Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W 1969 roku sześcioro młodych ludzi przyjeżdża do Uppsali. Tu krzyżują się ich drogi i zawiązuje się między nimi swego rodzaju przyjaźń. Jednak pewne wydarzenie zmienia wszystko. Koniec pobytu w Uppsali oznaczać będzie koniec czegoś jeszcze…
Kilkadziesiąt lat później naukowiec z uniwersytetu w Lund zostaje znaleziony martwy na dnie wąwozu w lesie koło Kymlinge. Według legendy wąwóz ten jest miejscem, gdzie najstarsi członkowie rodzin żegnali się z życiem. Dokładnie tutaj 35 lat wcześniej zginął ktoś z grupy upssalskich studentów.
Samotni to czwarta część cyklu o inspektorze kryminalnym Gunnarze Barbarottim, powieść, w której przyjdzie mu się zmierzyć z nowego rodzaju niebezpieczeństwem i koniecznością przewartościowania wielu spraw. A zwłaszcza swojej starej umowy z Bogiem.
Håkan Nesser – jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów, autor wielu powieści i opowiadań. Urodził się i wychował w mieście Kumla w środkowej Szwecji, jednak większość dorosłego życia spędził w Uppsali, gdzie do 1998 roku pracował jako nauczyciel, dopóki nie zaczął utrzymywać się z pisania. Największą popularność przyniósł mu cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 557
Tytuł oryginału: De ensamma
Redakcja: Ewa Jastrun\ Projekt okładki: Magda Kuc\ Zdjęcie na okładce: Shutterstock\ Korekta: Małgorzata Denys
© Håkan Nesser De ensamma, 2010 First published by Albert Bonniers Förlag, Stockholm, Sweden Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Rights, Stockholm, Sweden and Macadamia Literary Agency, Warsaw, Poland Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wydanie III
ISBN 978-83-8143-922-0
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Miejscowości Kymlinge i jej okolic nie ma na mapie, niektóre zaś realia akademickie i wojskowe zostały zmienione zgodnie z wymogami sytuacji. Poza tym niniejsza książka to pod wieloma względami prawdziwa historia.
– Czy można mówić o tym, co najgłębsze w człowieku? – zapytał Regener. Czy to ma sens?
– Nie wiem – odparł Marr. – Możliwe.
Erik Steinbeck, Z perspektywy ogrodnika
Obudziły go głosy kłócących się ludzi.
Nie byli to ojciec i matka. Oni nigdy się nie kłócili. Nie można się kłócić w świętej rodzinie, powtarzał ojciec, śmiejąc się przy tym w ten poważny sposób, który sprawiał, że nigdy nie było wiadomo, czy żartuje, czy mówi serio.
Nie była to również Vivianne ani żadna inna żyjąca istota. Głosy rozbrzmiewały w nim samym.
Zrób to, mówił jeden. Należy im się. Są niesprawiedliwi.
Nie rób tego, odpowiadał drugi. Dostaniesz lanie. On zauważy.
Dziwne, że można się obudzić przez głosy, których tak naprawdę nie ma, pomyślał. Spojrzał na zegarek. Było dopiero wpół do siódmej. Dwadzieścia minut wcześniej, niż zazwyczaj wstawał. To też było dziwne. Właściwie nigdy nie budził się sam. Najczęściej musiała budzić go matka, w dodatku kilka razy.
To dlatego, że dziś był wyjątkowy dzień.
Oczywiście. I z powodu tego, o czym myślał wczoraj wieczorem. Przed zaśnięciem myślał o tym, o co kłóciły się głosy. Na pewno też mu się to śniło, musiało tak być, chociaż nie pamiętał. Leżał jeszcze chwilę, próbując zapaść z powrotem w sen, ale się nie udało.
Usiadł na łóżku. Zrobię to, pomyślał.
Może nic się nie stanie, ale jestem taki zły. To niesprawiedliwe, a kiedy coś jest niesprawiedliwe, nie można tego tak zostawić, jak mawia ojciec.
Daj spokój, przekonywał drugi głos. On zauważy, a wtedy jak to niby wytłumaczysz?
Nie zauważy, zapewniał pierwszy. Nie bądź takim cholernym tchórzem. Jeśli tego nie zrobisz, będziesz żałował i wstydził się swojego tchórzostwa. A przecież to taka pierdółka.
Wręcz przeciwnie, odpowiadał drugi. Będziesz żałował, jeśli to zrobisz. A to nie jest żadna pierdółka.
Ale ten głos, który chciał go powstrzymać, nie był już taki silny. Był właściwie ledwo szeptem. Wstał i podszedł do krzesła, na którym wisiało jego ubranie. Pogrzebał w kieszeni błękitnego kardigana.
Tak, pudełko tabletek tam było. Proste jak drut, pomyślał. To będzie proste jak drut, a prawdopodobieństwo, że go złapią, jest mniejsze niż pierdnięcie komara. Tak też mawiał ojciec. Inni mówili: „ruch skrzydeł motyla”, ale ojciec zawsze mówił „pierdnięcie komara”.
Drugi głos próbował coś wypiszczeć, ale był tak cichy, że już go nie słyszał. Cichszy niż… właśnie tak, nie mógł powstrzymać chichotu… pierdnięcie komara.
Wszedł do łazienki i poczuł, że coś go drażni w środku. Decyzja była jak rozgrzana kula w jego głowie.
Rickard Berglund był pod wieloma względami racjonalnym młodym człowiekiem, ale wyjątkowo nie znosił wtorków.
Nie zawsze tak było. Racjonalność pewnie zawsze była jego cechą, ale pod koniec lat pięćdziesiątych – zanim jeszcze wszedł o szczebel wyżej, kończąc podstawówkę Stava i zaczynając szkołę realną1 w Töreboda – z wtorkami było zgoła inaczej. Opromieniał je swoisty blask. Przynajmniej późną zimą i wiosną. Powód, a raczej powody były proste: wtorek był dniem, kiedy w skrzynce lądował komiks Donald i spółka, i był też dniem, kiedy mama częstowała go semlą z gorącym mlekiem, gdy przychodził do domu w czasie przerwy śniadaniowej.
To połączenie – duża, świeżo posypana cukrem pudrem semla, pływająca w mleku z cynamonem i cukrem oraz jeszcze nieprzeczytany, wyglądający wręcz na nietknięty ludzką ręką komiks, leżący na lewo od talerza, na ceracie w biało-czerwoną kratę – i sama świadomość zbliżającej się frajdy sprawiały, że najczęściej biegiem pokonywał czterysta metrów dzielące szkołę od białej willi przy Fimbulgatan.
Dopiero później wtorki nabrały innego znaczenia. Szczególnie w latach 1963–1964, kiedy zmienił szkołę i wyrósł z Kaczora Donalda, a jego tata Josef leżał w sanatorium w Adolfshyttan i umierał.
Tego właśnie dnia wsiadał ze swoją mamą Ethel do autobusu i jechał w odwiedziny. Autobus był niebieski, miał wytarte siedzenia i w dziewięciu przypadkach na dziesięć prowadził go spasiony stary Benny’ego Perssona – jego prześladowcy ze szkoły Stava. Kiedy wracali na Fimbulgatan, było już ciemno, lekcje miał nieodrobione, a oczy mamy były czerwone od płaczu, któremu się ukradkiem oddawała, gdy jechali do domu.
Tata jednak nie umarł we wtorek, tylko w nocy z piątku na sobotę. Cichy pogrzeb odbył się mniej więcej tydzień później. Był październik 1964 roku, padało od rana do wieczora.
Może to wcale nie wyjazdy do sanatorium były źródłem jego niechęci do wtorków, trudno powiedzieć. Już w bardzo wczesnym dzieciństwie Rickard Berglund miał zdecydowany pogląd na to, jak wyglądają poszczególne dni. Jaki mają kolor i jaki temperament – choć musiało minąć dobrych parę lat, zanim poznał znaczenie słowa „temperament”. Tak więc soboty były czarne, ale ciepłe, niedziele oczywiście czerwone, tak samo jak w kalendarzu, poniedziałki granatowe i bezpieczne… wtorki za to zawsze miały twardą powierzchnię, szarą, zimną i odpychającą, obcowanie z nimi przypominało czasem wgryzanie się w porcelanowy spodek.
Później była ciemnoniebieska środa, która miała w sobie obietnicę harmonii i ciepła, zwłaszcza pod wieczór, czwartek ze swoim błękitnym uczuciem wolności oraz biały piątek – biel piątku była jednak zupełnie innej natury niż wtorkowa lodowatość.
Nie wiedział, skąd mu się wziął ten wyraźny obraz tygodniowego koła – albo skąd w ogóle wiedział, że chodzi o koło – i czasem się zastanawiał, czy inni odbierają to w taki sam sposób. Nigdy jednak, przynajmniej do dwudziestego roku życia, z nikim o tym nie rozmawiał. Być może ze strachu, że zostanie uznany za człowieka, który ma coś nie tak z głową.
W każdym razie wtorkowa fobia go nie opuszczała. Kiedy, już w liceum, budził się tego dnia w wynajmowanym pokoju przy Östra Järnvägsgatan, towarzyszyło mu przygnębienie, świadomość, że niczego dobrego po najbliższych piętnastu–szesnastu godzinach spodziewać się nie można. Ani w szkole, ani w znikomych relacjach z kolegami. Wtorki były z natury twarde jak kamień i wrogie, jedyne, co można było zrobić, to jakoś przetrwać. Zahartować się i przeżyć.
Może na dłuższą metę mogło to przynieść jakąś korzyść.
Dziś jednak nie był wtorek. Był poniedziałek. Dokładnie 9 czerwca 1969 roku, a szynowy autobus z Enköping z przeciągłym piskiem i szarpnięciem zatrzymał się na torze czwartym stacji Uppsala Central. Było dwadzieścia po jedenastej, Rickard Berglund chwycił zieloną płócienną torbę i wyszedł na skąpany w słońcu peron.
Kilka sekund stał w całkowitym bezruchu, chcąc zachować, wryć sobie w pamięć tę chwilę, tak długo oczekiwaną, kiedy to po raz pierwszy postawił stopę na opiewanej w tylu pieśniach ziemi miasta nauki. Ulf Peder Olrog. Pieśni Gluntarne. Chór Orphei Drängar. Wielka chwila.
Kiedy jednak przyjrzał się tej stopie i jej najbliższemu otoczeniu, z przykrością stwierdził, że nie wygląda to zbyt okazale. Równie dobrze mogła to być czyjakolwiek stopa, postawiona na peronie w Herrljunga, Eslöv czy innej zapadłej wsi w królestwie Szwecji. Mimo woli westchnął. Wzruszył ramionami, poszedł za tłumem wzdłuż peronu i wziął miasto we władanie.
Przynajmniej tak to sobie powiedział. Teraz biorę miasto we władanie. Był to sposób, by trzymać lęk w szachu; myślenie kursywą oznaczało przejęcie władzy nad rzeczywistością. Wiedział, że zna go z jakiejś książki, którą czytał w pierwszej albo drugiej klasie szkoły średniej, ale nie pamiętał ani tytułu, ani autora. Tak czy inaczej, ta prosta metoda działała: kursywowane myśli zwalczają wrogość otoczenia.
Po wyjściu z peronu zatrzymał się raz jeszcze. Spojrzał na pompatyczną, pstrokatą rzeźbę w kamiennym okręgu i pomyślał, że na pewno jest znana. W mieście takim jak Uppsala jest mnóstwo znanych obiektów. Budowli, zabytków, historycznych miejsc, a już niedługo on to wszystko pozna, spokojnie i metodycznie, tutaj nie ma się co spieszyć.
Szedł dalej prosto, przeszedł przez jedną dużą i mocno zatłoczoną ulicę oraz kilka mniejszych i po kilku minutach był nad rzeką. Fyris. Przekroczył drewniany most, zobaczył katedrę i piętrzące się po prawej stare miasto, kiwnął głową z zadowoleniem i skierował się w tamtą stronę.
Każdy człowiek powinien mieć dwa plany: wielki i mały. Wielki ma dotyczyć tego, jak zamierza się przeżyć życie, mały – jak przeżywa się dzień.
To nie było jego własne kursywowane stwierdzenie, niestety nie, autorem był pan Grundenius. Spośród wszystkich mniej lub bardziej specyficznych nauczycieli, jakich spotkał w ciągu trzech lat w liceum Vadsbo, to właśnie Grundenius zrobił na Rickardzie Berglundzie największe wrażenie. Władczy i nieobliczalny, czasem nawet humorzasty, ale zawsze ciekawy jako mówca. Najczęściej zarówno zaskakujący, jak i bystry w swoich spostrzeżeniach i pytaniach. Religia i filozofia. Mówiło się o nim, że skąpi dobrych ocen, ale Rickard z obu przedmiotów miał piątkę z minusem; trudno stwierdzić, czy rzeczywiście na nie zasługiwał. Trudno ocenić własną wartość.
Tak czy inaczej, miał wielki i mały plan. I kiedy tak szedł wzdłuż rzeki w stronę katedry, której ostre iglice zdawały się falować na tle chmur, wielki plan stanął mu przed oczami. Życie. Rickarda Emmanuela Berglunda chwila na ziemi, tak jak to zostało obmyślone i zaplanowane.
Teologia.
To był kamień węgielny. Ziemia, którą dane mu było uprawiać, czy jak to tam nazwać. Nie podjął tej decyzji w jakimś szczególnym momencie, a przynajmniej takiego momentu sobie nie przypominał, była to raczej decyzja, która się w nim krystalizowała, nieubłaganie i nieodwracalnie, przez wiele lat. Może wyssał to już z mlekiem matki, bowiem o tym, że istnieje jakiś bóg, był przekonany przez całe swoje świadome życie, jednak po śmierci ojca zrozumiał również, że nie chodzi o bezpiecznego i przyjaznego Boga z odmawianych w dzieciństwie wieczornych modlitw, lecz kwestia jest bardziej skomplikowana. Dużo bardziej skomplikowana.
Warta zbadania.
Josef Berglund był pastorem w parafii wolnego kościoła Aronsbröderna, wczesnego odłamu Szwedzkiego Związku Misyjnego, ale wspólne modlitwy parafian za swojego pasterza w trudnym dla niego czasie ani trochę nie złagodziły jego cierpień. Modlitwy żony i syna też nie pomogły i głównie ten fakt ukształtował złożony obraz Boga w oczach Rickarda Berglunda.
Dlaczego nie słyszy naszych modlitw?
A jeśli słyszy, dlaczego nie spełnia naszych skromnych próśb? Dlaczego pozwala, by jego wyznawcy cierpieli?
Kiedy przy jakiejś okazji poruszył ten temat w rozmowie z mamą, ona z pełnym przekonaniem stwierdziła, że nie do człowieka należy wyobrażanie sobie głębszego celu i pobudek Jego działań. W żadnym wypadku. Albowiem ludzkie uproszczone rozumienie dobra i zła jest zawsze w szerszej perspektywie skazane na niepowodzenie. Nawet takiego faktu jak cierpienie prostego, bogobojnego pastora nie jesteśmy w stanie należycie rozpatrzyć i ocenić.
Mniej więcej w tym stylu. Ale Rickard Berglund chciał sobie wyobrazić. Pragnął zrozumieć, nawet jeśli matka utrzymywała, że takie ambicje przypominają duchową pychę, i tym stwierdzeniem najczęściej kończyła ich rozmowę. Nie mógł w tej sprawie stanąć przeciwko niej, jeśli potrzeba było walki, buntu przeciwko Bogu, było to przedsięwzięcie, którym musiał się zająć na własną rękę. Rickard i Pan Bóg? Cel jego życia?
Doszedł do ciemnych drzwi. Plac przed katedrą skąpany był w słońcu, ale ciężkie wrota do świątyni były zamknięte na cztery spusty i pogrążone w cieniu. Zdecydował, że nie będzie wchodził – a ściślej mówiąc, podjął tę decyzję jeszcze w pociągu, kiedy układał plan dnia. Było za wcześnie, najpierw chciał popatrzeć z zewnątrz, obejrzeć potężną, trochę niepokojącą architekturę, zlokalizować Dekanhuset, bo w tym budynku mieściła się teologia, to pewnie ten duży gmach na południe od kościoła… a może na zachód? Już myliły mu się kierunki. Ten znacznie mniej groźnie wyglądający kościół po drugiej stronie to bez wątpienia Święta Trójca, potocznie zwana „wiejskim kościołem”. Rickard Berglund widział najważniejsze zabytki Uppsali w albumie Uppsala dawniej i dziś, który dostał w kwietniu od mamy na dwudzieste urodziny. Była taką samą zwolenniczką jego planu jak on i czasami zadziwiała go oczywistość tych widoków na przyszłość. Czy to naprawdę było takie proste? Czy nie powinna istnieć jakaś inna opcja, chociażby po to, by ją odrzucić?
Minął Dekanhuset, okrążył wiejski kościół i zszedł po schodach z małego wzgórza na Drottninggatan. Po prawej stronie górowała okazała biblioteka, a wyżej na wzniesieniu między drzewami dostrzec można było zamek. Na zamkowym wzgórzu Slottsbacken kwitły jeszcze czeremcha i bez, panowała późna, przeciągająca się wiosna. Jak pięknie, pomyślał. Przeciął Drottninggatan, wszedł w Nedre Slottsgatan i w końcu dotarł do cukierni naprzeciwko podłużnego sztucznego stawu. Dzikie kaczki, kilka łabędzi i inne nieznane mu wodne ptaki pływały sobie w błogim wczesnoletnim lenistwie, a przynajmniej tak to wyglądało. Nigdy do końca nie wiadomo. Zamówił kawę w dzbanuszku, kanapkę z serem i gotowaną metkę. Przypomniał sobie, że to także było częścią planu i poczuł zadowolenie, że wszystkie wstępne kroki wykonał z taką łatwością i elegancją. Ani razu nie musiał pytać o drogę i już zaliczył prawie wszystko, co sobie zaplanował: Rzekę Fyris. Katedrę i Teologikum. Muzeum Gustavianum i budynek uniwersytetu. Bibliotekę Carolina Rediviva, widziany z oddali zamek oraz cukiernię z ogródkiem. Zaliczone.
A była dopiero dwunasta piętnaście. Ugryzł kanapkę, wypił łyk kawy i z zewnętrznej kieszeni torby wyciągnął kartę powołania. Zawahał się chwilę, po czym wyjął grubą książkę i położył ją ostrożnie na stole, sprawdziwszy uprzednio, czy nie ma na nim plam. Pisma wybrane. Søren Kierkegaard. W pociągu przeczytał ponad czterdzieści stron, a teraz znów pojawiła się myśl, która przyszła mu do głowy na przystanku autobusowym w Hova. W Hova prawdopodobnie nie było nikogo, kto czytałby Kierkegaarda, a ile takich osób mogło być w Uppsali? Sto? Tysiąc?
A inni? Schopenhauer. Nietzsche. Kant. Nie zapominając o współczesnych filozofach, jak Althusser, Marcuse i cała reszta. Ekscytująca była myśl, że w tym mieście ktoś przy sąsiednim stoliku w cukierni takiej jak ta albo w kolejce do mięsnego mógł być równie dobrze obeznany z Heglem i Sartre’em.
Rickard Berglund miał kanon, listę lektur, obejmującą dzieła pisarzy, z którymi zamierzał zawrzeć znajomość w nadchodzącym roku. Zanim na poważnie zajmie się teologią. Może powinien nawet liznąć Marksa i Lenina, żeby mieć o nich pojęcie. Nic, co ludzkie, nie powinno ci być obce, próbował zaszczepić mu Grundenius… i prawie nic, co nieludzkie. Jeżeli nie poznasz swojego rywala, nigdy go nie pokonasz.
Rickard nie wierzył w komunizm. Wojna prowadzona przez Stany Zjednoczone w Wietnamie była oczywiście pod wieloma względami niesłuszna, ale to tylko część prawdy. Stalin miał na sumieniu więcej istnień niż Hitler, wystarczyło spojrzeć do podręczników historii. Rickard poza tym żywił wręcz fizyczną niechęć do wszelkich demonstracji. Ożywiony tłum, slogany i uproszczona demagogia przerażały go. Z ruchem hippisowskim, muzyką pop i wszystkimi długowłosymi bojownikami o wolność było tak samo. Nie obchodzili go po prostu. Rickard Berglund miał nadzieję – czy też raczej zakładał – że odtrutkę na wszystkie plagi obecnych czasów znajdzie w miejscu przepojonym klasyczną kulturą i tradycją. Alma Mater, gaudeamus igitur… przyjdzie czas, myślał, przyjdzie czas, że zapuści w tym mieście korzenie.
Po raz setny przeczytał lakoniczny tekst na karcie.
Miejsce: AUS. Arméns underofficersskola – wojskowa szkoła podoficerska, Dag Hammarskjölds väg 36, stawić się w wartowni.
Czas: poniedziałek, 9 czerwca, w godzinach 13–21.
Długość kursu: 15 miesięcy. Data zwolnienia: 28 sierpnia 1970.
Kiedy Rickard Berglund próbował wyobrazić sobie ten czas, te wszystkie dni niewiadomej treści i niewiadomego charakteru, czuł, jak coś sznuruje mu gardło. Wydawało się, że jeśli tego nie zwalczy, może się rozsypać.
Może tam nie wytrzyma?
Może po paru tygodniach zwolnią go ze służby i odeślą do domu? Skąd człowiek ma wiedzieć, czy się nadaje? No właśnie.
Albo skierują go do zupełnie innych zadań w zupełnie innej jednostce gdzieś w kraju? To byłby jeszcze większy wstyd. W materiałach informacyjnych napisano, że może się tak zdarzyć. Taki los spotykał od dziesięciu do piętnastu procent przyjętych na kurs sztabowy. A jeśli wyląduje w Boden? Albo w Karlsborgu? Uppsala była jak wygrany los na loterii, grunt, by go nie zmarnować… Westchnął, zdając sobie sprawę, że właśnie w takie ponure tony obiecał sobie nie uderzać.
Plan był bowiem ustalony. Piętnaście miesięcy służby wojskowej w Stabs och sambandsskolan – wojskowej szkole sztabu i łączności, później jakiś czas na teologii, cztery albo pięć lat, to się okaże. Potem święcenia kapłańskie i w drogę, głosić Słowo Boże.
Ni mniej, ni więcej.
A jeśli się wytrzymało jedenaście miesięcy w firmie betoniarskiej Lapidus Betong AB, można chyba znieść wszystko. To wuj Torsten pomógł mu zaczepić się tam trzy dni po maturze i jakkolwiek przedstawiałaby się sprawa oświaty na terenach od Hova do Gullspång, Rickard był jedynym pracownikiem firmy Lapidus, który podczas przerwy na kawę czytał Bunyana i Hjalmara Bergmana.
Prowokowało to czasem takie czy inne docinki, ale to już przeszłość. Zarówno przemysł betoniarski, jak i dom przy Fimbulgatan Rickard zostawił za sobą. A także dziecięcy pokoik, w którym mieszkał, odkąd pamięta. Mama próbowała dziś rano w kuchni zwalczyć płacz, jednak bez powodzenia.
– Zostawiasz mnie samą, Rickard – chlipała Ethel. – Tak być musi, ale pamiętaj, że tu zawsze są dla ciebie otwarte drzwi.
Bez wątpienia przygotowała to sobie wcześniej, a zabrzmiało jak stara maksyma wyhaftowana na makatce nad ławą w kuchni. Odkąd zmarł pastor, odzywała się w tym stylu coraz częściej. Rickard w głębi duszy wstydził się uczucia wolności, jakiego doznał, kiedy tylko wyszedł z domu.
Uczucie wolności, kiedy trzeba iść w kamasze? Nie należało chyba się do tego przyznawać, ale w takim właśnie był nastroju. Dzisiaj życie zaczynało się na poważnie, ot co. Całą wiosnę czekał na ten dzień, a kiedy teraz obserwował te wszystkie nieznane kaczki, nieznane łabędzie i przechadzających się chodnikiem nieznanych ludzi, pomyślał, że nigdy – jakkolwiek ułoży się jego życie, cokolwiek stanie się z wielki planem – nie zapomni tej chwili. Cukierni Fågelsången w Uppsali w samo południe 9 czerwca 1969. Pomyślał sobie, że będzie mógł przychodzić tutaj co roku tego samego dnia, siadywać, filozofować trochę, sięgać myślami wstecz i wybiegać w przyszłość, i…
Strumień jego świadomości został przerwany przez cień, który nagle padł na stół, i przez fakt, że właściciel cienia zasygnalizował swoją obecność dyskretnym chrząknięciem.
– Proszę, proszę. Kierkegaard. Nieźle.
Rickard Berglund podniósł wzrok. Przyglądał się mu wysoki, młody mężczyzna w dżinsach, T-shircie i rozpiętej flanelowej koszuli. Miał ukośną, ciemną grzywkę, która zasłaniała mu połowę twarzy, i uśmiechał się szeroko. Wskazał wolne krzesło przy ścianie.
– Przepraszam. Ale niektórych rzeczy nie mogę nie skomentować. Można usiąść?
Rickard skinął głową i schował kartę.
– To też widziałem.
– Co takiego? Kartę powołania…?
– Tak jest. I domyślam się, że nie do S1?
Przystawił krzesło i usiadł. Założył nogę na nogę i wyjął paczkę papierosów z kieszeni na piersi.
– Chcesz jednego?
– Nie, dzięki. Nie palę.
– Rozsądnie.
Rickard spróbował się uśmiechnąć.
– Jak odgadłeś, że nie mam być w S1?
Jego nowy towarzysz przy stole zapalił papierosa zapalniczką Zippo i wydmuchał chmurę dymu.
– Bo nie wyglądasz na kablociąga.
– Kablociąga?
– Tak na nich mówią. Siódma kompania w S1. Zbyt wielu noblistów to tam nie ma. Zakładam, że masz się zgłosić do AUS. Jesteś tłumaczem czy podoficerem sztabowym?
– Podoficerem – odparł Rickard, przełykając ślinę.
– Ja też. Przepraszam, nie przedstawiłem się. Tomas Winckler.
– Rickard Berglund.
– Byczo. Mam nadzieję, że dadzą nas razem. W towarzystwie ludzi wykształconych czuję się najlepiej.
Wskazał książkę. Rickard poczuł, że się czerwieni.
– Słuchaj… to znaczy, ty też się masz dzisiaj stawić?
Tomas Winkcler skinął głową.
– Jasna sprawa. Jak chcesz, możemy tam pójść razem. Chyba że masz inne plany.
Rickard pokiwał i pokręcił głową jednym niezdecydowanym ruchem. Przyszła kelnerka i postawiła przed Tomasem Wincklerem cynamonowe ciasteczko i filiżankę kawy. Ten zdusił papierosa i roześmiał się.
– Zobaczyłem cię przez okno, kiedy składałem zamówienie – wyjaśnił. – Książkę i papier też. A ponieważ w wojsku ni cholery nie czytają duńskich filozofów, pomyślałem, że może zostaniemy kumplami z woja. Skąd jesteś? W każdym razie nie z Uppsali, prawda?
– Nie.
Jak zwykle trudno było się przyznać do spędzenia całego życia w Hova, jednak pomyślał, że to nie jest moment na mówienie łatwych do zweryfikowania kłamstw.
– Z Hova. Jeśli wiesz, gdzie to jest. I z Mariestad. W Mariestad chodziłem do ogólniaka.
Tomas Winckler kiwnął głową.
– Powinienem był zgadnąć coś koło tego, biorąc pod uwagę dialekt. A w którym zakątku naszego pięknego kraju umieściłbyś mnie?
Rickard zastanowił się.
– Gdzieś na północy?
– Zgadza się.
– Ale nie przesadnie wysoko?
– Zależy, jak spojrzeć.
– Sundsvall?
Tomas Winckler huknął filiżanką.
– Jasna cholera. Teraz to jestem pod wrażeniem. Człowiek tutaj próbuje mówić wykwintną szwedczyzną, a ty go przybijasz gwoździem w idealnym miejscu. Jasna cholera.
– Zwykły fart – zapewnił. – Byłeś już kiedyś w Uppsali?
– Kilka razy. Mam tu rodzinę. A ty?
– Nie – przyznał Rickard. – Właściwie to dzisiaj moja noga postała tu po raz pierwszy. Ale pewnie zostanę i będę się uczył… potem. To dobre miasto, prawda?
– Cudowne – potwierdził Tomas Winckler, odgarniając grzywkę z twarzy. – Przynajmniej dopóki ma się poniżej trzydziestki. A ma się. Czego zamierzasz się uczyć?
– Jeszcze się nie zdecydowałem.
– Serio? Ja też nie. Ale oczywiście zostanę tu kilka lat.
Mój Boże, pomyślał nagle Rickard. Rozmawiam teraz z kimś, kogo będę znał przez resztę swojego życia. Ja, który rok po maturze właściwie nie mówię kolegom ze szkoły cześć.
Tomas Winckler chwycił książkę i zaczął studiować tekst z tyłu okładki.
– Czytałem tylko we fragmentach – oznajmił. – Ale bystry jest ten Duńczyk. Cholernie bystry.
– Dopiero zacząłem – przyznał się Rickard. – A ty co teraz czytasz?
Tomas Winckler zignorował pytanie. Odchylił się na krześle i zapalił zgniecionego papierosa.
– Gdybyś miał opisać się jednym zdaniem – powiedział – jakie by ono było?
– Jedno zdanie?
– Tak.
Rickard Berglund zastanowił się chwilę. W końcu odpowiedział:
– Jestem młodym człowiekiem, który nie znosi wtorków.
Tomas Winckler przyglądał mu się zdumiony. Po czym obaj wybuchnęli śmiechem.
Sukinsyn, pomyślał Elis Bengtsson.
Złożył dłonie w lejek, przytknął do ust i krzyknął z całych sił.
– Luter!
Powtórzył czynność. Po razie na każdą stronę świata.
Następnie usiadł na pieńku i czekał. Nie ma sensu się błąkać i szukać bydlęcia. Niech bydlę samo poszuka. Nauczył się tego z czasem. Kundle mają lepszy węch niż ludzie i jeśli tylko chcą, zawsze znajdą drogę do domu.
Luter był jego dziewiątym psem, ni mniej, ni więcej, a wszystkim nadawał imiona po słynnych osobach: Galileusz, Napoleon, Madame Curie, Stalin, Wolter, Doktor Crippen, Nabuchodonozor i Putte Kock.
No i Luter. Czterolatek, pół wyżeł, pół ogar i zazwyczaj bardzo inteligentne zwierzę. Teraz jednak najwyraźniej złapał trop, mimo że Elis Bengtson nigdy nie wykorzystywał go do polowań. Czasem nawet najlepszy trening i wychowanie nie pomogą, tak już jest.
Zniknął na mokradłach Alkärret, a teraz, pół godziny później, na wzgórzu Gåsa, gdzie zwykle robili sobie przerwę na jakiś smakołyk, nadal go nie było.
Elis Bengtsson spojrzał na zegarek. Za pięć druga. Obiecał Märcie, że będzie w domu przed wpół do trzeciej, by ją zawieźć do przychodni.
Co za okropna baba, pomyślał. Dlaczego sama nie weźmie auta?
Choć po namyśle doszedł do wniosku, że bezpieczniej będzie, jeśli nie siądzie za kółkiem. Prawo jazdy miała od 1955 roku, ale żadnego pojazdu mechanicznego nie prowadziła od 1969, kiedy to, cofając, wjechała w kosz na śmieci na Norra Torg w Kymlinge. Elis do ostatniej sekundy znajdował się między koszem a tylnym zderzakiem, paskudna historia.
Sam miał za sobą pięćdziesiąt siedem lat bez jednej stłuczki i, jeśli tylko zdrowie pozwoli, zamierzał prowadzić samochód do swoich ostatnich dni.
Nie było zresztą powodu, by obawiać się o zdrowie, to Märta była chorowita, nie on. Osteoporoza, dusznica bolesna, nagłe zawroty głowy i Bóg wie co jeszcze. Zdążył zapomnieć, jaki jest powód dzisiejszej wizyty. Jeżeli w ogóle to wiedział.
Westchnął, z wysiłkiem wstał z pieńka i zadumał się. Podszedł jeszcze kawałek w górę zbocza i krzyknął znowu.
– Luter!
Znów na wszystkie strony świata, taki był plan, zdążył jednak krzyknąć tylko dwa razy, kiedy nagle od strony wąwozu Gåsa dobiegło go szczekanie.
Krzyknął jeszcze raz w tę samą stronę i znowu usłyszał odpowiedź.
Wąwóz, pomyślał. Co, u diabła?
Kiedy później o tym rozmawiał – z Märtą, z jednonogim, zaciekawionym sąsiadem Ollem Mårdbäckiem oraz z policją – podkreślał, że miał przeczucie.
Że już wówczas, kiedy po raz pierwszy usłyszał szczekanie Lutra, zrozumiał, co czeka w wąwozie.
Wąwóz Gåsa. Nie był pewien, czy się tak rzeczywiście nazywa, ale usłyszał tę nazwę zeszłym razem. Wzgórze Gåsa i urwisko Gåsa to były przyjęte nazwy. Ale wąwóz Gåsa? Nie wiedział.
Zeszłym razem. Ile lat temu to było? W 1975.
Czyli trzydzieści pięć lat. Wiek męski, jak to się mówi.
Najprawdopodobniej jednak nie miał żadnego przeczucia. Szczerze mówiąc. Dopiero kiedy stał tam, na skraju zbocza, i patrzył w dół na Lutra i leżące obok ciało – oboje znajdowali się dobrych dwadzieścia pięć metrów pod nim – wróciło wspomnienie z przeszłości.
A kiedy to się stało, pociemniało mu w oczach. Chyba śnię, pomyślał Elis Bengtsson. To niemożliwe, żeby to samo wydarzyło się dwa razy.
Chwilowy zawrót głowy minął i akurat dobrze się składało, że na samym skraju zbocza rosła brzoza, gdyby bowiem Elis Bengtsson się jej nie złapał, mógłby zakończyć swój żywot w wąwozie Gåsa. On również.
– Co mówisz?
– Mówię, że powinnaś zadzwonić na policję. W wąwozie Gåsa leży trup.
– Jeszcze jeden? – powiedziała Märta.
– Jeszcze jeden – odparł Elis. – Choć od ostatniego razu minęło trzydzieści pięć lat.
– Boże kochany.
– Zadzwoń na policję i powiedz, żeby tu przyjechali. I niech się pośpieszą. Ja tu zostanę z Lutrem i popilnuję. A przychodnię dzisiaj chromol.
– Ale Elis, przychodnia jest jutro. Dzisiaj niedziela.
– Niedziela, naprawdę?
– Tak.
– W dupie mam, jaki to dzień. Choć raz zrób teraz to, o co proszę, i zadzwoń na policję!
– Dobrze, dobrze – powiedziała Märta. – Ale powiedz mi jedno, skoro tak ci się spieszy, dlaczego nie zadzwoniłeś od razu na policję?
– Bo mam tylko komórkę – odwarknął wściekle Elis. – Nie rozmawia się z policją przez komórkę.
– Rozumiem – powiedziała Märta, a on się rozłączył.
Baby, pomyślał.
– Zamknij mordę, Luter! – krzyknął. – Już schodzę.
I z jakiegoś powodu pies zamilkł.
Kiedy Gunilla Rysth pokonała pierwszych dwadzieścia kilometrów na trasie E18 między Karlstad a Örebro, zjechała na parking i przez długą chwilę siedziała w bezruchu za kierownicą. To było konieczne.
Gdyby jechała dalej, mogłoby się to źle skończyć. Nie da się jednocześnie prowadzić i szlochać.
O ile się nie chce zginąć w wypadku. Ona nie chciała.
Mimo wszystko.
Nie sposób jednak zaprzeczyć, że zanim znalazła to miejsce parkingowe – mały kawałek przed Kristinehamn – bawiła się tą myślą.
Tylko bawiła, w ramach swego rodzaju ucieczki przed wyrzutami sumienia i potwornym poczuciem winy po zmiażdżeniu drugiego człowieka.
Lennart został bowiem zmiażdżony, nie dało się tego inaczej określić. Przez ostatnie pięć minut ich rozmowy nie odezwał się ani słowem, patrzył tylko na nią wzrokiem konającego zwierzęcia. Zwierzęcia, które właśnie postrzeliła i które teraz, wykrwawiając się, patrzy na swojego oprawcę z niemym pytaniem: Dlaczego?
Czy nie tak wyglądał? – myślała. Tak, właśnie tak.
Dlaczego? Co ja ci złego zrobiłem?
Przecież cię kocham. Przecież się nawzajem kochamy. To przecież my mieliśmy żyć razem.
Cztery lata z hakiem. Byli ze sobą niemal równe pięćdziesiąt miesięcy; przez pierwszych dwadzieścia, a może trzydzieści, za każdym razem dawał jej na pamiątkę różę. Zaczęło się w drugiej klasie szkoły średniej, wspólnie spędzili jedną piątą życia.
Był pierwszym, którego pocałowała, i pierwszym, z którym poszła do łóżka.
Co nie znaczy, że jedynym. Ona zaś była pierwszą i jedyną, którą całował i kochał. Co do tego nie ma wątpliwości. Najmniejszych.
On się zabije.
Ta jedna myśl tętniła jej w głowie, kiedy płakała. On sobie nie poradzi.
Wybierze śmierć.
Stała na parkingu niedaleko Kristinehamn i płakała, płakała.
Trzy miesiące odkładała tę decyzję.
Aż od Wielkanocy. To wtedy poznała Tomasa na tym nieszczęsnym obozie dla chórzystów w Östersund. Niczego nie przeczuwając, pojechała tam z Kristiną, przyjaciółką z dzieciństwa. Już drugiego dnia wieczorem Tomas ją pocałował i powiedział, że nie mają wyboru. Są dla siebie stworzeni, to nie podlega dyskusji, nigdy w życiu nie był niczego tak pewny.
To było jak z kiepskiego opowiadania. Gdyby zamiast w życiu trafiła na taką historię w „Hennes” albo „Bildjournalen”, zaśmiałaby się pod nosem i przeglądała pismo dalej, nie przeczytawszy ani linijki więcej.
Kolejnej nocy włamali się do domku letniskowego i kochali się cztery godziny.
Co się ze mną dzieje, myślała wtedy.
Co się dzieje, do ciężkiej cholery.
To też jak z pisma dla kobiet. Myślę jak głupia gęś, stwierdziła. Zakochana kretynka. Przez pierwsze dni po powrocie do domu miała nadzieję, że po prostu trafił jej się czarujący drań. Że nie zadzwoni i że będzie mogła pogrzebać to, co się stało, głęboko w sercu i wrócić do Lennarta. Do Lennarta i do bezpieczeństwa. Pizzy i piwa w piątkowe wieczory u Bociana z całą ekipą. Za trzy lata własny szeregowiec przy Sommarvägen i dzieciaki.
Minęło jednak tylko kilka dni. Wieczorem trzeciego dnia zadzwonił, tak jak zapowiedział. Leżała w łóżku w swoim obskurnym wynajmowanym pokoju i rozmawiała z nim pół nocy, a akompaniował jej romantyczny, szepczący deszcz, który przez cały ten czas uderzał o szyby i parapet; kiedy zaś o brzasku odłożyła słuchawkę, już wiedziała. Żegnaj, Lennarcie Martinssonie, pomyślała. Dzięki za cztery lata.
Przeciągała to aż do dzisiaj. Jak tchórzliwym można być? Jak okrutnym? Jak bardzo można skrzywdzić innego człowieka?
Zjechała z parkingu po dwudziestu minutach. Mimo wszystko łzy się kiedyś wyczerpują, ale po płaczu nie poczuła się ani odrobinę lepiej.
Gdyż nie chodziło tylko o Lennarta. Chodziło o życie i dotyczyło w zasadzie każdego. Jej rodziców: taty zbrojmistrza i mamy urzędniczki. Jej siostry. Rodziny Lennarta: teścia majora i teściowej nauczycielki prac ręcznych. Z Lennartem byli w końcu zaręczeni i wszyscy spodziewali się, że niedługo wezmą ślub. Będą mieli ten wspomniany dom i dzieci, i Bóg wie, co jeszcze; naprawdę dorosną. Martin, Kristina, Sigge i Naomi, każdy, kogo znali, nastawiał się na taki rozwój wypadków. Lennart Martinsson i Gunilla Rysth to był… jak to się mówi? Fundament?
Co oni powiedzą? Dlaczego wcześniej nic z siebie nie wydusiła? Po co było czekać do ostatniej chwili, tuż przed wyjazdem do Uppsali, gdzie miała odwiedzić Birgittę? Wyjeżdżać tak po prostu, nie próbując nawet niczego wyjaśnić.
Czy jest ktoś inny?
Nie, zaprzeczyła. Jasne, że nie ma nikogo. Co on sobie myśli? Po prostu już się wypaliło, nikt inny nie jest w to zamieszany. Gunilla musi pójść za głosem serca.
Tylko Birgitta wiedziała. Słyszała o obozie i znała Tomasa. Stwierdziła, że gówno z pewnością obryzga i ją, skoro wpadło w wentylator, ale się tym nie przejmuje. Studiowała już rok w Uppsali i miała szersze horyzonty. I kiedy dzwonili do niej ludzie z rodzinnych stron, mówiła, że owszem, Gunilla mieszka u niej w pokoju, w akademiku na Rackarberget, śpi na materacu. Tak, właśnie się dowiedziała, że z Lennartem to koniec. Im obu jest przykro z tego powodu. Ale takie jest życie, nad uczuciami nie da się zapanować, czas leczy rany… bla, bla, bla.
Zauważyła, że myśląc o Birgitcie, czuje się trochę lepiej; z pewnym zdziwieniem odnotowała również, że im dalej jest od Karlstad, im mniejsza odległość dzieli ją od Uppsali, tym życie jest prostsze. Między Örebro a Arboga włączyła nawet radio, ale po pewnym czasie zawstydziła ją nagle własna beztroska i znów zaczęła płakać.
Swimming, perhaps drowning, in a sea of emotions, te słowa, na które gdzieś się natknęła, stanowiły całkiem niezły opis jej samopoczucia. Nie zamierzała jednak utonąć. Za nic w tym kurewskim świecie, stwierdziła, ze złością wydmuchując nos w jedną z ostatnich chusteczek w paczce. Przecież miała zacząć żyć, a nie przestać.
Jedno było pewne jak amen w pacierzu. Minie trochę czasu, zanim zdecyduje się na podróż w przeciwną stronę. Miesiące, pewnie lata. Zbrojmistrz, urzędniczka i siostra mogą sobie mówić, co chcą.
Przynajmniej mam swojego Sigurda, pomyślała, kiedy zatrzymała się w Hummelsta, żeby zebrać myśli. Bo tak się nazywał samochód, który ubiegłego lata kupiła od kuzyna Lennarta. Czerwony, trochę obity i z ponad stoma tysiącami na liczniku. Ale za to niezawodny jak szwajcarski zegarek, odpukać.
W pokoju Birgitty Enander czekał na nią co prawda materac, ale tylko przez kilka dni. Od wtorku 1 lipca czekało coś zupełnie innego. Próbowała o tym nie myśleć, ale nie było łatwo: dwupokojowe mieszkanie przy Sibyllegatan w Luthagen. Dzielnicę i ulicę znalazła na mapie w swojej bibliotece w Karlstad, ale nie dało jej to zbyt dobrego wyobrażenia o okolicy. Ma się rozumieć, że nie.
Mieszkanie należało do ciotki Tomasa, ale było swego rodzaju dobrem rodzinnym. Gdy tylko się okazało, że Tomas będzie odbywał służbę wojskową w Uppsali, było oczywiste, że będzie mógł je wynajmować. Bo przecież później zostanie w mieście na studia. Jeżeli chodzi o ciotkę, mieszkała przez cały rok w Hiszpanii, mieszkanie przy Sibyllegatan było tylko na wypadek, gdyby jej trzecie małżeństwo też się rozpadło.
Przynajmniej Tomas tak uważał. Gunilla widziała mieszkanie na zdjęciach, przysłał ich jej pół tuzina i za każdym razem, kiedy na nie patrzyła albo tylko o nich myślała, czuła przyjemne mrowienie. Raz tak się podnieciła, że musiała pójść pod prysznic i się zaspokoić. Będzie tam mieszkała z Tomasem! Mieli w sumie trzy spotkania (po Östersund spotkali się jeszcze w wynajętym pokoju w Sundsvall i w motelu pod Västerås, w połowie drogi), a teraz ze sobą zamieszkają. Z Lennartem w ciągu tych czterech lat nie mieszkali razem.
Gdybym powiedziała o tym mamie, zemdlałaby, pomyślała Gunilla. Co by powiedział i zrobił tata zbrojmistrz, nie chciała sobie nawet wyobrażać i wiedziała, że właśnie to jest jej najlepszym usprawiedliwieniem. Komukolwiek wyznałaby prawdę czy poprosiła o radę, każdy powie jej, że zwariowała. Jej siostra. Koleżanki. Wszyscy.
A więc nie do pomyślenia. Milczenie jest złotem. Zerwać to jedno. Zerwać i zamieszkać z innym – to rzecz nie do pomyślenia. Potępiliby ją.
Potępią ją.
Wszyscy oprócz Birgitty. Nie twierdzę, że robisz dobrze, powiedziała. Ale jestem pewna, że sama zrobiłabym tak samo. Jeśli to dla ciebie jakieś pocieszenie.
Po czym ryknęła śmiechem w swój charakterystyczny sposób.
Świetnie, pomyślała Gunilla Rysth. To naprawdę świetnie, że Birgitta też mieszka w Uppsali.
Klucz był w foliowej torbie pod siodełkiem roweru, tak jak uzgodniły. Birgitta całe lato pracowała w restauracji za miastem i wróci dopiero po dziewiątej.
Teraz było wpół do trzeciej. Gunilla wniosła swoje ciężkie torby po schodach i otworzyła drzwi. Pięć pokoi i wspólna kuchnia, mówiła Birgitta, ale latem mieszkam tu tylko ja i Jukka.
Być może Jukka też chodził do pracy. W każdym razie nie było go w domu i Gunilla mogła się spokojnie rozejrzeć. Zarówno po pokoju Birgitty, jak i po wspólnych pomieszczeniach. Kuchnia, ubikacja, łazienka. Wszędzie panował bałagan, choć trójki z pięciu lokatorów nie było, ona zaś pomyślała, że Birgitta ma naprawdę dobrze jako studentka, skoro udało jej się wprowadzić do własnego mieszkania ze swoim księciem z bajki, jeszcze zanim rozpoczął się pierwszy semestr. Pamiętała, że przyjaciółka przez pierwsze miesiące mieszkała w wynajmowanym pokoju i kiedy dostała własny na Rackarberget, skakała ze szczęścia.
Książę z bajki? Skąd się wzięło to określenie? Miało ironiczny podtekst, który jej się nie podobał. Książę z bajki jest w głębi duszy bezwarunkowo fałszywy, a Tomas Winckler taki nie jest.
Trudno byłoby jej wytłumaczyć drugiej osobie, dlaczego jest tego tak absolutnie pewna, ale też nie zamierzała tego robić. W końcu milczenie jest złotem.
Mogłabym za niego wyjść, pomyślała. Z miejsca, gdyby tylko poprosił.
Rany boskie, pomyślała po chwili. Uspokój się, idiotko, i nie zapomnij o pigułkach. Masz dwadzieścia lat, nie powinnaś przypadkiem najpierw zatroszczyć się o wykształcenie?
Otworzyła lodówkę i doszła do wniosku, że przydałoby się zrobić zakupy. Jedna półka i jedna kieszeń w drzwiach oznaczone były karteczką „Gitta”, ale całą zawartość lodówki stanowił litr mleka, tubka pasty kawiorowej i trzy cebule. Birgitta mówiła, że śniadanie, obiad i kolację jada w restauracji, gdyby jednak Gunilla miała ochotę na żarcie, może iść po zakupy i napełnić lodówkę. O to, co będzie jadł Jukka, żadna z nich nie musi się martwić.
W spiżarce na półce z napisem „Gitta” stało pudełko płatków kukurydzianych, torba sucharków i butelka keczupu. No dobra, pomyślała Gunilla, zostaję tu tylko trzy dni. W sobotę będę miała swoją kuchnię, nie będzie tak wyglądała.
Spojrzała na zegarek. Do spotkania z Tomasem na moście Nybron zostały jeszcze trzy godziny. W środku wszystko jej ćwierkało, ale wytrwała w postanowieniu, by pójść po zakupy, zamiast wchodzić pod prysznic.
***
Było dziesięć minut przed czasem. Martwiła się, że nie znajdzie tego miejsca, ale było tak, jak mówił. Nybron rzeczywiście znajdował się w samym środku miasta.
Wieczór był ciepły, ale mimo to ulice pozostały puste. Opowiadał, że tu tak jest. Przed końcem sierpnia, kiedy to wracali studenci, Uppsala była po prostu małym szwedzkim miasteczkiem, pogrążonym w letnim półśnie. Niewątpliwie pięknym i pełnym zieleni, przynajmniej po zachodniej stronie rzeki, ale większość mieszkańców znajdowała się gdzie indziej.
Nie miała nic przeciwko temu. Wręcz przeciwnie, móc powoli wrastać w miasto, przez dwa miesiące poznawać wszystko, co nowe, zanim zacznie studia w instytucie anglistyki, gdziekolwiek on się mieści – czego mogła chcieć więcej?
No, może tego, żeby Tomas też miał tyle wolnego czasu co ona, ale nie można mieć wszystkiego. Pełnił służbę w jakimś Polacksbacken i potrwa ona aż do przyszłej jesieni, ale większość wieczorów miał wolnych. Soboty i niedziele też, a w połowie lipca – już za czternaście dni – dostanie tygodniową przepustkę.
Oparła się łokciami o kamienną poręcz mostu, wychyliła i patrzyła na płynącą wartkim strumieniem mętną wodę. Moje życie, pomyślała, nie może być lepsze, niż jest w tej chwili.
Jak to możliwe, że taka myśl pojawiła się w jej głowie zaledwie pół dnia po tym, jak na värmlandzkim parkingu wylewała morze łez nad swoją nikczemnością, wolała się bliżej nie zastanawiać.
W każdym razie nie teraz, ponieważ nagle dostrzegła, jak raźnym krokiem zmierza w jej stronę pod wielkimi drzewami po zachodniej stronie rzeki.
W jednej ręce trzymał bukiet kwiatów, w drugiej butelkę wina, a pół godziny później leżeli osłonięci krzakami na kocu, który rozłożyli na zboczu poniżej zamku. Śmiała się głośno, kiedy opowiadał, jak zwędził go z wojskowego magazynu i rozłożył po drodze. Miał nadzieję, że nie będzie dla niej zbyt szorstki.
Odległość między willą a mieszkaniem wynosiła równe tysiąc sto metrów, ale tylko w linii prostej.
Eva Backman tak nie szła. Wybrała okrężną drogę wiodącą na dobrą sprawę przez całe miasto: Oktoberparken, później przez Rocksta i park Stadsskogen, wzdłuż budynku straży pożarnej, naokoło cmentarza, stadionu i szkoły Hessle, i kiedy weszła do środka, stwierdziła, że zajęło jej to półtorej godziny.
Już wcześniej doszła do wniosku, że tego jej trzeba. Willa w Haga, w której czternaście lat mieszkała z Villem i ich trzema chłopakami, a mieszkanie na najwyższym piętrze nowo wybudowanego domu w Pampas to dwa różne światy. Tysiąc sto metrów, piętnaście minut spacerem, to zdecydowanie za krótko. Potrzebowała swoistego przedsionka i dlatego w niedziele chodziła dłuższą drogą naokoło.
Choć tylko co drugi tydzień. I tylko w tę stronę. W te niedziele, kiedy pokonywała przeciwną drogę – od życia singielki do życia matki trójki dzieci – żaden przedsionek nie był potrzebny. Można się zastanawiać dlaczego.
Zastanawiała się też, czy wszystko jest zorganizowane tak świetnie, jak jej się z początku wydawało. Od rozwodu minęły dwa lata, a półtora roku odkąd wprowadziła się na Grimsgatan. Cała piątka zainteresowanych uważała, że rozwiązanie jest świetne, zwłaszcza chłopcy, którzy nie musieli się przenosić ani doświadczać żadnych większych zmian. Co drugi tydzień byli z tatą, co drugi – z mamą. W niedzielę zmiana; nie ma to jak urozmaicenie.
Wszystko jednak do czasu. Eva Backman tak się zwykle pocieszała. Jörgen w styczniu skończy dwadzieścia lat, za dwa–trzy lata on i Kalle się wyprowadzą, będzie można sprzedać willę i dojść trochę do ładu z finansami.
Pięć lat oczekiwania, pomyślała i stwierdziła, że lodówka jest tak samo pusta jak tydzień temu, gdy stąd odjeżdżała. Czy tak ma wyglądać życie tuż przed klimakterium?
Miała czterdzieści sześć lat. Jaka mogła być alternatywa? Znaleźć sobie nowego faceta? No dobrze, ale jak? Jak, do jasnej cholery, się to robi?
Wrócić do Villego?
Nigdy w życiu, pomyślała. Wzięła filiżankę kawy, wyszła i siadła na balkonie. Wiedziała, że zgodziłby się, gdyby choć nadmieniła, że jest taka możliwość. To było najgorsze. Chciał znów z nią być, nie mówił już tego wprost przy każdym spotkaniu, ale było to po nim widać. Tę niemą prośbę wyczuwała nawet wtedy, kiedy rozmawiali przez telefon; coraz trudniej jej było to wytrzymać. Weź się w garść, chciało jej się powiedzieć. Zrób coś – poznaj jakąś kobietę, chociażby w klubie sportowym z pewnością wzdychają za tobą całe tabuny. Ale między nami koniec, finito!
Co jak co, ale nie wpadnie drugi raz w te same koleiny. Dlaczego jednak siedziała w popołudniowym słońcu na własnym balkonie i myślała o byłym mężu, pozostawało osobną kwestią. Czy dziewięćdziesięciominutowy przedsionek już nie wystarczał?
Niech to szlag, pomyślała Eva Backman. Życie jest do dupy.
Płacąc rachunki przez internet, wróciła myślami do wczorajszego wieczoru. Był weselszy, o wiele weselszy. Zjadła kolację u Barbarottiego i Marianne w Villa Pickford. Nie po raz pierwszy bynajmniej, ale pierwszy raz było ich przy stole dziesięcioro.
Troje dorosłych i siedmioro nastolatków. Marianne powiedziała, że to musi być ewenement na skalę światową, i pewnie miała rację. Troje typowych ludzi z pokolenia lat sześćdziesiątych, którzy mają siódemkę dzieci z trójką innych tu nieobecnych, zauważyła, a Barbarotti wzniósł toast.
Za młodzież tego kraju, jego przyszłość!
Utrzymywał, że taki tekst umieszczano za jego czasów na medalach zdobywanych w szkolnych zawodach sportowych. Nikt mu nie uwierzył. Wstał od stołu i zaczął przeszukiwać masę szuflad i kartonów po butach, żeby to udowodnić, ale wrócił z pustymi rękoma. Twierdził, że jego zbiór medali przywłaszczyła sobie pierwsza żona i przetopiła z niskiej chęci zysku. Gwoli szczerości należy dodać, że zarobiła na tym niezły pieniądz. Proste głosowanie przy stole wykazało, że przegrał test na wiarygodność 9:1.
Po raz pierwszy wiozła Jörgena, Kallego i Viktora na spotkanie z dziećmi Gunnara i dziećmi Marianne, kiedy więc wsiadali do samochodu, by pojechać na przylądek Kym linge, miała tremę.
– Denerwujesz się, mamusiu – powiedział Kalle. – Nie musisz, potrafimy się pilnować, jeśli sytuacja tego wymaga.
Miał rację. Nie dlatego, że trzeba się było mocno pilnować. Przy wielkim stole były chwile, że płakała ze śmiechu. Dlaczego życie tak rzadko wygląda w ten sposób? Grupa ludzi przy stole. Dzieci i rodzice. Rozmowy i śmiech. Dlaczego to tak cholernie trudne? Dlaczego w tym kraju zapomnieliśmy o pradawnej społecznej roli posiłków?
A może właśnie ta sporadyczność – fakt, że takie okazje nie zdarzały się zbyt często – była warunkiem? Czy gdyby tak było codziennie, nie stałoby się to nudne?
Przerwała te myśli. Kliknęła polecenie zapłaty i spojrzała na zegarek.
Wpół do szóstej. Czas wyjść i kupić coś na śniadanie. Jutro poniedziałek.
Stała przy ladzie z serami, kiedy zadzwonił Barbarotti.
– Dzięki za wczoraj – powiedziała. – Wszyscy w naszej ekipie uznaliśmy, że było super.
– My też – odparł Gunnar Barbarotti. – Moglibyśmy to powtórzyć.
– I dlatego dzwonisz? – spytała Backman. – Żeby zaprosić na jutrzejsze śniadanie? Skoro tak, to nie kupuję nic więcej. Jestem w ICA Stubinen i robię zaopatrzenie.
– Nie, nie chodzi o zaproszenie na śniadanie. Choć jeśli bardzo chcesz, to jesteś oczywiście mile widziana. Jestem w Rönninge. To znaczy w lesie.
– W lesie?
– Tak. Coś się stało. Dzwonił do mnie Asunander. Chce, żebyśmy się temu razem przyjrzeli. To znaczy ty i ja.
– A co się stało? – spytała Backman.
– Mamy przypadek.
– Przypadek?
– Tak. Śmierci przez upadek.
– Co ty bredzisz?
– Znaleziono zwłoki na dnie urwiska – wyjaśnił Barbarotti. – Upadek z jakichś dwudziestu, dwudziestu pięciu metrów. Wiele wskazuje oczywiście na to, że to był wypadek, ale są okoliczności.
– Jakie okoliczności? – spytała Backman.
– Właściwie jedna. Chwileczkę.
Odszedł na kilka sekund. Słyszała, jak z kimś rozmawia. Wrócił do telefonu.
– Przepraszam. Tak, tylko jedna dziwna okoliczność, jeśli mamy być dokładni. Trzydzieści pięć lat temu w tym samym miejscu też znaleziono ciało.
– Trzydzieści pięć lat?
– Tak. 28 września 1975.
Eva Backman wzięła od sprzedawczyni pół kilo gruyè re’a i zamyśliła się.
– Wypadek? – zapytała. – Teraz, mam na myśli.
– Tak to w końcu zakwalifikowaliśmy. Ale chwilę to zajęło.
– Jesteś dobrze zorientowany.
– Miałem na to trzy godziny – przyznał Barbarotti. – I według mnie coś tu śmierdzi.
– Śmierdzi?
– Tak.
– Zwłoki mają jakieś nazwisko? Chodzi mi o te dzisiejsze.
– Jeszcze nie – powiedział Barbarotti. – Nie miał żadnych dokumentów.
– On?
– Mężczyzna koło sześćdziesiątki.
Eva Backman ruszyła w stronę działu z nabiałem, pogrążona w myślach.
– Coś jeszcze tu śmierdzi? – zapytała. – Poza tym, że on leży w tym samym miejscu?
– Mam to uczucie – powiedział Barbarotti.
– Aaa, no jasne.
– Wiem, że nie masz mojego znakomitego węchu. Nie można tego wymagać.
– Nie pierdziel – powiedziała Eva Backman.
– Okej – odparł Barbarotti. – Tak zadzwoniłem, żeby pogadać. Jestem tu z Wennergrenem-Olofssonem.
– Aha. Rozumiem. Czyli to tym mamy się zająć jutro rano?
– Zgadza się.
– Przypadkiem upadku?
– Załapałaś. Dobra, już nie przeszkadzam. Ale polubiliśmy twoje dzieciaki. Do jutra.
– A my twoje – odparła Backman. – Młodzież tego kraju, jego przyszłość, dzięki za briefing.
– Nie ma za co – powiedział Barbarotti i odłożył słuchawkę.
Jestem Maria, wróbel.
Jestem młodszą siostrą Super-Tomasa i ludzie myślą, że jestem szalona.
Nie przeszkadza mi, że tak myślą. Przeciwnie. Według mnie to wspaniale, że żywią takie przekonanie. Wiem, że to nie o szaleństwo tutaj chodzi. Chodzi o zło.
A jeśli nie o zło, to przynajmniej o egoizm. Ja myślę o sobie. Inni niech też myślą o sobie.
Nie jestem też żadnym Hamletem, co to, to nie. Ludzie nie rozumieją, że w dzisiejszych czasach można być złym. Szczególnie jeśli jest się kobietą, dziewiętnastoletnią i uroczą. Żeby nie powiedzieć piękną.
I mądrą. Dziwi ich, że jestem taka mądra, oceny na maturze mam tak samo dobre jak te, z którymi Super-Tomas kończył szkołę dwa lata przede mną. Jeśli można porównywać, bo on miał litery, a ja mam cyfry. Tak czy inaczej, nauczyciele byli zdziwieni, i moi rodzice też. Ja nie byłam zdziwiona, znam swoją wartość.
Kiedy miałam osiem lat, też byłam urocza. To wtedy spadłam z huśtawki na głowę i nastąpiła u mnie zmiana osobowości. Nie potrafię nawiązywać relacji jak inni ludzie. Tak przynajmniej uważa mój psychiatra. Nazywa się Douglas Dienesen, cały czas chodzę do tego samego. Tata i mama mu ufają, ufają mu wszyscy poza mną. Ja wiem, że zaczyna na mnie lecieć i więcej się z nim nie spotkam.
Bo teraz jadę do Uppsali. Jestem mądra, ale mam zmienioną osobowość. Będę się uczyć francuskiego, oni myśleli, że będę chciała mieszkać z Tomasem u ciotki Becki, już wiosną zeszłego roku zaczęli o tym gadać, ale odmówiłam. Gdy się dorastało w cieniu tego cudownego dziecka, najwyższy czas wyjść na słońce.
Może w końcu stanie na prawie, ale zacznę od francuskiego. To się wydaje niezbyt obciążające, a ja nie mam sprecyzowanych planów na życie. Będę zajmowała jeden pokój w domu przy Norrtäjegatan. Postawiłam krzyżyk na mapie, to nie więcej niż dziesięć minut od dworca. Jadę jutro, dziś jest mój ostatni wieczór tutaj. Torby mam spakowane, tata chciał mnie zawieźć, ale powiedziałam, że nigdy w życiu. Opuszczam gniazdo i zamierzam to zrobić o własnych skrzydłach. Co oni sobie, kurwa, myślą?
Mama płakała cały wieczór. No, może z przerwami. Mówi, że nie wiedzą, co zrobić z willą. Skoro i mnie, i Tomasa nie będzie. A co, myśleliście, że nigdy nie dorośniemy, czy o co chodzi? Sprzedajcie to gówno, myślę w duchu, a jak nie przestanie ryczeć, to jej to powiem.
Sprzedajcie to gówno i przeprowadźcie się do Hiszpanii jak ciotka Becka. I jak ci cholerni von Friesmanowie, o których cały czas mówicie. Z waszymi pieniędzmi nie ma przecież żadnego powodu, by siedzieć w Sundsvall. W Hiszpanii możecie grać w golfa, leżeć przy basenie i od rana do wieczora popijać słodkie wino.
Mam ich w dupie. To jest właśnie mój problem. Mam w dupie innych ludzi. A zwłaszcza młodych chłopaków. Jeśli kiedykolwiek z jakimś będę, bzykania nie liczę, to tylko z kimś równie pokręconym jak ja. Równie pokręconym i równie mądrym, a wtedy może coś z tego wyjdzie.
Nienawidzę tego frajerskiego optymizmu. Pełne nadziei, optymistyczne pierdolenie. Życie jest ciemną dupą. Jestem zła.
Mam dziewiętnaście lat, jestem piękna i myślę o sobie, wbijcie to sobie do głów, ludzie. Jutro wieczorem napiszę kilka słów o moim nowym życiu przy Norrtäljegatan w Uppsali. Może.
Jestem Maria, wróbel.
– Kto skojarzył, że coś się wydarzyło w tym samym miejscu trzydzieści pięć lat temu?
– Elis Bengtsson.
– Elis Bengtsson?
– Człowiek, który go znalazł. Zeszłym razem też tam był.
– Co ty mówisz? To ten sam, który…
Zadzwonił telefon Barbarottiego i Eva Backman urwała. Barbarotti odrzucił połączenie.
– Przepraszam. Tak, zeszłym razem był w okolicy. Teraz znalazł ciało. Mieszka niedaleko, był na spacerze z psem… wtedy i teraz.
Backman spojrzała na niego nieufnie.
– Jak prawdopodobnie to brzmi według ciebie? Że ta sama osoba akurat jest… jak to powiedziałeś?… w okolicy? Dwukrotnie.
– Niezbyt prawdopodobnie – powiedział Barbarotti, spoglądając na zegarek. – Ale zobaczymy się z nim za dziesięć minut, więc może do tego czasu wstrzymajmy się z ocenami.
– I nadal nie znamy tożsamości tego nowego trupa?
Barbarotti potrząsnął głową.
– Niestety nie.
– A ten z 1975 jak się nazywał?
Barbarotti zerknął w papiery.
– Maria Winckler – powiedział. – Dwadzieścia pięć lat. Zatrudniona na zastępstwo w szkole Kymlingevik. Uczyła angielskiego i francuskiego, pracowała tam dopiero miesiąc z hakiem, kiedy to się stało.
– Była stąd?
– Przyjezdna – odparł Barbarotti. – Też stosunkowo od niedawna.
– Rozumiem – powiedziała Eva Backman i zaczęła się zastanawiać, co takiego zrozumiała.
– Była z grupą w lesie, najprawdopodobniej zbierali grzyby. Albo czerwone borówki. Spadła do wąwozu, tam była krawędź uskoku. Upadek co najmniej z dwudziestu metrów. Ludzie nazywają to miejsce wąwozem Gåsa.
– Wąwóz Gåsa?
– Tak. To ponoć dawne miejsce odejścia przodków, no wiesz, takie, z którego starsi ludzie mogą się rzucić, zamiast być ciężarem dla innych…
– To tylko mit – powiedziała Eva Backman. – Nigdy tak nie było.
– Mówisz? No, w każdym razie zdarzyło się dwa razy w ciągu trzydziestu pięciu lat.
– Ale w końcu uznano to za wypadek?
– Tak.
– Mogła skoczyć?
– Tak myślę.
– Mógł ją ktoś zepchnąć?
– Tak myślę.
Eva Backman zastanowiła się.
– Pamiętasz to? Czy wtedy tu nie mieszkałeś?
– Przyjechałem rok później – odparł Barbarotti. – Kiedy zacząłem liceum. Nigdy o tej sprawie nie słyszałem. Aż do teraz. To co, idziemy porozmawiać z panem Bengtssonem?
– Zdecydowanie – powiedziała Eva Backman.
Pan Bengtsson miał białą koszulę i krawat. Mieli napisane, że skończył siedemdziesiąt siedem lat, ale Eva Backman powiedziałaby, że raczej sześćdziesiąt siedem. Robił wrażenie sprawnego i żywotnego, przypuszczała, że to dzięki spacerom z psem jest w takiej formie. Dobór stroju wynikał pewnie stąd, że wizytę na policji traktował jako delikatne przedsięwzięcie.
Barbarotti włączył magnetofon i załatwił formalności.
– Może podejdźmy do tego chronologicznie – powiedział następnie. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Czy mógłby pan opowiedzieć, co stało się w 1975 roku, na tyle, na ile pan pamięta?
– Macie to w dokumentach – powiedział Elis Bengtsson.
– Wiem – odparł Gunnar Barbarotti. – Zapoznajemy się z nimi. Ale może nam pan o tym pokrótce opowiedzieć. Ani mnie, ani inspektor Backman tu wtedy nie było.
– To było trzydzieści pięć lat temu.
– Prawie co do dnia – rzekł Barbarotti. – Zginęła młoda kobieta. Jak to się stało, że był pan zamieszany w tę sprawę?
Elis Bengtsson wzruszył ramionami.
– Byłem z psem. Tak wtedy, jak i teraz.
– Proszę mówić dalej.
– Choć wtedy to był inny pies.
– Tak się domyślałem.
– Madame Curie. Ogar.
Ciało młodsze niż głowa, pomyślała Eva Backman.
– Proszę mówić dalej – powiedział Barbarotti.
– Wtedy byłem wcześniej.
Włożył dwa palce pod kołnierzyk, próbując go rozluźnić, być może koszula była nowa i go obcierała. Może do mózgu dopływało zbyt mało tlenu.
– Dokładnie w chwili kiedy to się stało. Tym razem ciało leżało chyba trochę dłużej.
– Skąd pan wie?
– Było widać… że tak powiem. Lekarz chyba też to powiedział. Ten, który tam przyjechał.
– Czy w 1975 to również pan znalazł ciało?
– Nie – odparł Elis Bengtsson. – Kiedy się zjawiłem, stała tam już grupa osób, wszyscy patrzyli na ciało. Ja przyszedłem ostatni. Ale to było tuż po zdarzeniu.
– Ilu ich było?
– Łącznie ze zmarłą siedmioro.
– Siedmioro?
– Tak. Szukali grzybów. I widziałem, że ni cholery nie znaleźli. Nie dziwota, bo w tych okolicach nic nie ma. Trzeba iść bardziej w stronę Rödmyren.
– Co się wydarzyło?
– No, zleciała. Dwadzieścia pięć metrów w dół, prosto w czeluść Gåsa. Mała zginęła na miejscu.
Eva Backman odchrząknęła.
– Czy wie pan, dlaczego było prowadzone śledztwo?
Ellis Bengtsson wyciągnął szyję.
– Ponieważ podejrzewano, że ktoś ją zepchnął.
– Dlaczego? – zapytał Barbarotti. – Jakie były powody takich podejrzeń?
Elis Bengtsson zacisnął usta i przez kilka sekund wstrzymywał się z odpowiedzią.
– Pewnie chodziło o to, że krzyczała.
– Krzyczała? – odezwała się Backman.
– Tak jest – powiedział Elis Bengtsson. – Krzyknęła coś, zanim uderzyła o ziemię i umarła. Część tych ludzi to słyszała, ja także. Byłem cholernie daleko, ale wtedy miałem dobre uszy.
– Co krzyknęła? – zapytał Barbarotti. – Czy to nie naturalne, że się krzyczy, spadając z urwiska?
– No i właśnie w tym sęk.
– W czym? – spytała Backman.
– W tym, co krzyknęła – powiedział Elis Bengtsson. – Część ludzi twierdziła, że to była jakaś wiadomość.
– Wiadomość? – powiedział Barbarotti, marszcząc czoło. – Co więc takiego krzyknęła?
– Coś z długim eee. Tyle usłyszałem, byłem sto metrów dalej. Albo i więcej. Ci stojący bliżej słyszeli różne rzeczy.
– Na przykład co? – zapytała Backman.
Elis Bengtsson znów pozwolił sobie na teatralną pauzę.
– Parę osób twierdziło, że krzyknęła: „Śmieeerć!”. Albo: „Umieeeram!”.
– Tak?
– Choć kilkorgu się wydawało, że krzyknęła: „Mordeeerca!”.
– Morderca? – odezwał się Barbarotti.
– Tak, morderca – powiedział Barbarotti i przejechał językiem po wargach. – Że niby krzyknęła to, by dać do zrozumienia, że została zamordowana. Ostatnia rzecz przed śmiercią.
Barbarotti i Backman wymienili spojrzenia i siedzieli przez chwilę w milczeniu. Elisowi Bengtssonowi udało się rozpiąć górny guzik koszuli.
– Ale nie wykrzyczała nazwiska mordercy? – zapytała Backman.
Elis Bengtsson pokręcił głową.
– Nie, nie wykrzyczała. Byłoby to rozsądniejsze, ale w takiej sytuacji człowiek pewnie nie zachowuje się zbyt rozsądnie.
– Pewnie nie – zgodził się Barbarotti. – Z tego co panu wiadomo, czy było coś jeszcze, co wskazywałoby na to, że ktoś ją zepchnął?
– Nic mi o tym nie wiadomo – odparł Elis Bengtsson. – Możecie poszukać w papierach. Komisarz nazywał się Sand lin, rozmawiałem z nim kilka razy… mieliśmy zresztą psa tej samej rasy. Ogara.
– Przeczytamy każde słowo – zapewnił Barbarotti. – Sandlina niestety nie ma już wśród nas.
– Wiem o tym. Pamiętam, że jego kundel wabił się Birger. Popieprzone imię dla psa. Mój się wabił Madame Curie. Zawsze je nazywam na cześć sławnych osób.
– Ciekawy pomysł – powiedziała Eva Backman. – Przejdźmy zatem do rozmowy o tym, co się stało wczoraj, dobrze?
Opowiedzenie o niedzielnym makabrycznym odkryciu w wąwozie Gåsa zajęło Elisowi Bengtssonowi dziesięć minut.
Jak co dzień był na spacerze z Lutrem. Wyszli z domu – z Källviks gård w Rönninge – po lunchu i wiadomościach w radiu, mniej więcej pięć po pierwszej. Po dwudziestu minutach Luter zniknął mu z oczu niedaleko linii wysokiego napięcia, a jakieś pół godziny później, kiedy na kilka minut usiadł na zboczu wzgórza Gåsa, żeby odpocząć, usłyszał jego szczekanie. Pies stał na dnie urwiska i pilnował ciała, ale go nie ruszył. Elis Bengtsson od razu zadzwonił do żony, która skontaktowała się z policją. Zszedł w dół i został na miejscu, dopóki nie zjawiła się policja, w postaci radiowozu z Olsénem i Widerbergiem, a także lekarz i personel medyczny. Znalezienie miejsca zajęło im trochę czasu, ale bez telefonu komórkowego trwałoby to jeszcze dłużej. Po rozmowie z policją i lekarzem, niejakim doktorem Rislundem, Elis Bengtsson opuścił tamto miejsce. Mniej więcej piętnaście po czwartej.
– Czy chciałby pan coś jeszcze teraz dodać? – zapytał Barbarotti po skończeniu przesłuchania. – Na pewno jeszcze do tego wrócimy.
– Tak, jedną rzecz – odparł Elis Bengtsson. – Bo w zasadzie w tym miejscu różne rzeczy działy się więcej niż dwa razy. Sto pięćdziesiąt lat temu straciła tu życie matka z dzieckiem. A jeszcze wcześniej było to miejsce odejścia przodków. Czeluść Gåsa jest przeklęta, musicie o tym pamiętać.
– Dziękujemy również i za tę informację – powiedział Barbarotti i wyłączył magnetofon.
– Proszę, inspektor Backman pokaże panu wyjście.
– Nie trzeba – odparł Elis Bengtsson. – Sam znajdę.
Rickard Berglund zatrzymał się przy kwiaciarni na Kyrko gårdsgatan i kupił trzy żółte róże.
– Zdenerwowany? – zapytał sprzedawca, kiedy Rickard wziął resztę i dwie jednokoronówki upadły mu na podłogę.
Chłopak podniósł monety i poczerwieniał. Aluzja była oczywista. Sprzedawca założył, że róże są dla dziewczyny. Dlaczego miałby pomyśleć inaczej? Było sobotnie popołudnie, a Rickard był elegancko ubrany, przynajmniej o tyle o ile; spryskał nawet policzki wodą po goleniu, czego nie robił codziennie.
– Troszeczkę. – Rickard się zaśmiał. Po co wyprowadzać sprzedawcę z błędu. – Nigdy nie wiadomo.
– Pierwsze spotkanie?
– W pewnym sensie.
Skinął głową na pożegnanie i szybkim krokiem wyszedł ze sklepu. „W pewnym sensie?”, pomyślał. Co by to niby miało znaczyć?
Spojrzał na zegarek i doszedł do wniosku, że jest przed czasem. Zdecydował, że pochodzi trochę po Engelska parken i po cmentarzu. Umówił się na piątą. Przyjdź koło piątej, powiedział Tomas, chcieliśmy najpierw posiedzieć parę godzin przed domem.
Było dopiero wpół do piątej. Rickard był już z krótszą wizytą na Sibyllegatan i znał drogę, dojście tam nie powinno zająć dłużej niż piętnaście, dwadzieścia minut. Przyjście przed czasem to pierdołowate posunięcie, a nadrzędnym priorytetem Rickarda Berglunda było nie wyjść na pierdołę. Ani dzisiaj, ani żadnego innego dnia.
Ruszył ukosem przez park w stronę gmachu filologii. Pod starymi wiązami i modrzewiami rosła trawa wysoka na pół metra, najwyraźniej w lecie nikt nie zatroszczył się o to, by ją skosić. Zdążył się zorientować, że w Uppsali podczas letnich miesięcy wiele rzeczy stoi w miejscu. Zostały jeszcze dwa tygodnie do czasu, kiedy przyjadą studenci i wezmą miasto we władanie, był 16 sierpnia, ciepła i piękna sobota późnego lata. Otwierając starą, żelazną furtkę na cmentarz, pomyślał, że życie nie może być lepsze, niż jest teraz. Przynajmniej jeśli człowiek zadowoli się tym, co widać.
Ma dwadzieścia lat i jest w drodze na rakową ucztę w gronie dobrych przyjaciół. Trzy róże w dłoni. Czego chcieć więcej?
Nie były jednak czerwone, sprzedawca z pewnością to zauważył. Gdyby chodziło o spotkanie z dziewczyną, nie wybrałbym chyba żółtych? – myślał Rickard Berglund. Żółte róże nie mają w sobie nic z romantyzmu.
Westchnął. Sprawa dziewczyny powracała co jakiś czas. Bywały dni, że się tym nie przejmował, w inne zaś czuł przygniatający ciężar. Być prawiczkiem w wieku dwudziestu lat to nie jest normalne. Dwa miesiące w szkole podoficerów nauczyły go mnóstwa przeróżnych rzeczy, między innymi tego. Co prawda, zdawał sobie sprawę, że znalazłoby się paru rekrutów w takiej jak on sytuacji, byli jednak w mniejszości, rozpaczliwej, potajemnej i żenującej mniejszości. Na większość kolegów dziewczyny czekały w domu, część poznała nowe w Uppsali – na przykład w domu pielęgniarek po drugiej stronie ulicy Daga Hammarskjölda, było to zmyślne rozwiązanie, wygodne dla każdej ze stron. Jeszcze inni korzystali z jednego i z drugiego. I wszyscy nie mogli doczekać się chwili, kiedy do miasta zjedzie dziesięć tysięcy studentek.
Dziewczyny? Kobiety? Dziesięć tysięcy!
Pokusy?
Sweden, the country of free love. Staffan, jeden z kolegów z sali, miesiąc przed wstąpieniem do wojska był w Londynie i twierdził, że stara poczciwa Szwecja tak właśnie jest widziana w Europie. Kraj wolnej miłości? Mój ty Boże, pomyślał Rickard Berglund, który akurat nie oglądał filmów Jestem ciekawa w kolorze… i 491. Czy ja na pewno żyję w tym samym kraju?
Odpędził od siebie te męczące myśli, przystanął przed małym, prostym grobem i przeczytał wyryty w kamieniu napis.
Henrik Aurelius
Ur. 1851
Zm. 1874
To było wszystko.
Dwadzieścia trzy lata, pomyślał Rickard. Młody człowiek, który zmarł prawie sto lat temu. Był tylko trzy lata starszy ode mnie.
Stał tam, próbując rozszyfrować te szczątkowe informacje. Nazwisko i dwie daty, nic więcej. Kim byłeś, Henriku Aureliusie? Dlaczego się nie zestarzałeś?
I dalej: Jak umarłeś? Zdążyłeś pójść do łóżka z kobietą, zanim twój czas dobiegł końca? Czy miałeś jakiegoś boga?
Czy miałeś jakiegoś boga?
Gdybym wiedział, że za trzy lata umrę, pomyślał Ric kard Berglund, czy miałbym odwagę zbliżyć się do jakiejś dziewczyny? Kiedy to i tak nie miałoby większego znaczenia, bo całą odpowiedzialność skosi żniwiarz?
Być może, ale nic w tym pewnego.
A może powinien tę swoją niepewność przekuć w cnotę? Postąpić tak, jak robiono przed laty: najpierw, jak niegdysiejsi duchowni, zdać egzamin na pastora, następnie ożenić się i dopiero przystąpić do rzeczy? Czy nie tego w gruncie rzeczy chciał? Żeby jego przyszła żona była dziewicą, skoro i on jest prawiczkiem? Czy w głębi duszy był tak staroświecki? Czy nie jest to głównie tchórzostwo, cnota z konieczności, haniebny sposób na pozbycie się problemu?
Co, jako chrześcijanin, powinienem zrobić?
Może to, mimo wszystko, zasadne pytanie. Czy w tych wywrotowych, pełnych chaosu i rozedrganych czasach pod koniec lat sześćdziesiątych jest jakaś moralna opcja dla wierzących młodych ludzi? Z ręką na sercu.
Rickard Berglund nie był o tym przekonany. Czytał Camusa i Sartre’a, a to prawdopodobnie nie jest najlepsza literatura, po jaką może sięgnąć przyszły pastor. Choć Dostojewski też był zaliczany do egzystencjalistów. Egzystencjalista i chrześcijanin.
W głębi duszy zdawał sobie również sprawę, że droga do kobiety nie wiedzie przez książki i myślicieli. Dostojewskiego, Kierkegaarda czy jakiegokolwiek innego. W literaturze nie znajdzie się pomocy w tych sprawach, ta może zapewnić jedynie odwrócenie uwagi i ucieczkę. Słodkie mrowienie, jak ktoś gdzieś to sformułował; było to określenie, którego mimo usilnych starań nie mógł od siebie odepchnąć, a kiedy poprosił o radę Boga, również nie otrzymał żadnej wyraźnej wskazówki. Tak jakby to nie była Jego działka. Bo nie jest, pomyślał Rickard Berglund z goryczą, przecież jedyne, czym chrześcijaństwo zajmowało się przez ostatnie dwieście lat, to piętnowanie tego mrowienia.
Co robić? Zalać się w trupa i niech się dzieje, co chce? Kiedy wstyd i nieśmiałość nie będą miały prawa wstępu? Czy nie byłoby to radykalne podejście do problemu?
A jak ty postąpiłeś, Henriku Aureliusie?
Chropowaty, lekko omszały kamień również nie udzielił żadnej odpowiedzi. Jałowe pytania, pomyślał Rickard Berglund. Bezpłodne refleksje. Jestem moralnym tchórzem. Wyszedł z cmentarza i poszedł dalej w stronę Luthagen.
Ostatnia myśl nie opuszczała go jednak. Zalać się w trupa i niech się dzieje co chce. Taka metoda też, rzecz jasna, nie daje żadnej gwarancji. Zalać się i mieć nadzieję, że coś się będzie działo, to pewnie bliższe rzeczywistości. Rickard był jak dotąd pijany dwa razy. Pierwszy raz ponad rok temu, kilka tygodni przed maturą w Mariestad, właśnie tego wieczoru zrozumiał, że w tym osławionym stanie świat jawi się w zupełnie innej postaci. Uwodzicielski i beztroski. Kuszący?
Henrietta, dziewczyna z równoległej klasy w liceum, pocałowała go, a jemu w jakiś sposób udało się ten pocałunek odwzajemnić. Trzymał ją także w ramionach, przycisnął do siebie, nie trwało to dłużej niż minutę, ale pamięć tego zdarzenia, tego, jak bawiły się ich języki, jej ciało przy jego ciele, tak, to przecież właśnie o to chodzi. O ekstazę. Szybsze krążenie krwi.
Drugi raz, kiedy był lekko nietrzeźwy, miał miejsce latem tego roku podczas tygodniowych manewrów w okolicach Marmy. Leżeli w namiocie w lesie, wypił z kolegami pięć albo sześć piw, a w promieniu setek kilometrów nie było żadnej dziewczyny. Żadnej ekstazy ani przyspieszonego krążenia, tylko beztroska i mnóstwo płynu w pęcherzu.
Minął Katedralskolan i zaczął liczyć. Dziesięć tygodni, mieli już za sobą dziesięć tygodni. Trzy na przepustce. Pomyślał, że jeśli o niego chodzi, mógłby zrezygnować z tych wolnych dni. Spędzał je z matką w Hova, leżąc w swoim dawnym pokoju i czytając Freuda i Junga, podczas gdy matka w kuchni na dole robiła mu jedzenie. W jakiś paradoksalny sposób dystans między nimi wydawał się dwa razy większy, gdy przebywali pod jednym dachem. To był obowiązek, nic więcej. W głębi duszy obawiał się, że ona myśli tak samo.
Unikał więc weekendowych wizyt w domu. Nie licząc tygodnia przepustki, był w Hova tylko raz, odkąd rozpoczął służbę. Zwykle kilku wolało zostawać w koszarach, zamiast jechać do narzeczonych, kolegów, czy kogo tam jeszcze. Rickard lubił te wolne soboty i niedziele. Trzy posiłki, żadnych godzin, których trzeba przestrzegać, cywilne ciuchy; idealny czas na poznawanie miasta. Z Helgem, nieśmiałym, zamkniętym w sobie chłopakiem z Gäddede – miejscowości położonej w Norrlandii na tak dalekiej północy, że chłopak po prostu nie zdążyłby pojechać na weekend do domu i wrócić – Rickard włóczył się zwykle po Uppsali i spokojnie, z mapą w ręku, poznawał zabytki. Rynek główny. Księgarnię Lundequistska. Próg wodny Islandsfallet i park miejski. Oczywiście dawne centrum z katedrą. Plac św. Eryka, halę targową i restaurację Domtrappkällaren. Skytteanum, Gustavianum i wszystkie pogrążone w wakacyjnym letargu korporacje studenckie: Norrlands, Södermanland-Nerikes, V-dala, Göteborgs, Smålands i małą Västgöta, wszystkie mosty na rzece Fyris oraz Ofvandahls albo Güntherska, gdzie chodzili na filiżankę kawy i kawałek ciasta.