek był taki, że tak się dzieje po głębokiej traumie. Że percepcja i postrzeganie po takich przeżyciach, jakie były moim udziałem, mogą iść w różnych kierunkach.
Że w pewien sposób stajemy się inną osobą. Ale to mój własny wniosek.
Zacząłem pisać, żeby zostawić po sobie przynajmniej jakieś wyjaśnienie. W razie gdyby coś mi się stało. Mam tu na myśli swoje wyjaśnienie, swoją opowieść. Być może nikt nie będzie chciał tego czytać, ale jestem na to przygotowany. Rozumiem, że trudno uwierzyć w to, co się faktycznie dzieje; w to, na co jestem wystawiony. Rozmawiałem o tym tylko z Karin, ale zauważyłem, że słucha mnie jedynie z litości, a tak naprawdę myśli, że to tylko urojenia. Albo że przesadzam; nie może zaprzeczyć istnieniu listów, to niemożliwe, ale uważa, że przywiązuję do nich zbyt dużą wagę.
Świat jest pełen szaleńców, powiedziała kiedyś. Gdyby się tym przejmować, człowiek by oszalał.
W sierpniu pokazałem jej dwa listy, które dostałem. Później przyszły jeszcze dwa, ale o tych już nie wspominałem. Nie chcę, żeby pomyślała, że mam jakąś paranoję czy że jestem szalony. Nasz związek i bez tego jest już wystarczająco kruchy.
Ale zacznę od początku. A w każdym razie cofnę się w mojej historii o ponad dziesięć lat. Tak właśnie zrobię, przecież sam o tym decyduję.
Wtedy, a był koniec lat dziewięćdziesiątych, mieszkałem z moją pierwszą żoną Viveką w szeregowcu na przedmieściach Uppsali. Oboje byliśmy nauczycielami akademickimi, ona teologiem, ja historykiem idei. Poznaliśmy się w czasie studiów i tak już zostało. Razem zdobywaliśmy tytuł magistra, razem pisaliśmy nasze doktoraty, by w końcu dostać niepewny etat na uczelni, każdy w swoim instytucie. Mój etat był bardziej niepewny niż jej. Viveka obroniła doktorat, ja nie.
Nie mieliśmy dzieci. Wprawdzie pod koniec lat dziewięćdziesiątych Viveka zaszła w ciążę, ale w czternastym tygodniu poroniła. Potem też jej się nie udało, mimo że próbowaliśmy, a kiedy skończyliśmy trzydzieści lat, zaakceptowaliśmy naszą sytuację. Bycie rodzicem nie figuruje na liście praw i obowiązków, oboje zgadzaliśmy się w tej kwestii.
Moja kariera jako historyka idei kulała, po kilku latach straciliśmy z kolegą po fachu grant na badania, który trzymał nas na powierzchni. Ubiegaliśmy się o dotacje z wszystkich możliwych źródeł, ale w końcu się poddaliśmy. Jedyną możliwością, aby kontynuować karierę akademicką i obronić doktorat, był kiepsko płatny i ograniczony w czasie etat na uniwersytecie w Oslo. Zastanawialiśmy się nawet z Viveką, czy w ten sposób nie próbować odbić się od dna, ale jej szanse na znalezienie pracy w Oslo, odpowiadającej jej kwalifikacjom, były bliskie zeru. W końcu zdecydowaliśmy, że zacznę czegoś szukać poza światem akademickim.
W taki oto sposób zostałem kierowcą autokaru.
Dochodzi pierwsza w nocy, Karin jak zwykle smacznie śpi, więc jeszcze trochę popiszę.
Oczywiście, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby jeździć autokarem, gdyby nie okoliczności. Okoliczności i Tommy, który był starszym bratem Viveki. Piszę „był”, bo kilka lat temu zmarł. Ale w 2002 roku jeszcze żył i z powodzeniem prowadził sporą firmę autokarową, która woziła pasażerów po Skandynawii i całej Europie, był zresztą również jej większościowym udziałowcem.
Tommy gardził światem akademickim i mężczyzną, który ożenił się z jego siostrą, czyli mną. Często złośliwie nazywał nas gryzipiórkami. Tak lubił mawiać o ludziach, którzy zajmowali się pracą teoretyczną. Ale kiedy stało się jasne, że jestem bezrobotny, potrafił się znaleźć, trzeba mu to przyznać. Zaproponował mi zatrudnienie w swojej firmie, a nawet pokrycie kosztów kursu na prawo jazdy na autokary, dzięki któremu mogłem wozić ludzi wzdłuż i wszerz naszego ogromnego kraju, a nawet poza jego granice.
Dużo z Viveką o tym dyskutowaliśmy, nigdy nie przepadała za swoim bratem, dlatego jego propozycję odebrała jako pewnego rodzaju poniżenie.
W każdym razie zgodziłem się i już pół roku później ruszyłem w pierwszy kurs jako kierowca z uprawnieniami. Wiozłem grupę zainteresowanych sztuką emerytów do Skagen w Danii.
Szybko polubiłem nową pracę, tak różną od jałowej rzeczywistości świata akademickiego. Odwiedziłem miejsca, których w przeciwnym razie nigdy bym nie zobaczył: Tromsö, Madryt, Sankt Petersburg, nie mówiąc już o innych miastach. Sam byłem tym zaskoczony. Bardzo lubiłem prowadzić autokar, czego jeszcze parę lat wcześniej w ogóle nie brałem pod uwagę.
No, ale z ręki wypada mi już długopis, a z głowy myśli. Jest druga w nocy. Poczekam z pisaniem do następnej bezsennej nocy.
Przez kilka lat nieźle nam się z Viveką żyło. W każdym razie tak to widziałem. Rzecz jasna, od czasu do czasu zdarzały się małe kryzysy, ale żadnych poważniejszych zgrzytów w naszym małżeństwie nie było. Pasowaliśmy do siebie charakterami, żadne z nas nie goniło za przygodą, jak to często się zdarza. Oboje lubiliśmy spokojną i uporządkowaną egzystencję. Nasze życie towarzyskie nie było jakoś szczególnie bogate, ale regularnie spotykaliśmy się z kilkoma parami, które znaliśmy jeszcze z czasów studenckich. Z Hassem i Ingelą, lekarzami. Ze Stefanem i Paulą, pastorem i nauczycielką w liceum. Z Oliverem i Katariną, Katarina była psychologiem i przyjaciółką Viveki z dzieciństwa, Oliver dojeżdżał z Uppsali do Sztokholmu, gdzie pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
Razem jeździliśmy na wakacje, każdego roku w inne miejsce, a w lutym lub marcu wypuszczaliśmy się na tydzień w góry. Hasse i Ingela mieli dom w Vemdalen, który od nich wynajmowaliśmy, czasami jeździliśmy tam razem.
Moja nowa praca wymagała ode mnie, abym sześć–siedem nocy w miesiącu spędzał poza domem, ale to nie komplikowało naszego życia. Wręcz przeciwnie, pamiętam, że bardzo lubiłem nasze spotkania po kilkudniowej separacji, i wiem, że Viveka też. Pierwszej nocy po mojej kilkudniowej nieobecności zawsze się kochaliśmy.
Tak, kiedy teraz patrzę wstecz, jestem pewien, że te lata przed wypadkiem były dla nas łaskawe. Dobrze nam się powodziło, nasz związek był harmonijny, prowadziliśmy proste i bezpieczne życie, które dawało nam wiele zadowolenia. Jeśli miałbym możliwość przeżyć życie jeszcze raz, to wybrałbym właśnie tamten czas. Lata 2003–2006; oczywiście z możliwością wciśnięcia hamulca bezpieczeństwa i wyskoczenia z pociągu przed marcem 2007, ale nie zaprzątam sobie tym głowy. Po prostu tak to zobrazowałem, żeby pokazać, że kiedyś moje życie wyglądało zupełnie inaczej niż teraz.
Zanim przejdę do wypadku, muszę wspomnieć o smutnym wydarzeniu, które miało miejsce trzynastego grudnia 2006 roku, w święto Łucji. Moją matkę potrącił motocykl, obrażenia okazały się tak ciężkie, że następnego dnia zmarła w szpitalu. To się stało w Karlstad, gdzie mieszkali z ojcem od lat osiemdziesiątych, odkąd byłem nastolatkiem. Jej nagłe odejście bardzo źle wpłynęło na ojca. Przeszedł właśnie na emeryturę po kilkudziesięciu latach pracy jako nauczyciel. Rodzice bardzo czekali na nadchodzące lata jako świeżo upieczeni seniorzy, zamierzali podróżować i cieszyć się każdym dniem. Mojej matce do emerytury zostało kilka lat pracy w banku, byli małżeństwem ponad czterdzieści lat.
Pojechałem do Karlstad na jej pogrzeb i żeby wesprzeć ojca. Nie mam rodzeństwa, co wtedy odczułem jako duży brak. Ale zrobiłem, co mogłem, ściągnąłem ojca do Uppsali na kilka zimowych miesięcy. Na Boże Narodzenie i Nowy Rok. Z łatwością dało się zauważyć, jak bardzo był przybity, pamiętam, że obawialiśmy się, czy nie planuje odebrać sobie życia. Rozmawialiśmy o tym z Viveką, udało nam się nawet go przekonać, żeby w Karlstad skorzystał z porady terapeuty, ale nie wiemy, czy mu to pomogło. W Filipstad ojciec miał kuzynkę, która była psychologiem; próbowała mu jakoś pomóc, ale nigdy nie byli w najlepszych stosunkach, więc nie sądzę, żeby miała jakieś większe osiągnięcia w postawieniu go na nogi.
Ogólnie mówiąc, pierwsze miesiące 2007 roku były bardzo trudne. Jednak wszystko to odeszło w cień po tym, co się wydarzyło dwudziestego drugiego marca.
To był wyjazd na narty.
Aż trudno mi o tym pisać. Zresztą nic w tym dziwnego. Wprawdzie wszystko jest udokumentowane, media w całym kraju o tym trąbiły, mniej lub bardziej wiarygodnie, ale nie mogę tego pominąć. Minęła właśnie pierwsza w nocy. Karin śpi, ja siedzę w wiklinowym fotelu przy oknie, które wychodzi na rząd drzew oddzielających naszą działkę od działki sąsiada. Niebo jest czarne i za chwilę zacznie padać. Wygodnie się usadawiam, poprawiam lampę i bez niepotrzebnych emocji postanawiam opisać to, co się wydarzyło. Sucho i trzeźwo jak protokół sądowy, trochę już ich czytałem.
Tak więc to był wyjazd pierwszoklasistów z liceum w Sztokholmie, którzy z kilkorgiem rodziców i nauczycieli mieli spędzić tydzień w Duved. Nie po raz pierwszy wiozłem grupę na narty. Wliczając dwa półgodzinne postoje, cała podróż miała zająć około ośmiu godzin. Może dziewięć–dziesięć, w zależności od pogody. O dziewiątej rano podjechałem na Norra Bantorget, tak jak było umówione, i w drogę wyruszyliśmy pół godziny później. W Sztokholmie była ładna, prawie że bezchmurna pogoda, ale prognozy ostrzegały przed opadami śniegu i silnym wiatrem z północy. Niezależnie od tego wieczorem powinniśmy już dotrzeć na miejsce. Nie było powodu do niepokoju, a i prędkości nie musiałem jakoś specjalnie ograniczać.
Jechałem tak, jak pozwalały warunki, i nigdy nie twierdzono inaczej. Ale wystarczy sekunda czy dwie, aby życie wywróciło się do góry nogami.
Albo w ogóle skończyło.
Od Svenstavik dzieliło nas dziesięć minut drogi. Zrobiło się już ciemno i zaczął padać śnieg. Nie szczególnie mocno, ale wystarczająco, żeby zwolnić. Kiedy ten zwierzak wybiegł na drogę, nie miałem na liczniku więcej niż siedemdziesiąt kilometrów na godzinę, tak wynikało z raportu, i takie też było moje odczucie. Aby uniknąć kolizji, skręciłem na lewy pas i wpadłem w lekki poślizg. W tym samym momencie z naprzeciwka, zza zakrętu wyjechała ciężarówka. Próbowałem wrócić na swój pas, ale opony nie trzymały się jezdni i zderzyliśmy się z ciężarówką. Nie czołowo, ale bokiem. Jednak to wystarczyło, żebym stracił kontrolę nad pojazdem. Hamowałem, ale bez skutku. Wpadliśmy do rowu głębokiego na dwadzieścia metrów, między dwa kamienne bloki, pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie wypadliśmy z drogi. Autokar powyginał się nie do poznania i stanął w ogniu.
Jeszcze tego samego wieczoru obudziłem się w szpitalu w Östersund i dowiedziałem się, że w wypadku zginęło siedemnaścioro uczniów i jedno z rodziców, a czworo ciężko rannych walczyło o życie. Tylko sześcioro nie odniosło większych obrażeń.
Odkładam długopis i zamykam dziennik. Siedzę jeszcze przez chwilę i patrzę w ciemność. Ani śladu brzasku. Nie, stanowczo nie powinienem żyć.
Eva Backman spojrzała na mężczyznę, który wszedł do jej gabinetu. Około czterdziestki, średniego wzrostu, lekko przygarbiony, zmierzwione ciemne włosy, okulary – wyglądał, jakby zabłądził.
Pierwsze wrażenie Evy Backman było takie, że ten gość pomylił drzwi, że jest tu w zupełnie innej sprawie i spodziewał się spotkać kogoś innego niż inspektor Evę Backman.
Może prawnika czy pielęgniarkę. Albo księdza.
– Przepraszam – powiedział. – Czy mogę zająć chwilę?
Zadzwonili wcześniej z recepcji, ale nie powiedzieli, o co chodzi. Tylko że niejaki pan Albin Runge chciałby się spotkać z policjantem. Najchętniej z kimś z wydziału kryminalnego, bo ma dość specyficzną sprawę.
– Zadzwonili z recepcji, że pan czeka – odparła Eva Backman. – Mam czas. Proszę usiąść. W czym mogę pomóc?
Na ogół tak nie zaczynała rozmowy, ale jej gość wydawał się niezwykle kruchy. Jeśliby zwróciła się do niego w mniej delikatnej formie, mógłby odwrócić się na pięcie i wyjść. Skinął głową i ostrożnie usiadł na brzegu krzesła, rozpiął sfatygowaną zimową kurtkę i wyjął coś z kieszeni. Koperty, o ile dobrze zauważyła. Położył je na kolanach i skrzyżował na nich dłonie, jakby chciał coś ukryć przed jej wzrokiem.
Wziął głęboki wdech i znów przeprosił.
– Nie chciałbym zajmować czasu bez potrzeby. Ale jest jedna rzecz… nazywam się Albin Runge.
Nawet teraz, kiedy po raz drugi usłyszała jego imię i nazwisko, z niczym go nie skojarzyła. Po powrocie do domu opowiedziała o spotkaniu Gunnarowi Barbarottiemu, zastanawiała się, czy gdzieś już słyszała to nazwisko. Pisali o nim w prasie, ale to było kilka dobrych lat temu, i nie mogła sobie przypomnieć, czy jego tożsamość została podana do publicznej wiadomości. Może tak, może nie; nie zawsze łatwo trafić za dziennikarzami, kiedy uznają, czy coś leży w interesie społecznym, czy nie.
– Rozumiem – powiedziała, nic z tego nie rozumiejąc. – Ale czemu zawdzięczam tę wizytę?
– Moje życie jest zagrożone.
Jego głos był bezdźwięczny, prawie obojętny. Jakby jej gościa mało obchodziło, że grozi mu niebezpieczeństwo. Jego wzrok, gdy tak patrzył zza cienkich okularów, był równie obojętny. Rozbiegany, nieskupiony na czymkolwiek. Eva Backman nie potrafiła odgadnąć, czy patrzy na nią, czy na okno, które miała za plecami.
– Pana życie jest zagrożone?
– Tak.
– Skąd te przypuszczenia? Proszę pokrótce opisać całą sytuację.
– Głównie chodzi o listy – powiedział i jedną ręką pogładził ostrożnie zwitek białych kopert. – I telefon…
– A co takiego jest w tych listach? Czy mogę je przeczytać?
– Naturalnie – odrzekł, jednak wciąż ich nie podał. – Dlatego je z sobą wziąłem. Nie jest napisane wprost, że ktoś planuje mnie zabić, nie explicite, ale trudno inaczej interpretować ich zawartość.
Eva Backman skinęła głową. Pomyślała, że musi być dość wykształcony. Wskazywały na to wyrażenia – „explicite” i „trudno inaczej interpretować ich zawartość”.
– Dlaczego ktoś chciałby pana zabić?
– Istnieją po temu powody.
– Przepraszam, nie rozumiem?
Handel narkotykami? – przeszło jej szybko przez myśl. Niespłacone długi wobec gangu motocyklistów? Nie wygląda na takiego, ale nigdy nic nie wiadomo. Wydawało jej się, że przez moment się zawahał, ale poprawił okulary i westchnął.
– Istnieje wiele osób, które uważają, że nie zasługuję na to, żeby żyć. I niestety, absolutnie je rozumiem.
Eva Backman oparła dłonie o biurko i pomyślała, czy on przypadkiem nie jest szalony. Czy to nie jakiś mitoman albo inny nieszczęśnik, który stracił kontakt z rzeczywistością?
– Musi mi pan dokładnie opowiedzieć, o co chodzi. Jeśli rzeczywiście ktoś panu grozi i z tego powodu pan przyszedł, to muszę wiedzieć trochę więcej. Proszę mi wszystko opowiedzieć.
– Pani nie wie, kim jestem?
– Nie mam pojęcia.
– Czy moje nazwisko coś pani mówi?
– Albin Runge? Nie, niestety nie.
– Okej. – Znów westchnął i wyglądał, jakby właśnie podjął decyzję. – Pięć i pół roku temu w Jämtland zdarzył się straszny wypadek autokarowy. Osiemnaście osób straciło życie, siedemnaścioro nastolatków i jeden dorosły. Jechali na narty do Duved. Pewnie pani o tym słyszała, pisali we wszystkich gazetach. To ja prowadziłem ten autokar.
Zamilkł. I znów poprawił okulary. Eva Backman wstrzymała oddech.
– Rozumiem.
Drugi raz w ciągu trzech minut. To najbardziej idiotyczna replika. Co takiego rozumiała?
– Nie zostałem oskarżony ani o niezachowanie należytej ostrożności, ani o nieumyślne spowodowanie śmierci. Ani nawet o spowodowanie utraty zdrowia. Zostałem oczyszczony z wszystkich zarzutów, mimo iż wiele osób chciałoby mnie widzieć w więzieniu skazanego na dożywocie. A najlepiej martwego.
Uśmiechnął się przelotnie. Krzywo i raczej niestosownie do sytuacji. Eva Backman odchyliła się do tyłu i próbowała się skupić. W zachowaniu tego mężczyzny było coś, co jej przeszkadzało. Jego sposób mówienia i jakiś zrozumiały smutek powodowały, że czuła się niekomfortowo. Zupełnie niezależne od jego opowieści, którą trudno od razu przetrawić. Jak można dalej żyć po czymś takim, mając na sumieniu osiemnaście istnień ludzkich? Z jakiego powodu? Z powodu kilku sekund nieuwagi? Może zasnął za kierownicą? Mimo to został oczyszczony z wszelkich zarzutów? Chryste Panie, pomyślała. Należałoby raczej spytać, nie jak można dalej z tym żyć, tylko po co. To wyjaśnia, dlaczego jest taki dziwny.
– To straszne – powiedziała Eva Backman. – Coś mi się kojarzy, ale już minęło… ile pan powiedział? Pięć lat?
– Prawie pięć i pół roku.
– To musiało być dla pana bardzo trudne.
– Nie było łatwo. – Zawahał się na chwilę. Eva Backman cierpliwie czekała. – Moje życie się rozsypało – kontynuował z niechęcią w głosie, wynikłą zapewne z tego, że znów musi o tym opowiadać, chociaż z całych sił stara się zapomnieć. – To mogło się zdarzyć każdemu. Powinienem był wtedy zginąć, ale z jakiegoś powodu przeżyłem. Ale nie przyszedłem tutaj po to, żeby ulżyć swojemu poczuciu winy, tym mogę się zająć w inny sposób. Powód, dla którego tu jestem, to… – Przerwał w połowie zdania. Wyjął z kieszeni chustkę i wydmuchał nos. – Przepraszam. Przyszedłem tu dlatego, że ktoś mi grozi. Jak już wspominałem…
W końcu położył listy na brzegu biurka i wytarł dłonie w spodnie, jakby chciał się pozbyć jakiegoś niewidzialnego brudu. Eva Backman spojrzała na co najwyżej cztery koperty.
– Czyli zawartość tych listów powoduje, że pan się obawia o własne życie, o ile dobrze zrozumiałam?
– Tak. Plus telefon.
– Okej. Zacznijmy od listów, co może pan o nich powiedzieć? Nie chcę ich dotykać, dopóki ich nie zbadamy… czyli dopóki nie zdejmiemy odcisków palców i tym podobne. Poproszę pana również o zostawienie swoich odcisków przed wyjściem.
– Naturalnie.
– Kiedy pan dostał te listy i czy pan wie, kto jest ich autorem? Jeśli to ten sam…
– Pierwszy przyszedł latem, tydzień przed midsommar, potem dostawałem je w miesięcznych odstępach. W sierpniu, we wrześniu i w październiku.
– Proszę mówić dalej.
– Jeśli chodzi o dwa ostatnie, to zapisałem datę… dziewiąty września i dwunasty października. Nie wiem, kto je wysłał, ale wygląda na to, że ta sama osoba.
Eva Backman skinęła głową.
– Przeczytam je, oczywiście, ale najpierw zajmą się nimi technicy. Skąd przypuszczenie, że to ten sam autor?
– Po stylu i tonie. Za każdym razem tylko kilka krótkich zdań i ten sam podpis. Nemezis.
– Nemezis?
– Tak, bogini zemsty. Reszta napisana na komputerze.
Eva Backman siedziała przez chwilę w milczeniu i myślała. Albin Runge zmienił pozycję i wyglądał na zakłopotanego.
– Chciałabym się jeszcze z panem spotkać, jak już przeczytam i przeanalizuję te listy. Czy możemy się umówić na jutro?
– Nie pracuję. Skończyłem po tym… tak. Mogę przyjść w każdej chwili.
– Dobrze. W takim razie jutro o drugiej. Ale proszę mi jeszcze opowiedzieć o tym telefonie.
Albin Runge ponownie wydmuchał nos.
– Przepraszam. Jestem trochę przeziębiony. Na temat telefonu niewiele mam do powiedzenia.
– Zupełnie nic?
– To było w zeszły czwartek. Ktoś zadzwonił z zastrzeżonego numeru. Kiedy odebrałem, w słuchawce najpierw zapanowała cisza, a potem głos powiedział: „Tu Nemezis. Ciekawi jesteśmy, dlaczego ty jeszcze żyjesz. Czy naprawdę nic nie rozumiesz?”.
– I to wszystko?
– Tak, tylko tyle.
– To był mężczyzna czy kobieta?
– Mężczyzna.
– Czy może pan opisać jego głos?
– Bezdźwięczny. Jakby ktoś mówił przez szalik albo chustkę.
– Czy głos wydał się panu znajomy?
– Nie.
– Czy od razu się pan zorientował, że ktoś mówił przez chustkę?
– Nie, dopiero po zakończeniu rozmowy.
– I to była krótka rozmowa, tak?
– Nie dłuższa niż dziesięć–piętnaście sekund.
– A pan się odezwał?
– Nie. A co miałem powiedzieć?
Eva Backman zastanawiała się przez chwilę.
– Czy o tych listach i tym telefonie z kimś pan rozmawiał?
– Nie… a właściwie to tak, o dwóch pierwszych rozmawiałem z Karin.
– Kim jest Karin?
– To moja żona. Powiedziałem jej o listach z czerwca i sierpnia, ale nie o pozostałych.
– Dlaczego?
– Nie chciałem jej niepokoić.
– Ale pan się niepokoi, prawda?
Mężczyzna wzruszył ramionami i znów się przelotnie uśmiechnął, równie nienaturalnie jak poprzednim razem.
– Może nie niepokoję, ale jest to po prostu nieprzyjemne. Chociaż rozumiem, że niektórzy ludzie tak mogą czuć.
– Jacy ludzie? Kto tak może czuć?
– Na przykład rodzice, którzy w tym wypadku stracili dzieci.
– Uważa pan, że to któreś z nich panu grozi?
– A kto inny?
Dobre pytanie, pomyślała Eva Backman, kiedy Albin Runge wyszedł. A w zasadzie złe, wręcz retoryczne. Jeśli ma się na sumieniu osiemnaście istnień ludzkich (siedemnaścioro nastolatków, chyba tak powiedział?), nie trzeba zbytnio główkować, żeby się domyślić, przez kogo jest się najmniej kochanym.
Mniej więcej wtedy, kiedy przyszło jej do głowy słowo „kochanym”, przypomniała sobie o inspektorze Barbarottim. Spojrzała na zegarek. Piętnaście po piątej, pewnie już pojechał do domu.
To znaczy do siebie.
A inspektor Eva Backman pojedzie do siebie.
Nie tak to powinno wyglądać. Cholera, nie tak to powinno wyglądać.
Zanim opuściła budynek komisariatu, musiała się jeszcze zająć odciskami palców. Wykonała telefon, włożyła lateksowe rękawiczki i pęsetą wyjęła z kopert listy. Zrobiła zdjęcia i włożyła je do plastikowej torby.
– Ten – powiedziała, kiedy w drzwiach pojawił się inspektor Klausen. – Zrobisz to na jutro rano?
– Ależ oczywiście, moja śliczna – zapewnił ją Klausen. – Bez problemu.
– Czy pan Runge był u ciebie?
– Co za dziwak, co on takiego przeskrobał?
Eva Backman nie mogła się powstrzymać.
– Drobnostka. Tylko pozbawił życia osiemnaście osób.
Nie powinnam była tak powiedzieć, pomyślała, kiedy wsiadała na rower. Ale Klausen to taki cholerny macho.
Miło cię widzieć. Szmat czasu.
– Zaledwie kilka godzin – powiedział Gunnar Barbarotti. – Ale i tak nie do zniesienia.
Barbarotti przytulił ją i stali tak w przedpokoju przez kilka sekund. Eva Backman pomyślała, jak bezpiecznie się czuje w jego ramionach. Parą byli zaledwie od kilku miesięcy. Jeszcze ani razu się nie kochali. Ona tak zdecydowała, ale niebawem to się zmieni. Ale jeszcze nie tego wieczoru, na razie musi wystarczyć przytulas. Nie ma pośpiechu. Oboje dobiegają pięćdziesiątki, on nieco ponad, ona około, i znają się już prawie dwadzieścia pięć lat. Koledzy z pracy i przyjaciele przez prawie pół życia, a to coś znaczy. Na pewno ma to dobre i złe strony. Czasami myślała, że nie zna człowieka, którego by rozumiała lepiej niż Gunnara Barbarottiego. Na pewno nie własne dzieci. Nie siostrę. Nie byłego męża… o nie, bez wątpienia nie jego.
W komisariacie nikt się nie domyślał, że inspektor Barbarotti i inspektor Backman mają się ku sobie i we wrześniu razem podróżowali po Europie. Poszukiwali jego ojca, taki był cel tej eskapady, i znaleźli jego grób w Varese, we Włoszech.
I tak koło się zamknęło.
Zaledwie kilka dni temu wrócili z innej podróży, służbowej, z zamglonego Maardam. A teraz, tego deszczowego listopadowego wieczoru, Barbarotti wstąpił na godzinę do Evy Backman, przed powrotem do Willi Pickford i trójki dzieci. Dwojga własnych i jednego ekstra. Jest, jak jest, życie pisze swój własny scenariusz, my możemy go tylko czytać i ewentualnie realizować.
Jego poprzednia żona, Marianne, zachęcała go do bliższego kontaktu z Evą Backman. I w liście pożegnalnym, i z nieba. Może to była trochę dziwna rada, ale należało ją potraktować poważnie.
Co Barbarotti zrobił. Na szczęście.
– Jak się masz?
– Dobrze. Wejdź, to usiądziemy i pogadamy. Chcesz pół kieliszka wina?
– Chętnie napiję się herbaty – odpowiedział Gunnar Barbarotti. – Mogę ci wymasować stopy, jeśli chcesz.
– Chcę – odparła Eva Backman.
Jak można się było spodziewać, poruszyła temat Albina Rungego.
– Dzisiaj po południu zdarzyło się coś dziwnego. Szukałam cię, ale już pojechałeś do domu.
– Nie do domu – zaprotestował Barbarotti. – Pojechałem ze Smutasem do pożaru. Do Tystbergi.
– Dobrze – odparła Eva Backman.
– Średnio. Co się stało?
– Odwiedził mnie pewien mężczyzna z bardzo szczególną sprawą.
– Cóż to za sprawa?
Eva Backman upiła łyk herbaty i zaczęła opowiadać. O nieśmiałym kierowcy autokaru, który ma na sumieniu osiemnaście istnień ludzkich. O niezrozumiałym dyskomforcie, który czuła podczas rozmowy z nim, a który zupełnie nie miał nic wspólnego z jego straszną opowieścią. O listach z pogróżkami.
– Co było w tych listach? – zapytał Barbarotti. – Czytałaś je?
Tak, czytała je. Kilka razy, po południu i wieczorem. Tylko parę linijek. W sumie dziewięć zdań, ściśle mówiąc, podzielonych na cztery listy. Eva Backman odszukała je w telefonie komórkowym i pokazała Barbarottiemu.
Ty żyjesz, podczas gdy inni nie. Czy tak powinno być? Nemezis
To pierwszy list. Wysłany w czerwcu, według tego, co mówił kierowca. Drugi, z sierpnia, identyczny.
Ty żyjesz, podczas gdy inni nie. Czy tak powinno być? Nemezis
W trzecim i czwartym, z września i października, ton się zaostrzył.
Wciąż jeszcze przy życiu? Możemy ci pomóc. Nemezis
Mieli całe życie przed sobą. Wkrótce ty będziesz miał całe życie za sobą. Czy rozumiesz, czy mamy się wyrażać jaśniej? Nemezis
Gunnar Barbarotti pokiwał głową.
– Podejrzana sprawa. I to wszystko?
– Oprócz telefonu. Ktoś do niego zadzwonił kilka dni temu. Rozmówca przedstawił się jako Nemezis i zapytał, czy w dalszym ciągu nic nie rozumie. Równie zwięźle jak w listach, jeśli wierzyć temu, co mówi… ale chyba nie mamy wyboru.
– A są powody, żeby mu nie wierzyć?
– Dlaczego miałby zmyślać? Zresztą mówi, że w pewnym sensie rozumie te ataki. Uważa nawet, że nie ma nic dziwnego w tym, że ktoś mu grozi.
– I tak to przedstawia? Że ktoś czyha na jego życie?
Eva Backman wzruszyła ramionami.
– Co o tym sądzisz?
Barbarotti zamyślił się na moment.
– Wszystko na to wskazuje. Prawdopodobnie chodzi o…
– Rodziców, którzy stracili dzieci w wypadku i chcą się zemścić. Czyli ukarać winnego. Przez sąd został uniewinniony, nie skazano go nawet za nieumyślne spowodowanie wypadku, więc zapewne uważają, że śmierć dziecka wymaga surowszej kary… a raczej śmierć osiemnastu osób, siedemnaściorga dzieci i jednego dorosłego. Jego zdaniem to rodzice… trudno się z nim nie zgodzić. Też tak uważasz?
– Coś w tym jest – powiedział Barbarotti i zmienił masowaną stopę z lewej na prawą. – Cóż za dziwna historia. I straszna. Masz już jakiś plan? Jak się do tego zabrać?
– Dobre pytanie. – Westchnęła. – Niestety, kompletnie nic. Ale jeśli Stigman wpadnie na pomysł, żebym obdzwoniła rodziców i zapytała, czy stracili dziecko w wypadku i czy zamierzają odebrać życie kierowcy, to stanowczo odmówię. Nic z tego.
– Zgadzam się – odparł Barbarotti. – A jeśli rzeczywiście facet zginie? Wyobraź sobie… że zostanie zamordowany, a my, wiedząc o wszystkim, nie podjęliśmy żadnych działań. Media dostałyby orgazmu od takiego newsa.
– Chyba masz rację.
Barbarotti skinął głową.
– Wielcy duchem myślą podobnie. À propos, kim była osiemnasta ofiara wypadku? Siedemnaścioro nastolatków i jeden dorosły, tak?
Zmarszczyła brwi.
– Właściwie to nie wiem. Zapomniałam go zapytać, nie zdążyłam sprawdzić. Jakiś rodzic, prawdopodobnie… albo ktoś z opiekunów, pojechało ich kilkoro.
– Hm. Zatem niewykluczone, że ktoś stracił nie tylko dziecko, ale również męża albo żonę?
Eva się zastanowiła.
– Możliwe. Nie przyszło mi to do głowy, ale masz rację. W tym najgorszym ze światów… wszystko mogło się zdarzyć. Ale to łatwo sprawdzić. Na pewno jest obszerny raport z wypadku.
– Kiedy to się stało? – zapytał Barbarotti. – Kilka lat temu?
– Pięć i pół roku. Pod koniec marca dwa tysiące siódmego. Trochę czasu minęło. Ale dlaczego ktoś by tak długo czekał z tak zwanym wymierzeniem sprawiedliwości?
– Jest takie stare angielskie przysłowie – powiedział Barbarotti. – Revenge is a dish best served cold… czy coś w tym rodzaju. Nie byłaś z tym jeszcze u Stigmana?
Eva ponownie westchnęła.
– Jutro o dziesiątej rano. Też przyjdziesz?
– Z niechęcią, ale się zjawię.
Uśmiechnęła się.
– Czasami myślę, że jesteś dżentelmenem, wiesz, o czym mówię?
– O tak – odpowiedział Barbarotti z naciskiem. – Jeśli chce się zdobyć twoje serce, trzeba zwracać uwagę na szczegóły.
– Oj. W każdym razie dobrze masujesz.
To było wyjątkowo krótkie spotkanie, głównie dlatego, że komisarz Stig Stigman miał niewiele czasu. Barbarotti i Backman weszli do jego gabinetu za dziesięć dziesiąta, a wyszli osiem po dziesiątej.
Instrukcje były proste i wyraźne.
To poważna sprawa. Poważna. Działajcie zgodnie z regulaminem i ze zdrowym rozsądkiem. Jeśli oczywiście czas wam pozwoli. Nie zaniedbajcie innych spraw. Nie zaniedbajcie innych spraw.
I informujcie mnie o wszystkim. Jakieś pytania?
Ani Barbarotti, ani Backman nie mieli żadnych pytań.
W takim razie to wszystko.
Kiedy Albin Runge, zgodnie z umową, pojawił się punktualnie o drugiej, oboje już na niego czekali.
Backman: Witam ponownie, panie Runge. Dobrze, że pan znalazł czas.
Runge: Mam go teraz w nadmiarze.
Backman: To jest inspektor Barbarotti.
Runge: Dzień dobry.
Barbarotti: Dzień dobry, panie Runge. Znam pańską sprawę. Inspektor Backman wszystko mi opowiedziała.
Runge: Rozumiem.
Backman: Jak już wczoraj mówiłam, musimy panu zadać kilka dodatkowych pytań. Nie zajmie to dużo czasu, najwyżej pół godziny.
Runge: Nie śpieszy mi się.
Barbarotti: Może ja zacznę. Jest kilka rzeczy, które mnie interesują w związku z tymi listami.
Runge: Słucham.
Barbarotti: Po pierwsze, skąd zostały wysłane. Nie widziałem jeszcze kopert, ale może pan mi powie coś więcej. Czy mają jakąś pieczątkę urzędu pocztowego?
Runge: Teraz pieczątki nie są tak widoczne jak kiedyś. Ale wydaje mi się, że jedna jest ze Sztokholmu, a druga z Göteborga.
Barbarotti: A dwie pozostałe?
Runge: Nie, chyba nic na nich nie ma.
Barbarotti: Dziękuję. Po drugie, chciałbym wiedzieć, kto dotykał tych listów. Chodzi o odciski palców.
Runge: Ma pan na myśli listy czy koperty?
Barbarotti: I jedno, i drugie. Przede wszystkim listy. Koperty były już dotykane przez pracowników poczty, dlatego na niewiele nam się zdadzą.
Runge: Rozumiem. Jeśli dobrze pamiętam, to oba listy trzymała w ręku Karin, moja żona. Kiedy je czytała. Dwóch pozostałych dotykałem tylko ja. I…
Barbarotti: I?
Runge: I ten, kto je pisał, ma się rozumieć.
Barbarotti: Pan uważa, że to był on?
Runge: Nie mam pojęcia. Ale telefon był od mężczyzny.
Barbarotti: Jest pan pewien?
Runge: Absolutnie. Chociaż mogło w tym uczestniczyć więcej osób, prawda?
Backman: Ma pan na myśli to, że pojawiło się tam słowo my?
Runge: Tak. Poza tym nie tylko jedna osoba ma powód, żeby… no właśnie.
Backman: Żeby co?
Runge: Żeby mi życzyć śmierci.
Backman: Miejmy nadzieję, że tak nie jest.
Runge: Nadzieję zawsze można mieć.
Barbarotti: Z tego, co zrozumiałem, panu się wydaje, że to rodzice, którzy w wypadku stracili dzieci. Ma pan coś więcej na poparcie tych przypuszczeń czy to tylko domysły?
Runge: Nie mam nic więcej, ale uważam, że to niepotrzebne.
Barbarotti: To dyskusyjna sprawa. Minęło już przecież prawie sześć lat. Czy pan pamięta, żeby coś takiego zdarzyło się zaraz po wypadku? Albo podczas rozprawy sądowej?
Runge: Nie… nie, nic takiego sobie nie przypominam.
Barbarotti: A później? Do pojawienia się pierwszego listu?
Runge: Nie, to się zaczęło od tego listu w czerwcu.
Barbarotti: Ponad pięć lat po wypadku?
Runge: Zgadza się.
Backman: Czy poza żoną rozmawiał pan z kimś jeszcze o listach, i o telefonie?
Runge: Nie. Żonie powiedziałem tylko o dwóch pierwszych listach. Ale mówiłem już o tym wczoraj.
Backman: Tak. Musimy mieć jednak pewność, że niczego nie pominęliśmy. Chcemy wykluczyć pewne rzeczy. Rozumiem, że to, co się stało w dwa tysiące siódmym roku, było dla pana ogromną tragedią. Czy rozmawiał pan o wypadku z przyjaciółmi… rodziną, ze znajomymi?
Runge: Nie. Spotykałem się z kilkoma terapeutami i psychologami. Ale poza tym z nikim o tym nie rozmawiałem. Nie mam dużo znajomych, wtedy też nie miałem.
Backman: Kiedy to się stało, Karin nie była jeszcze pana żoną, prawda?
Runge: Nie, wtedy moją żoną była Viveka. Rozwiedliśmy się jesienią, jeszcze tego samego roku… w dwa tysiące siódmym. To była wspólna decyzja.
Barbarotti: Czy to miało jakiś związek z wypadkiem? Przepraszam, że o to pytam, ale nie chcemy niczego przeoczyć. Zresztą wszystko, co pan powie, zostanie między nami.
Runge: To bez znaczenia. Ale to prawda, wypadek bez wątpienia miał wpływ na decyzję o rozwodzie. Postanowiliśmy, że nasze drogi się rozejdą, nie funkcjonowało to dobrze.
Backman: Kiedy pan poznał swoją obecną żonę?
Runge: Rozumiem, że musicie o to zapytać, ale jedno z drugim nie ma nic wspólnego… mam na myśli te listy z pogróżkami.
Backman: Pewnie ma pan rację. Ale mimo wszystko proszę odpowiedzieć.
Runge: Poznałem Karin w dwa tysiące dziewiątym roku. Pobraliśmy się rok później.
Backman: Czyli jesteście małżeństwem od dwóch lat?
Runge: Dwa i pół roku.
Backman: Dziękuję. Myślę, że na razie nie mam więcej pytań. Listy wciąż jeszcze są w analizie i możliwe, że jak skończymy, będziemy musieli jeszcze raz z panem się spotkać. Chcielibyśmy też pobrać od żony odciski palców, jeśli pan nie ma…
Runge: Nie mieszajmy jej w to. Byłoby to…
Barbarotti: Co takiego?
Runge: (Po chwili namysłu) Byłoby to dla nas dużym stresem. Świadomie nie powiedziałem jej o dwóch ostatnich listach… i o tym telefonie. Nie, nie mogę jej o to prosić, to niemożliwe. Zostawmy ją w spokoju.
Backman: Rozumiem, że pan może mieć wątpliwości, ale jeśli te groźby mamy traktować poważnie, musimy…
Runge: (Zdenerwowany) Nie, nie, i jeszcze raz nie. To wykluczone.
Barbarotti: Moment. Jest jeszcze jedno wyjście.
Runge: Jakie wyjście? Nie rozumiem?
Barbarotti: Hmm. Wystarczy nam kilka odcisków palców. Chcemy tylko wykluczyć jej… i pańskie… odciski. Co pan na to?
Runge: Chodzi panu o to, żebym bez jej wiedzy zostawił wam jej odciski palców, tak?
Barbarotti: Może pan przynieść szklankę, którą trzymała w ręku, czy cokolwiek innego.
Backman: Nie wiem, czy…
Runge: Dobrze. Czy coś jeszcze? Czy jeśli przyjdę jutro albo pojutrze, będzie okej?
Barbarotti: Doskonale.
– Czasami bywasz bardzo niekonwencjonalny – zauważyła Eva, kiedy wyłączyła nagrywanie, a Albin Runge opuścił pokój. – Żeby nie powiedzieć, pomysłowy. Może od razu usunąć to nagranie?
– Nie trzeba dokumentować każdej rozmowy – odparł Barbarotti. – Ale zgadzam się z tobą.
– Z czym konkretnie?
– Że ten Runge to szczególna postać. Ale trudno się dziwić po tym, co przeżył.
– Masz na myśli ten wypadek?
– Może przed był zupełnie innym człowiekiem. Niełatwo się pozbierać po czymś takim.
– Prawie że niemożliwe – zgodziła się. – Co sądzisz o tych listach z pogróżkami? Co z tym zrobimy?
– Na razie moja pomysłowość się wyczerpała – odparł po chwili namysłu. – Ale dam ci znać, jak coś mi przyjdzie do głowy.
– Ha, ha. Może na razie damy sobie z tym spokój. A nuż wszystko rozejdzie się po kościach. Szczerze mówiąc, taką mam nadzieję.
– Zobaczymy – odpowiedział Barbarotti. – W tej chwili niewiele możemy zrobić.
– To prawda – przyznała Eva. – Dopóki się nie okaże, że morderca zostawił na listach odciski palców.
– Może damy to do programu Czerwony Alert czy jak to tam się nazywa – zaproponował Barbarotti.
Był koniec sierpnia, ulubiona pora roku podpalaczy samochodów.
Gunnarowi Barbarottiemu przyszło do głowy, że właśnie w tym miesiącu wybuchało najwięcej wojen. Jakby letnie upały czy oczekiwanie na nie były naturalnym bodźcem do waśni i rozgorzenia tlących się konfliktów. Od słów do czynów, od kłótni i sprzeczek do usankcjonowanej przemocy.
Na mniejszą lub większą skalę i w różnych konfiguracjach.
Na świecie w skali makro: konflikty zbrojne. Wojny.
W Kymlinge i w innych szwedzkich miastach: wojny gangów, bójki na noże, strzelaniny. Gwałty. I niszczenie mienia.
I płonące nocą samochody.
Najgorszy był tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego. Powrót nastolatków do miast z prac zarobkowych lub bezczynnych wakacji zawsze oznaczał więcej pracy dla policji. Barbarotti zastanawiał się, czy faktycznie teraz jest gorzej. Wszyscy twierdzili, że tak, że nastąpiła eskalacja przemocy, tej większej, i tej mniejszej. I niezależnie od tego, jak bardzo chciałby przebić ten balon populistycznych teorii na temat sytuacji w kraju, trudno było temu zaprzeczyć.
Atmosfera stawała się coraz gorsza. I to nie tylko z powodu przekłamanych doniesień i informacji w prasie i mediach społecznościowych. Ale również z powodu demagogii socjaldemokratów. Rzeczywistość przedstawiała się w ciemnych barwach. I uległa polaryzacji. Gangi pozwalały sobie na coraz więcej. Przestępczość zorganizowana zapuszczała korzenie. Taka była ta gorzka prawda. Wybór był prosty: spojrzeć prawdzie w oczy i coś z tym zrobić albo przymknąć oko i udawać, że nic się nie dzieje.
Barbarotti ziewnął.
Zwalczać przemoc?
Dobre pytanie. Właściwie to pytanie nie do niego, bo przecież jest policjantem. Komisarz kryminalny, który nie walczy ze złem – i jego sprawcami – do diabła, jak by to wyglądało?
A może się starzeje? Ale to już inna sprawa, w dodatku nieszczególnie optymistyczna. I kolejna – z wiekiem człowiek potrzebuje więcej kofeiny we krwi, żeby dać sobie ze wszystkim radę? Coffee – the heartblood of tired men, jak gdzieś przeczytał.
Barbarotti westchnął i wyjrzał przez okno, żeby zobaczyć, czy Eva już wraca. Zatrzymali się przy 7-Eleven, żeby kupić kawę przed czekającą ich pracą w domu. Dwie średnie caffe latte plus ekstra espresso do każdej.
Do tego dwie bułki cynamonowe. Barbarotti nie był pewien, czy w drodze do Rocksty zdążą to wszystko wchłonąć, ale zawsze można pojechać okrężną drogą. W każdym razie… Barbarotti skończył swoje przemyślenia, bo Eva Backman już wyszła ze sklepu.
Społeczeństwo schodzi na psy, a on się starzeje.
Może powinienem był zostać filozofem, pomyślał i jeszcze raz ziewnął.
– Pewnie dlatego tak powiedział – odezwał się, kiedy Eva Backman zajęła miejsce pasażera i podała mu kubek z kawą. – Nie uważasz?
– Co innego mówi, co innego robi – odparła i ugryzła kęs bułki.
– Kiedy cię nie było, trochę myślałem. Jeszcze dwadzieścia czy dziesięć lat temu do takiej sprawy nie jechalibyśmy uzbrojeni.
Eva przeżuwała bułkę i nie odpowiedziała.
– Monsieur Stigman jest, jaki jest, ale uważasz, że dawniej zachęcałby nas, żebyśmy mieli z sobą broń? Do takiej sprawy? Przecież, do diabła, mamy zadać tylko parę pytań… ten cały Swingbring nie figuruje nawet w naszych rejestrach.
– Nie Swingbring, tylko Swingbrunn – poprawiła go.
– To nie zmienia faktu, że mam rację – odpowiedział Barbarotti. – Jedziemy do niego do domu, zadamy mu kilka pytań, podziękujemy za pomoc i wracamy. Czy to uzasadnia posiadanie broni?
– Jest nauczycielem fizyki i trenerem piłki nożnej – oznajmiła Eva Backman.
Barbarotti upił łyk kawy i włączył silnik.
– I co z tego? – zapytał.
– Wiem. – Eva westchnęła. – Zgadzam się z tobą, że to zupełnie bez sensu. Ale jest, jak jest. Żyjemy w takich czasach i nie możemy tego zmienić. Ale obiecuję, że najpierw zapytam, a dopiero potem zacznę strzelać.
– I tak powinno być – odparł Barbarotti. – Będę cię asekurował. A tak na marginesie, to jak się miewa Viktor?
Kiedy Eva Backman wysiadała z samochodu, zadzwonił jej syn, stąd pytanie Barbarottiego.
– Tak sobie – odpowiedziała. – Trudno się rozwodzić w wieku dwudziestu pięciu lat.
Barbarotti pokiwał głową w milczeniu. Pomyślał o własnych rozstaniach. O tym dobrowolnym – mniej więcej – z Heleną, sto lat temu, i o tym z Marianne. Ile to już lat? Sześć. I cztery miesiące, dokładnie licząc. To nie był prawdziwy rozwód, to śmierć ich rozłączyła. Marianne czeka na niego po drugiej stronie, ale to już inna prawda niż ta o rosnącej przemocy… zupełne przeciwieństwo, można powiedzieć, i może tam, po drugiej stronie, można mieć dwie żony? Marianne i Evę. Kilka razy już nawet o tym rozmawiał z Panem, ale nie dostał jednoznacznej odpowiedzi. Jedynie przyjazny i nieco rozbawiony uśmiech.
Uśmiech z nieba. Całkiem nieźle…
– Z czego tak chichoczesz?
– Nie chichoczę! – zaprotestował i skręcił w Rocksavägen. – Wcale nie chichoczę.
– Ależ chichotałeś. – Eva nie dawała za wygraną. – Przecież słyszałam.
– Hm – mruknął Barbarotti. – W każdym razie musiało chodzić o ciebie i o mnie. Pomyślałem, że już dość długo jesteśmy razem.
– Kłamiesz – powiedziała i położyła mu rękę na kolanie. – Niech ci będzie, pięć czy sześć lat… zależy, jak się liczy. W każdym razie przypominam ci, że w Willi Pickford mieszkam już prawie cztery lata… i co ty na to?
Barbarotti pomyślał chwilę i położył swoją dłoń na jej dłoni. Zgadza się. Eva Backman wprowadziła się do niego w grudniu 2014 roku, zaraz po tym, jak przyznali się do tego, co wszyscy w komisariacie już dawno wiedzieli. Że inspektor kryminalny Gunnar Barbarotti i inspektor kryminalna Eva Backman nie tylko razem pracują w policji Kymlinge, ale są również kochającą się parą. Barbarotti nie miał nic przeciwko takiemu określeniu. Kochająca się para.
– Kocham cię, Eva – powiedział. Z całego serca, tak rzeczywiście czuł. W tym samym momencie dostrzegli dwie postacie z płonącymi pochodniami.
– Zobacz, co to?
Eva Backman postukała w szybę samochodu i poprosiła Barbarottiego, żeby zwolnił.
Na równoległej ulicy, prowadzącej do dzielnicy Vårdstaden, potocznie nazywanej Rocksta Light, rodzaj przedmieścia Downtown Rocksta, które z kolei było w Kymlinge tym, co obecnie w ustach polityków nazywa się eufemistycznie „dzielnicą z problemami”, „strefą szczególnie zagrożoną” i tym podobnie. Uwagę komisarz Backman przykuły dwie na ciemno ubrane postacie, zmierzające w tym samym kierunku co oni. W odstępie około piętnastu metrów od siebie. Pierwsza była lekko pochylona i najwyraźniej niosła jakiś ciężki, niemożliwy do zidentyfikowania przedmiot, poruszając się trochę niezdarnie. Druga trzymała nad głową cztery płonące pochodnie, dwie w każdej ręce. Obie postacie biegły wzdłuż pustej ulicy, a ich zamiary były aż nadto czytelne. Bez zbędnych słów czy zastanawiania się Barbarotti zaczął hamować mniej więcej dwadzieścia metrów dalej, a wtedy jeden z chuliganów podbiegł do zaparkowanego auta. Pochylił przedmiot, który niósł, okazało się, że to kanister z benzyną, i chlusnął na stary samochód azjatyckiej czy europejskiej marki. Oblał nadwozie, silnik, boki i podwozie i szybko się oddalił, w tym momencie jego kompan miękkim i wyćwiczonym ruchem podłożył pochodnię pod wóz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki