Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwszy tom porywającej serii kryminalnej o inspektorze kryminalnym Gunnarze Barbarottim.
Rodzina Hermanssonów zbiera się, by uczcić sześćdziesiąte piąte urodziny nestora rodu Karla-Erika. Jednak rodzinne spotkanie ma tragiczne i nieprzewidziane następstwa. W przeddzień wielkiego jubileuszu przepada bez śladu Robert – syn Karla-Erika. Następnego wieczoru, również bez śladu, znika jego wnuk Henrik. Śledztwem w sprawie zaginięć zajmuje się inspektor kryminalny Gunnar Barbarotti. Wydaje się mało prawdopodobne, by zniknięcie dwóch osób z jednej rodziny w ciągu 24 godzin było przypadkowe. Barbarotti odkrywa najmroczniejsze tajemnice rodziny Hermanssonów i wyciąga na światło dzienne to, co na pozór było niewidoczne.
Pozostałe książki serii o inspektorze Gunnarze Barbarottim również ukazały się nakładem wydawnictwa Czarna Owca.
Håkan Nesser (ur. 1950) to jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów. Zadebiutował w 1988 roku powieścią Choreograf. Największą popularność przyniósł mu jednak składający się z dziesięciu części cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Po raz pierwszy bohater ten pojawił się w wydanej w 1993 roku książce Nieszczelna sieć, która polską premierę miała w 2012 roku.
Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest wydana w latach 2006-2012 pięcioczęściowa seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim, którą rozpoczyna tom Człowiek bez psa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 523
Kiedy Rosemarie Wunderlich Hermansson obudziła się w niedzielę 18 grudnia, było kilka minut przed szóstą, ona zaś miała w głowie wyraźny obraz.
Stała w drzwiach i patrzyła na nieznany ogród. Było lato albo wczesna jesień. Jej wzrok przykuły zwłaszcza dwa małe, grube, żółto-zielone ptaki; siedziały na drucie telefonicznym jakieś dziesięć, może piętnaście metrów od niej, a każdy z nich miał w dziobie komiksowy dymek.
„Musisz się zabić” – napisane było w jednym.
„Musisz zabić Karla-Erika” – napisane było w drugim.
Wiadomości przeznaczone były dla niej. To ona, Rosemarie Wunderlich Hermansson, miała się zabić. Albo zabić Karla-Erika. Co do tego nie było wątpliwości.
Karl-Erik był jej mężem i dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę, że te niedorzeczne postulaty musiały wziąć się z czegoś, co jej się śniło. Był to jednak sen, który szybko się ulotnił, pozostawiając po sobie tylko te dwa cudaczne ptaki na drucie. Dziwne.
Krótką chwilę leżała bez ruchu na prawym boku, w otaczających ciemnościach wyobrażając sobie świt, który w tym czasie znajdował się pewnie gdzieś w okolicach Uralu, słuchała nieodmiennie spokojnego oddechu Karla-Erika i doszła do wniosku, że tak właśnie było. Ptaki rozłożyły przykrótkie skrzydła i odleciały, ale ich słowa wciąż wisiały w powietrzu i nie sposób je było źle zrozumieć.
Ona albo Karl-Erik. Właśnie tak. Między dymkami nie było „i”, było „albo”. Jedno wykluczało drugie, a wybór którejś z dróg wydawał się… wydawał się nieubłaganą koniecznością. Jezu Chryste, pomyślała, przewiesiła nogi nad brzegiem łóżka i usiadła. Jak to się mogło stać? Jakby ta rodzina nie dostała już za swoje.
Ale kiedy wyprostowała plecy i poczuła znajome poranne bóle w okolicach trzeciego i czwartego kręgu lędźwiowego, wkradły się codzienne myśli. Bezpieczny, choć nudny balsam dla duszy. Przyjęła to ze swego rodzaju obojętną wdzięcznością, wsunęła ręce w rękawy i po cichu poszła do łazienki. Rankiem człowiek jest taki bezbronny, pomyślała. Nadwrażliwy i pozostawiony sam sobie. Sześćdziesięciotrzyletnia nauczycielka prac ręcznych nie zabija swojego męża, to wykluczone.
Co prawda była też nauczycielką niemieckiego, ale to nie zmieniało znacząco sytuacji. Nie czyniło jej ani trochę bardziej do przyjęcia, bo w tym przypadku co to, u licha, za różnica – prace ręczne czy niemiecki?
A więc przyszło mi skrócić swą wędrówkę po tym łez padole, pomyślała Rosemarie Wunderlich Hermansson. Zapaliła światło, przyjrzała się w lustrze swojej dużej, gładkiej twarzy i zauważyła, że ktoś przykleił na niej uśmiech.
Dlaczego się uśmiecham? – zastanowiła się. Nie ma przecież żadnego powodu. Nigdy w życiu nie czułam się gorzej, a za pół godziny obudzi się Karl-Erik. Co takiego powiedział dyrektor? „Ów wibrujący, spiżowy głos”… który co?… „który we wzrastającym pokoleniu rozbrzmiewał moralnym i intelektualnym echem”. Skąd on to wytrzasnął? A to bałwan. „Rocznik za rocznikiem, pokolenie za pokoleniem, przez czterdzieści lat. Pedagogiczny dąb”. Tak, Fläskbergson naprawdę nazwał Karla-Erika pedagogicznym dębem. Czy mogła się w tym kryć nutka ironii?
Pewnie nie, pomyślała Rosemarie, myjąc szczoteczką elektryczną zęby po prawej stronie. Vera Ragnebjörk, jej jedyna koleżanka z wymierającej kadry germanistów w szkole Kymlingevik, twierdziła, że Fläskbergsonowi „brak wymiaru ironicznego”. To dlatego nie dało się z nim porozmawiać jak z człowiekiem i pewnie także dzięki temu niezwykłemu deficytowi udało mu się utrzymać na stołku dyrektora przez ponad trzydzieści lat. Fläskbergson był tylko o rok młodszy od Karla-Erika, ale o dobre czterdzieści kilo cięższy. Aż do tego smutnego dnia przed prawie ośmiu laty, kiedy jego żona Berit spadła z wyciągu narciarskiego w Kitzbühl i skręciła kark, spotykali się czasem. Cała czwórka. Brydż i takie tam. Wypad do teatru w Sztokholmie. Koszmarny tydzień na Krecie. Rosemarie pomyślała, że brakuje jej trochę Berit, ale nie Fläskbergsona. To znaczy nie spotkań z nim.
Dlaczego trwonię cenne poranne chwile na rozmyślania o tym ograniczonym zerze? – zreflektowała się. Dlaczego nie przesiedzę tych piętnastu minut w spokoju z poranną gazetą? Ani chybi tracę nad sobą kontrolę.
Ale przy kawie i gazecie dobre myśli także się nie pojawiły. Żadnych jasnych punktów. Kiedy podniosła wzrok na kuchenny zegar – kupiony z rozpędu w Ikei za 49,50 dawno temu, jesienią 1979 roku, i najwidoczniej niezniszczalny – pokazywał dwadzieścia minut po szóstej; upłynie co najmniej siedemnaście godzin, nim znów dane jej będzie wejść do łóżka i jeszcze jeden ponury dzień uznać za miniony. Spać, spać.
Była niedziela. Jej drugi dzień w roli szczęśliwej emerytki. Ostatnia znacząca życiowa zmiana przed śmiercią, jak zauważyła jakaś przyjazna dusza. Rosemarie powiedziała sobie, że gdyby tylko miała pod ręką broń, w jednej chwili urzeczywistniłaby poranną myśl. Wpakowałaby sobie kulkę w czoło, zanim Karl-Erik zdążyłby wejść do kuchni w swojej pasiastej piżamie, przeciągnąć się i ogłosić, że spał jak dziecko. Gdyby te wszystkie opisy śmierci klinicznej, które czytała, były zgodne z rzeczywistością, być może ciekawie byłoby siedzieć sobie pod sufitem i obserwować jego minę, gdy znajdzie ją leżącą na stole z głową w wielkiej kałuży ciepłej krwi.
Chociaż tak też się nie robi. Zwłaszcza nie mając dobrej broni. A są jeszcze przecież dzieci. Wypiła łyk kawy, parząc sobie koniuszek języka, i włączyła codzienne myśli. Co jest w programie na ten drugi dzień po całym zawodowym życiu?
Posprzątać cały dom. Po prostu. Jutro zaczną się zjawiać dzieci i wnuki, a we wtorek wielki dzień. Dzień, który miał być Dniem przez duże D, ale który dziwnym trafem, z winy Roberta, zbladł, zmieniając się w jakieś pompatyczne antywydarzenie. Właśnie tak. Przez całą jesień mówiło się o stu, stu dwudziestu osobach – właściwie jedynym ograniczeniem była liczba miejsc w restauracji Svea Matsalar, ale Karl-Erik rozmawiał już o tym z Brundinem, właścicielem, i sto kilkanaście osób nie stanowiło problemu.
Miało nie stanowić. Skandal z Robertem wydarzył się w sobotę 12 listopada. Lokal był od dawna zarezerwowany, nie było jednak za późno, żeby odwołać. Jakieś siedemdziesiąt zaproszeń zostało już wysłanych, ze dwadzieścia osób zdążyło potwierdzić obecność, ale kiedy ogłoszono, że ze względu na okoliczności zdecydowano się jednak na mniejsze przyjęcie w gronie rodzinnym, wszyscy wykazali zrozumienie.
Całkowite zrozumienie. Program miał dwumilionową oglądalność, a ci, którzy nie obejrzeli, dowiedzieli się następnego dnia z brukowców.
ROBI SAM-SE-ROBI. Słowa z gazetowych nagłówków wypaliły się na matczynym sercu Rosemarie niczym znak właściciela na parchatej świni. Wiedziała, że już nigdy, do końca życia, nie będzie w stanie pomyśleć o Robercie, nie wspominając tego okropnego przezwiska. Przyrzekła sobie, że nigdy, przenigdy nie przeczyta już „Aftonbladet” ani „Expressen”, i przysięgi tej jak dotąd nie złamała ani nawet nie była bliska jej złamania.
A zatem mniejsze rodzinne spotkanie. W szkole podobnie. Ta sama dyskretna zasłona miłosierdzia została spuszczona i tutaj. Kiedy państwo Hermanssonowie, po przepracowaniu łącznie sześćdziesięciu sześciu lat, w tym samym momencie zeszli z krwawej areny pedagogiki – jak to jakiś tęgi umysł, ale nie Fläskbergson, kiedyś określił – podziękowania ograniczyły się do przedłużonego zebrania z tortem, rzeczonej liczby czerwonych róż oraz kutego miedzianego serwisu do glöggu; Rosemarie po otwarciu paczki wystarczyło jedno spojrzenie, by zaczęła się zastanawiać, czy to nie ofermom z klasy Elonssona kazano natłuc tego na zajęciach technicznych, grożąc oceną niedostateczną. Elonsson, w przeciwieństwie do Fläskbergsona, miał rozwinięte poczucie ironii.
Sześćdziesiąt pięć plus czterdzieści. Wynik drugiego wielkiego grudniowego dodawania wynosił sto pięć. Rosemarie wiedziała, że Karla-Erika zmartwiło trochę, iż nie wyszła równa setka, ale z faktami się nie dyskutuje. Karl-Erik w ogóle nigdy nie dyskutował z faktami. Nie wstając z krzesła, kilka razy niepewnie rozprostowała plecy i pomyślała o tej nocy sprzed czterdziestu lat, kiedy udało jej się dwa razy powstrzymać skurcze, aż minęła dwunasta. Kiepsko skrywanej radości Karla-Erika nie sposób było nie zauważyć, i dobrze. Pierworodna córka wypchnęła się z macicy na świat w jego dwudzieste piąte urodziny. Między Ebbą a Karlem-Erikiem zawsze była niezwykle silna więź; Rosemarie zdawała sobie sprawę, że zawiązała się już wówczas – w szpitalu w Örebro cztery minuty po północy 20 grudnia 1965 roku. Położna nazywała się Geraldine Tulpin – tego imienia również nie dawało się łatwo zapomnieć.
Święta Bożego Narodzenia w ich rodzinie zawsze miały w sobie pewną obłudę. Rosemarie nigdy tego nie powiedziała, nie użyła tego słowa, ale właśnie o obłudę chodziło. Normalni ludzie, chrześcijanie i niechrześcijanie, uważali 24 grudnia za wyspę na morzu zimowych ciemności, ale w rodzinie Wunderlichów–Hermanssonów 20 grudnia był co najmniej równie ważny. Dzień urodzin Karla-Erika i Ebby. Następny był najkrótszym dniem w roku, jądrem ciemności, a Karlowi-Erikowi w jakiś szczególny sposób udało się – bez naciągania faktów, choć niewiele brakowało – dokonać jednodniowego przesunięcia, tak że osiągnięto swoiste trio. Jego urodziny, urodziny Ebby i powrót światła na ziemię.
Ebba zawsze była pupilką ojca i jego oczkiem w głowie; z nią od początku wiązał i nadal wiąże największe nadzieje. Nawet nie starał się tego ukryć.
– Niektóre dzieci mają więcej karatów od innych, tak już jest w genetycznym tyglu biologii. Czy się to komu podoba, czy nie – oznajmił któregoś razu, kiedy wyjątkowo wlał w siebie o jeden kieliszek koniaku za dużo.
I jak dotąd – pomyślała Rosemarie z goryczą, nalewając drugą filiżankę kawy, sprawdzony fundament niezbyt wytęsknionego porannego rozbudzenia – wszystko wskazuje na to, że postawił na właściwego konia.
Ebba była opoką. Robert – zawsze czarną owcą, a teraz już w ogóle szkoda słów. Możliwe, że było to mniej zaskakujące, niż sami chcieli przyznać. A Kristina? Tak, o Kristinie można było powiedzieć, że jest, jaka jest; ostatnimi laty, po urodzeniu dziecka, trochę się ustatkowała, wypłynęła na spokojniejsze wody, ale Karl-Erik uparcie twierdził, że nie ma co się cieszyć na zapas. Jeszcze na to za wcześnie, o wiele za wcześnie.
Czy ty w ogóle kiedykolwiek cieszyłeś się na zapas, mój drewniany książę? – myślała Rosemarie za każdym razem, gdy to mówił, i tego ciemnego poranka w kuchni znów jej to przyszło do głowy.
W tym właśnie momencie do kuchni wszedł Karl-Erik.
– Dzień dobry – powiedział. – Dziwne. Mimo wszystko spałem jak dziecko.
– Ty chyba panikujesz – odparła.
– Co takiego? – zapytał Karl-Erik, nastawiając czajnik. – Gdzie jest moja nowa herbata?
– Druga półka. Sprzedaż domu i przeprowadzka do tej tam urbanizacji. To takie… no, panikarskie. Tak jak mówię. Nie, na lewo.
Pobrzękiwał kubkami i puszkami.
– Ur-ba-ni-za-ción – wymówił z nienagannym hiszpańskim akcentem. – Wiem, że teraz nie jesteś do końca przekonana, ale pewnego dnia mi podziękujesz.
– Wątpię – odpowiedziała Rosemarie Wunderlich Hermansson. – Z całych sił w to wątpię. Powinieneś wyciąć włosy z nosa.
– Rosemarie – powiedział Karl-Erik, wypinając pierś. – Tutaj nie mogę już spojrzeć ludziom w oczy. Mężczyzna powinien chodzić wyprostowany i nosić głowę wysoko.
– Trzeba też umieć się ugiąć – odparła. – To mija. Ludzie zapominają, a rzeczy zyskują właściwe propor…
Przerwał jej, trzasnąwszy o blat puszką swojej nowej herbaty.
– Myślę, że już tę sprawę przedyskutowaliśmy. Lundgren obiecał, że w środę podpiszemy papiery. Dosyć już mam tego miasta. Koniec. Tylko gnuśność i tchórzostwo nas tutaj trzymają.
– Mieszkaliśmy tu trzydzieści osiem lat.
– I wystarczy. Już wypiłaś dwie kawy? Nie zapominaj, że cię ostrzegałem.
– Ale żeby przenosić się do miejsca, które nie ma nawet nazwy… – powiedziała. – Mogłoby się chociaż jakoś nazywać.
– Będzie, jak tylko hiszpańskie władze się zdecydują. Co ci się nie podoba w nazwie Estepona?
– Do Estepony jest siedem kilometrów. Do morza cztery.
Nie odpowiedział. Zalał wrzątkiem swoją zdrową zieloną herbatę i wyjął z chlebaka pieczywo ze słonecznikiem. Westchnęła. O jej śniadaniowych przyzwyczajeniach rozmawiali dwadzieścia pięć lat. O sprzedaży domu i przeprowadzce do Hiszpanii – dwadzieścia pięć dni. Choć rozmowa to nie jest dobre słowo, pomyślała. Karl-Erik podjął decyzję, po czym wykorzystał swoją dobrze naoliwioną demokratyczną machinę do przeciągnięcia jej na swoją stronę. Zawsze tak to wyglądało. Nigdy się nie poddawał. Kiedy chodziło o coś ważnego, mógł mówić, mówić i mówić, aż w końcu kapitulowała z czystego znudzenia i zmęczenia. Jak nic stosował obstrukcję parlamentarną. Tak było z zakupem samochodu. Z piekielnie drogimi regałami w biblioteczce – jak lubił nazywać ich wspólną pracownię, w której spędzał czterdzieści godzin tygodniowo, ona cztery. Z wakacyjnymi wyjazdami na Islandię, Białoruś i do Zagłębia Ruhry; w końcu było się kierownikiem Zakładu Geografii i Socjologii.
Zaliczkę za ten dom między Esteponą a Fuengirolą też wpłacił, nie pytając jej o zdanie. Z Lindgrenem z banku rozpoczął negocjacje w sprawie sprzedaży willi, nie wszczynając nawet domowego procesu demokratycznego. Temu nie był w stanie zaprzeczyć. I nie zaprzeczył.
Choć tak na dobrą sprawę może powinna być mu wdzięczna. Równie dobrze mogło to być Lahti albo Wuppertal. Przeżyłam z tym człowiekiem całe dorosłe życie, pomyślała nagle. Sądziłam, że coś między nami w końcu dojrzeje, ale tak się nie stało. To było zgniłe już na początku, a z każdym rokiem gnije tylko bardziej.
I dlaczego jest tak skrajnie podporządkowana, że musi jego winić za swoje zmarnowane życie? Oznaka kompletnej słabości, czyż nie?
– O czym tak myślisz? – zapytał.
– O niczym – odparła.
– Za pół roku o tym zapomnimy – powiedział.
– O czym zapomnimy? O życiu? O dzieciach?
– Nie gadaj bzdur. Wiesz, o czym mówię.
– Nie, nie wiem. A w ogóle to czy nie byłoby lepiej, gdyby Ebba i Leif zamieszkali w hotelu? To w końcu czwórka dorosłych, ciasno będzie.
Przeszył ją wzrokiem, jakby była uczennicą, która trzecią lekcję z rzędu nie oddała pracy, ona zaś wiedziała, że zaproponowała to tylko po to, by go zirytować. Oczywiście miała rację, że Ebba, Leif i dwóch nastoletnich chłopaków zajmą więcej miejsca, niż jest w domu, ale Ebba była Ebbą i Karl-Erik prędzej sprzedałby swój ostatni krawat, niż ulokował ulubienicę w innym miejscu niż ten dom i pokój, w którym dorastała. Zwłaszcza że był to ostatni raz, naprawdę ostatni.
Poczuła ucisk w gardle i wlała w siebie na wpół wystygłą kawę. A Robert? Tak, biedny Robert musi się oczywiście schować przed oczami świata najlepiej, jak potrafi; nie można mu pozwolić obijać się po hotelu, gdzie każdy mógłby się na niego gapić i z niego szydzić. Robi Sam-Se-Robi z Fucking Island. Podczas ich ostatniej rozmowy, ubiegłego wieczoru, brzmiał tak, jakby się miał zaraz rozpłakać.
Tak więc hotel przypadł Kristinie, Jakobowi i małemu Kelvinowi. Jak można nazwać dziecko Kelvin?
– Zero absolutne – oświecił Karl-Erik świeżo upieczonych rodziców, ale to nie pomogło.
Nawiasem mówiąc, Rosemarie była w zasadzie pewna, że hotel traktowali jak wygraną na loterii; nastrój, w jaki wprawiała ją Kristina po tym, jak dorosła i wyprowadziła się z domu, był mieszaniną poczucia winy, niższości i niespełnienia. Przez krótką, ale wyraźną chwilę miała w głowie myśl, że jedynym z jej trojga dzieci, o które się troszczy i któremu współczuje, jest Robert. Czy dlatego, że to syn? To aż takie proste?
Chociaż prędzej czy później z Kristiną nastąpi przełom; to znaczy, jeśli chodzi o nią, nie o Karla-Erika. To zawsze on był głównym obiektem nieprzejednaności tej dziewczyny. Jest takie słowo? Nieprzejednaność? Było tak już od pierwszego dnia jej dojrzewania, ale pedagogiczny dąb stał twardo i nie ugiął się pod ciężarem niezliczonych sprzeczek, kłótni i dyskusji – udowodnił, że posiada cechy tej zacnej rośliny. Stój tam, gdzie stoisz, nie zginaj się ani o cal. Jestem dla niego niesprawiedliwa, pomyślała. Ale tak mi cholernie smutno, że z tego wszystkiego chce mi się rzygać.
Wskazówka zegara zbliżała się do siódmej, do czasu radiowych wiadomości, a Karl-Erik wytaczał ciężkie i niemożliwe do odparcia argumenty na to, że Ebba ma być ugoszczona w domu. Rosemarie przyszło na myśl, że tak naprawdę chciałaby podejść do niego, wyciągnąć mu język z ust i go uciąć.
Jego działalność pedagogiczna była wszak zakończona, więc może to dobry moment.
I zaraz potem pojawiła się ta automatyczna myśl, że znów jest niesprawiedliwa.
– Okej, okej – powiedziała. – Nieważne.
– Czyli tak – odparł. – No to się zgadzamy. W stosunku do Roberta spróbujemy się zachowywać tak jak zwykle. Nie chcę, żebyśmy o tym wspominali. Porozmawiam z nim w cztery oczy i tyle. Powiedział, że o której będzie?
– Pod wieczór. Przyjedzie autem. Nie powiedział dokładnie.
Karl-Erik skinął w zamyśleniu głową, rozdziawił usta i wpakował w nie czubatą łyżkę naturalnego jogurtu z musli, nietkniętego ludzką ręką i wzbogaconego o trzydzieści dwa korzystne dla zdrowia minerały plus selen.
Odkurzyła na piętrze. Karl-Erik, w odruchu domowej solidarności, wziął listę zakupów, samochód i pojechał za miasto do liczącego rok centrum handlowego Coop w Billundsberg, aby tam nabyć pięćset kilo urodzinowych artykułów pierwszej potrzeby oraz choinkę. Kiedy Rosemarie tarabaniła się z wiekowym i już przestarzałym voltanem – kupionym na przedwiośniu 1983 roku w sklepie elektrycznym braci Erikssonów, Wszystko dla Domu, i najwidoczniej niezniszczalnym – zastanawiała się, ile ważnych decyzji podjęła w ciągu swojego sześćdziesięciotrzyletniego życia.
Że wyszła za Karla-Erika Belferdęba? Raczej nie. Spotykali się już w czasach liceum Karolinska (ona – skromna uczennica pierwszej klasy, on – w garniturze, elegancki i porządny chłopak z klasy trzeciej) i skruszył jej opór, tak jak kruszył przez resztę ich wspólnego życia. Kiedy się jej oświadczył, jej początkowe „nie” zmiękło do postaci „Być może, tylko powinniśmy to przełożyć do czasu skończenia szkoły”, a to z kolei do ostatecznego „No dobrze, ale najpierw musimy mieć gdzie mieszkać”. Pobrali się w roku 1963, w czerwcu 1965 ukończyła ekonomikę gospodarstwa domowego, specjalizację włókienniczą, a pół roku później na świat przyszła Ebba. To także nie była jej decyzja.
Nauczycielką prac ręcznych również została dlatego, że jej najlepsza (i jedyna) koleżanka z liceum, Bodil Rönn, już nią była. Szkołę skończyły w tym samym czasie i Bodil dostała stałą pracę w Boden, w szkole oddalonej o niecałe pięćset metrów od domu jej chłopaka Sunego, gdzie chyba do tej pory mieszkają. Pisały do siebie i przez piętnaście lat były w kontakcie, ale ostatnia kartka świąteczna od niej była sprzed siedmiu czy ośmiu lat.
Jak dotąd zero ważnych decyzji, pomyślała i przeciągnęła voltana-potwora przez przedpokój, żeby zacząć odkurzać pokoje gościnne. Albo też dawne pokoje dziecięce, czy jak by je teraz nazwać. Pokój Ebby, pokój Roberta i ciasna nora Kristiny, nie większa od schowka – ale też nigdy nie planowali więcej niż dwoje dzieci, zwłaszcza że przy tylko dwóch podejściach udało im się mieć po jednym każdej płci. A jednak stało się, jak się stało. Życie płynęło nie zawsze według planu: Kristina urodziła się w 1974 roku. Dziesięć miesięcy wcześniej Rosemarie, za radą ginekologa, odstawiła tabletki antykoncepcyjne i choć katastrofalna podróż z Fläskbergsonami do Grecji nie zaowocowała przyjemnymi wspomnieniami, zakończyła się nieplanowaną córką. Karl-Erik zapomniał kupić prezerwatywy i nie zdążył wyciągnąć w porę. Shit happens na tym najlepszym ze światów, jak i na każdym innym. W cóż to za język ubrały się jej myśli w ten zimny i mokry grudniowy poranek? God knows, holy cow – tak czy siak, było jakoś inaczej niż zwykle. Lepiej zająć się czymś neutralnym. Jaką to dziś mamy pogodę? Tu na zachodnim krańcu nie uświadczył człowiek na razie ani centymetra śniegu; kiedy wyjrzała przez okno, wydało się jej, że nawet światło dnia skapitulowało. Niebo przypominało owsiankę.
Dopiero kiedy zwinęła długi dywan w przedpokoju, zdjęła nasadkę i zaczęła odkurzać parkiet, udało jej się przypomnieć sobie rozstrzygającą decyzję. Tak, u licha.
Nazywał się Göran, nie nosił skarpetek do sandałów i w semestrze zimowym zastępował pedagoga szkolnego. To był jej trzeci rok w szkole, pięć lat po Kristinie, i nie mieściło jej się w głowie, że trzydziestosześcioletnia kobieta z trójką dzieci naprawdę jest kimś, kogo ten brodaty czaruś potrzebuje, dlatego też odpowiedziała „nie”. I najprawdopodobniej właśnie to „nie” było najważniejszą decyzją jej życia. Odprawienie z kwitkiem świeżo rozwiedzionego, barczystego, napalonego pedagoga; stało się to podczas rejsu na służbową konferencję w Finlandii: Belferdąb po raz trzeci w życiu zachorował (jeśli nie liczyć przepukliny, z którą się urodził), a pedagog pół nocy spędził w jej kabinie. Kleił się do niej, zaklinał i błagał. Zapraszał na wolny od cła vargtass. Nic z tego. Zapraszał na wolny od cła likier z moroszek. Nic z tego.
Zastanawiała się, co się z nim teraz dzieje; miał opalone na brązowo palce u nóg z interesującymi kępkami włosów i był szansą na odmianę życia, szansą, którą wypuściła z rąk. Może i dobrze; jeden jedyny mężczyzna utorował sobie drogę do jej teraz już na zawsze wyschniętego i zamkniętego łona – ale nic to, z tego, co wiedziała, ptaszek Karla-Erika także nigdy nie zbłądził przez te czterdzieści dwa lata. Zanim się pobrali, wyznał, że w drugiej klasie, podczas zwyczajowej całonocnej zabawy przed świętem Łucji, przygruchał sobie dziewczynę, która miała na imię Katarina, ale nie była w jego typie, co stało się wyraźnie widoczne jakoś w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy to zaznała krótkotrwałej popularności, po tym jak wzięła zakładników w czasie napadu na bank w Säffle. Dlaczego napadać na bank akurat w Säffle?
Tak czy inaczej, suma ważnych decyzji zamknęła się w przykrej liczbie jeden. Rosemarie uznała, że dosyć już odkurzania, i zaczęła się zastanawiać, czy na dobrą sprawę byłaby uzasadniona optymistyczna myśl, że miała dość siły na numer dwa. Wiedziała, że dom zapisany był na ich oboje. Bez jej podpisu na dokumentach środowa transakcja spełznie na niczym. Zainteresowana kupnem para, Singlövowie, mieszkała obecnie w Rimminge; nie wiedziała o nich nic ponad to, że on jest elektrykiem i że mają trójkę dzieci.
Natomiast z tym, że zostało już wpłacone sto tysięcy koron bezzwrotnej zaliczki za trzypokojowy dom w Hiszpanii, nie mogła nic zrobić. Wybrzeże Sklerotyków, czy nie tak to się nazywało? Przez bolesną sekundę oczyma wyobraźni zobaczyła nowy nagłówek: ROBI SAM-SE-ROBI WYSYŁA RODZICÓW NA WYBRZEŻE SKLEROTYKÓW. Gdybym tylko nie była taka zrezygnowana, pomyślała i po raz kolejny włączyła ekspres do kawy. Gdyby wszystko nie wydawało się tak strasznie pozbawione sensu. Skąd mam brać siłę?
Ostatnie dni i śmierć nauczycielki prac ręcznych, pomyślała chwilę później, opadając na krzesło z trzecią tego dnia filiżanką kawy. Całkiem chwytliwy tytuł książki czy sztuki teatralnej, o ile mogła ocenić, ale samemu stanowić jej treść to chyba nic, z czego można być dumnym.
Uch – rozległ się protest jakiegoś zwoju mózgowego, który wciąż jeszcze funkcjonował – tyloma czarnymi myślami doprawdy zazwyczaj się nie otaczam. Czy to możliwe, żebym wczoraj dostała małego wylewu? Gdybym chociaż paliła, mogłabym przynajmniej pozwolić sobie na dymka. No nie, co się dzisiaj dzieje z moimi myślami? – zastanawiała się Rosemarie Wunderlich Hermansson.
Była najwyżej dziesiąta. Nadal pozostawało więcej niż dwanaście godzin do snu, a jutro dzieci i wnuki zaczną napływać jak… no właśnie, jak co? Jak żołnierze przymusowo zmobilizowani na odwołaną wojnę?
Życie, gdzie podział się twój pazur?
Kristoffer Grundt leżał w łóżku i zmagał się z osobliwym pragnieniem. Chciał przeskoczyć cztery najbliższe dni swojego życia.
Może dla innych takie pragnienie nie było szczególnie osobliwe, nie wiedział, ale jemu zdarzyło się to pierwszy raz. Miał czternaście lat – przyszło mu do głowy, że może jest to oznaka dorastania. To, że człowiekowi trudno wytrzymać.
Pewnie, że bał się różnych rzeczy. Klasówki z matmy. Lekcji WF-u na basenie. Znalezienia się w niepilnowanym zakątku szkoły jedynie w towarzystwie Oscara Sommerlatha i Kenny’ego Lythéna z 9C.
Ale przede wszystkim tego, co wytrzymać najtrudniej: spojrzenia matki, gdy przeszywała go wzrokiem, ukazując, z jak marnej ulepiony jest gliny.
Nie z tej samej co Henrik. Co to, to nie – z Kristofferem coś poszło nie tak. Mieli te same geny, tych samych rodziców, te same wspaniałe warunki; nie, błąd nie tkwił ani w genach, ani w środowisku – chodziło jedynie o ten maleńki szczegół, jakim był on sam. Kristoffer Tobias Grundt i jego kręgosłup. Nie, źle, Kristoffer Tobias Grundt i jego brak kręgosłupa. Dziura, którą miał w duszy tam, gdzie zwykli ludzie mają charakter.
Tak właśnie było. Tak źle miały się sprawy, gdy im się bliżej przyjrzeć.
Ale żeby przeskakiwać cztery dni? Z premedytacją skracać sobie życie o dziewięćdziesiąt sześć godzin? Czy nie jest to kpina z samej… idei życia?
Było wpół do dziesiątej. Niedziela. Gdyby zamiast tego był czwartek rano, 22 grudnia, dwa dni do Wigilii… Obiecał sobie, że jeśli w ogóle dotrwa do tego czasu, zatrzyma się i wyśle w przeszłość podziękowanie. Sięgnie myślami wstecz i przypomni sobie, że czas, cokolwiek by się o nim sądziło, mimo wszystko płynie.
Kłopot w tym, że często płynie tak strasznie niemrawo i nigdy niczego nie przeskakuje.
Nie przeskoczy nieznośnej podróży samochodem do Kymlinge.
Nie przeskoczy babci, dziadka i reszty beznadziejnych krewnych.
Nie przeskoczy uroczystości z okazji sto piątej rocznicy i równie nieznośnej jazdy z powrotem do domu.
I, pomyślał Kristoffer, zamykając oczy, przede wszystkim nie przeskoczy rozmowy z matką.
– Rozumiem – rzekła wczoraj wieczorem z głębi pogrążonej w mroku sofy w dużym pokoju, gdy już myślał, że udało mu się niepostrzeżenie dostać do środka. – Rozumiem, że według ciebie to odpowiednia pora, żeby wracać do domu? Jest druga. Chodź tu i chuchnij.
Podszedł i dmuchnął jej w twarz wąskim strumieniem powietrza. W ciemności nie widział jej oczu, a nie skomentowała od razu. Ale nie łudził się.
– Jutro przed południem – powiedziała. – Spodziewam się wyjaśnień. Jestem zmęczona, Kristoffer.
Westchnął. Obrócił się w łóżku i zaczął myśleć o Lindzie Granberg.
To przez Lindę Granberg wypił wczoraj wieczorem sześć piw i kieliszek czerwonego wina oraz wypalił dziesięć papierosów. To przez Lindę w ogóle zdecydował się pójść na tę tak zwaną imprezę u Jensa & Månsa. Jens & Måns byli bliźniakami, chodzili do równoległej ósmej klasy i mieli rodziców niepoczuwających się do odpowiedzialności. Którzy na przykład szli na własną imprezę w mieście i obiecywali, że nie wrócą przed trzecią. Którzy wprawdzie nie kupowali im alkoholu, ale w piwnicy mieli dość pokaźny i dość niekontrolowany zapas.
Była mowa o ośmiu osobach, ale Kristoffer doliczył się co najmniej piętnastu. Ludzie wchodzili i wychodzili. Swoje cztery piwa opróżnił w niecałą godzinę; Erik mówił, że idzie lepiej, jeśli od początku porządnie dawać w palnik – podziałało całkiem nieźle. Wyglądało na to, że Linda nie pozostaje w tyle; odważył się wcisnąć koło niej na kanapę i rozmawiał z nią w sposób, na jaki nigdy wcześniej się nie zdobył. Śmiała się z niego i z nim, a tuż przed jedenastą wzięła go za rękę i powiedziała, że go lubi. Pół godziny i jedno piwo na głowę później zaczęli się całować – to był jego pierwszy raz. Smakowała cudownie: piwem, chipsami, świeżym tytoniem i czymś jeszcze, miękkim, ciepłym i dobrym, po prostu sobą. Samą… jak to się nazywało?… esencją… Lindy Granberg. Kiedy teraz, dziesięć godzin później, leżał w łóżku, przesuwając językiem po podniebieniu, wciąż znajdował resztki tego smaku.
Było to jednak szybko rozpływające się i przykre wspomnienie. Przede wszystkim przykre. Po całowaniu wcinali pizzę rękami prosto z pudełek, jeden z bliźniaków rozdał wszystkim kwaśne wino z kartonu w plastikowych kubeczkach i Lindzie zrobiło się niedobrze. Wstała, zataczając się trochę, i powiedziała, że zaraz wróci. Chwiejnym krokiem udała się tam, gdzie powinna być toaleta, a pół godziny później znalazł ją zupełnie gdzie indziej, śpiącą w ramionach Krillego Lundina z 9B. Wyżebrał od Erika jedno piwo, wypalił jeszcze trzy papierosy i poszedł do domu. Kiedy się głębiej nad tym zastanowił, nie tylko najbliższe cztery dni chciałby wymazać; chętnie pozbyłby się też wczorajszego dnia.
Linda Granberg, fuck you, pomyślał, ale były to tylko puste słowa, a dokładnie rzecz biorąc, właśnie to chciał przecież z nią zrobić. Mówiąc szczerze. Dobrze wiedział, że gdyby tylko trochę lepiej rozegrał swoją partię, to on, a nie Hokej-Krille Lundin, leżałby tam i ją obejmował. Życie jest czasem tak cholernie przypadkowe, ale wiadomo, że piętnastoletni hokeista z ligi juniorów ma tysiąc razy większe szanse niż… no właśnie, kto? Ciepłe kluchy? Megafrajer? Zero, nerd, wielkie nic? Do wyboru, do koloru.
Wzdrygnął się, gdy zobaczył, że w drzwiach stoi matka.
– Jedziemy teraz na małe zakupy. Wstań może i zjedz śniadanie, porozmawiam z tobą po powrocie.
– Jasne – powiedział.
Miało to zabrzmieć dziarsko i życzliwie, ale dźwięk, jaki dobył się z gardła, przypominał bardziej pisk malutkiego zwierzątka, które stanęło na drodze kosiarki do trawy.
– Ustalmy może najpierw, kogo ma ta rozmowa dotyczyć.
– Mnie – odpowiedział Kristoffer, próbując odpowiedzieć na stalowe spojrzenie matki swoim własnym, zielonkawym. Nie za bardzo się to udało.
– Tak, Kristoffer, ciebie – odparła powoli, składając ręce przed sobą na stole.
Byli sami. Godzina wpół do dwunastej. Tata znów poszedł coś załatwić. Henrik wrócił wczoraj późnym wieczorem, po pierwszym wyczerpującym semestrze na uniwersytecie w Uppsali. Jedne i drugie drzwi były zamknięte, buczała zmywarka.
– Słucham.
– Mieliśmy umowę – odparł. – Ja ją złamałem.
– Ach tak?
– Miałem być w domu o dwunastej. Przyszedłem o drugiej.
– Dziesięć po.
– Dziesięć po drugiej.
Pochyliła się trochę w jego stronę. Gdyby tak mnie przytuliła, pomyślał. Już teraz. Wiedział jednak, że to nie nastąpi, dopóki wszystko nie będzie wyjaśnione. A nie wszystko było wyjaśnione. I jeszcze długo nie będzie.
– Nie lubię zadawać pytań, Kristoffer. Chcesz powiedzieć coś więcej?
Wziął głęboki oddech.
– Skłamałem. Już wcześniej.
– Nie rozumiem.
– Wcześniej. Wcale nie miałem zamiaru iść do Jonasa.
Zaznaczyła zdziwienie, o dwa milimetry unosząc brew. Nic jednak nie powiedziała.
– Mówiłem, że mamy z Jonasem oglądać u niego film, ale kłamałem.
– Tak?
– Byłem u bliźniaków.
– Jakich bliźniaków?
Dlaczego cały czas przerywasz pytaniami, skoro nie chcesz ich zadawać? – pomyślał.
– Månsa i Jensa Petterssonów.
– Rozumiem. I dlaczego musiałeś skłamać?
– Jakbym powiedział, tobyście mnie nie puścili.
– Dlaczego mielibyśmy cię nie puścić?
– Dlatego, że to nie… to nie jest dobre miejsce na sobotni wieczór.
– Dlaczego niedobrze jest chodzić do braci Petterssonów w sobotę wieczorem?
– Oni piją… piliśmy. Było dziesięć, piętnaście osób, piliśmy piwo i paliliśmy. Nie wiem, dlaczego tam poszedłem, to było beznadziejne.
Kiwnęła głową, widział, że sprawił jej dużą przykrość.
– Nie bardzo rozumiem. To po co poszedłeś? Jakiś powód musiałeś mieć.
– Nie wiem.
– Nie wiesz, dlaczego coś robisz, Kristoffer? To poważna sprawa.
Wyglądała teraz na zmartwioną, autentycznie zmartwioną. No przytul mnie, do kurwy nędzy, pomyślał. I tak nigdy nie spełnię twoich oczekiwań. Przytul mnie i olejmy sprawę.
– Chciałem tylko spróbować… tak mi się wydaje.
– Czego spróbować?
– Jak to jest.
– Co?
– Pić i palić, do kurwy nędzy! Skończ już, nie widzisz, że nie mogę…
Płacz i zrezygnowanie wezbrały w nim gwałtowniej i szybciej, niż się spodziewał; w pewnym sensie był z tego zadowolony. Przyjemnie było móc się poddać. Skulił się nad stołem z twarzą wtuloną w rękaw i płakał. Ona się jednak nie poruszyła i nic nie powiedziała. Po minucie czy dwóch uspokoił się, wstał i poszedł urwać znad zlewu jakieś pół metra papierowego ręcznika. Wydmuchał nos i wrócił do stołu.
Siedzieli jeszcze przez chwilę w ciszy i pomału dotarło do niego, że naprawdę nie zamierza go przytulić.
– Kristoffer, chcę, żebyś opowiedział to samo tacie – powiedziała. – I chciałabym wiedzieć, czy zamierzasz dalej nas okłamywać, czy jednak możemy na tobie polegać. Może od teraz wolisz przebywać więcej w towarzystwie braci Petterssonów? Jesteśmy twoją rodziną, tata, ja i Henrik, ale jeżeli wolałbyś…
– Nie, ja… – chciał przerwać, ale to ona przerwała jemu.
– Nie teraz – powiedziała. – Wejście na drogę prawdy lub kłamstwa to ważna decyzja. Najlepiej zastanów się nad tym przez kilka dni.
Wstała i zostawiła go samego.
Nie, pomyślał, nie dotknęła mnie ani razu. Nawet nie pogładziła po plecach.
Zaczęło nagle w nim wzbierać jakieś osłupienie, równie nowe, co paraliżujące. Poczekał chwilę, po czym wybiegł z kuchni i wbiegł po schodach do swojego pokoju. Usłyszał, że po drugiej stronie cienkiej ściany obudził się Henrik; rzucił się na łóżko i zaczął bezgłośnie modlić się o to, żeby starszy brat zdecydował się wziąć prysznic, zanim przyjdzie się z nim przywitać.
Wymieniliby mnie, gdyby mogli, pomyślał Kristoffer Grundt. Tak, dawno już wymieniliby mnie na kogoś innego.
Leif Grundt przytulił syna trochę jakby od niechcenia. Po krótkiej rozmowie, którą z nim odbył, zanim siedli do kolacji, po raz kolejny doszedł do wniosku, że on i jego żona dosyć się od siebie różnią.
Delikatnie mówiąc. Ebba to znakomitość i zagadka, tak ją definiował, a do tego zagadka, na której rozwiązanie już dawno stracił nadzieję. Bezpowrotnie. W przypadku alkoholowo-tytoniowego debiutu Kristoffera – jeżeli naprawdę można tu mówić o debiucie, jak uparcie i wytrwale utrzymywał – dla żony liczyło się kłamstwo. Wprowadzenie w błąd, rozmyślne złamanie umowy. Jeśli chodzi o Leifa, miał dokładnie odwrotne zdanie. Jeśli chłopak chciał pić i palić, to, na miły Bóg, nie mógł chyba powiedzieć tego wcześniej rodzicom? Można się dorobić marskości wątroby od alkoholu i raka płuc od papierosów, ale nikt chyba jeszcze nie umarł od małego kłamstwa?
Lepszy trzeźwy kłamca niż prawdomówny alkoholik, pomyślał Leif Grundt. Gdyby miał wybierać przyszłość swoim dzieciom. Wiedział jednak, że nigdy nie będzie mu to dane.
Temu, że jego stosunek do kłamstwa jako takiego był cokolwiek wątpliwy, nie sposób zaprzeczyć. Trochę wyolbrzymiając, czego także nie zamierzał robić, zwłaszcza przy żonie, można by stwierdzić, że całe istnienie rodziny Grundtów opiera się na kłamstwie. O tak, właśnie poważnej i wspaniałej mistyfikacji chłopcy w ogóle zawdzięczają przyjście na świat.
Gdyby Leif Grundt trzymał się prawdy, nigdy nie dobrałby się ich matce do majtek. Ale do rzeczy. Myśl, że Ebba Hermansson pozwoli pracownikowi działu mięsnego w spółdzielni Konsum odebrać sobie drogocenne dziewictwo, była równie nieprawdopodobna jak to, że… że jego jąkający się przyrodni brat Henry ożeni się z Pamelą Anderson. Leif to wiedział, Ebba też. Równie dobrze wiedział, że ona do tego psychologicznego faktu się nie przyzna, nawet gdyby ją postawić przed plutonem egzekucyjnym. Kiedy wiosną 1985 roku na balu studenckim w Uppsali (wszedł dzięki sfałszowanej legitymacji) zdecydował się wystąpić jako student prawa Leif von Grundt, ta właśnie nobilitująca tożsamość, nie zaś jego na wskroś prozaiczna fujarka z Konsumu koło drugiej w nocy na stancji u Ebby, załatwiła mu wstęp na jej dziewicze mokradła. O tak.
– Kłamałeś – stwierdziła dwa miesiące później, kiedy wynikłej z tego ciąży nie sposób już było dłużej kwestionować.
– Tak – przyznał się. – Chciałem cię mieć, a to był jedyny sposób, żeby cię zdobyć.
– Jesteś niesprawiedliwy – odparła. – Doceniłabym twoją szczerość.
– Bardzo możliwe – powiedział. – Ale nie na twoim docenieniu mi zależało.
– I tak bym ci się oddała.
– Wątpię – odparł Leif Grundt. – Naprawdę bardzo wątpię. Co chcesz zrobić?
– Zrobić? – zapytała Ebba Hermansson. – Zamierzam wyjść za ciebie i urodzić dziecko, rzecz jasna.
I na tym stanęło.
Kosztowało ją to rok przerwy w studiach medycznych, nie więcej. Maksymalne wykorzystanie urlopu ojcowskiego było niemalże obowiązkiem, jeśli pracowało się w Konsumie w połowie lat osiemdziesiątych. A kiedy pięć lat później na świat przyszedł Kristoffer, był to jak najbardziej zaplanowany krok przed zbliżającą się dwuletnią praktyką lekarską Ebby. Jak na zawołanie pojawiła się też wyczekiwana koniunkcja: szpital w Sundsvall i jakby stworzona z myślą o nim posada kierownika Konsumu przy Ymergatan w tym samym mieście. Pomału udało się również załatwić specjalizację – a na to, że różne sprawy naprawdę można połączyć, Ebba Hermansson Grundt była żywym dowodem, kiedy jako trzydziestoośmioletnia matka dwójki dzieci objęła w rzeczonym szpitalu posadę ordynatora oddziału chirurgii naczyniowej. Swego diabeł nie ruszy, za dwa dni skończy czterdziestkę.
Tak myślał Leif Grundt, uśmiechając się krzywo w duchu. Szczerość kontra kłamstwo to bardziej skomplikowana sprawa, niż się ludziom na ogół wydaje – tę prawdę głęboko w sobie pielęgnował. W swego rodzaju magazynie mądrości życiowej, można by tak rzec, do którego wprawdzie co jakiś czas zaglądał, lecz coraz rzadziej zapraszał tam żonę. Bo, co tu gadać, nie było powodu.
Chociaż z drugiej strony gówniarz zaczął pić i palić – jasne, że należy mu się nagana. Powinien się wstydzić, czuć naprawdę źle i tyle.
Zadowolony z tego prostego wniosku Leif Grundt usiadł do stołu razem z synami i żoną. Był niedzielny wieczór, na świecie na dobrą sprawę żyło się dobrze. Jutro podróż do Kymlinge i trzy dni istnego piekła, wiedział o tym, ale jutro to jutro i nie warto teraz mysleć o przyszłych udrękach.
Już przy pierwszym, trochę krępującym spotkaniu tydzień po skandalu Robert Hermansson wyznał swojemu terapeucie, że ma myśli samobójcze.
Była to jednak odpowiedź na bezpośrednie pytanie; czuł, że ten nieśmiały szczurowaty mężczyzna w przyciemnianych okularach chce, by tak powiedział. Oczekiwano od niego myśli samobójczych, powiedział więc, że tak, oczywiście, po tym, co się stało, myślał o tym wielokrotnie.
Także przed samym sobą przyznawał, że byłoby to całkiem logiczne zakończenie całego tego szajsu, że wspaniale byłoby nie przewracać się już z boku na bok każdej nocy, przypominając sobie swoje żałosne, zmarnowane życie. Wspaniale byłoby nie budzić się więcej przed południem, spoconym ze strachu przed kolejnym dniem bez znaczenia.
A pogardę dla samego siebie móc wreszcie kopnąć w dupę, myślał. Zrobić krok nad przepaścią i zniknąć. Nikt, ani jedna osoba nie miałaby wrażenia, że jest w tym cokolwiek dziwnego, gdyby Robert Hermansson odebrał sobie życie.
Niemniej czuł, że tak by się nie stało. Jak zwykle zabrakłoby mu siły. Co zrobić z życiem, które jeszcze miał przed sobą – nie wiedział; pewnie chodziło o to, żeby przetrzymać najbliższy miesiąc, a potem wyjechać za granicę. Był na zwolnieniu do 26 grudnia, na zastępstwie w gazecie miał pozostać do końca roku, a nie łudził się, że w styczniu będą go chcieli zatrudnić na dłużej.
Jakieś pomniejsze wydawnictwo odezwało się z propozycją wydania „jego wersji” w formie książkowej, obiecywali zaliczkę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy koron i profesjonalnego ghostwritera. Wyjaśnił, że w żadnym wypadku nie potrzebuje ghostwritera, i prosił o czas do namysłu. Może powinien skorzystać z propozycji? Czemu nie? Mógłby wziąć pieniądze, pojechać na Wyspy Kanaryjskie, do Tajlandii czy cholera wie gdzie. Nie, nie znów Tajlandia. Ale wylegiwać się dwa miesiące na leżaku z rękopisem swojej starej powieści i w końcu dopiąć ją na ostatni guzik… Człowiek bez psa. Może by to wzięli? Może tak naprawdę to gówniane wydawnictwo nie było zainteresowane jego wersją wydarzeń na wyspie, a samym jego nazwiskiem. Robi Sam-Se-Robi Hermansson.
A nawet jeśli potem by odrzucili, to czy nie ucieczki właśnie potrzebował? Pracy w skupieniu. Odosobnienia i dobrej pogody. Siedem lat minęło, odkąd ostatni raz przeglądał Człowieka bez psa, może właśnie takiej przerwy i takiej sytuacji było mu trzeba, żeby doszlifować tekst i wydać powieść. W końcu. Cztery największe krajowe wydawnictwa dostały go do oceny, Bonniers w dwóch turach; Robert miał okazję przeczytać opinie trzech recenzentów i rozmawiał z dwoma wydawcami. Zwłaszcza człowiek z Albert Bonniers Förlag zrobił mu nadzieję. Niemal nachalnie prosił go, by przejrzał te sześćset pięćdziesiąt stron, wyciął przynajmniej sto pięćdziesiąt i dał znać. W zasadzie byli chętni, by książkę wydać, nie ulegało wątpliwości.
Ale wtedy, we wrześniu 1999 roku, kiedy Seikka wyjawiła swoje zamiary, nie był w stanie. Nie potrafił siąść i ponownie dłubać w metaforach. Kto by potrafił? Miał na koncie dwa tomy wierszy. Kamienne drzewo z 1991 i Przypadki handlarza owoców z 1993 roku. Oba zebrały przyzwoite recenzje; pisano, że poszukuje własnego głosu; wziął udział w czterech spotkaniach autorskich i jednym festiwalu poezji.
Nie, dlaczego Robert Hermansson miałby się wieszać? Istniała jeszcze nadzieja.
Czy przynajmniej możliwość ucieczki, o której myślał przed chwilą. Więcej nie żądał.
Nigdy nie żądał wiele od życia. Życie wymagało od niego więcej niż on od życia, czyż nie tak było? O dwunastej w niedzielę 18 grudnia jeszcze nie wstał z łóżka, rozwiązał pół krzyżówki w piątkowym „Svenska Dagbladet” i ze trzy razy przysnął. Możliwość ucieczki, pomyślał. Symbol mojego życia?
Prawdopodobnie tak można było na to spojrzeć. Nigdy nie musiał niczego znosić, a gdyby nawet się nauczył, to coś nie zniosłoby jego. Miał trzydzieści pięć lat i zajmował się w życiu jednym – poszukiwaniem czegoś innego. Tak, do cholery, pomyślał, odwracając poduszkę, gdy dorastało się w cieniu Ebby, tęskni się za słońcem.
Przeżuwał tę myśl wiele razy i już dawno straciła słodki smak. Pewne rzeczy można zrzucać na rodzinę i starszą siostrę, ale nie bez końca. Człowiek może być ofiarą zewnętrznych okoliczności, ale chyba nie przez całe życie, zwłaszcza jeśli należy się do szwedzkiej klasy średniej końca dwudziestego wieku. Robiąc przegląd historii i geografii, trudno było znaleźć ludzi mających równie wielkie możliwości decydowania o własnym życiu, co Ebba, Robert i Kristina Hermanssonowie. Był to – mówiąc językiem taty, Karla-Erika – niezbity fakt.
A ściślej mówiąc, to przecież, od czasu gdy stał się kowalem własnego losu, wszystko zaczęło iść nie tak. We właściwym terminie zdał maturę w klasie o profilu biologiczno-chemicznym, w liceum w rodzinnym Kymlinge. Był rok 1988. Nawet jeśli nie był najlepszy w klasie, oceny miał bez wątpienia chlubne. Nie na poziomie tych, z którymi kilka lat wcześniej skończyła szkołę Ebba, ale też nikt tego nie wymagał. Tej samej jesieni poszedł do woja, gdzie przez dziesięć miesięcy hartował się na mężczyznę jako dowódca grupy pancernej w Strägnäs. Nienawidził każdego dnia. Każdej minuty. W 1989 roku przeniósł się do Lund i zaczął studiować.
Nauki humanistyczne. Ojciec odradzał, starsza siostra odradzała, ale on się uparł. Poznał Madeleine – była ładna, odważna i trzymała jego stronę. Uczyli się filozofii i pieprzyli się. Uczyli się historii idei i pieprzyli się. Pili czerwone wino, popalali hasz, uczyli się literaturoznawstwa i pieprzyli się. Próbowali amfetaminy, ale w porę odstawili, uczyli się historii sztuki, pieprzyli się, wydali dwa tomiki wierszy (Robert), a jeden im odrzucono (Madeleine). Uczyli się filmoznawstwa, usłyszeli odmowę wydania sześćsetpięćdziesięciostronicowej powieści (Robert), pieprzyli się, zaszli w ciążę (Madeleine), skończyli z haszem, ale i tak w trzecim miesiącu poronili, a potem mieli: a) zespół lęku napadowego (Madeleine), b) dosyć Roberta (Madeleine), na złamanie karku zorganizowali przeprowadzkę do rodziców do Växjö (Madeleine). Patrzyli bezczynnie, jak wszystko wokół się wali (Robert).
I przed komisją stypendialną, i przed rodziną udało mu się w jakiś sposób podtrzymać iluzję, że naprawdę studiuje, ale po odejściu Madeleine było finito. Miał dwadzieścia cztery lata, od dyplomu dzieliły go setki kilometrów. Miał do spłacenia ponad trzysta pięćdziesiąt tysięcy koron państwowej pożyczki i nadużywał alkoholu. Jego piękna i odważna narzeczona zostawiła go, a oba wychwalane tomiki wierszy sprzedały się w łącznej liczbie stu dwunastu egzemplarzy. Był najwyższy czas na interwencję rodziny.
Do jesieni 1994 roku wszystko było rozwiązane (oprócz pożyczki na studia, która chyba miała go prześladować nawet w grobie). Przy pomocy męża siostry – zatrudnionego w spółdzielni nudziarza z Medelpad – udało się wyczarować stosunkowo dobrze płatną posadę w biurze okręgowym w Jönköpingu. Papierkowa robota plus trzy, cztery wyjazdy w miesiącu do różnych sklepów spółdzielni Konsum w północnej Smålandii i Västergötlandii. Robert ugiął się i na to przystał. Duma do kieszeni, a artystyczna dusza na wewnętrzną emigrację – nie było wyboru. W pierwszym tygodniu września przeniósł się do trzypokojowego mieszkania z jako takim widokiem na jezioro Vättern, a w trzecią sobotę wieczorem, w trzecim (i ostatnim) pubie w mieście poznał Seikkę. Pracowała w przedszkolu i chodziła na wieczorowe zajęcia twórcze w różnych stowarzyszeniach oświatowych. Była to twórczość różnego rodzaju, od aromaterapii po feministyczne szkicowanie aktów i transcendentalną samoobronę. W grudniu zamieszkali razem, a w listopadzie 1995 roku urodziła im się córka Lena-Sofie.
Mniej więcej w tym samym czasie Robert zaczął biegać, inaczej wewnętrzne napięcie rozsadziłoby go. Z początku dziesięć, dwanaście kilometrów co wieczór, potem coraz dłuższe odcinki. W 1996 roku pobiegł w trzech maratonach z czasem poniżej 2.50 (z wyjątkiem ostatniego, kiedy musiał skończyć niecałe dwa kilometry przed metą z powodu kłopotów żołądkowych, ale czas miał w granicach 2.46 i pół). Zapisał się do klubu lekkoatletycznego Vindarnas IF, i odkrył, że ma prawdziwy talent do biegów długodystansowych. Swoje pierwsze pięć kilometrów przebiegł w zwykłych zawodach klubowych i wygrał z przewagą trzystu metrów. Nawiązał kontakt listowny ze znanym fizjologiem sportu, który wyjaśnił mu, że długodystansowcy często osiągają szczyt swoich możliwości po trzydziestce i z poważnym treningiem można spokojnie zaczekać do dwudziestego piątego roku życia. Robert miał dwadzieścia sześć lat, pamiętał Evy Palm.
Najbliższe trzy sezony miały więc stać się czasem jego wielkości. W 1997 roku został mistrzem okręgu na pięć i dziesięć tysięcy metrów, ale dopiero kiedy bez przygotowania technicznego wystartował na stadionie w Malmö w biegu z przeszkodami na trzy tysiące metrów, znalazł swoją dyscyplinę. Był trzeci, po biegaczu reprezentacji i utytułowanym Polaku, ze znakomitym czasem 8.58.6.
Lena-Sofie urosła i poszła do przedszkola, Seikka zapisywała się na nowe kursy. Zaniedbywał je, przeszedł na pół etatu, żeby mieć czas na treningi. Kochali się raz w miesiącu. Na święta pojechali do teściów do Lappeenranty w Finlandii. Robert wdał się w bójkę ze szwagrem i nabawił czterocentymetrowej blizny pod lewym uchem. W 1998 roku po raz pierwszy wystąpił w zawodach lekkoatletycznych Finnkampen. Czwarte miejsce i drugi czas w reprezentacji Szwecji – 8.42.5. Swój rekord życiowy na mistrzostwach Szwecji w Umeå poprawił na 8.33.2, zdobywając srebrny medal. Seikka i Robert kochali się raz na kwartał. Teściowie, korzystając z urlopu, przyjechali na tydzień z wizytą do Jönköpingu. Obeszło się bez bójek i innych zgrzytów. W czasie świąt u Rosemarie i Karla-Erika przy Allvädersgatan w Kymlinge Lena-Sofie ugryzła dziadka w wargę aż do krwi.
Rok 1999 był ostatnim rokiem dla Roberta jako lekkoatlety. Nie udało mu się wyśrubować rekordu życiowego; próbował, ale co jakiś czas dawało mu się we znaki ścięgno Achillesa, choć i tak powtórzył czwarte miejsce w Finnkampen, tym razem na wyjeździe, na stadionie olimpijskim w Helsingfors. Teściowie też byli i oglądali. Na ostatnim zakręcie i finiszu Robert walczył łeb w łeb z fińskim biegaczem o trzecie miejsce, ale na ostatnich metrach poddał się. Pierwsze, drugie i trzecie miejsce zajęli Finowie. Zawody były w sierpniu, z Seikką kochali się ostatnio w kwietniu i kiedy wrócił do trzypokojowego mieszkania z widokiem na jezioro Vättern, okazało się, że opróżniła je z siebie, córki i całego kobiecego dobytku. Na stole w kuchni leżała kartka; napisała, że już go nie kocha, że wcale go nie obchodziła ani ona, ani Lena-Sofie, że wraca do domu do Finlandii i nie chce go więcej widzieć.
Robert uznał, że każde słowo trafia w sedno, i zdecydował, że da za wygraną. Jednak trzy razy wybierał numer do teściów, ale też trzy razy odkładał słuchawkę, gdy tylko usłyszał sygnał.
Wydarzyło się to późnym wieczorem w niedzielę 29 sierpnia 1999 roku, a w poniedziałek zadzwonił tamten życzliwy wydawca z Albert Bonniers Förlag i zachęcał go do zabrania się do Człowieka bez psa na poważnie. Robert rzeczywiście siedział nad opasłym rękopisem kilka godzin w poniedziałek i wtorek wieczorem, ale potem poczuł, jak wewnętrzna pustka paraliżuje w nim wszystkie artystyczne wysiłki. Wrzucił sześćset pięćdziesiąt stron do bordowej skrzyni z metalowymi okuciami, gdzie przeleżały aż do grudnia 2005 roku.
Popracował jeszcze dwa tygodnie w biurze okręgowym, a pod koniec września cały dobytek i wszystko, co nie zmieściło się do jednego plecaka, oddał na przechowanie i przeniósł się do Australii.
Dzwonek telefonu przerwał Robertowi analizę życia. Dzwoniła matka. Powiedziała, że ojciec chce wiedzieć, kiedy przyjedzie.
– A ty nie chcesz wiedzieć? – zapytał.
– Oczywiście, Robercie. Nie łap mnie za słówka – odparła Rosemarie Wunderlich Hermansson.
– Dobra, mamo. Jutro wieczorem. Muszę parę rzeczy załatwić, ale koło drugiej, trzeciej wyjadę.
– Robert?
– Tak.
– Jak ty się właściwie czujesz?
– Jest, jak jest.
– Naprawdę nie chcę…
Nie dokończyła zdania, a on nie wypełnił ciszy.
– Wiem, mamo. No to do zobaczenia jutro wieczorem.
– Robert, czekamy na ciebie. Jedź ostrożnie. Masz zimowe opony, prawda?
– Tak, mamo. Pa, mamo.
– Pa, synku.
Wstał z łóżka. Było piętnaście po dwunastej. Stanął przy oknie i wyjrzał na miasto; zaczął padać śnieg, po raz pierwszy tej zimy.
Pomyślał o matce.
Pomyślał o Jeanette. Nie, nie pomyślał. Spróbował ją sobie wyobrazić.
Zadzwoniła tydzień wcześniej. W zeszłą sobotę.
– Na pewno mnie nie pamiętasz – powiedziała.
– Nie za bardzo – zgodził się Robert.
– Jestem od ciebie trochę młodsza. Ale chodziliśmy do tej samej szkoły. W Malmen i do liceum. Byłam kilka klas niżej od ciebie.
– Rozumiem – odparł Robert.
– Pewnie się zastanawiasz, po co dzwonię.
– Mhm – odparł.
– Widziałam ten program.
– Wiele osób go widziało.
– Jasne. Ale ja po prostu… ech, nie wiem, jak mam to powiedzieć. Lubię cię, Robert.
– Dzięki.
Chciał w tym momencie odłożyć słuchawkę, ale w jej głosie było coś, co mu się spodobało. Był trochę schrypnięty i na swój sposób poważny. Nie brzmiała jak idiotka, nawet jeśli to, co do tej pory powiedziała, mogło na to wskazywać.
– Prawda jest taka, że zawsze cię lubiłam. Należałeś do tej małej grupki chłopaków, którzy mają w sobie coś wyjątkowego. Gdybyś tylko wiedział, jak często się o tobie myślało w wieku nastu lat. A…
– Tak?
– A ty nawet nie wiesz, kim ja jestem. Trochę to niesprawiedliwe.
– Przykro mi.
– Nie powinno ci być przykro. Przecież w tym wieku najchętniej przebywa się z własną klasą. Nie patrzy się, że tak powiem, w dół, tak już jest.
Znowu pauza, z której mógł skorzystać, pożegnać się i odłożyć słuchawkę. Wyglądało, jakby naprawdę chciała dać mu tę szansę.
– Hmm, dlaczego właściwie dzwonisz?
– Wybacz. Widziałam ten program i rozumiem, że porządnie za niego oberwałeś po dupie.
– No raczej.
– Więc pomyślałam, że może chciałbyś wiedzieć, że są tacy, którzy nadal cię lubią. Pewność siebie, te sprawy.
– Dzięki, ale…
– No i słyszałam, że może wpadniesz do domu. Twój ojciec i siostra obchodzą przecież urodziny. Nie wiem, czy wiesz, ale twój tata był moim wychowawcą. Więc pomyślałam, że skoro będziesz tu kilka dni…
– Hmm – odparł Robert.
– To tylko propozycja. Ale ja od pół roku jestem sama. Chętnie bym się z tobą napiła wina i pogadała o życiu. Mieszkam przy Fabriksgatan, jeśli pamiętasz, gdzie to jest.
– Chyba tak.
– Żadnych dzieciaków, nawet kota nie mam. Mogłabym dać ci mój numer? Zadzwonisz, jak będziesz miał ochotę. Poza tym może fajnie będzie oderwać się na chwilę od rodziny?
– Poczekaj, skoczę po długopis – powiedział Robert Hermansson.
Nazywa się Andersson, zdradziła to, zanim zakończyli rozmowę.
Jeanette Andersson?
Nie, nie był w stanie wyłowić jej z pamięci. Gdyby mógł spojrzeć na szkolne zdjęcie, pewnie by ją rozpoznał, ale starych albumów ze szkolnymi zdjęciami nie miał. Robert Hermansson nie był człowiekiem, który przechowywałby tego rodzaju relikty.
Kiedy jednak parę dni później zadzwoniła wieczorem mama i od nowa zaczęła Robertowi marudzić, że musi przyjechać na sto piąte urodziny, to Jeanette Andersson stała się języczkiem u wagi. Nie było jednak tak źle, by nie mógł się do tego przyznać.
Ale tylko od biedy i tylko przed samym sobą. Może właśnie tak to sobie wymyśliła. Nie oprze się pokusie, żeby pójść do obcej kobiety, zadzwonić do drzwi i wejść do środka.
Oczywiście, mamusiu. Przyjadę.
Opony z kolcami? Robert Hermansson?
Lata w Australii były lepsze i gorsze. Przez pierwszy sezon włóczył się po Wschodnim Wybrzeżu i pracował w niezliczonych obiektach turystycznych. Kelner, kucharz, recepcjonista, steward, opiekun zwierząt (chorych koali, które osiemnaście godzin na dobę spały, a jadły i fajdały pozostałe sześć). Byron Bay. Noosa Head. Arlie Beach. Kierownik kręgielni w Melbourne. Żadna praca nie trwała dłużej niż kilka tygodni. Początek nowego tysiąclecia świętował w pubie irlandzkim w Sydney, także w Sydney poznał Paulę i rozpoczął trzeci (i ostatni?) dłuższy związek w życiu.
Paula była Brytyjką i, tak jak Robert, w pewnym sensie na uchodźstwie. Uciekła od brutalnego męża alkoholika. Była w Sydney dwa miesiące, kiedy poznała Roberta; mieszkała kątem u siostry i jej męża, lekarzy. Ze sobą przywiozła z Anglii córkę Judith, lat cztery i pół. Paula, Judith i Robert zamieszkali razem w maju 2000 roku, po niespełna półrocznej znajomości. Jednocześnie przenieśli się na przeciwległy brzeg ogromnego kontynentu i osiedli na stałe w Perth.
Kochał ją. Nie jest jasne, jak to właściwie było z Madeleine i Seikką, sięgając myślami wstecz, mógł jednak przysiąc, że Paulę kochał. Miała to łagodne i wyrozumiałe usposobienie, które kobieta musi mieć, żeby móc mieszkać przez sześć lat z alkoholikiem. Robert rozumiał, że tego usposobienia nie należy wykorzystywać. Było tak, jakby razem dorastali, poza tym była ładna. Zwłaszcza jak na Brytyjkę. Tak, Paulę kochał.
Judith też. Własnej córki, Leny-Sofie, która miała pięć lat, kiedy poznał Paulę, nie widział od bardzo dawna; Seikka co dwa, trzy miesiące wysyłała maila, odpowiadał przyjaźnie, a w portfelu miał dwa zdjęcia. Oczywiście w jakiejś mierze Judith stała się swego rodzaju namiastką i pocieszeniem.
Powinno było się udać, pomyślał Robert, włączając ekspres ciśnieniowy. Z Paulą i Judith powinno było się udać.
Jego trzecia (i ostatnia?) poważniejsza próba bycia z kobietą także spełzła na niczym, nie z powodu jego własnych niedoskonałości. Przeciwnie, to obosieczny miecz złej i nagłej śmierci oraz złej i nagłej religijności sprawił, że Paula i Judith go zostawiły. Przerażające sprzysiężenie nieszczęśliwych okoliczności, dokładnie rzecz biorąc. W kwietniu 2003 roku, po trzech szczęśliwych latach (tak właśnie o nich myślał i to wielkimi literami: Moje Szczęśliwe Lata), przyszła bowiem wiadomość z Anglii, że ojciec Pauli zginął pod kołami tira. Paula pojechała z siostrą i Judith do Birmingham, żeby być na pogrzebie i przez kilka tygodni wspierać matkę. Robert spodziewał się ich powrotu 28 kwietnia. Potem spodziewał się go 5 maja, a potem 12. Jedenastego przyszedł jednak długi mail, w którym Paula wyjaśniała, że stało się coś nieprawdopodobnego – niegdysiejszy damski bokser i pijak odnalazł wiarę i przemienił się w odpowiedzialnego i dobrego człowieka. Koniec końców to Geoffrey był prawdziwym ojcem Judith, a ona w czasie tych tygodni w ojczyźnie na nowo odkryła swoje uczucia do niego. Poza tym matka załamała się po nagłym odejściu ojca i zostawiać ją samą byłoby nie w porządku.
Robert złożył wypowiedzenie w firmie informatycznej, w której pracował przez ostatnie osiemnaście miesięcy, przeniósł się na drugi koniec kontynentu i ponad pół roku spędził na Manly Beach koło Sydney. Kiedy lato na antypodach zaczęło chylić się ku jesieni, wrócił do Szwecji. Wylądował na lotnisku Arlanda 15 marca 2004 roku, zadzwonił do młodszej siostry i zapytał, czy mógłby się u niej zatrzymać.
– Dlaczego nie zadzwonisz do Ebby? – zapytała Kristina.
– No, nie bądź głupia – odparł Robert.
– Na jak długo?
– Dopóki czegoś nie znajdę. Najwyżej kilka tygodni.
– Zdajesz sobie sprawę, że niedługo rodzę?
– Jeśli to zbyt duży kłopot, to coś wymyślę.
– Niech ci będzie, ciołku cholerny – odparła Kristina.
Mieszkał u Kristiny i Jakoba (i Kelvina, który urodził się w pierwszym tygodniu maja) w ich domu na Gamla Enskede do połowy czerwca, kiedy to mógł przenieść się na Kungsholmen do dwupokojowego mieszkania, które nadal wynajmował z drugiej ręki. Jednocześnie zaczął pracować jako barman i doszedł do wniosku, że jego życie jest jak trzcina na wietrze.
Czy też jak owad przy żarówce. Podleci za blisko i się odbija, za blisko i się odbija.
Za blisko i się spala? Za blisko czego?
Mniej więcej tak to się odbyło – choć siedział w innej knajpie i pracował już dorywczo jako kolporter darmowej gazety „Metro” – kiedy w maju 2005 roku przeczytał ogłoszenie w „Aftonbladet” i zgłosił się do programu Więźniowie Koh Fuk – najgorsza ze wszystkich decyzji jego życia.
Przynajmniej mam ekspres ciśnieniowy, pomyślał, odmierzając kawę na kolejną filiżankę. Większość ludzi takiego nie ma.
Uniknął zagłębiania się w kolejną analizę traumatycznego październikowo-listopadowego wiru wydarzeń, ponieważ zadzwonił telefon.
– Jak ty się właściwie czujesz?
Identyczne pytanie zadała wcześniej matka, udzielił więc identycznej odpowiedzi.
– Jest, jak jest.
– Nie chcesz jechać z nami? Wiesz, że mamy miejsce.
– Nie, dzięki. Sam pojadę. Muszę przed wyjazdem załatwić parę rzeczy.
– Ja myślę.
Co chciała przez to powiedzieć? Czyżby były sprawy, które powinien załatwić? I wszyscy o tym wiedzieli, tylko on był ślepy?
– No dobra – zakończył. – Do zobaczenia jutro wieczorem.
– Robert?
– Tak?
– Nic, to już jak się spotkamy.
– Okej. Na razie.
– Na razie. Cześć.
– Cześć.
Więc to tego się spodziewają – przyszło mu nagle do głowy, kiedy odłożył słuchawkę. Że się zabiję. Wszyscy. Max z gazety. Mój terapeuta; dlatego chce, żeby mu płacić po każdym spotkaniu. Nawet moja siostra.
Jakob Willnius podciągnął żaluzje w barku i wyjął butelkę whisky laphroaigh.
– Napijesz się?
– Kelvin śpi?
– Jak suseł.
– Tylko centymetr. O co chodziło z Jeffersonem?
Kristina odchyliła się do tyłu na wielkiej, wygiętej jak banan sofie Fogia i próbowała rozstrzygnąć, czy jest zła, czy tylko zmęczona. Czy też może chodzi o pewnego rodzaju oczekiwanie na wielką złość. Psychiczne ładowanie baterii przed cichym konfliktem, który nieuchronnie naznaczy najbliższe dni. Nie wolno mi o tym myśleć. To śmieszne i niegodne, zostawiam tu duszę i będę tańczyć jak mi zagrają. Jestem dorosła, a to przecież jednorazowe wydarzenie.
Jakob postawił na stole dwie szklaneczki i usiadł koło niej.
– Dzwonił z Oslo.
– Jefferson?
– Tak. Tak czy inaczej, zdąży przyjechać do Sztokholmu. Byłoby świetnie, gdyby udało mi się z nim spotkać przed świętami, choć na kilka godzin.
Złość na krótką sekundę stała się realna.
– Co ty chcesz powiedzieć?
Jakob przyglądał się jej, kręcąc szklanką. Nieprzenikniony jak kot, gdy ogląda telegazetę, pomyślała. Jak zwykle. W jego uśmiechu nie było ironii, usta miał wygięte identycznie jak sofa, wyrachowanie nie kryło się w jego jasnozielonych oczach, w których kiedyś chciała się utopić; no i oczywiście ten pozorny brak oporu, który sprawiał, że tak trudno było zdobyć nad nim przewagę. I który spowodował, że… odwróciła wzrok i pogrążyła się w myślach… że plan działania przed zbliżającym się konfliktem znajdował się tylko i wyłącznie w niej samej. To było niesprawiedliwe, mocno niesprawiedliwe; cztery lata temu dała się złapać na tę prymitywną elastyczność, czy jak to cholerstwo nazwać, a teraz przez głowę, nie pierwszy raz, przemknęła jej paradoksalna myśl, że ze względu na te same cechy kiedyś go zostawi. Bardziej nadawałbyś się do filmu, Jakobie Willniusie, pomyślała. O wiele bardziej.
– Zdrowie, Kristino – powiedział. – Więc chcę powiedzieć, że skoro Amerykanie są gotowi zainwestować dziesięć milionów w projekt Samson, głupio byłoby to zaprzepaścić tylko z powodu obmierzłej rodzinnej kolacji w Kymlinge. Mówiąc „obmierzła”, cytuję dobrze poinformowanego i statecznego opiniodawcę, ja może nie…
– Rozumiem. A kiedy ten cały Jefferson ma przyjechać?
– We wtorek wieczorem. W środę w porze obiadowej leci do Paryża. Ale spotkanie przy śniadaniu byłoby do pomyślenia.
– Do pomyślenia? W domu będziemy najwcześniej w środę wieczorem.
– Niewątpliwie.
Przestał na nią patrzeć, zaczął za to przyglądać się swoim paznokciom – liczył je, czy jak?
– Kristino, wiesz, że na pewno stawię się na ten spektakl, ale z tego, co rozumiem, mógłbym wyjechać we wtorek wieczorem. Albo w nocy. Ty i Kelvin możecie wrócić pociągiem albo zabrać się z Robertem. Podobno i tak wraca jakoś w środę… tak w ogóle fajnie, że mimo wszystko przyjeżdża.
Fajnie? – pomyślała. Co, do cholery, jest fajnego w Robercie? Pijąc whisky, żałowała, że nie poprosiła o dwa centymetry. Albo cztery.
– O ile dobrze zrozumiałem – ciągnął Jakob – nie chodzi o to, żebyśmy tam siedzieli całą noc. Przecież mieszkamy w hotelu, nie muszą nawet wiedzieć, że urwę się trochę wcześniej. Jak myślisz?
Wzięła głęboki oddech.
– Skoro ten Jefferson jest taki ważny i skoro już zdecydowałeś, nie musisz się tu ze mną naradzać, Jakob.
Dała mu sekundową szansę na protest, ale popijał tylko whisky i kiwał głową z zaciekawieniem.
– A skąd ja mam wiedzieć, co oni zaplanowali? To czterdzieste urodziny mojej siostry i sześćdziesiąte piąte ojca. Po raz pierwszy spotkasz całą rodzinę razem i pewnie też po raz ostatni, przecież chcą sprzedać dom i przenieść się na Wybrzeże Sklerotyków. Rodzina jest skompromitowana, ojciec całe swoje życie starał się być jakimś drobnomieszczańskim filarem, morowym chłopem, a tu jego jedyny syn wali konia w telewizji… Nie, ja nie wiem, co nas tam czeka, ale jeśli musisz zjeść śniadanie w towarzystwie jakiejś amerykańskiej szychy, to proszę bardzo.
Wybrał najprostsze wyjście. Wziął to dosłownie i udał, że nie dostrzega bezmiaru ironii.
– Dobrze – powiedział krótko. – Proponowałem środę o dziewiątej, w takim razie zadzwonię i potwierdzę.
– A jeśli przyjęcie potrwa do północy?
– To bez znaczenia, pojadę od razu. W nocy jedzie się tylko trzy godziny. Cztery, pięć godzin snu, więcej mi nie potrzeba.
– Zrobisz, jak będziesz chciał – odparła Kristina. – Kto wie, może pojedziemy z tobą.
– Nic by mnie bardziej nie ucieszyło – powiedział Jakob z nowym, łagodnym uśmiechem. – Może jeszcze dziesięć mililitrów? Dobre to ośle mleko.
W nocy obudziła się koło wpół do trzeciej i przez godzinę nie mogła zasnąć. Zwykle nie była to dobra pora na pozytywne myśli, tym razem też.
To się nie uda, myślała. Mój związek z Jakobem nie przetrwa.
Nasze instrumenty nie stroją… powoli, lecz swobodnie argumenty i metafory wypływały na powierzchnię… nigdy nie znajdujemy się w tym samym pokoju, nie mówimy tym samym językiem, jak ogień i woda, nigdy nie przychodzi mu do głowy nic, co przypominałoby to, o czym ja myślę. Za pięć lat… za pięć lat będę siedzieć jako samotna matka na pierwszej wywiadówce w szkole. I dlaczego, u licha, miałabym zacząć teraz szukać nowego faceta? Poddaję się.
Mam za duże wymagania, pomyślała minutę później.
Tak właśnie ujęłaby to Ebba. Cudowna siostra Ebba. Nie zadzieraj tak nosa, siostrzyczko. Ciesz się lepiej z tego, co masz, naprawdę mogłaś trafić gorzej.
Nie żeby Kristinie miało kiedyś przyjść do głowy rozmawiać o tym z Ebbą. Ale gdyby. Zbyt duże wymagania, za wiele żądasz – stwierdziłaby Ebba. Dlaczego wydaje ci się, że komukolwiek (a do tego mężczyźnie!) mogłoby coś przyjść z błądzenia w twojej pogmatwanej feministycznej duszy? Weź na przykład ten scenariusz, z którym się zmagasz! Wszyscy pozostali w grupie chowają dumę do kieszeni i pracują zgodnie z umową, tylko ty to komplikujesz i potrzeba ci dwa razy tyle czasu na przeróbki. Przepisujesz i przepisujesz, i przepisujesz. Masz produkować szmirę, naucz się więc robić, co do ciebie należy, i na tym poprzestań. Świat i tak nigdy nie pozna się na twoim geniuszu.
Tak mogłaby powiedzieć Ebba. Gdyby wiedziała, jak sprawy się mają.
Po następnej minucie nadeszła obowiązkowa skrucha. Kiedy stanęła na barykadzie Ebby i skierowała ostrze w swoją stronę. Pod twoją kością czołową nie kryje się geniusz, Kristino Hermansson! Nie masz ani krzty oryginalności. Żadnej rdzennej siły twórczej. Zwykła niezadowolona młoda sucz owładnięta manią wielkości. Zawsze nią byłaś, jedyna zmiana w twoim życiu polegać będzie na tym, że najpierw staniesz się suczą w średnim wieku, a potem starą suczą.
Wstała i napiła się soku jabłkowego. Zjadła kawałek chrupkiego pieczywa z cheddarem. W łazience stanęła przed lustrem i przyjrzała się sobie. To samo stare, zwyczajne ciało, kiedyś było młodsze, ale piersi były równej wielkości, brzuch płaski, a biodra odpowiednio szerokie. Żadnego cellulitu. Wyglądała naprawdę jak kobieta – gdyby była facetem, pewnie spodobałoby się jej to, co widzi.
Choć przecież na resztę życia zaprzedała się jednemu samcowi, czyż nie? A on najbardziej lubił kochać się po ciemku. Chyba dlatego, że nie chciał, by widziała jego małą oponkę.
A zatem tylko ona mogła od czasu do czasu popatrzeć na to jak na razie dobrze zachowane ciało. Trzydzieści jeden lat. Jakob miał czterdzieści trzy. Gdyby to było dwanaście lat w drugą stronę, wychodziłoby na to, że mogłaby sobie wziąć dziewiętnastolatka. Szybki dreszcz przeszył wnętrze ud, ale nic więcej się nie stało. Na razie.
Zabawne, pomyślała. Jakie, cholera, zabawne stworzenia z nas, ludzi. Po co tyle czasu i wysiłku marnować na zastanawianie się nad sobą i swoim wydumanym życiem? Nasza egocentryczna wędrówka do grobu.
Powinnam zacząć wierzyć. Albo chociaż interesować się czymś. Wielorybami, afgańskimi kobietami albo jakimś innym zagrożonym gatunkiem. A może mężem i synem? Mniej chyba żądać nie można.
Może Robertem – wiedziała, że nie wybaczyłaby sobie, gdyby naprawdę się zabił.
Ale Jakob?
Jak miała się zmusić?
Schlebiał jej od samego początku. Mówił, że jej scenariusz wyróżnia się na tle dwudziestu czterech nadesłanych prac, skutecznie schlebiał jej kobiecej próżności. Zatrudnił ją od zaraz; miała dwadzieścia siedem lat, ale dała się złapać jak lecąca na uznanie nastolatka.
To było w maju 2001 roku; po raz pierwszy kochali się w sierpniu, a jakieś dziesięć minut przed wyznał, że jest żonaty i ma piętnastoletnie bliźniaczki.
Taka szczerość też ją urzekła. I kiedy niecałe pół roku później rzeczywiście wziął rozwód, ponura przepowiednia jej przyjaciółki Karen mogła się schować („Nigdy się nie rozwiodą! Jak, do kurwy nędzy, możesz być tak durna, książki psychologicznej nigdy w życiu nie czytałaś? Takie ameby jak ty powinno się sterylizować!”). Dopiero kiedy sama zaszła w ciążę, a ich ślub był tuż-tuż, zrozumiała, że Annica, mama bliźniaczek, wyprzedza swojego męża o rok, jeżeli chodzi o pokrętną zabawę w szukanie sobie nowego partnera. To nie Jakob odkrył przed nią prawdę, lecz Liza, jedna z jego drapieżnych córek („Nie myśl sobie, że wysiudałaś naszą mamę. Tylko czekała, aż ktoś taki jak ty się pojawi!”).
Dawna rodzina Jakoba – pod przewodnictwem nowego samca alfa – przeniosła się do Londynu mniej więcej wówczas, gdy na świat przyszedł Kelvin, a pamięć o nich wyblakła jak stare fotografie w zbyt ostrym świetle. Na dobrą sprawę było to cholernie dziwne, coś musiało być poważnie zwichrowane, ale po co rozgrzebywać stare brudy?
Dom na Gamla Enskede był potwornie drogi. Jakob Willnius miał jednak i pieniądze, i pozycję; był takim szczęściarzem w odczłowieczonym ultracyfrowym budynku telewizji nowych czasów, że poradził sobie z dwiema cieszącymi się złą sławą szefowymi jak żaden inny rasowy mężczyzna („Ma w sobie coś naprawdę wyjątkowego, zgoda – przyznała Karen. – Ale o tym, czy na dłuższą metę wychodzi to na dobre, wolę się nie wypowiadać”). Trafiła mu się dwanaście lat młodsza żona, myślała Kristina w przypływach cynicznego nastroju. Jestem dla niego jak wygrana na loterii i z własnej woli mnie nie zostawi, dopóki będę się zgadzała na rżnięcie raz w tygodniu. Jeśli któregoś dnia umrę z głodu, będzie to tylko i wyłącznie moja wina.
Nie dało się jednak zaprzeczyć, że niezmiennie dokuczliwe codzienne niezadowolenie w ostatnich miesiącach przybrało na sile. Potrzeba… właśnie, czego? Ukarania go? To też śmieszne, co by jej przyszło z „ukarania” Jakoba? Co to za podstępne słowa zakradły się do jej myśli?
Myśli i uczucia nie chciały jednak żyć w zgodzie. Skakały sobie do gardeł; wiedziała, że na tym to polega. Cały problem. Właśnie na tym.
Jestem prymitywna, myślała, kładąc się z powrotem do łóżka w bezpiecznej odległości od niego. Ale dobrze, że rozumiem swoje motywy. Oto i całe życie. Bonjour tristesse.
Co mam w takim razie zrobić? – myślała potem. Czy raczej co chciałabym zrobić? Co jest z tym moim życiem, że nagle stało się takie nieznośne?
Nie zaczęła jeszcze usuwać tych uporczywych znaków zapytania, kiedy zawładnął nią długo oczekiwany sen. Najwyższy czas, już pewnie mniej niż trzy godziny zostały do chwili, gdy Kelvin zacznie rościć sobie do niej pretensje. Na swój spokojny sposób.
Kiedy skandal liczył sobie dopiero jeden dzień, zadzwoniła jej matka z pytaniem, czy Jakob przypadkiem nie maczał palców w wyborze Roberta do „tego programu”.
Kristina skwitowała to jako absurd, ale nie mogła się powstrzymać i zapytała go tego samego wieczoru.
Nietypowo dla siebie okazał wtedy coś na kształt złości.
– Kristina, co to za insynuacje? To jest, do cholery, poniżej twojego poziomu. Wiesz, co myślę o Lindmannerze i Krantzem.
– Przepraszam, to matka pytała. W domu wydają się nieźle wstrząśnięci.
– No, ja myślę – stwierdził Jakob. – Szczerze mówiąc, sądzę, że dobrze się stało. Trudno im teraz będzie uzasadnić podobne inwestycje programowe.