Komisarz Barbarotti. Samotni - Håkan Nesser - ebook + audiobook

Komisarz Barbarotti. Samotni ebook

Nesser Håkan

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W 1969 roku sześcioro młodych ludzi przyjeżdża do Uppsali. Tu krzyżują się ich drogi i zawiązuje się między nimi swego rodzaju przyjaźń. Jednak pewne wydarzenie zmienia wszystko. Koniec pobytu w Uppsali oznaczać będzie koniec czegoś jeszcze…

Kilkadziesiąt lat później naukowiec z uniwersytetu w Lund zostaje znaleziony martwy na dnie wąwozu w lesie koło Kymlinge. Według legendy wąwóz ten jest miejscem, gdzie najstarsi członkowie rodzin żegnali się z życiem. Dokładnie tutaj 35 lat wcześniej zginął ktoś z grupy upssalskich studentów.

Samotni to czwarta część cyklu o inspektorze kryminalnym Gunnarze Barbarottim, powieść, w której przyjdzie mu się zmierzyć z nowego rodzaju niebezpieczeństwem i koniecznością przewartościowania wielu spraw. A zwłaszcza swojej starej umowy z Bogiem.

Håkan Nesser – jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów, autor wielu powieści i opowiadań. Urodził się i wychował w mieście Kumla w środkowej Szwecji, jednak większość dorosłego życia spędził w Uppsali, gdzie do 1998 roku pracował jako nauczyciel, dopóki nie zaczął utrzymywać się z pisania. Największą popularność przyniósł mu cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 557

Oceny
4,4 (189 ocen)
110
57
14
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZbyszekSob

Nie oderwiesz się od lektury

Jeden z najlepszych kryminałów, który swą treścią dotyka kwestii najważniejszych dla każdego człowieka
30
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam całą serię o Barbarottim! To nie są zwyczajne kryminały. Może nawet wcale ich tak nie traktuję, mimo że w każdej części ktoś traci życie, a ktoś inny szuka mordercy. Ta część cyklu, podobnie jak poprzednie daje dużo do myślenia.
10
olivialasocka

Dobrze spędzony czas

Chyba najbardziej depresyjna lektura tego autora
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się słucha. Każda kolejna część ciekawsza od poprzedniej. Fabuła rozbudowana , wielowatkowa. Komisarz nietuzinkowy mający swoje klopoty i problemy w życiu prywatnym.
00
kasiwan

Nie oderwiesz się od lektury

Super.
00

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: De ensamma

Redak­cja: Ewa Jastrun\ Pro­jekt okładki: Magda Kuc\ Zdję­cie na okładce: Shut­ter­stock\ Korekta: Mał­go­rzata Denys

© Håkan Nes­ser De ensamma, 2010 First publi­shed by Albert Bon­niers Förlag, Stoc­kholm, Swe­den Publi­shed in the Polish lan­gu­age by arran­ge­ment with Bon­nier Rights, Stoc­kholm, Swe­den and Maca­da­mia Lite­rary Agency, War­saw, Poland Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2021

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie III

ISBN 978-83-8143-922-0

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

Miej­sco­wo­ści Kym­linge i jej oko­lic nie ma na mapie, nie­które zaś realia aka­de­mic­kie i woj­skowe zostały zmie­nione zgod­nie z wymo­gami sytu­acji. Poza tym niniej­sza książka to pod wie­loma wzglę­dami praw­dziwa histo­ria.

– Czy można mówić o tym, co naj­głęb­sze w czło­wieku? – zapy­tał Rege­ner. Czy to ma sens?

– Nie wiem – odparł Marr. – Moż­liwe.

Erik Ste­in­beck, Z per­spek­tywy ogrod­nika

Pro­log, wrze­sień 1958

Obu­dziły go głosy kłó­cą­cych się ludzi.

Nie byli to ojciec i matka. Oni ni­gdy się nie kłó­cili. Nie można się kłó­cić w świę­tej rodzi­nie, powta­rzał ojciec, śmie­jąc się przy tym w ten poważny spo­sób, który spra­wiał, że ni­gdy nie było wia­domo, czy żar­tuje, czy mówi serio.

Nie była to rów­nież Vivianne ani żadna inna żyjąca istota. Głosy roz­brzmie­wały w nim samym.

Zrób to, mówił jeden. Należy im się. Są nie­spra­wie­dliwi.

Nie rób tego, odpo­wia­dał drugi. Dosta­niesz lanie. On zauważy.

Dziwne, że można się obu­dzić przez głosy, któ­rych tak naprawdę nie ma, pomy­ślał. Spoj­rzał na zega­rek. Było dopiero wpół do siód­mej. Dwa­dzie­ścia minut wcze­śniej, niż zazwy­czaj wsta­wał. To też było dziwne. Wła­ści­wie ni­gdy nie budził się sam. Naj­czę­ściej musiała budzić go matka, w dodatku kilka razy.

To dla­tego, że dziś był wyjąt­kowy dzień.

Oczy­wi­ście. I z powodu tego, o czym myślał wczo­raj wie­czo­rem. Przed zaśnię­ciem myślał o tym, o co kłó­ciły się głosy. Na pewno też mu się to śniło, musiało tak być, cho­ciaż nie pamię­tał. Leżał jesz­cze chwilę, pró­bu­jąc zapaść z powro­tem w sen, ale się nie udało.

Usiadł na łóżku. Zro­bię to, pomy­ślał.

Może nic się nie sta­nie, ale jestem taki zły. To nie­spra­wie­dliwe, a kiedy coś jest nie­spra­wie­dliwe, nie można tego tak zosta­wić, jak mawia ojciec.

Daj spo­kój, prze­ko­ny­wał drugi głos. On zauważy, a wtedy jak to niby wytłu­ma­czysz?

Nie zauważy, zapew­niał pierw­szy. Nie bądź takim cho­ler­nym tchó­rzem. Jeśli tego nie zro­bisz, będziesz żało­wał i wsty­dził się swo­jego tchó­rzo­stwa. A prze­cież to taka pier­dółka.

Wręcz prze­ciw­nie, odpo­wia­dał drugi. Będziesz żało­wał, jeśli to zro­bisz. A to nie jest żadna pier­dółka.

Ale ten głos, który chciał go powstrzy­mać, nie był już taki silny. Był wła­ści­wie ledwo szep­tem. Wstał i pod­szedł do krze­sła, na któ­rym wisiało jego ubra­nie. Pogrze­bał w kie­szeni błę­kit­nego kar­di­gana.

Tak, pudełko table­tek tam było. Pro­ste jak drut, pomy­ślał. To będzie pro­ste jak drut, a praw­do­po­do­bień­stwo, że go zła­pią, jest mniej­sze niż pierd­nię­cie komara. Tak też mawiał ojciec. Inni mówili: „ruch skrzy­deł motyla”, ale ojciec zawsze mówił „pierd­nię­cie komara”.

Drugi głos pró­bo­wał coś wypisz­czeć, ale był tak cichy, że już go nie sły­szał. Cich­szy niż… wła­śnie tak, nie mógł powstrzy­mać chi­chotu… pierd­nię­cie komara.

Wszedł do łazienki i poczuł, że coś go drażni w środku. Decy­zja była jak roz­grzana kula w jego gło­wie.

I

1

Ric­kard Ber­glund był pod wie­loma wzglę­dami racjo­nal­nym mło­dym czło­wie­kiem, ale wyjąt­kowo nie zno­sił wtor­ków.

Nie zawsze tak było. Racjo­nal­ność pew­nie zawsze była jego cechą, ale pod koniec lat pięć­dzie­sią­tych – zanim jesz­cze wszedł o szcze­bel wyżej, koń­cząc pod­sta­wówkę Stava i zaczy­na­jąc szkołę realną1 w Töreboda – z wtor­kami było zgoła ina­czej. Opro­mie­niał je swo­isty blask. Przy­naj­mniej późną zimą i wio­sną. Powód, a raczej powody były pro­ste: wto­rek był dniem, kiedy w skrzynce lądo­wał komiks Donald i spółka, i był też dniem, kiedy mama czę­sto­wała go semlą z gorą­cym mle­kiem, gdy przy­cho­dził do domu w cza­sie prze­rwy śnia­da­nio­wej.

To połą­cze­nie – duża, świeżo posy­pana cukrem pudrem semla, pły­wa­jąca w mleku z cyna­mo­nem i cukrem oraz jesz­cze nie­prze­czy­tany, wyglą­da­jący wręcz na nie­tknięty ludzką ręką komiks, leżący na lewo od tale­rza, na cera­cie w biało-czer­woną kratę – i sama świa­do­mość zbli­ża­ją­cej się frajdy spra­wiały, że naj­czę­ściej bie­giem poko­ny­wał czte­ry­sta metrów dzie­lące szkołę od bia­łej willi przy Fim­bul­ga­tan.

Dopiero póź­niej wtorki nabrały innego zna­cze­nia. Szcze­gól­nie w latach 1963–1964, kiedy zmie­nił szkołę i wyrósł z Kaczora Donalda, a jego tata Josef leżał w sana­to­rium w Adol­fshyt­tan i umie­rał.

Tego wła­śnie dnia wsia­dał ze swoją mamą Ethel do auto­busu i jechał w odwie­dziny. Auto­bus był nie­bie­ski, miał wytarte sie­dze­nia i w dzie­wię­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć pro­wa­dził go spa­siony stary Benny’ego Per­s­sona – jego prze­śla­dowcy ze szkoły Stava. Kiedy wra­cali na Fim­bul­ga­tan, było już ciemno, lek­cje miał nie­odro­bione, a oczy mamy były czer­wone od pła­czu, któ­remu się ukrad­kiem odda­wała, gdy jechali do domu.

Tata jed­nak nie umarł we wto­rek, tylko w nocy z piątku na sobotę. Cichy pogrzeb odbył się mniej wię­cej tydzień póź­niej. Był paź­dzier­nik 1964 roku, padało od rana do wie­czora.

Może to wcale nie wyjazdy do sana­to­rium były źró­dłem jego nie­chęci do wtor­ków, trudno powie­dzieć. Już w bar­dzo wcze­snym dzie­ciń­stwie Ric­kard Ber­glund miał zde­cy­do­wany pogląd na to, jak wyglą­dają poszcze­gólne dni. Jaki mają kolor i jaki tem­pe­ra­ment – choć musiało minąć dobrych parę lat, zanim poznał zna­cze­nie słowa „tem­pe­ra­ment”. Tak więc soboty były czarne, ale cie­płe, nie­dziele oczy­wi­ście czer­wone, tak samo jak w kalen­da­rzu, ponie­działki gra­na­towe i bez­pieczne… wtorki za to zawsze miały twardą powierzch­nię, szarą, zimną i odpy­cha­jącą, obco­wa­nie z nimi przy­po­mi­nało cza­sem wgry­za­nie się w por­ce­la­nowy spodek.

Póź­niej była ciem­no­nie­bie­ska środa, która miała w sobie obiet­nicę har­mo­nii i cie­pła, zwłasz­cza pod wie­czór, czwar­tek ze swoim błę­kit­nym uczu­ciem wol­no­ści oraz biały pią­tek – biel piątku była jed­nak zupeł­nie innej natury niż wtor­kowa lodo­wa­tość.

Nie wie­dział, skąd mu się wziął ten wyraźny obraz tygo­dnio­wego koła – albo skąd w ogóle wie­dział, że cho­dzi o koło – i cza­sem się zasta­na­wiał, czy inni odbie­rają to w taki sam spo­sób. Ni­gdy jed­nak, przy­naj­mniej do dwu­dzie­stego roku życia, z nikim o tym nie roz­ma­wiał. Być może ze stra­chu, że zosta­nie uznany za czło­wieka, który ma coś nie tak z głową.

W każ­dym razie wtor­kowa fobia go nie opusz­czała. Kiedy, już w liceum, budził się tego dnia w wynaj­mo­wa­nym pokoju przy Östra Järnvägsgatan, towa­rzy­szyło mu przy­gnę­bie­nie, świa­do­mość, że niczego dobrego po naj­bliż­szych pięt­na­stu–szes­na­stu godzi­nach spo­dzie­wać się nie można. Ani w szkole, ani w zni­ko­mych rela­cjach z kole­gami. Wtorki były z natury twarde jak kamień i wro­gie, jedyne, co można było zro­bić, to jakoś prze­trwać. Zahar­to­wać się i prze­żyć.

Może na dłuż­szą metę mogło to przy­nieść jakąś korzyść.

Dziś jed­nak nie był wto­rek. Był ponie­dzia­łek. Dokład­nie 9 czerwca 1969 roku, a szy­nowy auto­bus z Enköping z prze­cią­głym piskiem i szarp­nię­ciem zatrzy­mał się na torze czwar­tym sta­cji Uppsala Cen­tral. Było dwa­dzie­ścia po jede­na­stej, Ric­kard Ber­glund chwy­cił zie­loną płó­cienną torbę i wyszedł na ską­pany w słońcu peron.

Kilka sekund stał w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu, chcąc zacho­wać, wryć sobie w pamięć tę chwilę, tak długo ocze­ki­waną, kiedy to po raz pierw­szy posta­wił stopę na opie­wa­nej w tylu pie­śniach ziemi mia­sta nauki. Ulf Peder Olrog. Pie­śni Glun­tarne. Chór Orphei Drängar. Wielka chwila.

Kiedy jed­nak przyj­rzał się tej sto­pie i jej naj­bliż­szemu oto­cze­niu, z przy­kro­ścią stwier­dził, że nie wygląda to zbyt oka­zale. Rów­nie dobrze mogła to być czy­ja­kol­wiek stopa, posta­wiona na pero­nie w Her­rl­junga, Eslöv czy innej zapa­dłej wsi w kró­le­stwie Szwe­cji. Mimo woli wes­tchnął. Wzru­szył ramio­nami, poszedł za tłu­mem wzdłuż peronu i wziął mia­sto we wła­da­nie.

Przy­naj­mniej tak to sobie powie­dział. Teraz biorę mia­sto we wła­da­nie. Był to spo­sób, by trzy­mać lęk w sza­chu; myśle­nie kur­sywą ozna­czało prze­ję­cie wła­dzy nad rze­czy­wi­sto­ścią. Wie­dział, że zna go z jakiejś książki, którą czy­tał w pierw­szej albo dru­giej kla­sie szkoły śred­niej, ale nie pamię­tał ani tytułu, ani autora. Tak czy ina­czej, ta pro­sta metoda dzia­łała: kur­sy­wo­wane myśli zwal­czają wro­gość oto­cze­nia.

Po wyj­ściu z peronu zatrzy­mał się raz jesz­cze. Spoj­rzał na pom­pa­tyczną, pstro­katą rzeźbę w kamien­nym okręgu i pomy­ślał, że na pewno jest znana. W mie­ście takim jak Uppsala jest mnó­stwo zna­nych obiek­tów. Budowli, zabyt­ków, histo­rycz­nych miejsc, a już nie­długo on to wszystko pozna, spo­koj­nie i meto­dycz­nie, tutaj nie ma się co spie­szyć.

Szedł dalej pro­sto, prze­szedł przez jedną dużą i mocno zatło­czoną ulicę oraz kilka mniej­szych i po kilku minu­tach był nad rzeką. Fyris. Prze­kro­czył drew­niany most, zoba­czył kate­drę i pię­trzące się po pra­wej stare mia­sto, kiw­nął głową z zado­wo­le­niem i skie­ro­wał się w tamtą stronę.

Każdy czło­wiek powi­nien mieć dwa plany: wielki i mały. Wielki ma doty­czyć tego, jak zamie­rza się prze­żyć życie, mały – jak prze­żywa się dzień.

To nie było jego wła­sne kur­sy­wo­wane stwier­dze­nie, nie­stety nie, auto­rem był pan Grun­de­nius. Spo­śród wszyst­kich mniej lub bar­dziej spe­cy­ficz­nych nauczy­cieli, jakich spo­tkał w ciągu trzech lat w liceum Vadsbo, to wła­śnie Grun­de­nius zro­bił na Ric­kar­dzie Ber­glun­dzie naj­więk­sze wra­że­nie. Wład­czy i nie­obli­czalny, cza­sem nawet humo­rza­sty, ale zawsze cie­kawy jako mówca. Naj­czę­ściej zarówno zaska­ku­jący, jak i bystry w swo­ich spo­strze­że­niach i pyta­niach. Reli­gia i filo­zo­fia. Mówiło się o nim, że skąpi dobrych ocen, ale Ric­kard z obu przed­mio­tów miał piątkę z minu­sem; trudno stwier­dzić, czy rze­czy­wi­ście na nie zasłu­gi­wał. Trudno oce­nić wła­sną war­tość.

Tak czy ina­czej, miał wielki i mały plan. I kiedy tak szedł wzdłuż rzeki w stronę kate­dry, któ­rej ostre iglice zda­wały się falo­wać na tle chmur, wielki plan sta­nął mu przed oczami. Życie. Ric­karda Emma­nu­ela Ber­glunda chwila na ziemi, tak jak to zostało obmy­ślone i zapla­no­wane.

Teo­lo­gia.

To był kamień węgielny. Zie­mia, którą dane mu było upra­wiać, czy jak to tam nazwać. Nie pod­jął tej decy­zji w jakimś szcze­gól­nym momen­cie, a przy­naj­mniej takiego momentu sobie nie przy­po­mi­nał, była to raczej decy­zja, która się w nim kry­sta­li­zo­wała, nie­ubła­ga­nie i nie­od­wra­cal­nie, przez wiele lat. Może wyssał to już z mle­kiem matki, bowiem o tym, że ist­nieje jakiś bóg, był prze­ko­nany przez całe swoje świa­dome życie, jed­nak po śmierci ojca zro­zu­miał rów­nież, że nie cho­dzi o bez­piecz­nego i przy­ja­znego Boga z odma­wia­nych w dzie­ciń­stwie wie­czor­nych modlitw, lecz kwe­stia jest bar­dziej skom­pli­ko­wana. Dużo bar­dziej skom­pli­ko­wana.

Warta zba­da­nia.

Josef Ber­glund był pasto­rem w para­fii wol­nego kościoła Aronsbröderna, wcze­snego odłamu Szwedz­kiego Związku Misyj­nego, ale wspólne modli­twy para­fian za swo­jego paste­rza w trud­nym dla niego cza­sie ani tro­chę nie zła­go­dziły jego cier­pień. Modli­twy żony i syna też nie pomo­gły i głów­nie ten fakt ukształ­to­wał zło­żony obraz Boga w oczach Ric­karda Ber­glunda.

Dla­czego nie sły­szy naszych modlitw?

A jeśli sły­szy, dla­czego nie speł­nia naszych skrom­nych próśb? Dla­czego pozwala, by jego wyznawcy cier­pieli?

Kiedy przy jakiejś oka­zji poru­szył ten temat w roz­mo­wie z mamą, ona z peł­nym prze­ko­na­niem stwier­dziła, że nie do czło­wieka należy wyobra­ża­nie sobie głęb­szego celu i pobu­dek Jego dzia­łań. W żad­nym wypadku. Albo­wiem ludz­kie uprosz­czone rozu­mie­nie dobra i zła jest zawsze w szer­szej per­spek­ty­wie ska­zane na nie­po­wo­dze­nie. Nawet takiego faktu jak cier­pie­nie pro­stego, bogo­boj­nego pastora nie jeste­śmy w sta­nie nale­ży­cie roz­pa­trzyć i oce­nić.

Mniej wię­cej w tym stylu. Ale Ric­kard Ber­glund chciał sobie wyobra­zić. Pra­gnął zro­zu­mieć, nawet jeśli matka utrzy­my­wała, że takie ambi­cje przy­po­mi­nają duchową pychę, i tym stwier­dze­niem naj­czę­ściej koń­czyła ich roz­mowę. Nie mógł w tej spra­wie sta­nąć prze­ciwko niej, jeśli potrzeba było walki, buntu prze­ciwko Bogu, było to przed­się­wzię­cie, któ­rym musiał się zająć na wła­sną rękę. Ric­kard i Pan Bóg? Cel jego życia?

Doszedł do ciem­nych drzwi. Plac przed kate­drą ską­pany był w słońcu, ale cięż­kie wrota do świą­tyni były zamknięte na cztery spu­sty i pogrą­żone w cie­niu. Zde­cy­do­wał, że nie będzie wcho­dził – a ści­ślej mówiąc, pod­jął tę decy­zję jesz­cze w pociągu, kiedy ukła­dał plan dnia. Było za wcze­śnie, naj­pierw chciał popa­trzeć z zewnątrz, obej­rzeć potężną, tro­chę nie­po­ko­jącą archi­tek­turę, zlo­ka­li­zo­wać Dekan­hu­set, bo w tym budynku mie­ściła się teo­lo­gia, to pew­nie ten duży gmach na połu­dnie od kościoła… a może na zachód? Już myliły mu się kie­runki. Ten znacz­nie mniej groź­nie wyglą­da­jący kościół po dru­giej stro­nie to bez wąt­pie­nia Święta Trójca, potocz­nie zwana „wiej­skim kościo­łem”. Ric­kard Ber­glund widział naj­waż­niej­sze zabytki Uppsali w albu­mie Uppsala daw­niej i dziś, który dostał w kwiet­niu od mamy na dwu­dzie­ste uro­dziny. Była taką samą zwo­len­niczką jego planu jak on i cza­sami zadzi­wiała go oczy­wi­stość tych wido­ków na przy­szłość. Czy to naprawdę było takie pro­ste? Czy nie powinna ist­nieć jakaś inna opcja, cho­ciażby po to, by ją odrzu­cić?

Minął Dekan­hu­set, okrą­żył wiej­ski kościół i zszedł po scho­dach z małego wzgó­rza na Drot­t­ning­ga­tan. Po pra­wej stro­nie góro­wała oka­zała biblio­teka, a wyżej na wznie­sie­niu mię­dzy drze­wami dostrzec można było zamek. Na zam­ko­wym wzgó­rzu Slot­ts­bac­ken kwi­tły jesz­cze cze­rem­cha i bez, pano­wała późna, prze­cią­ga­jąca się wio­sna. Jak pięk­nie, pomy­ślał. Prze­ciął Drot­t­ning­ga­tan, wszedł w Nedre Slot­ts­ga­tan i w końcu dotarł do cukierni naprze­ciwko podłuż­nego sztucz­nego stawu. Dzi­kie kaczki, kilka łabę­dzi i inne nie­znane mu wodne ptaki pły­wały sobie w bło­gim wcze­sno­let­nim leni­stwie, a przy­naj­mniej tak to wyglą­dało. Ni­gdy do końca nie wia­domo. Zamó­wił kawę w dzba­nuszku, kanapkę z serem i goto­waną metkę. Przy­po­mniał sobie, że to także było czę­ścią planu i poczuł zado­wo­le­nie, że wszyst­kie wstępne kroki wyko­nał z taką łatwo­ścią i ele­gan­cją. Ani razu nie musiał pytać o drogę i już zali­czył pra­wie wszystko, co sobie zapla­no­wał: Rzekę Fyris. Kate­drę i Teo­lo­gi­kum. Muzeum Gusta­via­num i budy­nek uni­wer­sy­tetu. Biblio­tekę Caro­lina Redi­viva, widziany z oddali zamek oraz cukier­nię z ogród­kiem. Zali­czone.

A była dopiero dwu­na­sta pięt­na­ście. Ugryzł kanapkę, wypił łyk kawy i z zewnętrz­nej kie­szeni torby wycią­gnął kartę powo­ła­nia. Zawa­hał się chwilę, po czym wyjął grubą książkę i poło­żył ją ostroż­nie na stole, spraw­dziw­szy uprzed­nio, czy nie ma na nim plam. Pisma wybrane. Søren Kier­ke­ga­ard. W pociągu prze­czy­tał ponad czter­dzie­ści stron, a teraz znów poja­wiła się myśl, która przy­szła mu do głowy na przy­stanku auto­bu­so­wym w Hova. W Hova praw­do­po­dob­nie nie było nikogo, kto czy­tałby Kier­ke­ga­arda, a ile takich osób mogło być w Uppsali? Sto? Tysiąc?

A inni? Scho­pen­hauer. Nie­tz­sche. Kant. Nie zapo­mi­na­jąc o współ­cze­snych filo­zo­fach, jak Althus­ser, Mar­cuse i cała reszta. Eks­cy­tu­jąca była myśl, że w tym mie­ście ktoś przy sąsied­nim sto­liku w cukierni takiej jak ta albo w kolejce do mię­snego mógł być rów­nie dobrze obe­znany z Heglem i Sar­tre’em.

Ric­kard Ber­glund miał kanon, listę lek­tur, obej­mu­jącą dzieła pisa­rzy, z któ­rymi zamie­rzał zawrzeć zna­jo­mość w nad­cho­dzą­cym roku. Zanim na poważ­nie zaj­mie się teo­lo­gią. Może powi­nien nawet liznąć Marksa i Lenina, żeby mieć o nich poję­cie. Nic, co ludz­kie, nie powinno ci być obce, pró­bo­wał zaszcze­pić mu Grun­de­nius… i pra­wie nic, co nieludz­kie. Jeżeli nie poznasz swo­jego rywala, ni­gdy go nie poko­nasz.

Ric­kard nie wie­rzył w komu­nizm. Wojna pro­wa­dzona przez Stany Zjed­no­czone w Wiet­na­mie była oczy­wi­ście pod wie­loma wzglę­dami nie­słuszna, ale to tylko część prawdy. Sta­lin miał na sumie­niu wię­cej ist­nień niż Hitler, wystar­czyło spoj­rzeć do pod­ręcz­ni­ków histo­rii. Ric­kard poza tym żywił wręcz fizyczną nie­chęć do wszel­kich demon­stra­cji. Oży­wiony tłum, slo­gany i uprosz­czona dema­go­gia prze­ra­żały go. Z ruchem hip­pi­sow­skim, muzyką pop i wszyst­kimi dłu­go­wło­symi bojow­ni­kami o wol­ność było tak samo. Nie obcho­dzili go po pro­stu. Ric­kard Ber­glund miał nadzieję – czy też raczej zakła­dał – że odtrutkę na wszyst­kie plagi obec­nych cza­sów znaj­dzie w miej­scu prze­po­jo­nym kla­syczną kul­turą i tra­dy­cją. Alma Mater, gau­de­amus igi­tur… przyj­dzie czas, myślał, przyj­dzie czas, że zapu­ści w tym mie­ście korze­nie.

Po raz setny prze­czy­tał lako­niczny tekst na kar­cie.

Miej­sce: AUS. Arméns unde­rof­fi­cers­skola – woj­skowa szkoła pod­ofi­cer­ska, Dag Hammarskjölds väg 36, sta­wić się w war­towni.

Czas: ponie­dzia­łek, 9 czerwca, w godzi­nach 13–21.

Dłu­gość kursu: 15 mie­sięcy. Data zwol­nie­nia: 28 sierp­nia 1970.

Kiedy Ric­kard Ber­glund pró­bo­wał wyobra­zić sobie ten czas, te wszyst­kie dni nie­wia­do­mej tre­ści i nie­wia­do­mego cha­rak­teru, czuł, jak coś sznu­ruje mu gar­dło. Wyda­wało się, że jeśli tego nie zwal­czy, może się roz­sy­pać.

Może tam nie wytrzyma?

Może po paru tygo­dniach zwol­nią go ze służby i ode­ślą do domu? Skąd czło­wiek ma wie­dzieć, czy się nadaje? No wła­śnie.

Albo skie­rują go do zupeł­nie innych zadań w zupeł­nie innej jed­no­stce gdzieś w kraju? To byłby jesz­cze więk­szy wstyd. W mate­ria­łach infor­ma­cyj­nych napi­sano, że może się tak zda­rzyć. Taki los spo­ty­kał od dzie­się­ciu do pięt­na­stu pro­cent przy­ję­tych na kurs szta­bowy. A jeśli wylą­duje w Boden? Albo w Karls­borgu? Uppsala była jak wygrany los na lote­rii, grunt, by go nie zmar­no­wać… Wes­tchnął, zda­jąc sobie sprawę, że wła­śnie w takie ponure tony obie­cał sobie nie ude­rzać.

Plan był bowiem usta­lony. Pięt­na­ście mie­sięcy służby woj­sko­wej w Stabs och sam­bands­sko­lan – woj­sko­wej szkole sztabu i łącz­no­ści, póź­niej jakiś czas na teo­lo­gii, cztery albo pięć lat, to się okaże. Potem świę­ce­nia kapłań­skie i w drogę, gło­sić Słowo Boże.

Ni mniej, ni wię­cej.

A jeśli się wytrzy­mało jede­na­ście mie­sięcy w fir­mie beto­niar­skiej Lapi­dus Betong AB, można chyba znieść wszystko. To wuj Tor­sten pomógł mu zacze­pić się tam trzy dni po matu­rze i jak­kol­wiek przed­sta­wia­łaby się sprawa oświaty na tere­nach od Hova do Gullspång, Ric­kard był jedy­nym pra­cow­ni­kiem firmy Lapi­dus, który pod­czas prze­rwy na kawę czy­tał Buny­ana i Hjal­mara Berg­mana.

Pro­wo­ko­wało to cza­sem takie czy inne docinki, ale to już prze­szłość. Zarówno prze­mysł beto­niar­ski, jak i dom przy Fim­bul­ga­tan Ric­kard zosta­wił za sobą. A także dzie­cięcy pokoik, w któ­rym miesz­kał, odkąd pamięta. Mama pró­bo­wała dziś rano w kuchni zwal­czyć płacz, jed­nak bez powo­dze­nia.

– Zosta­wiasz mnie samą, Ric­kard – chli­pała Ethel. – Tak być musi, ale pamię­taj, że tu zawsze są dla cie­bie otwarte drzwi.

Bez wąt­pie­nia przy­go­to­wała to sobie wcze­śniej, a zabrzmiało jak stara mak­syma wyha­fto­wana na makatce nad ławą w kuchni. Odkąd zmarł pastor, odzy­wała się w tym stylu coraz czę­ściej. Ric­kard w głębi duszy wsty­dził się uczu­cia wol­no­ści, jakiego doznał, kiedy tylko wyszedł z domu.

Uczu­cie wol­no­ści, kiedy trzeba iść w kama­sze? Nie nale­żało chyba się do tego przy­zna­wać, ale w takim wła­śnie był nastroju. Dzi­siaj życie zaczy­nało się na poważ­nie, ot co. Całą wio­snę cze­kał na ten dzień, a kiedy teraz obser­wo­wał te wszyst­kie nie­znane kaczki, nie­znane łabę­dzie i prze­cha­dza­ją­cych się chod­ni­kiem nie­zna­nych ludzi, pomy­ślał, że ni­gdy – jak­kol­wiek ułoży się jego życie, cokol­wiek sta­nie się z wielki pla­nem – nie zapo­mni tej chwili. Cukierni Fågelsången w Uppsali w samo połu­dnie 9 czerwca 1969. Pomy­ślał sobie, że będzie mógł przy­cho­dzić tutaj co roku tego samego dnia, sia­dy­wać, filo­zo­fo­wać tro­chę, się­gać myślami wstecz i wybie­gać w przy­szłość, i…

Stru­mień jego świa­do­mo­ści został prze­rwany przez cień, który nagle padł na stół, i przez fakt, że wła­ści­ciel cie­nia zasy­gna­li­zo­wał swoją obec­ność dys­kret­nym chrząk­nię­ciem.

– Pro­szę, pro­szę. Kier­ke­ga­ard. Nie­źle.

Ric­kard Ber­glund pod­niósł wzrok. Przy­glą­dał się mu wysoki, młody męż­czy­zna w dżin­sach, T-shir­cie i roz­pię­tej fla­ne­lo­wej koszuli. Miał uko­śną, ciemną grzywkę, która zasła­niała mu połowę twa­rzy, i uśmie­chał się sze­roko. Wska­zał wolne krze­sło przy ścia­nie.

– Prze­pra­szam. Ale nie­któ­rych rze­czy nie mogę nie sko­men­to­wać. Można usiąść?

Ric­kard ski­nął głową i scho­wał kartę.

– To też widzia­łem.

– Co takiego? Kartę powo­ła­nia…?

– Tak jest. I domy­ślam się, że nie do S1?

Przy­sta­wił krze­sło i usiadł. Zało­żył nogę na nogę i wyjął paczkę papie­ro­sów z kie­szeni na piersi.

– Chcesz jed­nego?

– Nie, dzięki. Nie palę.

– Roz­sąd­nie.

Ric­kard spró­bo­wał się uśmiech­nąć.

– Jak odga­dłeś, że nie mam być w S1?

Jego nowy towa­rzysz przy stole zapa­lił papie­rosa zapal­niczką Zippo i wydmu­chał chmurę dymu.

– Bo nie wyglą­dasz na kablo­ciąga.

– Kablo­ciąga?

– Tak na nich mówią. Siódma kom­pa­nia w S1. Zbyt wielu nobli­stów to tam nie ma. Zakła­dam, że masz się zgło­sić do AUS. Jesteś tłu­ma­czem czy pod­ofi­ce­rem szta­bo­wym?

– Pod­ofi­ce­rem – odparł Ric­kard, prze­ły­ka­jąc ślinę.

– Ja też. Prze­pra­szam, nie przed­sta­wi­łem się. Tomas Winc­kler.

– Ric­kard Ber­glund.

– Byczo. Mam nadzieję, że dadzą nas razem. W towa­rzy­stwie ludzi wykształ­co­nych czuję się naj­le­piej.

Wska­zał książkę. Ric­kard poczuł, że się czer­wieni.

– Słu­chaj… to zna­czy, ty też się masz dzi­siaj sta­wić?

Tomas Winkc­ler ski­nął głową.

– Jasna sprawa. Jak chcesz, możemy tam pójść razem. Chyba że masz inne plany.

Ric­kard poki­wał i pokrę­cił głową jed­nym nie­zde­cy­do­wa­nym ruchem. Przy­szła kel­nerka i posta­wiła przed Toma­sem Winc­kle­rem cyna­mo­nowe cia­steczko i fili­żankę kawy. Ten zdu­sił papie­rosa i roze­śmiał się.

– Zoba­czy­łem cię przez okno, kiedy skła­da­łem zamó­wie­nie – wyja­śnił. – Książkę i papier też. A ponie­waż w woj­sku ni cho­lery nie czy­tają duń­skich filo­zo­fów, pomy­śla­łem, że może zosta­niemy kum­plami z woja. Skąd jesteś? W każ­dym razie nie z Uppsali, prawda?

– Nie.

Jak zwy­kle trudno było się przy­znać do spę­dze­nia całego życia w Hova, jed­nak pomy­ślał, że to nie jest moment na mówie­nie łatwych do zwe­ry­fi­ko­wa­nia kłamstw.

– Z Hova. Jeśli wiesz, gdzie to jest. I z Marie­stad. W Marie­stad cho­dzi­łem do ogól­niaka.

Tomas Winc­kler kiw­nął głową.

– Powi­nie­nem był zgad­nąć coś koło tego, bio­rąc pod uwagę dia­lekt. A w któ­rym zakątku naszego pięk­nego kraju umie­ścił­byś mnie?

Ric­kard zasta­no­wił się.

– Gdzieś na pół­nocy?

– Zga­dza się.

– Ale nie prze­sad­nie wysoko?

– Zależy, jak spoj­rzeć.

– Sund­svall?

Tomas Winc­kler huk­nął fili­żanką.

– Jasna cho­lera. Teraz to jestem pod wra­że­niem. Czło­wiek tutaj pró­buje mówić wykwintną szwed­czy­zną, a ty go przy­bi­jasz gwoź­dziem w ide­al­nym miej­scu. Jasna cho­lera.

– Zwy­kły fart – zapew­nił. – Byłeś już kie­dyś w Uppsali?

– Kilka razy. Mam tu rodzinę. A ty?

– Nie – przy­znał Ric­kard. – Wła­ści­wie to dzi­siaj moja noga postała tu po raz pierw­szy. Ale pew­nie zostanę i będę się uczył… potem. To dobre mia­sto, prawda?

– Cudowne – potwier­dził Tomas Winc­kler, odgar­nia­jąc grzywkę z twa­rzy. – Przy­naj­mniej dopóki ma się poni­żej trzy­dziestki. A ma się. Czego zamie­rzasz się uczyć?

– Jesz­cze się nie zde­cy­do­wa­łem.

– Serio? Ja też nie. Ale oczy­wi­ście zostanę tu kilka lat.

Mój Boże, pomy­ślał nagle Ric­kard. Roz­ma­wiam teraz z kimś, kogo będę znał przez resztę swo­jego życia. Ja, który rok po matu­rze wła­ści­wie nie mówię kole­gom ze szkoły cześć.

Tomas Winc­kler chwy­cił książkę i zaczął stu­dio­wać tekst z tyłu okładki.

– Czy­ta­łem tylko we frag­men­tach – oznaj­mił. – Ale bystry jest ten Duń­czyk. Cho­ler­nie bystry.

– Dopiero zaczą­łem – przy­znał się Ric­kard. – A ty co teraz czy­tasz?

Tomas Winc­kler zigno­ro­wał pyta­nie. Odchy­lił się na krze­śle i zapa­lił zgnie­cio­nego papie­rosa.

– Gdy­byś miał opi­sać się jed­nym zda­niem – powie­dział – jakie by ono było?

– Jedno zda­nie?

– Tak.

Ric­kard Ber­glund zasta­no­wił się chwilę. W końcu odpo­wie­dział:

– Jestem mło­dym czło­wie­kiem, który nie znosi wtor­ków.

Tomas Winc­kler przy­glą­dał mu się zdu­miony. Po czym obaj wybuch­nęli śmie­chem.

2

Sukin­syn, pomy­ślał Elis Bengts­son.

Zło­żył dło­nie w lejek, przy­tknął do ust i krzyk­nął z całych sił.

– Luter!

Powtó­rzył czyn­ność. Po razie na każdą stronę świata.

Następ­nie usiadł na pieńku i cze­kał. Nie ma sensu się błą­kać i szu­kać bydlę­cia. Niech bydlę samo poszuka. Nauczył się tego z cza­sem. Kun­dle mają lep­szy węch niż ludzie i jeśli tylko chcą, zawsze znajdą drogę do domu.

Luter był jego dzie­wią­tym psem, ni mniej, ni wię­cej, a wszyst­kim nada­wał imiona po słyn­nych oso­bach: Gali­le­usz, Napo­leon, Madame Curie, Sta­lin, Wol­ter, Dok­tor Crip­pen, Nabu­cho­do­no­zor i Putte Kock.

No i Luter. Czte­ro­la­tek, pół wyżeł, pół ogar i zazwy­czaj bar­dzo inte­li­gentne zwie­rzę. Teraz jed­nak naj­wy­raź­niej zła­pał trop, mimo że Elis Bengt­son ni­gdy nie wyko­rzy­sty­wał go do polo­wań. Cza­sem nawet naj­lep­szy tre­ning i wycho­wa­nie nie pomogą, tak już jest.

Znik­nął na mokra­dłach Alkärret, a teraz, pół godziny póź­niej, na wzgó­rzu Gåsa, gdzie zwy­kle robili sobie prze­rwę na jakiś sma­ko­łyk, na­dal go nie było.

Elis Bengts­son spoj­rzał na zega­rek. Za pięć druga. Obie­cał Märcie, że będzie w domu przed wpół do trze­ciej, by ją zawieźć do przy­chodni.

Co za okropna baba, pomy­ślał. Dla­czego sama nie weź­mie auta?

Choć po namy­śle doszedł do wnio­sku, że bez­piecz­niej będzie, jeśli nie sią­dzie za kół­kiem. Prawo jazdy miała od 1955 roku, ale żad­nego pojazdu mecha­nicz­nego nie pro­wa­dziła od 1969, kiedy to, cofa­jąc, wje­chała w kosz na śmieci na Norra Torg w Kym­linge. Elis do ostat­niej sekundy znaj­do­wał się mię­dzy koszem a tyl­nym zde­rza­kiem, paskudna histo­ria.

Sam miał za sobą pięć­dzie­siąt sie­dem lat bez jed­nej stłuczki i, jeśli tylko zdro­wie pozwoli, zamie­rzał pro­wa­dzić samo­chód do swo­ich ostat­nich dni.

Nie było zresztą powodu, by oba­wiać się o zdro­wie, to Märta była cho­ro­wita, nie on. Oste­opo­roza, dusz­nica bole­sna, nagłe zawroty głowy i Bóg wie co jesz­cze. Zdą­żył zapo­mnieć, jaki jest powód dzi­siej­szej wizyty. Jeżeli w ogóle to wie­dział.

Wes­tchnął, z wysił­kiem wstał z pieńka i zadu­mał się. Pod­szedł jesz­cze kawa­łek w górę zbo­cza i krzyk­nął znowu.

– Luter!

Znów na wszyst­kie strony świata, taki był plan, zdą­żył jed­nak krzyk­nąć tylko dwa razy, kiedy nagle od strony wąwozu Gåsa dobie­gło go szcze­ka­nie.

Krzyk­nął jesz­cze raz w tę samą stronę i znowu usły­szał odpo­wiedź.

Wąwóz, pomy­ślał. Co, u dia­bła?

Kiedy póź­niej o tym roz­ma­wiał – z Märtą, z jed­no­no­gim, zacie­ka­wio­nym sąsia­dem Ollem Mårdbäckiem oraz z poli­cją – pod­kre­ślał, że miał prze­czu­cie.

Że już wów­czas, kiedy po raz pierw­szy usły­szał szcze­ka­nie Lutra, zro­zu­miał, co czeka w wąwo­zie.

Wąwóz Gåsa. Nie był pewien, czy się tak rze­czy­wi­ście nazywa, ale usły­szał tę nazwę zeszłym razem. Wzgó­rze Gåsa i urwi­sko Gåsa to były przy­jęte nazwy. Ale wąwóz Gåsa? Nie wie­dział.

Zeszłym razem. Ile lat temu to było? W 1975.

Czyli trzy­dzie­ści pięć lat. Wiek męski, jak to się mówi.

Naj­praw­do­po­dob­niej jed­nak nie miał żad­nego prze­czu­cia. Szcze­rze mówiąc. Dopiero kiedy stał tam, na skraju zbo­cza, i patrzył w dół na Lutra i leżące obok ciało – oboje znaj­do­wali się dobrych dwa­dzie­ścia pięć metrów pod nim – wró­ciło wspo­mnie­nie z prze­szło­ści.

A kiedy to się stało, pociem­niało mu w oczach. Chyba śnię, pomy­ślał Elis Bengts­son. To nie­moż­liwe, żeby to samo wyda­rzyło się dwa razy.

Chwi­lowy zawrót głowy minął i aku­rat dobrze się skła­dało, że na samym skraju zbo­cza rosła brzoza, gdyby bowiem Elis Bengts­son się jej nie zła­pał, mógłby zakoń­czyć swój żywot w wąwo­zie Gåsa. On rów­nież.

– Co mówisz?

– Mówię, że powin­naś zadzwo­nić na poli­cję. W wąwo­zie Gåsa leży trup.

– Jesz­cze jeden? – powie­działa Märta.

– Jesz­cze jeden – odparł Elis. – Choć od ostat­niego razu minęło trzy­dzie­ści pięć lat.

– Boże kochany.

– Zadzwoń na poli­cję i powiedz, żeby tu przy­je­chali. I niech się pośpie­szą. Ja tu zostanę z Lutrem i popil­nuję. A przy­chod­nię dzi­siaj chro­mol.

– Ale Elis, przy­chod­nia jest jutro. Dzi­siaj nie­dziela.

– Nie­dziela, naprawdę?

– Tak.

– W dupie mam, jaki to dzień. Choć raz zrób teraz to, o co pro­szę, i zadzwoń na poli­cję!

– Dobrze, dobrze – powie­działa Märta. – Ale powiedz mi jedno, skoro tak ci się spie­szy, dla­czego nie zadzwo­ni­łeś od razu na poli­cję?

– Bo mam tylko komórkę – odwark­nął wście­kle Elis. – Nie roz­ma­wia się z poli­cją przez komórkę.

– Rozu­miem – powie­działa Märta, a on się roz­łą­czył.

Baby, pomy­ślał.

– Zamknij mordę, Luter! – krzyk­nął. – Już scho­dzę.

I z jakie­goś powodu pies zamilkł.

3

Kiedy Gunilla Rysth poko­nała pierw­szych dwa­dzie­ścia kilo­me­trów na tra­sie E18 mię­dzy Karl­stad a Örebro, zje­chała na par­king i przez długą chwilę sie­działa w bez­ru­chu za kie­row­nicą. To było konieczne.

Gdyby jechała dalej, mogłoby się to źle skoń­czyć. Nie da się jed­no­cze­śnie pro­wa­dzić i szlo­chać.

O ile się nie chce zgi­nąć w wypadku. Ona nie chciała.

Mimo wszystko.

Nie spo­sób jed­nak zaprze­czyć, że zanim zna­la­zła to miej­sce par­kin­gowe – mały kawa­łek przed Kri­sti­ne­hamn – bawiła się tą myślą.

Tylko bawiła, w ramach swego rodzaju ucieczki przed wyrzu­tami sumie­nia i potwor­nym poczu­ciem winy po zmiaż­dże­niu dru­giego czło­wieka.

Len­nart został bowiem zmiaż­dżony, nie dało się tego ina­czej okre­ślić. Przez ostat­nie pięć minut ich roz­mowy nie ode­zwał się ani sło­wem, patrzył tylko na nią wzro­kiem kona­ją­cego zwie­rzę­cia. Zwie­rzę­cia, które wła­śnie postrze­liła i które teraz, wykrwa­wia­jąc się, patrzy na swo­jego oprawcę z nie­mym pyta­niem: Dla­czego?

Czy nie tak wyglą­dał? – myślała. Tak, wła­śnie tak.

Dla­czego? Co ja ci złego zro­bi­łem?

Prze­cież cię kocham. Prze­cież się nawza­jem kochamy. To prze­cież my mie­li­śmy żyć razem.

Cztery lata z hakiem. Byli ze sobą nie­mal równe pięć­dzie­siąt mie­sięcy; przez pierw­szych dwa­dzie­ścia, a może trzy­dzie­ści, za każ­dym razem dawał jej na pamiątkę różę. Zaczęło się w dru­giej kla­sie szkoły śred­niej, wspól­nie spę­dzili jedną piątą życia.

Był pierw­szym, któ­rego poca­ło­wała, i pierw­szym, z któ­rym poszła do łóżka.

Co nie zna­czy, że jedy­nym. Ona zaś była pierw­szą i jedyną, którą cało­wał i kochał. Co do tego nie ma wąt­pli­wo­ści. Naj­mniej­szych.

On się zabije.

Ta jedna myśl tęt­niła jej w gło­wie, kiedy pła­kała. On sobie nie pora­dzi.

Wybie­rze śmierć.

Stała na par­kingu nie­da­leko Kri­sti­ne­hamn i pła­kała, pła­kała.

Trzy mie­siące odkła­dała tę decy­zję.

Aż od Wiel­ka­nocy. To wtedy poznała Tomasa na tym nie­szczę­snym obo­zie dla chó­rzy­stów w Östersund. Niczego nie prze­czu­wa­jąc, poje­chała tam z Kri­stiną, przy­ja­ciółką z dzie­ciń­stwa. Już dru­giego dnia wie­czo­rem Tomas ją poca­ło­wał i powie­dział, że nie mają wyboru. Są dla sie­bie stwo­rzeni, to nie pod­lega dys­ku­sji, ni­gdy w życiu nie był niczego tak pewny.

To było jak z kiep­skiego opo­wia­da­nia. Gdyby zamiast w życiu tra­fiła na taką histo­rię w „Hen­nes” albo „Bil­djo­ur­na­len”, zaśmia­łaby się pod nosem i prze­glą­dała pismo dalej, nie prze­czy­taw­szy ani linijki wię­cej.

Kolej­nej nocy wła­mali się do domku let­ni­sko­wego i kochali się cztery godziny.

Co się ze mną dzieje, myślała wtedy.

Co się dzieje, do cięż­kiej cho­lery.

To też jak z pisma dla kobiet. Myślę jak głu­pia gęś, stwier­dziła. Zako­chana kre­tynka. Przez pierw­sze dni po powro­cie do domu miała nadzieję, że po pro­stu tra­fił jej się cza­ru­jący drań. Że nie zadzwoni i że będzie mogła pogrze­bać to, co się stało, głę­boko w sercu i wró­cić do Len­narta. Do Len­narta i do bez­pie­czeń­stwa. Pizzy i piwa w piąt­kowe wie­czory u Bociana z całą ekipą. Za trzy lata wła­sny sze­re­go­wiec przy Sommarvägen i dzie­ciaki.

Minęło jed­nak tylko kilka dni. Wie­czo­rem trze­ciego dnia zadzwo­nił, tak jak zapo­wie­dział. Leżała w łóżku w swoim obskur­nym wynaj­mo­wa­nym pokoju i roz­ma­wiała z nim pół nocy, a akom­pa­nio­wał jej roman­tyczny, szep­czący deszcz, który przez cały ten czas ude­rzał o szyby i para­pet; kiedy zaś o brza­sku odło­żyła słu­chawkę, już wie­działa. Żegnaj, Len­nar­cie Mar­tins­so­nie, pomy­ślała. Dzięki za cztery lata.

Prze­cią­gała to aż do dzi­siaj. Jak tchórz­li­wym można być? Jak okrut­nym? Jak bar­dzo można skrzyw­dzić innego czło­wieka?

Zje­chała z par­kingu po dwu­dzie­stu minu­tach. Mimo wszystko łzy się kie­dyś wyczer­pują, ale po pła­czu nie poczuła się ani odro­binę lepiej.

Gdyż nie cho­dziło tylko o Len­narta. Cho­dziło o życie i doty­czyło w zasa­dzie każ­dego. Jej rodzi­ców: taty zbroj­mi­strza i mamy urzęd­niczki. Jej sio­stry. Rodziny Len­narta: teścia majora i teścio­wej nauczy­cielki prac ręcz­nych. Z Len­nar­tem byli w końcu zarę­czeni i wszy­scy spo­dzie­wali się, że nie­długo wezmą ślub. Będą mieli ten wspo­mniany dom i dzieci, i Bóg wie, co jesz­cze; naprawdę doro­sną. Mar­tin, Kri­stina, Sigge i Naomi, każdy, kogo znali, nasta­wiał się na taki roz­wój wypad­ków. Len­nart Mar­tinsson i Gunilla Rysth to był… jak to się mówi? Fun­da­ment?

Co oni powie­dzą? Dla­czego wcze­śniej nic z sie­bie nie wydu­siła? Po co było cze­kać do ostat­niej chwili, tuż przed wyjaz­dem do Uppsali, gdzie miała odwie­dzić Bir­gittę? Wyjeż­dżać tak po pro­stu, nie pró­bu­jąc nawet niczego wyja­śnić.

Czy jest ktoś inny?

Nie, zaprze­czyła. Jasne, że nie ma nikogo. Co on sobie myśli? Po pro­stu już się wypa­liło, nikt inny nie jest w to zamie­szany. Gunilla musi pójść za gło­sem serca.

Tylko Bir­gitta wie­działa. Sły­szała o obo­zie i znała Tomasa. Stwier­dziła, że gówno z pew­no­ścią obry­zga i ją, skoro wpa­dło w wen­ty­la­tor, ale się tym nie przej­muje. Stu­dio­wała już rok w Uppsali i miała szer­sze hory­zonty. I kiedy dzwo­nili do niej ludzie z rodzin­nych stron, mówiła, że ow­szem, Gunilla mieszka u niej w pokoju, w aka­de­miku na Rac­kar­ber­get, śpi na mate­racu. Tak, wła­śnie się dowie­działa, że z Len­nar­tem to koniec. Im obu jest przy­kro z tego powodu. Ale takie jest życie, nad uczu­ciami nie da się zapa­no­wać, czas leczy rany… bla, bla, bla.

Zauwa­żyła, że myśląc o Bir­git­cie, czuje się tro­chę lepiej; z pew­nym zdzi­wie­niem odno­to­wała rów­nież, że im dalej jest od Karl­stad, im mniej­sza odle­głość dzieli ją od Uppsali, tym życie jest prost­sze. Mię­dzy Örebro a Arboga włą­czyła nawet radio, ale po pew­nym cza­sie zawsty­dziła ją nagle wła­sna bez­tro­ska i znów zaczęła pła­kać.

Swim­ming, per­haps drow­ning, in a sea of emo­tions, te słowa, na które gdzieś się natknęła, sta­no­wiły cał­kiem nie­zły opis jej samo­po­czu­cia. Nie zamie­rzała jed­nak uto­nąć. Za nic w tym kurew­skim świe­cie, stwier­dziła, ze zło­ścią wydmu­chu­jąc nos w jedną z ostat­nich chu­s­te­czek w paczce. Prze­cież miała zacząć żyć, a nie prze­stać.

Jedno było pewne jak amen w pacie­rzu. Minie tro­chę czasu, zanim zde­cy­duje się na podróż w prze­ciwną stronę. Mie­siące, pew­nie lata. Zbroj­mistrz, urzęd­niczka i sio­stra mogą sobie mówić, co chcą.

Przy­naj­mniej mam swo­jego Sigurda, pomy­ślała, kiedy zatrzy­mała się w Hum­mel­sta, żeby zebrać myśli. Bo tak się nazy­wał samo­chód, który ubie­głego lata kupiła od kuzyna Len­narta. Czer­wony, tro­chę obity i z ponad stoma tysią­cami na licz­niku. Ale za to nie­za­wodny jak szwaj­car­ski zega­rek, odpu­kać.

W pokoju Bir­gitty Enan­der cze­kał na nią co prawda mate­rac, ale tylko przez kilka dni. Od wtorku 1 lipca cze­kało coś zupeł­nie innego. Pró­bo­wała o tym nie myśleć, ale nie było łatwo: dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie przy Sibyl­le­ga­tan w Lutha­gen. Dziel­nicę i ulicę zna­la­zła na mapie w swo­jej biblio­tece w Karl­stad, ale nie dało jej to zbyt dobrego wyobra­że­nia o oko­licy. Ma się rozu­mieć, że nie.

Miesz­ka­nie nale­żało do ciotki Tomasa, ale było swego rodzaju dobrem rodzin­nym. Gdy tylko się oka­zało, że Tomas będzie odby­wał służbę woj­skową w Uppsali, było oczy­wi­ste, że będzie mógł je wynaj­mo­wać. Bo prze­cież póź­niej zosta­nie w mie­ście na stu­dia. Jeżeli cho­dzi o ciotkę, miesz­kała przez cały rok w Hisz­pa­nii, miesz­ka­nie przy Sibyl­le­ga­tan było tylko na wypa­dek, gdyby jej trze­cie mał­żeń­stwo też się roz­pa­dło.

Przy­naj­mniej Tomas tak uwa­żał. Gunilla widziała miesz­ka­nie na zdję­ciach, przy­słał ich jej pół tuzina i za każ­dym razem, kiedy na nie patrzyła albo tylko o nich myślała, czuła przy­jemne mro­wie­nie. Raz tak się pod­nie­ciła, że musiała pójść pod prysz­nic i się zaspo­koić. Będzie tam miesz­kała z Toma­sem! Mieli w sumie trzy spo­tka­nia (po Östersund spo­tkali się jesz­cze w wyna­ję­tym pokoju w Sund­svall i w motelu pod Västerås, w poło­wie drogi), a teraz ze sobą zamiesz­kają. Z Len­nar­tem w ciągu tych czte­rech lat nie miesz­kali razem.

Gdy­bym powie­działa o tym mamie, zemdla­łaby, pomy­ślała Gunilla. Co by powie­dział i zro­bił tata zbroj­mistrz, nie chciała sobie nawet wyobra­żać i wie­działa, że wła­śnie to jest jej naj­lep­szym uspra­wie­dli­wie­niem. Komu­kol­wiek wyzna­łaby prawdę czy popro­siła o radę, każdy powie jej, że zwa­rio­wała. Jej sio­stra. Kole­żanki. Wszy­scy.

A więc nie do pomy­śle­nia. Mil­cze­nie jest zło­tem. Zerwać to jedno. Zerwać i zamiesz­kać z innym – to rzecz nie do pomy­śle­nia. Potę­pi­liby ją.

Potę­pią ją.

Wszy­scy oprócz Bir­gitty. Nie twier­dzę, że robisz dobrze, powie­działa. Ale jestem pewna, że sama zro­bi­ła­bym tak samo. Jeśli to dla cie­bie jakieś pocie­sze­nie.

Po czym ryk­nęła śmie­chem w swój cha­rak­te­ry­styczny spo­sób.

Świet­nie, pomy­ślała Gunilla Rysth. To naprawdę świet­nie, że Bir­gitta też mieszka w Uppsali.

Klucz był w folio­wej tor­bie pod sio­deł­kiem roweru, tak jak uzgod­niły. Bir­gitta całe lato pra­co­wała w restau­ra­cji za mia­stem i wróci dopiero po dzie­wią­tej.

Teraz było wpół do trze­ciej. Gunilla wnio­sła swoje cięż­kie torby po scho­dach i otwo­rzyła drzwi. Pięć pokoi i wspólna kuch­nia, mówiła Bir­gitta, ale latem miesz­kam tu tylko ja i Jukka.

Być może Jukka też cho­dził do pracy. W każ­dym razie nie było go w domu i Gunilla mogła się spo­koj­nie rozej­rzeć. Zarówno po pokoju Bir­gitty, jak i po wspól­nych pomiesz­cze­niach. Kuch­nia, ubi­ka­cja, łazienka. Wszę­dzie pano­wał bała­gan, choć trójki z pię­ciu loka­to­rów nie było, ona zaś pomy­ślała, że Bir­gitta ma naprawdę dobrze jako stu­dentka, skoro udało jej się wpro­wa­dzić do wła­snego miesz­ka­nia ze swoim księ­ciem z bajki, jesz­cze zanim roz­po­czął się pierw­szy semestr. Pamię­tała, że przy­ja­ciółka przez pierw­sze mie­siące miesz­kała w wynaj­mo­wa­nym pokoju i kiedy dostała wła­sny na Rac­kar­ber­get, ska­kała ze szczę­ścia.

Książę z bajki? Skąd się wzięło to okre­śle­nie? Miało iro­niczny pod­tekst, który jej się nie podo­bał. Książę z bajki jest w głębi duszy bez­wa­run­kowo fał­szywy, a Tomas Winc­kler taki nie jest.

Trudno byłoby jej wytłu­ma­czyć dru­giej oso­bie, dla­czego jest tego tak abso­lut­nie pewna, ale też nie zamie­rzała tego robić. W końcu mil­cze­nie jest zło­tem.

Mogła­bym za niego wyjść, pomy­ślała. Z miej­sca, gdyby tylko popro­sił.

Rany boskie, pomy­ślała po chwili. Uspo­kój się, idiotko, i nie zapo­mnij o piguł­kach. Masz dwa­dzie­ścia lat, nie powin­naś przy­pad­kiem naj­pierw zatrosz­czyć się o wykształ­ce­nie?

Otwo­rzyła lodówkę i doszła do wnio­sku, że przy­da­łoby się zro­bić zakupy. Jedna półka i jedna kie­szeń w drzwiach ozna­czone były kar­teczką „Gitta”, ale całą zawar­tość lodówki sta­no­wił litr mleka, tubka pasty kawio­ro­wej i trzy cebule. Bir­gitta mówiła, że śnia­da­nie, obiad i kola­cję jada w restau­ra­cji, gdyby jed­nak Gunilla miała ochotę na żar­cie, może iść po zakupy i napeł­nić lodówkę. O to, co będzie jadł Jukka, żadna z nich nie musi się mar­twić.

W spi­żarce na półce z napi­sem „Gitta” stało pudełko płat­ków kuku­ry­dzia­nych, torba suchar­ków i butelka keczupu. No dobra, pomy­ślała Gunilla, zostaję tu tylko trzy dni. W sobotę będę miała swoją kuch­nię, nie będzie tak wyglą­dała.

Spoj­rzała na zega­rek. Do spo­tka­nia z Toma­sem na moście Nybron zostały jesz­cze trzy godziny. W środku wszystko jej ćwier­kało, ale wytrwała w posta­no­wie­niu, by pójść po zakupy, zamiast wcho­dzić pod prysz­nic.

***

Było dzie­sięć minut przed cza­sem. Mar­twiła się, że nie znaj­dzie tego miej­sca, ale było tak, jak mówił. Nybron rze­czy­wi­ście znaj­do­wał się w samym środku mia­sta.

Wie­czór był cie­pły, ale mimo to ulice pozo­stały puste. Opo­wia­dał, że tu tak jest. Przed koń­cem sierp­nia, kiedy to wra­cali stu­denci, Uppsala była po pro­stu małym szwedz­kim mia­stecz­kiem, pogrą­żo­nym w let­nim pół­śnie. Nie­wąt­pli­wie pięk­nym i peł­nym zie­leni, przy­naj­mniej po zachod­niej stro­nie rzeki, ale więk­szość miesz­kań­ców znaj­do­wała się gdzie indziej.

Nie miała nic prze­ciwko temu. Wręcz prze­ciw­nie, móc powoli wra­stać w mia­sto, przez dwa mie­siące pozna­wać wszystko, co nowe, zanim zacznie stu­dia w insty­tu­cie angli­styki, gdzie­kol­wiek on się mie­ści – czego mogła chcieć wię­cej?

No, może tego, żeby Tomas też miał tyle wol­nego czasu co ona, ale nie można mieć wszyst­kiego. Peł­nił służbę w jakimś Polacks­bac­ken i potrwa ona aż do przy­szłej jesieni, ale więk­szość wie­czo­rów miał wol­nych. Soboty i nie­dziele też, a w poło­wie lipca – już za czter­na­ście dni – dosta­nie tygo­dniową prze­pustkę.

Oparła się łok­ciami o kamienną poręcz mostu, wychy­liła i patrzyła na pły­nącą wart­kim stru­mie­niem mętną wodę. Moje życie, pomy­ślała, nie może być lep­sze, niż jest w tej chwili.

Jak to moż­liwe, że taka myśl poja­wiła się w jej gło­wie zale­d­wie pół dnia po tym, jak na värmlandzkim par­kingu wyle­wała morze łez nad swoją nik­czem­no­ścią, wolała się bli­żej nie zasta­na­wiać.

W każ­dym razie nie teraz, ponie­waż nagle dostrze­gła, jak raź­nym kro­kiem zmie­rza w jej stronę pod wiel­kimi drze­wami po zachod­niej stro­nie rzeki.

W jed­nej ręce trzy­mał bukiet kwia­tów, w dru­giej butelkę wina, a pół godziny póź­niej leżeli osło­nięci krza­kami na kocu, który roz­ło­żyli na zbo­czu poni­żej zamku. Śmiała się gło­śno, kiedy opo­wia­dał, jak zwę­dził go z woj­sko­wego maga­zynu i roz­ło­żył po dro­dze. Miał nadzieję, że nie będzie dla niej zbyt szorstki.

4

Odle­głość mię­dzy willą a miesz­ka­niem wyno­siła równe tysiąc sto metrów, ale tylko w linii pro­stej.

Eva Back­man tak nie szła. Wybrała okrężną drogę wio­dącą na dobrą sprawę przez całe mia­sto: Okto­ber­par­ken, póź­niej przez Rock­sta i park Stads­sko­gen, wzdłuż budynku straży pożar­nej, naokoło cmen­ta­rza, sta­dionu i szkoły Hes­sle, i kiedy weszła do środka, stwier­dziła, że zajęło jej to pół­to­rej godziny.

Już wcze­śniej doszła do wnio­sku, że tego jej trzeba. Willa w Haga, w któ­rej czter­na­ście lat miesz­kała z Vil­lem i ich trzema chło­pa­kami, a miesz­ka­nie na naj­wyż­szym pię­trze nowo wybu­do­wa­nego domu w Pam­pas to dwa różne światy. Tysiąc sto metrów, pięt­na­ście minut spa­ce­rem, to zde­cy­do­wa­nie za krótko. Potrze­bo­wała swo­istego przed­sionka i dla­tego w nie­dziele cho­dziła dłuż­szą drogą naokoło.

Choć tylko co drugi tydzień. I tylko w tę stronę. W te nie­dziele, kiedy poko­ny­wała prze­ciwną drogę – od życia sin­gielki do życia matki trójki dzieci – żaden przed­sio­nek nie był potrzebny. Można się zasta­na­wiać dla­czego.

Zasta­na­wiała się też, czy wszystko jest zor­ga­ni­zo­wane tak świet­nie, jak jej się z początku wyda­wało. Od roz­wodu minęły dwa lata, a pół­tora roku odkąd wpro­wa­dziła się na Grims­ga­tan. Cała piątka zain­te­re­so­wa­nych uwa­żała, że roz­wią­za­nie jest świetne, zwłasz­cza chłopcy, któ­rzy nie musieli się prze­no­sić ani doświad­czać żad­nych więk­szych zmian. Co drugi tydzień byli z tatą, co drugi – z mamą. W nie­dzielę zmiana; nie ma to jak uroz­ma­ice­nie.

Wszystko jed­nak do czasu. Eva Back­man tak się zwy­kle pocie­szała. Jörgen w stycz­niu skoń­czy dwa­dzie­ścia lat, za dwa–trzy lata on i Kalle się wypro­wa­dzą, będzie można sprze­dać willę i dojść tro­chę do ładu z finan­sami.

Pięć lat ocze­ki­wa­nia, pomy­ślała i stwier­dziła, że lodówka jest tak samo pusta jak tydzień temu, gdy stąd odjeż­dżała. Czy tak ma wyglą­dać życie tuż przed kli­mak­te­rium?

Miała czter­dzie­ści sześć lat. Jaka mogła być alter­na­tywa? Zna­leźć sobie nowego faceta? No dobrze, ale jak? Jak, do jasnej cho­lery, się to robi?

Wró­cić do Vil­lego?

Ni­gdy w życiu, pomy­ślała. Wzięła fili­żankę kawy, wyszła i sia­dła na bal­ko­nie. Wie­działa, że zgo­dziłby się, gdyby choć nad­mie­niła, że jest taka moż­li­wość. To było naj­gor­sze. Chciał znów z nią być, nie mówił już tego wprost przy każ­dym spo­tka­niu, ale było to po nim widać. Tę niemą prośbę wyczu­wała nawet wtedy, kiedy roz­ma­wiali przez tele­fon; coraz trud­niej jej było to wytrzy­mać. Weź się w garść, chciało jej się powie­dzieć. Zrób coś – poznaj jakąś kobietę, cho­ciażby w klu­bie spor­to­wym z pew­no­ścią wzdy­chają za tobą całe tabuny. Ale mię­dzy nami koniec, finito!

Co jak co, ale nie wpad­nie drugi raz w te same kole­iny. Dla­czego jed­nak sie­działa w popo­łu­dnio­wym słońcu na wła­snym bal­ko­nie i myślała o byłym mężu, pozo­sta­wało osobną kwe­stią. Czy dzie­więć­dzie­się­cio­mi­nu­towy przed­sio­nek już nie wystar­czał?

Niech to szlag, pomy­ślała Eva Back­man. Życie jest do dupy.

Pła­cąc rachunki przez inter­net, wró­ciła myślami do wczo­raj­szego wie­czoru. Był wesel­szy, o wiele wesel­szy. Zja­dła kola­cję u Bar­ba­rot­tiego i Marianne w Villa Pick­ford. Nie po raz pierw­szy by­naj­mniej, ale pierw­szy raz było ich przy stole dzie­się­cioro.

Troje doro­słych i sied­mioro nasto­lat­ków. Marianne powie­działa, że to musi być ewe­ne­ment na skalę świa­tową, i pew­nie miała rację. Troje typo­wych ludzi z poko­le­nia lat sześć­dzie­sią­tych, któ­rzy mają sió­demkę dzieci z trójką innych tu nie­obec­nych, zauwa­żyła, a Bar­ba­rotti wzniósł toast.

Za mło­dzież tego kraju, jego przy­szłość!

Utrzy­my­wał, że taki tekst umiesz­czano za jego cza­sów na meda­lach zdo­by­wa­nych w szkol­nych zawo­dach spor­to­wych. Nikt mu nie uwie­rzył. Wstał od stołu i zaczął prze­szu­ki­wać masę szu­flad i kar­to­nów po butach, żeby to udo­wod­nić, ale wró­cił z pustymi rękoma. Twier­dził, że jego zbiór medali przy­własz­czyła sobie pierw­sza żona i prze­to­piła z niskiej chęci zysku. Gwoli szcze­ro­ści należy dodać, że zaro­biła na tym nie­zły pie­niądz. Pro­ste gło­so­wa­nie przy stole wyka­zało, że prze­grał test na wia­ry­god­ność 9:1.

Po raz pierw­szy wio­zła Jörgena, Kal­lego i Vik­tora na spo­tka­nie z dziećmi Gun­nara i dziećmi Marianne, kiedy więc wsia­dali do samo­chodu, by poje­chać na przy­lą­dek Kym linge, miała tremę.

– Dener­wu­jesz się, mamu­siu – powie­dział Kalle. – Nie musisz, potra­fimy się pil­no­wać, jeśli sytu­acja tego wymaga.

Miał rację. Nie dla­tego, że trzeba się było mocno pil­no­wać. Przy wiel­kim stole były chwile, że pła­kała ze śmie­chu. Dla­czego życie tak rzadko wygląda w ten spo­sób? Grupa ludzi przy stole. Dzieci i rodzice. Roz­mowy i śmiech. Dla­czego to tak cho­ler­nie trudne? Dla­czego w tym kraju zapo­mnie­li­śmy o pra­daw­nej spo­łecz­nej roli posił­ków?

A może wła­śnie ta spo­ra­dycz­ność – fakt, że takie oka­zje nie zda­rzały się zbyt czę­sto – była warun­kiem? Czy gdyby tak było codzien­nie, nie sta­łoby się to nudne?

Prze­rwała te myśli. Klik­nęła pole­ce­nie zapłaty i spoj­rzała na zega­rek.

Wpół do szó­stej. Czas wyjść i kupić coś na śnia­da­nie. Jutro ponie­dzia­łek.

Stała przy ladzie z serami, kiedy zadzwo­nił Bar­ba­rotti.

– Dzięki za wczo­raj – powie­działa. – Wszy­scy w naszej eki­pie uzna­li­śmy, że było super.

– My też – odparł Gun­nar Bar­ba­rotti. – Mogli­by­śmy to powtó­rzyć.

– I dla­tego dzwo­nisz? – spy­tała Back­man. – Żeby zapro­sić na jutrzej­sze śnia­da­nie? Skoro tak, to nie kupuję nic wię­cej. Jestem w ICA Stu­bi­nen i robię zaopa­trze­nie.

– Nie, nie cho­dzi o zapro­sze­nie na śnia­da­nie. Choć jeśli bar­dzo chcesz, to jesteś oczy­wi­ście mile widziana. Jestem w Rönninge. To zna­czy w lesie.

– W lesie?

– Tak. Coś się stało. Dzwo­nił do mnie Asu­nan­der. Chce, żeby­śmy się temu razem przyj­rzeli. To zna­czy ty i ja.

– A co się stało? – spy­tała Back­man.

– Mamy przy­pa­dek.

– Przy­pa­dek?

– Tak. Śmierci przez upa­dek.

– Co ty bre­dzisz?

– Zna­le­ziono zwłoki na dnie urwi­ska – wyja­śnił Bar­ba­rotti. – Upa­dek z jakichś dwu­dzie­stu, dwu­dzie­stu pię­ciu metrów. Wiele wska­zuje oczy­wi­ście na to, że to był wypa­dek, ale są oko­licz­no­ści.

– Jakie oko­licz­no­ści? – spy­tała Back­man.

– Wła­ści­wie jedna. Chwi­leczkę.

Odszedł na kilka sekund. Sły­szała, jak z kimś roz­ma­wia. Wró­cił do tele­fonu.

– Prze­pra­szam. Tak, tylko jedna dziwna oko­licz­ność, jeśli mamy być dokładni. Trzy­dzie­ści pięć lat temu w tym samym miej­scu też zna­le­ziono ciało.

– Trzy­dzie­ści pięć lat?

– Tak. 28 wrze­śnia 1975.

Eva Back­man wzięła od sprze­daw­czyni pół kilo gruyè re’a i zamy­śliła się.

– Wypa­dek? – zapy­tała. – Teraz, mam na myśli.

– Tak to w końcu zakwa­li­fi­ko­wa­li­śmy. Ale chwilę to zajęło.

– Jesteś dobrze zorien­to­wany.

– Mia­łem na to trzy godziny – przy­znał Bar­ba­rotti. – I według mnie coś tu śmier­dzi.

– Śmier­dzi?

– Tak.

– Zwłoki mają jakieś nazwi­sko? Cho­dzi mi o te dzi­siej­sze.

– Jesz­cze nie – powie­dział Bar­ba­rotti. – Nie miał żad­nych doku­men­tów.

– On?

– Męż­czy­zna koło sześć­dzie­siątki.

Eva Back­man ruszyła w stronę działu z nabia­łem, pogrą­żona w myślach.

– Coś jesz­cze tu śmier­dzi? – zapy­tała. – Poza tym, że on leży w tym samym miej­scu?

– Mam to uczu­cie – powie­dział Bar­ba­rotti.

– Aaa, no jasne.

– Wiem, że nie masz mojego zna­ko­mi­tego węchu. Nie można tego wyma­gać.

– Nie pier­dziel – powie­działa Eva Back­man.

– Okej – odparł Bar­ba­rotti. – Tak zadzwo­ni­łem, żeby poga­dać. Jestem tu z Wen­ner­gre­nem-Olo­fs­so­nem.

– Aha. Rozu­miem. Czyli to tym mamy się zająć jutro rano?

– Zga­dza się.

– Przy­pad­kiem upadku?

– Zała­pa­łaś. Dobra, już nie prze­szka­dzam. Ale polu­bi­li­śmy twoje dzie­ciaki. Do jutra.

– A my twoje – odparła Back­man. – Mło­dzież tego kraju, jego przy­szłość, dzięki za brie­fing.

– Nie ma za co – powie­dział Bar­ba­rotti i odło­żył słu­chawkę.

5

Jestem Maria, wró­bel.

Jestem młod­szą sio­strą Super-Tomasa i ludzie myślą, że jestem sza­lona.

Nie prze­szka­dza mi, że tak myślą. Prze­ciw­nie. Według mnie to wspa­niale, że żywią takie prze­ko­na­nie. Wiem, że to nie o sza­leń­stwo tutaj cho­dzi. Cho­dzi o zło.

A jeśli nie o zło, to przy­naj­mniej o ego­izm. Ja myślę o sobie. Inni niech też myślą o sobie.

Nie jestem też żad­nym Ham­le­tem, co to, to nie. Ludzie nie rozu­mieją, że w dzi­siej­szych cza­sach można być złym. Szcze­gól­nie jeśli jest się kobietą, dzie­więt­na­sto­let­nią i uro­czą. Żeby nie powie­dzieć piękną.

I mądrą. Dziwi ich, że jestem taka mądra, oceny na matu­rze mam tak samo dobre jak te, z któ­rymi Super-Tomas koń­czył szkołę dwa lata przede mną. Jeśli można porów­ny­wać, bo on miał litery, a ja mam cyfry. Tak czy ina­czej, nauczy­ciele byli zdzi­wieni, i moi rodzice też. Ja nie byłam zdzi­wiona, znam swoją war­tość.

Kiedy mia­łam osiem lat, też byłam uro­cza. To wtedy spa­dłam z huś­tawki na głowę i nastą­piła u mnie zmiana oso­bo­wo­ści. Nie potra­fię nawią­zy­wać rela­cji jak inni ludzie. Tak przy­naj­mniej uważa mój psy­chia­tra. Nazywa się Douglas Die­ne­sen, cały czas cho­dzę do tego samego. Tata i mama mu ufają, ufają mu wszy­scy poza mną. Ja wiem, że zaczyna na mnie lecieć i wię­cej się z nim nie spo­tkam.

Bo teraz jadę do Uppsali. Jestem mądra, ale mam zmie­nioną oso­bo­wość. Będę się uczyć fran­cu­skiego, oni myśleli, że będę chciała miesz­kać z Toma­sem u ciotki Becki, już wio­sną zeszłego roku zaczęli o tym gadać, ale odmó­wi­łam. Gdy się dora­stało w cie­niu tego cudow­nego dziecka, naj­wyż­szy czas wyjść na słońce.

Może w końcu sta­nie na pra­wie, ale zacznę od fran­cu­skiego. To się wydaje nie­zbyt obcią­ża­jące, a ja nie mam spre­cy­zo­wa­nych pla­nów na życie. Będę zaj­mo­wała jeden pokój w domu przy Norrtäjegatan. Posta­wi­łam krzy­żyk na mapie, to nie wię­cej niż dzie­sięć minut od dworca. Jadę jutro, dziś jest mój ostatni wie­czór tutaj. Torby mam spa­ko­wane, tata chciał mnie zawieźć, ale powie­dzia­łam, że ni­gdy w życiu. Opusz­czam gniazdo i zamie­rzam to zro­bić o wła­snych skrzy­dłach. Co oni sobie, kurwa, myślą?

Mama pła­kała cały wie­czór. No, może z prze­rwami. Mówi, że nie wie­dzą, co zro­bić z willą. Skoro i mnie, i Tomasa nie będzie. A co, myśle­li­ście, że ni­gdy nie doro­śniemy, czy o co cho­dzi? Sprze­daj­cie to gówno, myślę w duchu, a jak nie prze­sta­nie ryczeć, to jej to powiem.

Sprze­daj­cie to gówno i prze­pro­wadź­cie się do Hisz­pa­nii jak ciotka Becka. I jak ci cho­lerni von Frie­sma­no­wie, o któ­rych cały czas mówi­cie. Z waszymi pie­niędzmi nie ma prze­cież żad­nego powodu, by sie­dzieć w Sund­svall. W Hisz­pa­nii może­cie grać w golfa, leżeć przy base­nie i od rana do wie­czora popi­jać słod­kie wino.

Mam ich w dupie. To jest wła­śnie mój pro­blem. Mam w dupie innych ludzi. A zwłasz­cza mło­dych chło­pa­ków. Jeśli kie­dy­kol­wiek z jakimś będę, bzy­ka­nia nie liczę, to tylko z kimś rów­nie pokrę­co­nym jak ja. Rów­nie pokrę­co­nym i rów­nie mądrym, a wtedy może coś z tego wyj­dzie.

Nie­na­wi­dzę tego fra­jer­skiego opty­mi­zmu. Pełne nadziei, opty­mi­styczne pier­do­le­nie. Życie jest ciemną dupą. Jestem zła.

Mam dzie­więt­na­ście lat, jestem piękna i myślę o sobie, wbij­cie to sobie do głów, ludzie. Jutro wie­czo­rem napi­szę kilka słów o moim nowym życiu przy Norrtäljegatan w Uppsali. Może.

Jestem Maria, wró­bel.

6

– Kto sko­ja­rzył, że coś się wyda­rzyło w tym samym miej­scu trzy­dzie­ści pięć lat temu?

– Elis Bengts­son.

– Elis Bengts­son?

– Czło­wiek, który go zna­lazł. Zeszłym razem też tam był.

– Co ty mówisz? To ten sam, który…

Zadzwo­nił tele­fon Bar­ba­rot­tiego i Eva Back­man urwała. Bar­ba­rotti odrzu­cił połą­cze­nie.

– Prze­pra­szam. Tak, zeszłym razem był w oko­licy. Teraz zna­lazł ciało. Mieszka nie­da­leko, był na spa­ce­rze z psem… wtedy i teraz.

Back­man spoj­rzała na niego nie­uf­nie.

– Jak praw­do­po­dob­nie to brzmi według cie­bie? Że ta sama osoba aku­rat jest… jak to powie­dzia­łeś?… w oko­licy? Dwu­krot­nie.

– Nie­zbyt praw­do­po­dob­nie – powie­dział Bar­ba­rotti, spo­glą­da­jąc na zega­rek. – Ale zoba­czymy się z nim za dzie­sięć minut, więc może do tego czasu wstrzy­majmy się z oce­nami.

– I na­dal nie znamy toż­sa­mo­ści tego nowego trupa?

Bar­ba­rotti potrzą­snął głową.

– Nie­stety nie.

– A ten z 1975 jak się nazy­wał?

Bar­ba­rotti zer­k­nął w papiery.

– Maria Winc­kler – powie­dział. – Dwa­dzie­ścia pięć lat. Zatrud­niona na zastęp­stwo w szkole Kym­lin­ge­vik. Uczyła angiel­skiego i fran­cu­skiego, pra­co­wała tam dopiero mie­siąc z hakiem, kiedy to się stało.

– Była stąd?

– Przy­jezdna – odparł Bar­ba­rotti. – Też sto­sun­kowo od nie­dawna.

– Rozu­miem – powie­działa Eva Back­man i zaczęła się zasta­na­wiać, co takiego zro­zu­miała.

– Była z grupą w lesie, naj­praw­do­po­dob­niej zbie­rali grzyby. Albo czer­wone borówki. Spa­dła do wąwozu, tam była kra­wędź uskoku. Upa­dek co naj­mniej z dwu­dzie­stu metrów. Ludzie nazy­wają to miej­sce wąwo­zem Gåsa.

– Wąwóz Gåsa?

– Tak. To ponoć dawne miej­sce odej­ścia przod­ków, no wiesz, takie, z któ­rego starsi ludzie mogą się rzu­cić, zamiast być cię­ża­rem dla innych…

– To tylko mit – powie­działa Eva Back­man. – Ni­gdy tak nie było.

– Mówisz? No, w każ­dym razie zda­rzyło się dwa razy w ciągu trzy­dzie­stu pię­ciu lat.

– Ale w końcu uznano to za wypa­dek?

– Tak.

– Mogła sko­czyć?

– Tak myślę.

– Mógł ją ktoś zepchnąć?

– Tak myślę.

Eva Back­man zasta­no­wiła się.

– Pamię­tasz to? Czy wtedy tu nie miesz­ka­łeś?

– Przy­je­cha­łem rok póź­niej – odparł Bar­ba­rotti. – Kiedy zaczą­łem liceum. Ni­gdy o tej spra­wie nie sły­sza­łem. Aż do teraz. To co, idziemy poroz­ma­wiać z panem Bengts­so­nem?

– Zde­cy­do­wa­nie – powie­działa Eva Back­man.

Pan Bengts­son miał białą koszulę i kra­wat. Mieli napi­sane, że skoń­czył sie­dem­dzie­siąt sie­dem lat, ale Eva Back­man powie­dzia­łaby, że raczej sześć­dzie­siąt sie­dem. Robił wra­że­nie spraw­nego i żywot­nego, przy­pusz­czała, że to dzięki spa­ce­rom z psem jest w takiej for­mie. Dobór stroju wyni­kał pew­nie stąd, że wizytę na poli­cji trak­to­wał jako deli­katne przed­się­wzię­cie.

Bar­ba­rotti włą­czył magne­to­fon i zała­twił for­mal­no­ści.

– Może podejdźmy do tego chro­no­lo­gicz­nie – powie­dział następ­nie. – Jeśli nie ma pan nic prze­ciwko temu. Czy mógłby pan opo­wie­dzieć, co stało się w 1975 roku, na tyle, na ile pan pamięta?

– Macie to w doku­men­tach – powie­dział Elis Bengts­son.

– Wiem – odparł Gun­nar Bar­ba­rotti. – Zapo­zna­jemy się z nimi. Ale może nam pan o tym pokrótce opo­wie­dzieć. Ani mnie, ani inspek­tor Back­man tu wtedy nie było.

– To było trzy­dzie­ści pięć lat temu.

– Pra­wie co do dnia – rzekł Bar­ba­rotti. – Zgi­nęła młoda kobieta. Jak to się stało, że był pan zamie­szany w tę sprawę?

Elis Bengts­son wzru­szył ramio­nami.

– Byłem z psem. Tak wtedy, jak i teraz.

– Pro­szę mówić dalej.

– Choć wtedy to był inny pies.

– Tak się domy­śla­łem.

– Madame Curie. Ogar.

Ciało młod­sze niż głowa, pomy­ślała Eva Back­man.

– Pro­szę mówić dalej – powie­dział Bar­ba­rotti.

– Wtedy byłem wcze­śniej.

Wło­żył dwa palce pod koł­nie­rzyk, pró­bu­jąc go roz­luź­nić, być może koszula była nowa i go obcie­rała. Może do mózgu dopły­wało zbyt mało tlenu.

– Dokład­nie w chwili kiedy to się stało. Tym razem ciało leżało chyba tro­chę dłu­żej.

– Skąd pan wie?

– Było widać… że tak powiem. Lekarz chyba też to powie­dział. Ten, który tam przy­je­chał.

– Czy w 1975 to rów­nież pan zna­lazł ciało?

– Nie – odparł Elis Bengts­son. – Kiedy się zja­wi­łem, stała tam już grupa osób, wszy­scy patrzyli na ciało. Ja przy­sze­dłem ostatni. Ale to było tuż po zda­rze­niu.

– Ilu ich było?

– Łącz­nie ze zmarłą sied­mioro.

– Sied­mioro?

– Tak. Szu­kali grzy­bów. I widzia­łem, że ni cho­lery nie zna­leźli. Nie dzi­wota, bo w tych oko­li­cach nic nie ma. Trzeba iść bar­dziej w stronę Rödmyren.

– Co się wyda­rzyło?

– No, zle­ciała. Dwa­dzie­ścia pięć metrów w dół, pro­sto w cze­luść Gåsa. Mała zgi­nęła na miej­scu.

Eva Back­man odchrząk­nęła.

– Czy wie pan, dla­czego było pro­wa­dzone śledz­two?

Ellis Bengts­son wycią­gnął szyję.

– Ponie­waż podej­rze­wano, że ktoś ją zepchnął.

– Dla­czego? – zapy­tał Bar­ba­rotti. – Jakie były powody takich podej­rzeń?

Elis Bengts­son zaci­snął usta i przez kilka sekund wstrzy­my­wał się z odpo­wie­dzią.

– Pew­nie cho­dziło o to, że krzy­czała.

– Krzy­czała? – ode­zwała się Back­man.

– Tak jest – powie­dział Elis Bengts­son. – Krzyk­nęła coś, zanim ude­rzyła o zie­mię i umarła. Część tych ludzi to sły­szała, ja także. Byłem cho­ler­nie daleko, ale wtedy mia­łem dobre uszy.

– Co krzyk­nęła? – zapy­tał Bar­ba­rotti. – Czy to nie natu­ralne, że się krzy­czy, spa­da­jąc z urwi­ska?

– No i wła­śnie w tym sęk.

– W czym? – spy­tała Back­man.

– W tym, co krzyk­nęła – powie­dział Elis Bengts­son. – Część ludzi twier­dziła, że to była jakaś wia­do­mość.

– Wia­do­mość? – powie­dział Bar­ba­rotti, marsz­cząc czoło. – Co więc takiego krzyk­nęła?

– Coś z dłu­gim eee. Tyle usły­sza­łem, byłem sto metrów dalej. Albo i wię­cej. Ci sto­jący bli­żej sły­szeli różne rze­czy.

– Na przy­kład co? – zapy­tała Back­man.

Elis Bengts­son znów pozwo­lił sobie na teatralną pauzę.

– Parę osób twier­dziło, że krzyk­nęła: „Śmie­eerć!”. Albo: „Umie­eeram!”.

– Tak?

– Choć kil­korgu się wyda­wało, że krzyk­nęła: „Mor­de­eerca!”.

– Mor­derca? – ode­zwał się Bar­ba­rotti.

– Tak, mor­derca – powie­dział Bar­ba­rotti i prze­je­chał języ­kiem po war­gach. – Że niby krzyk­nęła to, by dać do zro­zu­mie­nia, że została zamor­do­wana. Ostat­nia rzecz przed śmier­cią.

Bar­ba­rotti i Back­man wymie­nili spoj­rze­nia i sie­dzieli przez chwilę w mil­cze­niu. Eli­sowi Bengts­so­nowi udało się roz­piąć górny guzik koszuli.

– Ale nie wykrzy­czała nazwi­ska mor­dercy? – zapy­tała Back­man.

Elis Bengts­son pokrę­cił głową.

– Nie, nie wykrzy­czała. Byłoby to roz­sąd­niej­sze, ale w takiej sytu­acji czło­wiek pew­nie nie zacho­wuje się zbyt roz­sąd­nie.

– Pew­nie nie – zgo­dził się Bar­ba­rotti. – Z tego co panu wia­domo, czy było coś jesz­cze, co wska­zy­wa­łoby na to, że ktoś ją zepchnął?

– Nic mi o tym nie wia­domo – odparł Elis Bengts­son. – Może­cie poszu­kać w papie­rach. Komi­sarz nazy­wał się Sand lin, roz­ma­wia­łem z nim kilka razy… mie­li­śmy zresztą psa tej samej rasy. Ogara.

– Prze­czy­tamy każde słowo – zapew­nił Bar­ba­rotti. – San­dlina nie­stety nie ma już wśród nas.

– Wiem o tym. Pamię­tam, że jego kun­del wabił się Bir­ger. Popie­przone imię dla psa. Mój się wabił Madame Curie. Zawsze je nazy­wam na cześć sław­nych osób.

– Cie­kawy pomysł – powie­działa Eva Back­man. – Przejdźmy zatem do roz­mowy o tym, co się stało wczo­raj, dobrze?

Opo­wie­dze­nie o nie­dziel­nym maka­brycz­nym odkry­ciu w wąwo­zie Gåsa zajęło Eli­sowi Bengts­so­nowi dzie­sięć minut.

Jak co dzień był na spa­ce­rze z Lutrem. Wyszli z domu – z Källviks gård w Rönninge – po lun­chu i wia­do­mo­ściach w radiu, mniej wię­cej pięć po pierw­szej. Po dwu­dzie­stu minu­tach Luter znik­nął mu z oczu nie­da­leko linii wyso­kiego napię­cia, a jakieś pół godziny póź­niej, kiedy na kilka minut usiadł na zbo­czu wzgó­rza Gåsa, żeby odpo­cząć, usły­szał jego szcze­ka­nie. Pies stał na dnie urwi­ska i pil­no­wał ciała, ale go nie ruszył. Elis Bengts­son od razu zadzwo­nił do żony, która skon­tak­to­wała się z poli­cją. Zszedł w dół i został na miej­scu, dopóki nie zja­wiła się poli­cja, w postaci radio­wozu z Olsénem i Wider­ber­giem, a także lekarz i per­so­nel medyczny. Zna­le­zie­nie miej­sca zajęło im tro­chę czasu, ale bez tele­fonu komór­ko­wego trwa­łoby to jesz­cze dłu­żej. Po roz­mo­wie z poli­cją i leka­rzem, nie­ja­kim dok­to­rem Rislun­dem, Elis Bengts­son opu­ścił tamto miej­sce. Mniej wię­cej pięt­na­ście po czwar­tej.

– Czy chciałby pan coś jesz­cze teraz dodać? – zapy­tał Bar­ba­rotti po skoń­cze­niu prze­słu­cha­nia. – Na pewno jesz­cze do tego wró­cimy.

– Tak, jedną rzecz – odparł Elis Bengts­son. – Bo w zasa­dzie w tym miej­scu różne rze­czy działy się wię­cej niż dwa razy. Sto pięć­dzie­siąt lat temu stra­ciła tu życie matka z dziec­kiem. A jesz­cze wcze­śniej było to miej­sce odej­ścia przod­ków. Cze­luść Gåsa jest prze­klęta, musi­cie o tym pamię­tać.

– Dzię­ku­jemy rów­nież i za tę infor­ma­cję – powie­dział Bar­ba­rotti i wyłą­czył magne­to­fon.

– Pro­szę, inspek­tor Back­man pokaże panu wyj­ście.

– Nie trzeba – odparł Elis Bengts­son. – Sam znajdę.

7

Ric­kard Ber­glund zatrzy­mał się przy kwia­ciarni na Kyrko gårdsgatan i kupił trzy żółte róże.

– Zde­ner­wo­wany? – zapy­tał sprze­dawca, kiedy Ric­kard wziął resztę i dwie jed­no­ko­ro­nówki upa­dły mu na pod­łogę.

Chło­pak pod­niósł monety i poczer­wie­niał. Alu­zja była oczy­wi­sta. Sprze­dawca zało­żył, że róże są dla dziew­czyny. Dla­czego miałby pomy­śleć ina­czej? Było sobot­nie popo­łu­dnie, a Ric­kard był ele­gancko ubrany, przy­naj­mniej o tyle o ile; spry­skał nawet policzki wodą po gole­niu, czego nie robił codzien­nie.

– Tro­szeczkę. – Ric­kard się zaśmiał. Po co wypro­wa­dzać sprze­dawcę z błędu. – Ni­gdy nie wia­domo.

– Pierw­sze spo­tka­nie?

– W pew­nym sen­sie.

Ski­nął głową na poże­gna­nie i szyb­kim kro­kiem wyszedł ze sklepu. „W pew­nym sen­sie?”, pomy­ślał. Co by to niby miało zna­czyć?

Spoj­rzał na zega­rek i doszedł do wnio­sku, że jest przed cza­sem. Zde­cy­do­wał, że pocho­dzi tro­chę po Engel­ska par­ken i po cmen­ta­rzu. Umó­wił się na piątą. Przyjdź koło pią­tej, powie­dział Tomas, chcie­li­śmy naj­pierw posie­dzieć parę godzin przed domem.

Było dopiero wpół do pią­tej. Ric­kard był już z krót­szą wizytą na Sibyl­le­ga­tan i znał drogę, doj­ście tam nie powinno zająć dłu­żej niż pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia minut. Przyj­ście przed cza­sem to pier­do­ło­wate posu­nię­cie, a nad­rzęd­nym prio­ry­te­tem Ric­karda Ber­glunda było nie wyjść na pier­dołę. Ani dzi­siaj, ani żad­nego innego dnia.

Ruszył uko­sem przez park w stronę gma­chu filo­lo­gii. Pod sta­rymi wią­zami i modrze­wiami rosła trawa wysoka na pół metra, naj­wy­raź­niej w lecie nikt nie zatrosz­czył się o to, by ją sko­sić. Zdą­żył się zorien­to­wać, że w Uppsali pod­czas let­nich mie­sięcy wiele rze­czy stoi w miej­scu. Zostały jesz­cze dwa tygo­dnie do czasu, kiedy przy­jadą stu­denci i wezmą mia­sto we wła­da­nie, był 16 sierp­nia, cie­pła i piękna sobota póź­nego lata. Otwie­ra­jąc starą, żela­zną furtkę na cmen­tarz, pomy­ślał, że życie nie może być lep­sze, niż jest teraz. Przy­naj­mniej jeśli czło­wiek zado­woli się tym, co widać.

Ma dwa­dzie­ścia lat i jest w dro­dze na rakową ucztę w gro­nie dobrych przy­ja­ciół. Trzy róże w dłoni. Czego chcieć wię­cej?

Nie były jed­nak czer­wone, sprze­dawca z pew­no­ścią to zauwa­żył. Gdyby cho­dziło o spo­tka­nie z dziew­czyną, nie wybrał­bym chyba żół­tych? – myślał Ric­kard Ber­glund. Żółte róże nie mają w sobie nic z roman­ty­zmu.

Wes­tchnął. Sprawa dziew­czyny powra­cała co jakiś czas. Bywały dni, że się tym nie przej­mo­wał, w inne zaś czuł przy­gnia­ta­jący cię­żar. Być pra­wicz­kiem w wieku dwu­dzie­stu lat to nie jest nor­malne. Dwa mie­siące w szkole pod­ofi­ce­rów nauczyły go mnó­stwa prze­róż­nych rze­czy, mię­dzy innymi tego. Co prawda, zda­wał sobie sprawę, że zna­la­złoby się paru rekru­tów w takiej jak on sytu­acji, byli jed­nak w mniej­szo­ści, roz­pacz­li­wej, pota­jem­nej i żenu­ją­cej mniej­szo­ści. Na więk­szość kole­gów dziew­czyny cze­kały w domu, część poznała nowe w Uppsali – na przy­kład w domu pie­lę­gnia­rek po dru­giej stro­nie ulicy Daga Hammarskjölda, było to zmyślne roz­wią­za­nie, wygodne dla każ­dej ze stron. Jesz­cze inni korzy­stali z jed­nego i z dru­giego. I wszy­scy nie mogli docze­kać się chwili, kiedy do mia­sta zje­dzie dzie­sięć tysięcy stu­den­tek.

Dziew­czyny? Kobiety? Dzie­sięć tysięcy!

Pokusy?

Swe­den, the coun­try of free love. Staf­fan, jeden z kole­gów z sali, mie­siąc przed wstą­pie­niem do woj­ska był w Lon­dy­nie i twier­dził, że stara poczciwa Szwe­cja tak wła­śnie jest widziana w Euro­pie. Kraj wol­nej miło­ści? Mój ty Boże, pomy­ślał Ric­kard Ber­glund, który aku­rat nie oglą­dał fil­mów Jestem cie­kawa w kolo­rze… i 491. Czy ja na pewno żyję w tym samym kraju?

Odpę­dził od sie­bie te męczące myśli, przy­sta­nął przed małym, pro­stym gro­bem i prze­czy­tał wyryty w kamie­niu napis.

Hen­rik Aure­lius

Ur. 1851

Zm. 1874

To było wszystko.

Dwa­dzie­ścia trzy lata, pomy­ślał Ric­kard. Młody czło­wiek, który zmarł pra­wie sto lat temu. Był tylko trzy lata star­szy ode mnie.

Stał tam, pró­bu­jąc roz­szy­fro­wać te szcząt­kowe infor­ma­cje. Nazwi­sko i dwie daty, nic wię­cej. Kim byłeś, Hen­riku Aure­liu­sie? Dla­czego się nie zesta­rza­łeś?

I dalej: Jak umar­łeś? Zdą­ży­łeś pójść do łóżka z kobietą, zanim twój czas dobiegł końca? Czy mia­łeś jakie­goś boga?

Czy mia­łeś jakie­goś boga?

Gdy­bym wie­dział, że za trzy lata umrę, pomy­ślał Ric kard Ber­glund, czy miał­bym odwagę zbli­żyć się do jakiejś dziew­czyny? Kiedy to i tak nie mia­łoby więk­szego zna­cze­nia, bo całą odpo­wie­dzial­ność skosi żni­wiarz?

Być może, ale nic w tym pew­nego.

A może powi­nien tę swoją nie­pew­ność prze­kuć w cnotę? Postą­pić tak, jak robiono przed laty: naj­pierw, jak nie­gdy­siejsi duchowni, zdać egza­min na pastora, następ­nie oże­nić się i dopiero przy­stą­pić do rze­czy? Czy nie tego w grun­cie rze­czy chciał? Żeby jego przy­szła żona była dzie­wicą, skoro i on jest pra­wicz­kiem? Czy w głębi duszy był tak sta­ro­świecki? Czy nie jest to głów­nie tchó­rzo­stwo, cnota z koniecz­no­ści, haniebny spo­sób na pozby­cie się pro­blemu?

Co, jako chrze­ści­ja­nin, powi­nie­nem zro­bić?

Może to, mimo wszystko, zasadne pyta­nie. Czy w tych wywro­to­wych, peł­nych cha­osu i roze­dr­ga­nych cza­sach pod koniec lat sześć­dzie­sią­tych jest jakaś moralna opcja dla wie­rzą­cych mło­dych ludzi? Z ręką na sercu.

Ric­kard Ber­glund nie był o tym prze­ko­nany. Czy­tał Camusa i Sar­tre’a, a to praw­do­po­dob­nie nie jest naj­lep­sza lite­ra­tura, po jaką może się­gnąć przy­szły pastor. Choć Dosto­jew­ski też był zali­czany do egzy­sten­cja­li­stów. Egzy­sten­cja­li­sta i chrze­ści­ja­nin.

W głębi duszy zda­wał sobie rów­nież sprawę, że droga do kobiety nie wie­dzie przez książki i myśli­cieli. Dosto­jew­skiego, Kier­ke­ga­arda czy jakie­go­kol­wiek innego. W lite­ra­tu­rze nie znaj­dzie się pomocy w tych spra­wach, ta może zapew­nić jedy­nie odwró­ce­nie uwagi i ucieczkę. Słod­kie mro­wie­nie, jak ktoś gdzieś to sfor­mu­ło­wał; było to okre­śle­nie, któ­rego mimo usil­nych sta­rań nie mógł od sie­bie ode­pchnąć, a kiedy popro­sił o radę Boga, rów­nież nie otrzy­mał żad­nej wyraź­nej wska­zówki. Tak jakby to nie była Jego działka. Bo nie jest, pomy­ślał Ric­kard Ber­glund z gory­czą, prze­cież jedyne, czym chrze­ści­jań­stwo zaj­mo­wało się przez ostat­nie dwie­ście lat, to pięt­no­wa­nie tego mro­wie­nia.

Co robić? Zalać się w trupa i niech się dzieje, co chce? Kiedy wstyd i nie­śmia­łość nie będą miały prawa wstępu? Czy nie byłoby to rady­kalne podej­ście do pro­blemu?

A jak ty postą­pi­łeś, Hen­riku Aure­liu­sie?

Chro­po­waty, lekko omszały kamień rów­nież nie udzie­lił żad­nej odpo­wie­dzi. Jałowe pyta­nia, pomy­ślał Ric­kard Ber­glund. Bez­płodne reflek­sje. Jestem moral­nym tchó­rzem. Wyszedł z cmen­ta­rza i poszedł dalej w stronę Lutha­gen.

Ostat­nia myśl nie opusz­czała go jed­nak. Zalać się w trupa i niech się dzieje co chce. Taka metoda też, rzecz jasna, nie daje żad­nej gwa­ran­cji. Zalać się i mieć nadzieję, że coś się będzie działo, to pew­nie bliż­sze rze­czy­wi­sto­ści. Ric­kard był jak dotąd pijany dwa razy. Pierw­szy raz ponad rok temu, kilka tygo­dni przed maturą w Marie­stad, wła­śnie tego wie­czoru zro­zu­miał, że w tym osła­wio­nym sta­nie świat jawi się w zupeł­nie innej postaci. Uwo­dzi­ciel­ski i bez­tro­ski. Kuszący?

Hen­rietta, dziew­czyna z rów­no­le­głej klasy w liceum, poca­ło­wała go, a jemu w jakiś spo­sób udało się ten poca­łu­nek odwza­jem­nić. Trzy­mał ją także w ramio­nach, przy­ci­snął do sie­bie, nie trwało to dłu­żej niż minutę, ale pamięć tego zda­rze­nia, tego, jak bawiły się ich języki, jej ciało przy jego ciele, tak, to prze­cież wła­śnie o to cho­dzi. O eks­tazę. Szyb­sze krą­że­nie krwi.

Drugi raz, kiedy był lekko nie­trzeźwy, miał miej­sce latem tego roku pod­czas tygo­dnio­wych manew­rów w oko­li­cach Marmy. Leżeli w namio­cie w lesie, wypił z kole­gami pięć albo sześć piw, a w pro­mie­niu setek kilo­me­trów nie było żad­nej dziew­czyny. Żad­nej eks­tazy ani przy­spie­szo­nego krą­że­nia, tylko bez­tro­ska i mnó­stwo płynu w pęche­rzu.

Minął Kate­dral­sko­lan i zaczął liczyć. Dzie­sięć tygo­dni, mieli już za sobą dzie­sięć tygo­dni. Trzy na prze­pu­stce. Pomy­ślał, że jeśli o niego cho­dzi, mógłby zre­zy­gno­wać z tych wol­nych dni. Spę­dzał je z matką w Hova, leżąc w swoim daw­nym pokoju i czy­ta­jąc Freuda i Junga, pod­czas gdy matka w kuchni na dole robiła mu jedze­nie. W jakiś para­dok­salny spo­sób dystans mię­dzy nimi wyda­wał się dwa razy więk­szy, gdy prze­by­wali pod jed­nym dachem. To był obo­wią­zek, nic wię­cej. W głębi duszy oba­wiał się, że ona myśli tak samo.

Uni­kał więc week­en­do­wych wizyt w domu. Nie licząc tygo­dnia prze­pustki, był w Hova tylko raz, odkąd roz­po­czął służbę. Zwy­kle kilku wolało zosta­wać w kosza­rach, zamiast jechać do narze­czo­nych, kole­gów, czy kogo tam jesz­cze. Ric­kard lubił te wolne soboty i nie­dziele. Trzy posiłki, żad­nych godzin, któ­rych trzeba prze­strze­gać, cywilne ciu­chy; ide­alny czas na pozna­wa­nie mia­sta. Z Hel­gem, nie­śmia­łym, zamknię­tym w sobie chło­pa­kiem z Gäddede – miej­sco­wo­ści poło­żo­nej w Nor­r­lan­dii na tak dale­kiej pół­nocy, że chło­pak po pro­stu nie zdą­żyłby poje­chać na week­end do domu i wró­cić – Ric­kard włó­czył się zwy­kle po Uppsali i spo­koj­nie, z mapą w ręku, pozna­wał zabytki. Rynek główny. Księ­gar­nię Lun­de­qu­ist­ska. Próg wodny Islands­fal­let i park miej­ski. Oczy­wi­ście dawne cen­trum z kate­drą. Plac św. Eryka, halę tar­gową i restau­ra­cję Domtrappkällaren. Skyt­te­anum, Gusta­via­num i wszyst­kie pogrą­żone w waka­cyj­nym letargu kor­po­ra­cje stu­denc­kie: Nor­r­lands, Södermanland-Neri­kes, V-dala, Göteborgs, Smålands i małą Västgöta, wszyst­kie mosty na rzece Fyris oraz Ofvan­dahls albo Güntherska, gdzie cho­dzili na fili­żankę kawy i kawa­łek cia­sta.