Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy możemy powiedzieć, że spotkaliśmy kogoś naprawdę?
Koncertina to piękny, literacki reportaż o przekraczaniu granic. Tych, które wyznaczyliśmy stalową barierą, oraz tych, które nie pozwalają nam zrozumieć innych. Andrzej Muszyński, nagradzany reporter i pisarz, udaje się na polsko-białoruską granicę. W jednym z ośrodków poznaje Sarwat, Syryjkę, która uciekła przed wojną. Gdy kobieta zaczyna opowiadać swą dramatyczną historię, zadzierzga się między nimi wieź, tym mocniejsza, że autor, doświadczony podróżnik, od lat próbuje dostać się do kraju, z którego Sarwat uciekła. Tyle że ktoś wysoko postawiony z jakiegoś powodu nie chce, by odwiedził Syrię. To przedziwne splątanie poszerza perspektywę, jaką wyznacza tradycyjna relacja przybysza i gospodarza. Dwa światy, polski i arabski, wchodzą ze sobą w konstelację – dzięki rozmowie i wzajemnemu odkrywaniu. Przyjaźń zrodzona w świecie pełnym tułaczego cierpienia stanowi wzruszający akt sprzeciwu wobec barbarzyństwa, którego ludzie dopuszczają w przygranicznym lesie – i wszędzie tam, gdzie „obcych” traktuje się jak zagrożenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 188
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Andrzej Muszyński, 2023
Wiersze oraz ilustracje © by Sarwat Matuk, 2023
Wydanie I
Warszawa 2023
Projekt został zrealizowany w ramach stypendium artystycznego m.st. Warszawy
W nielicznych miejscach zmieniłem okoliczności zdarzeń, by chronić bohaterów. Występująca w opowieści Dima jest figurą złożoną ze swojego rzeczywistego pierwowzoru, przypisałem jej jednak kilka cech i wypowiedzi innej osoby dla spójności narracji, a przede wszystkim z potrzeby anonimizacji.
Podjeżdżam pod ośrodek Fundacji Dialog w Białymstoku, adres utajniony, parking zapchany autami. Wysiadam, a tam telewizja z Libanu, dziennikarka rozmawia z człowiekiem, który wygląda mi na pracownika ośrodka, a ja pilnie potrzebuję spytać go o dyrektora fundacji, Michała. Niskie te budynki jak szatnie piłkarskie w piątej lidze. Prostuję kości, bo ostatnio przez cały kraj jedzie się autostradą jak na szagę, mało stacji benzynowych i postojów. Ćmok. Czy to jest koniec listopada, czy już grudzień? To ma znaczenie, bo dni coraz krótsze, a tyle tematów. Mam trzy dni, żeby coś zdziałać.
Jowialna Libanka w końcu się oddala i pracownik odwraca się do mnie, to sam Michał. Raz jeszcze próbuję wyłożyć swoje intencje i wkupić się w łaski – w końcu nie wpuszczają tu już dziennikarzy, a na furtce wisi tabliczka z napisem: „No journalists. Refugees need peace”. Trzeba wcisnąć dzwonek, kukają przez okno, dopiero wtedy otwierają. Idziemy do środka. Michał prowadzi, jest wysoki, ma jaśniutkie włosy. W środku szkolnie, kolonijnie. Łóżka piętrowe, chyba linoleum w korytarzu, ruch. Czuć jedzenie. Kurkumy dodają, jej nie pomylę. Komputer, dzwonią telefony, pot. Dobrze, że rejwach, bo nie muszę wiele mówić, ileż można zdobywać zaufanie? Zapamiętać imiona. Na razie jedno: Piotr – mówi, że od czterech miesięcy nie pije. Skoro oni, mówi, nie piją, to postanowiłem, że tak będzie słuszniej. Przy okazji palenie rzucił. Facet około pięćdziesiątki, zdaje się, że zna wartość swojej pracy. Można ją poznać w błysku radości w oczach albo odjętym z nich smutkiem: to jest tu namacalne. Dłuższe, spięte w kucyk włosy, podgolony. Zapieprz ostatnio niemożliwy, ale tu jest misja. Taki w korporacji by chyba umarł. Wtem wchodzi do tej izby Kurd, chce kartę SIM czy coś podobnego, odsyłają go na potem. Wygląda na to, że nie mają tu ogrzewania z miasta – zgadza się, bo już prowadzą mnie do kotłowni, ale nie w piwnicy, tylko na parterze, na końcu korytarza. Stoję w drzwiach, między nogi włazi mi kurdyjski dzieciak, a pracownik fedruje do pieca węgiel – nie mogę na to patrzeć, bo sam codziennie muszę to robić w domu, gazu u nas jak nie było, tak nie ma. Staje tam przede mną młody zdyscyplinowany wolontariusz. Polak. Wdraża mnie w regulamin ośrodka. Tokuje z kwadrans. Nie zapamiętuję nic. Michał sugeruje, żebym sobie teraz pochodził po korytarzu, ludzie muszą się oswoić z moją obecnością.
Wszyscy tu spacerują. Wte i wewte, mijają się na korytarzu jak pływacy na basenie, każdy po swoim torze, i tylko dzieci plączą się nieprzewidywalnie. Dużo tych brzdąców. Jak na ulicy w Marrakeszu. Tylko dwoje z nich – chłopiec i dziewczynka – stoi przy ścianie, obok nich mama siedzi w kucki, dwadzieścia pięć lat, Kurdyjka. Dalej młoda Polka. Dzieci w spektrum autyzmu.
– I co, one też z lasu? – pytam Polkę.
– No, jak wszyscy – mówi studentka psychologii, która przychodzi tu z dwa razy w tygodniu.
Kucam przy nich, Kurdyjka wyjmuje telefon i pokazuje mi zdjęcia z Puszczy Białowieskiej. Na ziemi w lesie leżą wszyscy – rodzice i dwójka ich dzieci, a on już tak blady, już nawet grzybów nie ma. Blisko siebie jak kolorowe mumie. Kucam wciąż, podnoszę wzrok na korytarz. Jestem nieco spięty, ale nie obecnością ludzi z tak zwanego Bliskiego Wschodu; zbyt długo nie miałem kontaktów społecznych, podobno ten nazwany syndrom dotyka osób, które żyją na odludziu. Wyszedłem ze wszystkich ról.
Ale spod ściany można bezkarnie patrzeć. Na razie poziom kolan. Dresy i kapcie. Wte i wewte. Non stop szlugi. Szczuplutcy ci faceci, ruchliwi, parę razy widziałem, jak grają w piłkę, furia, kiedyś wygrają mundial, tylko muszą się lepiej zorganizować na boisku. Zawsze dobrze się wśród nich czułem.
Idę się przewietrzyć, bo zaduch. Na zewnątrz noc bolesna i wieje jak w Kieleckiem, pierwsze płatki śniegu, a do tego wilgoć, więc dygoczę z zimna. Wracam do biura, tam dobrze grzeją. Piotr mówi, że w najbliższych dniach przewidują kursy na placówki straży granicznej po nowych gości i na pewno dadzą mi znać, ale trudno przewidzieć kiedy; czasem jadą kilka razy dziennie, innym razem wcale. Na krześle dla petentów siedzi wysoki, wysuszony jak koper mężczyzna, w zielonym drelichu, więc biorę go za pracownika. Już się dowiedział, że piszę książki, dramat. Nie chce się odkleić, od razu na „ty”. Wydaje się, że facet próbuje coś ugrać siłą własnego słowotoku. Cały czas mówi, żyły na przedramieniu jak skorupy. Wychodzę na korytarz, a on nadaje, jego twarz coraz bliżej mojej. Przywołuje niegłupie lektury, ale jednocześnie chrzani niemiłosiernie – o Himilsbachu, sądząc, że te suchary o SPATiF-ie muszą mnie koniecznie podniecać; typ, który ubrdał sobie historyjkę i międli ją za każdym razem, gdy spotka nieasertywną postać. Tasuje wątki jak karty: opowiada mi, że ci z lasu sami sobie gotują, a jeden kucharz jest przegość. Nie pasuje tym Kurdom i Syryjczykom polska kuchnia, mówi zielony człowiek, słabo dla nich przyprawiona, więc poprosili o produkty i sami pichcą w kuchni, która zawsze jest pełna ludzi. W końcu przerywam mu, bo stacza się w bełkot, i pytam, gdzie mieszka.
– O tam! – Wskazuje. – W sąsiednim budynku.
Przypominam sobie wtedy, że widziałem ten baraczek, gdy wjeżdżałem autem na posesję. W oknie stała kobieta z dzieckiem na rękach, tępo wpatrzona w pierwsze płatki śniegu. Za firanką jej płaska sylwetka wydawała się wycięta z kartonu.
– Śpisz tam? – dopytuję, sądząc, że znajduje się tam kwatera pracowników.
– Ja tam mieszkam! Tu ci, z lasu, a w tamtym budynku Polacy – tłumaczy.
Gdy zaczynam łączyć kropki, on klaruje swoją sytuację: jego ukochana zmarła mu na rękach, pluła krwią, płuca na zewnątrz – dużo takich szczegółów – zmarła, a potem eksmitowali go na bruk. Teraz sen zimowy.
Namolny trochę, widać, że nie panuje nad sobą. Jakby wierzył, że los w końcu ugnie się pod presją słów. Tymczasem Syryjczycy i Kurdowie są spokojni, godność na twarzach, nie widać na nich traumy ani chorób, jakby zdążyli tu odzyskać zdolność. Usłyszałem tę frazę w telewizji i nie chce mi wyjść z głowy. „Odzyskać zdolność” to z gwary żołnierskiej – zebrać siły po walce. Podnoszę się z kucek. Teraz poziom głów. Powoli w ciepłym świetle korytarza wyodrębniają się twarze, których pamięć już nie odrzuci.
Twarz chłopięca – Kurda od karty SIM. Biały tiszert przewieszony na ramieniu, woń cebuli, buzia pełna jedzenia. Mały wariat. Psoci, głośno kłapie plastikowymi klapkami o gołe stopy.
Twarz dostojna, niemal apostolska – ojciec bodaj szóstki dzieci, które szaleją na korytarzu. Niewiele mówi, ale uśmiecha się łagodnie, podczas gdy jego żona, o której non stop bębnią w TVN, w stanie agonalnym. Facet jeździ do niej codziennie do szpitala z najstarszymi dziećmi. W tak dramatycznej kondycji znaleźli ją w lesie.
Mijam prysznice; może ktoś jeszcze spłukuje igliwie.
Twarz rezolutna i spragniona wiedzy – to najstarsza córka wspomnianego mężczyzny, piętnastolatka. Duże okulary, pociąga nosem. Spaceruje pod ramię, jak czasem młodzież w szkole, z córką Michała, widać, że się lubią. Dzieci Michała bardzo angażują się w pomoc.
– Oni są alfabetami. To byli żołnierze. Jeszcze niedawno walczyli z ISIS – mówi Michał, wskazując na tatę piętnastolatki.
Nie powiedziałbym, że żołnierz. Jakiś łagodny. Po Michale zresztą też nie znać emocji. Musi realizować procedury, a nie mazać się. Pierwszy taki na mojej drodze w czasie kryzysu humanitarnego: waży sądy, nie wysyła do piekła jednych czy drugich. Przedstawia się jako chrześcijanin. Na ścianie cytat z księdza profesora Hellera – dostrzegam go, kiedy Michał odchodzi.
Twarz skupiona, jasne włosy – to inna Kurdyjka, z północy Iraku. Bez przerwy defiluje po korytarzu z telefonem przy uchu. Rozmawia z mężem, z którym ją rozdzielono. Zdołali wsiąść do samochodu przemytnika i w zachodniopomorskim, pech, wypadek. Przyjechała policja i misterny plan zniweczony przez błąd kierowcy. Jej męża trzymają w zamkniętym ośrodku dla cudzoziemców nad Odrą, podobno nieciekawe warunki. Do Krosna Odrzańskiego kursuje pracownik ośrodka – właśnie wszedł do biura po papiery. Wzbudza zachwyt Polki, która pracowała tu w czasie, kiedy ten mężczyzna, Czeczen, trafił tu z mamą. Chłop jak dąb, przystojny, w oczach Polki rodzaj ekscytacji na widok postaci, którą znało się jako dziecko; to jest zachwyt nad dziełem natury. Tymczasem wchodzi Kasim; „wchodzi” to mało powiedziane.
Wdziera się. Też kawał chłopa, z okolic Damaszku, w Polsce od wielu lat pracuje jako lekarz na więcej niż etat, dojeżdża do klinik codziennie długie godziny, a wieczorami zagląda do ośrodka, żeby ogarnąć rodaków. Zbadać, doradzić, zapalić papierosa w kuchni. Dobrze, że nie muszą wychodzić na fajki i dygotać na podlaskim mrozie. Ludzcy są w tym ośrodku. Poza tym trudno towarzystwo upilnować. Wchodzę do kuchni, a tam już pełno ludzi, patrzą na mnie badawczo, może ja policja? Czerwona kurtka Kasima płonie jak ogień, wokół gąszcz czarnych czupryn i para z garnków. Kasim rysuje i liczy coś na serwetce, wplata w opowieści anegdoty, dobry jest. Parskają śmiechem. Jakby wcielał się w rolę dorosłego. Oni – w dzieci. Dopiero tu, w tejże kuchni, ich sylwetki zastygłe nad Kasimem wydają mi się realne. No więc są w końcu – myślę. Widzę, słyszę ich.
Czekałem na to dziesięć lat.
Poczułem, jakbym spotkał bohaterów realistycznych, ale fikcyjnych opowieści. To nie jest łatwe doświadczenie; pewnie odbija się to jakoś na mojej twarzy.
– Słuchaj, ty podobno jedziesz do Syrii, tak? – Kasim staje przede mną dziarsko jak pułkownik. – Naprawdę tam jedziesz? – W jego głosie wyczuwam zwątpienie, ale nie ma tu czasu analizować, tropić intencji. – To skoro tak – ciągnie, nie czekając na odpowiedź – to będę miał prośbę. – Tryb oznajmujący: – Zawieziesz komuś pieniądze. – Zdejmuje kurtkę, której ogień przygasa pod stertą koców.
Ludzie rozchodzą się z kuchni na korytarz, na którym niczym widmo twarz wycofana i jakby zrezygnowana. Twarz kryje się w jednym z pokojów, idę za nią do pokoju Syryjczyków.
Oto on: sami mężczyźni, rzecz jasna, bo kobiety w innym. Jak w schronisku górskim: trepy, skarpety na grzejnikach. Dym papierosów, palą przy oknie. Jeden z mężczyzn spod Aleppo, wulkanizator. W 2016 roku bomba w jego wsi zniszczyła większość domów, jemu się udało. Tłumaczy mi to wszystko po angielsku Lajus z Hims. Po wybuchu wojny w Syrii pracował sezonowo na budowach w Libanie, wracał na urlop do swojego miasta, które kurczyło się w ogniu ostrzałów jak bletka. Miał też dawniej epizod na emigracji w Anglii, jak ja, więc pogadaliśmy rzeczowo o tych sprawach. W Libanie przez kryzys nie ma już czego szukać, ludzie nie mogą nawet wypłacić własnych oszczędności. Człowiek spod Aleppo i robotnik z Hims wyglądają teraz zdrowo, ale jeszcze tydzień temu, gdy trafili z lasu do szpitala, było kiepściutko. Gdy patrzę na twarze Syryjczyków, nie dostrzegam na nich gniewu, smutku czy nawet spodziewanego otępienia. Może ratuje ich świadomość, że dzielą los z masą ludzi, z całym narodem; człowiek w pojedynkę by tego nie uniósł. Nie jest najgorzej – myślę bezwiednie – dopóki jest obok ktoś, z kim ostatecznie można się poddać.
Siedzę na cudzej pościeli i trajkoczę o bzdurach, by stłumić nieokreślony niepokój. To coś jak lęk, że upragnione jest blisko, ale ziści się w innym kształcie. Ich żywe twarze wstępują w miejsce martwych, z którymi przez dziesięć lat zżyłem się przez ekran komputera. Dlaczego tak pragnąłem, żeby nasze drogi się skrzyżowały? Doprowadziłem do tego, niemal prowokując wydarzenia. Teraz już nie ma odwrotu. Jestem uprzywilejowany w miejscu, do którego dziennikarzom wzbroniono dostępu. Wychodzę na korytarz i zaczynam wędrować jak oni, blisko ściany, już po swoim torze.
Ktoś ciągle wchodzi i wychodzi jak w brytyjskim sitcomie: stałe miejsce akcji, brakuje tylko raczej płaczu widowni zamiast rechotu. Następny oryginał: Kurd, Aras, od dekad w Londynie, więc już niezły akcent i szykowny outfit. Przyjechał tu z podobną misją jak Kasim, pomaga rodakom. Skoro stoi przede mną tak otwarty i elokwentny człowiek (pisze, publikuje), to pytam go wprost: po co Kurdowie po białoruskiej stronie nawalają kamieniami w polskich pograniczników; wszystko to, niestety, działa chyba na ich niekorzyść, bo stosunek Polaków do uchodźców, i tak fatalny, pogorszył się po tym diametralnie. Czy nie rozsądniej byłoby, na logikę, próbować przedzierać się mniejszymi grupkami i w rozproszeniu? Kto ich prowokuje?
– Zgoda – mówi – to jest idiotyczne, ale są wyczerpani. Poza tym – tłumaczy – taki naród, gorąca krew, wystarczą jeden prowokator i dym, a czort wie, kto ich podburza.
Pracownik ośrodka wyprasza nas grzecznie z jedynego cichego pokoju w ośrodku.
– Przepraszamy was, ale my teraz tu musimy…
Włączam się posłusznie w nurt korytarza.
Twarz dumna i szlachetna – jedyna, której nie przerywam monotonnej wędrówki w mulistym świetle korytarza, bo człowiek ten, Syryjczyk w średnim wieku, spaceruje z wielkim talerzem na uniesionej przy piersi dłoni, z którego dorośli i dzieci porywają dorodne daktyle.
– O tej porze to się dopiero zaczyna – tłumaczy mi córka Michała.
Dziesiąta wieczór, a w korytarzu wrze jak w ulu. Unosi się zapach jedzenia i kawy, bo noc to dla ludzi z wielu krajów arabskich czas na rozmowę i wygląda to tak, jakby tu, do ziemi obiecanej, dotachali coś najbardziej ulotnego: swój świat.
Człowiek w zielonym uniformie świetnie się w nim odnajduje. Próbuje dobrych potraw, sporo rozmawia z migrantami i uchodźcami – chyba po rosyjsku. Wciela się w rolę informatora. Woli być tutaj niż u siebie. W tym budynku od ludzi bije ciepło, a w tym drugim jest martwo jak w zimowym sadzie. Facet często wcina się słowotokiem w nurt moich myśli tak, że odpowiedź uprzedza moje pytanie.
Przykład:
– W czerwonej kurtce, jest z bratem – wyjaśnia, gdy dopiero zamierzam zapytać go, kim jest pewna dziewczyna. – Stoi teraz przed budynkiem, artystka, akademia sztuk pięknych chyba, ona jest z Syrii, Damaszek, o ile pamiętam – nawija.
Przypominam sobie wtedy niedawną scenę – widok kuchni przez uchylone drzwi, gdy szedłem korytarzem. Przy stole nie było już Kasima, ale tam wyraźniała czerwień kurtki młodej dziewczyny, a obok niej siedzieli Polacy, pełnomocnicy ludzi ocalonych w lesie. Prawnicy? Wydarzenia na granicy polsko-białoruskiej zamąciły język, trzeba czujności.
– Nie, pełnomocnicy, po prostu – wyjaśnia Michał.
No więc ten widok, przez sekundę: przy stole nieznajomi Polacy, kobieta i kilku mężczyzn, jeden z nich gra na gitarze. Skupieni wokół nich, uradowani Syryjczycy. Mijam kuchnię, obraz się zrywa. W jego miejsce cytat Hellera na ścianie, człowiek z talerzem daktyli. Nim dotrę do kotłowni, myślę, jaką dawkę dobra można znieść po ucieczce z Syrii. Ja bym go nie zniósł. Pod kotłownią wdaję się w długą rozmowę z Arasem z Londynu. Gdy wracam, w kuchni nie ma już Polaków ani czerwonej kurtki nieznajomej ciemnowłosej dziewczyny.
Przez szparę w drzwiach: tak dostrzegłem ją po raz pierwszy.
– Pogadaj z nią, zobaczysz, ciekawe rzeczy ci opowie – zachęca zielony człowiek. – Jej brat to wynalazca, przegość – tłumaczy. – Angielski perfekt. – Jak pęsetą wyjmuje z tysięcy stopklatek złożonych tego wieczora w mojej pamięci te istotne: uświadamia mi też chwilę, kiedy po raz pierwszy natknąłem się na brata dziewczyny w czerwonej kurtce.
Bo chwilę wcześniej – trudno tu precyzyjnie mierzyć czas, jakby osobliwość wydarzeń wpływała na jego postrzeganie – stanąłem przy pokoju numer sześć. Nagle drzwi się otworzyły i prawie zderzyłem się z chłopcem (wysokie buty górskie, solidna kurtka, ubrany lepiej niż reszta).
– Czy w tym pokoju mieszkają Syryjczycy? – zapytałem po angielsku.
– Yeah, I am from Syria, man! – odparł z amerykańskim akcentem, po czym przystawił sobie palec wskazujący do czoła, demonstrując strzał z pistoletu, następnie powiedział głośno „bullshit!” jak kowboj z Teksasu, i takim właśnie, kowbojskim krokiem, oddalił się na mróz.
Byłem przygotowany na rozmaite postawy przypisywane ofiarom – a to był rasowy napastnik. Ja niepewny, on pewny. Dom wariatów.
W ten sposób po raz pierwszy spotkałem Talala.
Teraz idę korytarzem w kierunku drzwi wejściowych, za którymi stoi jego siostra. Znów: zapach tego miejsca. Zapach skupiska. Biedy. Zapach problemu. Zza drzwi kąsa zimno. Wychodzę. Czerwona puchowa kurtka, plecy, widzę przez ramię duży smartfon i długie kobiece palce na ekranie. Para z ust. Staję nad czarnymi puklami. Głowa się obraca i w sztucznym świetle widzę jej twarz. Przede mną młoda kobieta ze spokojnym uśmiechem. Raczej – na pierwszy rzut oka – miastowa niż wiejska. Raczej nowe dzielnice niż medyna, czyli stare miasto. Ona maluje. Jest ilustratorką. Damaszek, szkoła artystyczna. Pokazuje mi swoje prace w telefonie. Na jednym słoń uwięziony w pokoju. Parę animacji. Włącza swoje filmy krótkometrażowe. W kadrze ulica w Damaszku: opowieść o starych grach planszowych. Produkcje są naprawdę niezłe. Inny film, tytuł The Void, czyli pustka. Na ekranie ruchoma granatowa stopa. Porusza mnie to; nie dać po sobie poznać. Są z bratem już trzy dni w ośrodku, wcześniej spędzili trochę czasu w placówce straży granicznej. Nie pytać o te sprawy, ale przecież taka ciekawość, więc krótko, niby przy okazji. Mówi o tym otwarcie: spędzili tydzień w lesie. Mniej więcej połowę po stronie białoruskiej, drugie tyle w polskiej puszczy. Deszcz. Podarty namiot. Brat jest młodszy. Ona dwadzieścia osiem lat, on pięć mniej. Zaczynam dygotać z zimna, choć ja też w puchówce. Może z wrażenia albo z głodu. Ona nic. Mnie zimno, jej nie zimno. Ona przecież z pustyni. W Damaszku zimą chłód. Wokół miasta góry. To nie riwiera. Niektórym się wydaje.
Teraz mówić do niej zwyczajnie, bez daremnych słów pocieszenia. Wyjaśnić jej, co tu robię, przedstawić się. Może choć ona zrozumie. Zacząć od sedna: za parę miesięcy, w marcu, jadę do Syrii. Załatwiam ostatnie formalności. Może mógłbym coś przywieźć, dowieźć. Dalej – o filmach dokumentalnych o Syrii, moja obsesja, cholera wie dlaczego. Nie zna żadnego z nich, w Syrii byli odcięci od tych rzeczy, poza tym jak można oglądać wojnę na ekranie, mając ją za oknem?
Stoimy przy jej pokoju. Rozmawiamy o życiu i sztuce jak w kawiarni. Nie ma tematów tabu, chce dyskutować. Jest sama. Zawsze była. Nigdy, tłumaczy, nie potrzebowała opieki mężczyzny. Ale dobrze, że jest brat; bez brata, tam, na granicy… Ile w tym wszystkim jeszcze blefu, który czasem buduje zaufanie? Jej oczy nie oczekują wsparcia.
Nagłe, nieodparte w porę uczucie, które już hasa: w świecie, z którego ona pochodzi, dawno temu moje myśli zbłądziły. Stworzyły własny labirynt i nie sposób skłonić ich do powrotu. Ci, którzy tu przybyli, wydają mi się nimi umazani. Chcę pozbyć się tego natręctwa, bez efektu. Niepokój nie płynie z kontaktu z ofiarami wojny, które noszą ślady realnego zła. To raczej jak przenieść się w czasie i spotkać ludzi, których mimika tak różni się od naszej, że mimo fizycznego podobieństwa trudno solidaryzować się z nimi jak z własnym gatunkiem. Wrażenie, że czas i przestrzeń przekształcają nas tak, iż nie umiemy się nawzajem rozpoznać. Wszędzie czujemy się jak intruzi, w ciągłym strachu przed demaskacją.
Dość. W ośrodku wieczór i pora na toaletę. Grzmocą prysznice. W łazienkach gorąca para jak w hammamie. Sarwat podaje mi swój numer i wysyła łapkę na WhatsAppie. Ta łapka przybywa z Syrii.
Tak poznaję Sarwat i Talala Matuków z Damaszku.
Trzecia w nocy, łóżko, Białystok. Noc długa i kręta, daleko do domu. Jak wiele zarejestrowanych przez pamięć obrazów leży odłogiem? Może tylko osobliwości, jak bezdomny w zielonym drelichu, zdolne są nadać im znaczenie? Wysyłam Sarwat wiadomość: zostańcie w Krakowie, załączam fotografię Rynku. Jak w bajce – odpisuje, wielokropek i dobranoc. Inna myśl, jak to późną nocą, prowokuje: czy w jakimkolwiek stopniu przewidziała to wszystko mapa czasoprzestrzeni?
W wiosennej jaskrawości równin roztoczyliśmy się czerwienią
Jak anemony na skale wypinaliśmy pierś
Z nieustępliwością zuchwałej bestii zakopali nas pod ziemią
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Projekt okładki: d2d.pl
Ilustracja wykorzystana na okładce: Sarwat Matuk
Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś
Redakcja: Ewa Saska
Konsultacja arabistyczna: Agnieszka Piotrowska, Julia Parkot
Korekta: d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-67121-44-6
Wydanie I
Warszawa 2023
Wydawnictwo Cyranka
al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa
wydawnictwocyranka.pl
sprzedaż: [email protected]
redakcja: [email protected]