49,90 zł
Długo wyczekiwana biografia jednego z najwybitniejszych twórców teatru XX wieku
Człowiek mit. Nadwrażliwiec i outsider. Wizjoner cierpiący na chroniczny brak zrozumienia. Geniusz teatru. Ubóstwiany i nienawidzony. Do jakiego stopnia potrafił wyreżyserować własny los?
Beata Guczalska zderza wciąż żywą legendę Konrada Swinarskiego (1929 –1975) z rzeczywistością. Wykopuje nieznane fakty, rozmawia ze świadkami jego życia. Nie boi się drażliwych tematów, zrzuca swojego bohatera z cokołu. Zadaje pytania o jego „niemieckość”, volklistę i Hitlerjugend. Bada powiązania z komunistyczną władzą. Jej śledztwo rzuca także nowe światło na tragiczną śmierć reżysera. Nie buduje pomnika. Unika sensacji. Ocenę zostawia czytającym.
„Wspaniałe dzieło o niezwykłej osobowości, legendzie polskiego i światowego teatru, artyście niepokornym i odważnym. Nie wolno o nim zapominać. To ważne przesłanie autorki” – prof. Andrzej Chwalba
„Miałem szczęście być uczniem prof. Beaty Guczalskiej. Zawsze łączyła szczegółową wiedzę z bardzo ciekawym i oryginalnym podejściem do tematu. To dzięki niej już jako dorosły człowiek poznawałem literaturę, ludzi i fakty, o które ocierałem się jako «dziecko Starego Teatru». Swinarski to jedna z tych legend. Nie poznałem go, ale dzięki mojemu Tacie, a teraz tej wspaniałej książce czuję, że to postać bardzo mi bliska!” – Maciej Stuhr
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 854
Wprowadzenie
Kim był Konrad Swinarski?
Śmierć Konrada Swinarskiego w katastrofie lotniczej była wstrząsem zarówno dla ludzi kultury, jak i szerokich kręgów teatralnej publiczności – wówczas jeszcze znacznie liczniejszych niż obecnie. „W sierpniu 1975 roku gazety doniosły o katastrofie, w której zginął wybitny polski reżyser Konrad Swinarski. Zapanował nastrój całkowitej bezradności, rozpacz połączona z zaskoczeniem. Miał wtedy czterdzieści sześć lat, był u szczytu sławy. W dziesięć lat po tym tragicznym wydarzeniu spotkano się w Krakowie, by dać dowód szczególnej pamięci, by wspominać wielkiego artystę. Dni Konrada Swinarskiego stały się jakby spłaceniem długu, jaki Stary Teatr – i teatr polski – wobec niego zaciągnął”. Słowa, którymi rozpoczyna się dokument filmowy Znalazłem w Krakowie[1], zdumiewają. Bezradność? Rozpacz? Spłacenie długu? Te wielce emocjonalne słowa wydają się stosowne po śmierci kogoś bliskiego, z kim łączyły nas więzy pokrewieństwa, miłości, rodzinnej zależności. Najwyraźniej odbywał się wobec Konrada Swinarskiego proces żałoby niezwyczajnej w odniesieniu do osoby publicznej.
Ów żałobny ton można było usłyszeć już na pogrzebie artysty na warszawskich Powązkach. Adam Hanuszkiewicz, dyrektor Teatru Narodowego i jedna z pierwszych osób życia kulturalnego ówczesnej Polski, tak przemawiał: „Gramy dziś, Konradzie, tak w Krakowie, jak i w Warszawie, Twoje przedstawienia, z trudem rozpaczy i przejmującego smutku, z przerażeniem, które ciągle jeszcze nie dopuszcza do zwykłej świadomości faktu Twojej śmierci, Twojej wśród nas Nieobecności, która będzie powiększała się z każdym dniem. Żegnają Cię dziś tu razem z nami chłopcy w mundurach naszego wojska. Ciebie – uosobienie cywila. [...] Oni stoją na straży suwerenności naszej ojczyzny. Ty stałeś na straży suwerenności naszej Narodowej Sztuki. A stać na straży to nie znaczy przecież to samo, co stać na baczność”[2]. Czy ten wysoki ton, dziś tak bardzo rażący patosem i rutynowymi zakłamaniami, był tylko konwencją tamtych czasów? Jednak nie, było w tym przemówieniu coś nadmiarowego i znaczącego.
Kraków 1964.
Konrad Swinarski, najwybitniejszy polski reżyser XX wieku funkcjonujący w zawodowych teatrach Polski i świata, był człowiekiem legendą. Jego pozycja artystyczna na Zachodzie była nieporównywalna z pozycją innych polskich reżyserów[3] tworzących w tym czasie – i dla nich nieosiągalna. Po tym, jak odniósł wielki sukces w Berlinie Zachodnim w roku 1964, spłynęło do niego trzydzieści propozycji reżyserowania w teatrach oraz cztery propozycje zrobienia filmów, w tym ekranizacji słynnych powieści. Teatry europejskie biły się o niego, oferując mu świetne warunki. Swinarski żadnej z tych propozycji nie przyjął, uciekł przed własnym sukcesem do Kazimierza Dolnego.
Reżyserował w Berlinie i Hamburgu, Tel Awiwie i Santa Fe, w Düsseldorfie i Mediolanie, w Moskwie i Helsinkach. Kiedy w latach siedemdziesiątych na skutek problemów psychicznych zerwał próby przedstawień w Wiedniu i Zurychu i wydawało się, że nie jest w stanie wrócić do dawnej formy, w kolejce do niego ustawili się dyrektorzy scen warszawskich – Gustaw Holoubek, Janusz Warmiński, Adam Hanuszkiewicz, Zygmunt Hübner – adresując listy do kliniki psychiatrycznej w Krakowie, gdzie przebywał na leczeniu. Po wyjściu ze szpitala przystał na propozycję dyrektora Starego Teatru w Krakowie, Jana Pawła Gawlika, i zabrał się do inscenizacji Dziadów, spektaklu legendarnego, granego trzysta razy w ciągu dziesięciu lat od premiery. A w następnym roku pokazał równie słynne Wyzwolenie.
Jego przedstawienia w Polsce nie zawsze wzbudzały zachwyty, miał bowiem odwagę pokazywać publiczności rzeczy, których wcale nie chciała zobaczyć. Niektóre z jego spektakli wywoływały oburzenie szarganiem klasyków albo nadmierną – zdaniem zachowawczej publiczności krakowskiej – brutalnością. Przeciwko jego inscenizacji Nie-Boskiej komedii Krasińskiego protestował gorąco sam Jarosław Iwaszkiewicz, mający wówczas silną pozycję w życiu publicznym; uważał wręcz, że należałoby tego przedstawienia zakazać.
Swinarski potrafił w teatrze wszystko. Oprócz sztuk Brechta czy wielkich inscenizacji szekspirowskich i romantycznych robił dla telewizji składanki piosenek i programy rozrywkowe, jak Warszawa da się lubić i Dobre uczynki Wojciecha Ozdoby, ale również balet Karola Kurpińskiego Mars i Flora kręcony w plenerze, w Łazienkach. Inscenizował z sukcesem opery na światowych scenach i małe współczesne dramaty kameralne, zrealizował wybitny film telewizyjny, Sędziów według Wyspiańskiego, i pracował nad następnym – ekranizacją dramatu Juliusza Słowackiego Fantazy.
W dodatku, co dzisiaj jest nie bez znaczenia, dokonywał wielkich rzeczy, nie używając przemocy. Na nikogo nie krzyczał, nie obrażał, nie podnosił głosu, a uwagi reżyserskie do aktorów wygłaszał dyskretnie, wchodząc na scenę i podejmując jakby prywatną rozmowę z dala od innych. „Nie spotkałem reżysera, dla którego aktorzy byliby gotowi zrezygnować z wolnego czasu, z dodatkowych zajęć, odpoczynku, nawet snu, nie pytając o zapłatę. Dlaczego? Dlaczego nikomu innemu nie udaje się to, co jemu? Konrad nadawał sens ich pracy, a zatem ich życiu. Potrafił wyczarować postać z niczego, z dwóch linijek tekstu, z niemej obecności na scenie. Dla niego nie było nieważnych ról, nieważnych epizodów, nieważnych słów i aktorzy o tym wiedzieli. Wiedzieli również, że Konrad wierzy w aktora, z którym pracuje, i dlatego nie zadowoli się rezultatem połowicznym, nie zrezygnuje, póki nie wydobędzie tego, co w człowieku najgłębsze, najbardziej wartościowe”[4]. Tak pisał o nim kolega i dyrektor teatralny Zygmunt Hübner.
Konrada Swinarskiego kochano – kochali go aktorzy i aktorki, kobiety i mężczyźni, asystenci i scenografki, krytycy i publiczność. Miał tajemniczy, uwodzicielski dar, a zarazem, w odczuciu wielu świadków, wyraźny rys geniuszu, odsłaniany czasem w pracy, a czasem w zwykłej rozmowie. Co nie znaczy oczywiście, że nie miał wrogów lub że odwzajemniał uczucia, jakimi go darzono. Ludzie, którzy go znali, stwierdzają niemal jednogłośnie: był nieprzeciętny, wyjątkowy, różny od wszystkich innych. Obdarzony charyzmą i zagadkowy. W pracy nadnaturalnie silny i nie do zdarcia, nieznający godzin ani potrzeby snu, słaby w starciu z psychicznymi zmorami.
Nie dziwi zatem, że po jego śmierci nastąpił istny zalew artykułów wspominających, opłakujących, analizujących twórczość i osobę. Ich ton był różny, od funeralno-patetycznego po rzeczowo-faktograficzny; wszystkie jednak podkreślały, że polska kultura poniosła trudną do opisania stratę, że śmierć twórcy zmieni oblicze polskiego teatru. Zabrakło wzoru, punktu odniesienia, autorytetu, kogoś, kto wyznaczał poziom myślenia i tworzenia. Nie będzie już reżysera, który potrafił tak zarażać aktorów wiarą w teatralne przedsięwzięcia, że poświęcali dla niego prywatny czas i decydowali się na ujawnianie tajników własnej psychiki na potrzeby roli.
W mieszkaniu Petera Weissa w Sztokholmie, grudzień 1963.
Wielki artysta, najwybitniejszy polski reżyser XX wieku, święcący triumfy i rozpoznawalny w Europie. Uwielbiany przez aktorów, pożądany przez dyrektorów teatrów, którym gwarantował sukcesy, swoimi przedstawieniami wywoływał u polskiej publiczności potężne zbiorowe wzruszenia, jednoczące i stwarzające prawdziwą wspólnotę sceny i widowni. Tworzył wprawdzie za granicą, co przynosiło chlubę polskiej kulturze, ale najważniejsze przedstawienia wyreżyserował w Krakowie, w Starym Teatrze, który stał się jego macierzystą sceną. Przedwcześnie, tragicznie zmarły w katastrofie lotniczej, opłakiwany był przez tysiące współpracowników i odbiorców.
Niewielu artystów zostało po śmierci zamkniętych w tak silnym micie, jak Konrad Swinarski. Siła tego mitu musiała stworzyć antymit, równie dyskusyjny i pełen przekłamań.
Alkoholik, homoseksualista, manipulator. Posądzany o antysemityzm. W młodości członek Hitlerjugend, który chodził do niemieckiego gimnazjum z synem Hansa Franka, a po wojnie przez kilka lat był pozbawiony praw obywatelskich. Czarujący kłamca ze skłonnością do konfabulacji, który bez żadnych przeszkód ze strony komunistycznej władzy wyjeżdżał na Zachód, kiedy chciał. Utrzymujący podejrzane znajomości i przyjaźnie, w życiu osobistym niestosujący moralnych zasad.
Skąd się ta potrzeba mitu wzięła? Może stąd, że niczego pewnego o jego życiu – za jego życia – nie było wiadomo?
Kiedy mówimy „Konrad Swinarski”, trzeba sprecyzować, do którego z jego wcieleń się odnosimy. Konrad Swinarski żył dwukrotnie, w dwóch postaciach. W latach 1929 – 1975 – jako konkretna osoba, bez wątpienia nieprzeciętna, ale realna. Wybitny artysta, człowiek wielowymiarowy, tajemniczy, obdarzony charyzmą. Przez następne półwiecze, od roku 1975 do dziś, Konrad Swinarski żyje jako mit, zbiorowy fantazmat, miejsce wspólnej pamięci polskich odbiorców kultury. Mit, który ma różne oblicza i służy różnym grupom w przeciwstawnych nieraz celach, ale z prawdziwym Konradem Swinarskim ma czasem niewiele wspólnego.
Od razu muszę zaznaczyć, że życie pośmiertne Konrada Swinarskiego nie jest tematem tej książki. Interesuje mnie Konrad Swinarski realny, człowiek urodzony w Polsce i żyjący w Europie w latach 1929 – 1975, z zawodu artysta teatralny. Staram się przedstawić zebraną faktografię, ujętą z konieczności w pewną narrację – ostatecznie na pewno subiektywną, lecz w zamierzeniu maksymalnie obiektywną. Nie będę się zajmować interpretacją jego twórczości; zostanie ona pokazana jako najważniejsza część jego życia, ze względu na tematykę, zamierzenia twórcy, odbiór publiczności – słowem, to wszystko, co daje się zobaczyć z perspektywy samego twórcy. Punktem wyjścia jest dla mnie założenie, że Konrad Swinarski był artystą wielkiego formatu, a jednocześnie nieprzeciętną, wyjątkową osobowością. Jego życie – z powodu miejsca i daty urodzenia, a także pochodzenia – skupiło w sobie wszystkie najważniejsze problemy i udręki człowieka XX wieku, a jego biografia układa się w historię symboliczną, świadczącą o czymś więcej niż historia indywidualna. Poprzez tę biografię możemy zyskać dostęp do naszej historii, do tego, co nas stwarza; historii traum, lęków i uprzedzeń, psychicznych potrzeb i objawiającego się cyklicznie okrucieństwa.
Jeśli w swoich przedstawieniach Swinarski potrafił zbudować niezwykle złożoną – choć często pesymistyczną i gorzką – wizję świata, warto się zastanowić, czy ta umiejętność pokazywania spraw z wielu krzyżujących się perspektyw nie wynikała z jego życiowych doświadczeń. „Byłoby też fascynującą rzeczą spojrzeć na to z innej strony: jak cierpienie Swinarskiego (a był to jeden z najbardziej nieszczęśliwych ludzi, jakich znałem) rzutowało na jego spektakle. Ale tym zajmą się (moim zdaniem – niestety) historycy, gdy dogrzebią się do naszych listów, dzienników, archiwów – kiedy nas już nie będzie i nie będzie obaw o skandal”[5] – takie zdanie wyraził czterdzieści lat temu Józef Opalski[6], rozmawiając o Swinarskim z Krystianem Lupą. Co by prowadziło do konstatacji dość smutnej, tej mianowicie, że za życia twórcy teatralnego, w czasie jedynego realnego istnienia jego dzieła, związanego z konkretnym czasem, jego pełne zrozumienie uniemożliwiały pieczęć tajemnicy i widmo skandalu, po latach zaś, gdy owo widmo wydaje się mniej groźne (choć przecież dalej zdolne wywołać spore kontrowersje, jak w 2013 roku w Starym Teatrze), nie ma już samego dzieła.
„Grotowski, Kantor, Swinarski. Obdarowany ponad zasługę znalazłem się – czas jakiś – blisko każdego z nich. Grotowski chciał wniknąć teatrem w demoniczną sferę świętości. Artysta do szpiku kości, Kantor, demonstrował, jak z błahości i okropności życia «robi się» dzieło sztuki. Swinarski może najwięcej wiedział o pojedynczym człowieku. Fascynowała go gra losu, która każdemu wywraca duszę na nice... [...] Nigdy w polskim teatrze nie było takiej trójcy wielkoludów. Skąd się wzięli? I co nam wskazują? Czy rozumiemy, czego od nas żądali? Czy myślimy jeszcze o tym poważnie?”[7].
O Grotowskim i Kantorze napisano całe biblioteki, prześwietlono każdy aspekt ich życia, a ich twórczość podlega wciąż nowym interpretacjom. Bibliografia prac dotyczących Swinarskiego jest zadziwiająco skromna. Jeden zbiór jego wywiadów (właściwie zbiorek, zważywszy na rozmiar książki): Wierność wobec zmienności, opracowany przez Martę Fik i Jacka Sieradzkiego. Jeden tom rozmów: Rozmowy o Konradzie Swinarskim i „Hamlecie”, przygotowany przez Józefa Opalskiego. Jedna książka o nim, a właściwie jego twórczości: Konrad Swinarski i jego krakowskie inscenizacje Joanny Walaszek, do dziś podstawowe i najważniejsze źródło informacji o jego przedstawieniach. Jeden wybór recenzji: Krytycy o Swinarskim, opracowany przez Marię Katarzynę Gliwę[8]. I jeszcze zbiory wydawnictw pokonferencyjnych[9], dwa albo trzy katalogi wystaw. To wszystko. Naprawdę niewiele jak na skalę pośmiertnych lamentów, trwających dobre kilkanaście lat. Książki o nim mieli napisać wybitni krytycy i badacze teatru, ale żadna z zapowiadanych monografii nie powstała. Ostatnio Swinarski powrócił jako bohater teatralny i literacki – ale już jako fantom, zombie, mityczna figura, którą należy zdekonstruować do końca albo wykorzystać do pisania własnej wersji historii teatru. W kolejnych przedsięwzięciach nie odnoszono się do udokumentowanej biografii artysty ani do jego dzieł, lecz do funkcjonującego przez wiele lat – w różnych zresztą wersjach – mitu.
Był reżyserem polskim i reżyserem niemieckim – w tej kolejności, równolegle i właściwie osobno. W żadnym razie „reżyserem polsko-niemieckim” – tak się określa Polaków, którzy w Polsce się wykształcili i wyemigrowali, a osiadłszy w lepszym, zachodnim świecie, dorobili się jakiegoś, niewielkiego zazwyczaj, kręgu wpływów. W Polsce jego sprawy zawodowe pilotował, a raczej kontrolował, Pagart – instytucja tak kuriozalna, jaką tylko realny socjalizm mógł wymyślić. Na Zachodzie o interesy zawodowe Swinarskiego dbała Agentur Mackeben, którą już sam mógł wybrać spośród wielu innych.
Był Polakiem (a nie „właściwie Niemcem”, jak go nieraz, po roku 1990, określano), ale w część jego psychiki – bez jego świadomego udziału – została zaimplementowana kultura niemiecka. Z tego komponentu swojego doświadczenia zdawał sobie sprawę, posługiwał się nim, korzystał z niego, wiedział, że jest on jego zasobem, ale z kulturą niemiecką raczej się nie utożsamiał. Mógł bez większego problemu osiąść na Zachodzie i wejść w obieg tamtego życia teatralnego, ale się na to nie zdecydował. Rozważania o tym, kim się czuł, wydają się jałowe, bo nie ma na ten temat żadnych deklaracji i nie wydaje się, by były one kiedykolwiek Konradowi potrzebne.
Był homoseksualistą, co dzisiaj jest dość powszechnie (bo wciąż nie przez wszystkich) akceptowaną oczywistością, ale wcale nią nie było w latach jego życia, a zwłaszcza młodości. Poszukiwanie związków, uwikłanie w toksyczne miłości, liczne i skandaliczne nieraz przygody erotyczne komplikowały mu życie ponad wszelką miarę.
Warszawa, początek lat 60. XX wieku.
Skazą (jako skazę sam ją postrzegał) gorszą niż homoseksualność, mimo wszystko jakoś przyjmowaną do wiadomości, bo istniejącą od zawsze, było wpisane w jego życie piętno narodowej zdrady. Konrad chodził do niemieckiego gimnazjum dla dzieci volks- i reichsdeutschów w mieście Krakau, stolicy Generalnego Gubernatorstwa, która miała się stać wzorcowym miastem niemieckiego wschodu. Jego matka, obywatelka RP i żona przedwojennego polskiego oficera, dowódcy pułku, uzyskała status obywatelki Rzeszy (Reichsdeutsche), a brat służył w szeregach Waffen-SS i zginął w obronie „Wielkich Niemiec” (Grossdeutschland, jak napisano w zawiadomieniu o jego śmierci). Matka, z prawomocnym wyrokiem za zdradę, zmarła w obozie w Mysłowicach. Konrad posługiwał się równie biegle polskim jak niemieckim, w zachowanych notatkach z prób używa na przemian obu języków – bywa, że jeden akapit pisze po polsku, następny po niemiecku, albo wręcz miesza języki na poziomie zdań.
W Mlądzu, 1968.
Był alkoholikiem, ciężko uzależnionym, i był równie ciężkim pracoholikiem. Cierpiał na depresję, na stany lękowe, na różne dolegliwości czysto somatyczne – i regularnie dawał premiery. Liczba przedstawień, które zrealizował w ciągu krótkiego życia, wydaje się niewiarygodna – a jeśli do tego doliczyć próby zerwane w połowie, projekty dobrze przygotowane, ale niezrealizowane, no i nieustanne podróże, pochłaniające mnóstwo czasu i wymagające wielu „załatwień”, wszystko staje się trudne do ogarnięcia. Także rozliczne kontakty, korespondencja, setki ludzi, których znał i do których się odnosił.
Kochał aktorów, zwłaszcza krakowskich, ale jego najbliższym przyjacielem był wysoki urzędnik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – są liczne dowody na to, że właśnie on i jego bliscy udzielali mu stałego wsparcia i stanowili namiastkę rodziny. Inny przyjaciel, jeszcze z czasów dzieciństwa, z którym utrzymywał kontakty – odwiedzając go zwłaszcza wtedy, gdy obaj byli za granicą – był wojskowym szpiegiem PRL, występującym pod przykrywką radcy handlowego ambasady. Sam Swinarski, w odróżnieniu od ogółu obywateli PRL, nie musiał tygodniami czekać na paszport – dostawał go w ciągu jednego dnia albo po prostu miał przy sobie.
Od 16 stycznia 1945 roku, kiedy jako szesnastolatek opuścił wraz z matką dom rodzinny w Wieliczce, niemal w ostatniej chwili przed wejściem Armii Czerwonej, nie miał żadnego miejsca, które mógłby nazwać domem. Nie były nim ani dom wujostwa, którzy w 1945 roku przygarnęli sierotę, ani 36-metrowe mieszkanie przy Twardej w Warszawie, ani kupiony za pieniądze z zagranicznych przedstawień dom w Mlądzu, ani otrzymane od miasta na dwa lata przed śmiercią mieszkanie na krakowskim Kazimierzu. Mieszkał, czy pomieszkiwał, tam gdzie pracował: w pokojach gościnnych teatrów, hotelach, pensjonatach. W pokoju bez okien w Teatrze Narodowym, pokoiku na poddaszu Starego Teatru w Krakowie albo w pensjonacie należącym do Margot Gräfin Oldofredi w Düsseldorfie. A także w apartamencie berlińskiej Akademie der Künste, zajmowanym wcześniej przez Gombrowicza. W Warszawie, choć niby miał adres przy Twardej, wynajmował mieszkania, w których bywał sporadycznie. Mógł mieszkać wszędzie, a w gruncie rzeczy był bezdomny. Pod dom w Wieliczce, skonfiskowany przez władzę ludową jako posiadłość zdrajczyni narodu, jeździł taksówką, kiedy reżyserował w Krakowie; czasami nawet nie wysiadał, tylko patrzył na dom i ogród przez okno. Świadkowie twierdzą, że płakał – ale może to tylko sentymentalna legenda, a może efekt pijackiego rozczulenia.
Był artystą, który wedle potocznych wyobrażeń najpełniej wyraził w teatrze „polską duszę” – lecz to, co chciał publiczności przekazać, przeważnie nie było odczytywane zgodnie z jego intencjami. Prowokacyjny, obrazoburczy potencjał jego przedstawień często zagłaskiwano, udając, mocą dziwnej zbiorowej zmowy, że nie ma w nich tego, co istotnie było.
Jeśli dziś, pięćdziesiąt lat po jego śmierci, kiedy od dawna nie istnieją już jego przedstawienia i coraz mniej jest ludzi, którzy go znali, Swinarski wciąż stanowi punkt odniesienia dla teatralnych przedsięwzięć, świadczy to o sile, z jaką odcisnął ślad w zbiorowej wyobraźni Polaków. Świadczy tyleż o nim, co o duchowych potrzebach społeczeństwa, wobec którego się wypowiadał.
Jak to się stało, że skandalista i prowokator artystyczny – w życiu prywatnym niestroniący od złośliwych żartów wobec otoczenia, nierzadko cyniczny, w oczach niektórych rozpustnik – stał się legendą, z którą się nie dyskutuje, świętym Konradem od Teatru Polskiego? Ta przemiana świadczy już nie o nim, lecz o twórcach i strażnikach mitu, ale same mechanizmy tego przesunięcia są intrygujące.
Czy dlatego tak został wyniesiony, że jego dwa ostatnie przedstawienia w Polsce, Dziady i Wyzwolenie, uznano za dzieła „wielkie” i „narodowe”? Co by się stało, gdyby były nimi Nie-Boska komedia i Klątwa? Albo planowana, bardzo skandalizująca Opera za trzy grosze i mocno prowokujący Hamlet?
Dziś wydaje się, że Konrad Swinarski nie potrzebuje ani hagiografii, ani demaskacji i rozmontowywania mitu, lecz rzetelnego zebrania danych. Bez nadmiernych interpretacji – ale i bez złudzeń, że same przedstawione fakty będą bezstronne. Sam ich wybór spośród masy archiwaliów musi tworzyć określony wizerunek, choćby autor owego wyboru starał się o maksymalny obiektywizm.
Spis źródeł ilustracji
Archiwum Barbary Swinarskiej
Zdjęcia na stronach: 10 – fot. Krzysztof Malski, 14 – fot. Lütfi Özkök, 19, 20 – fot. Barbara Swinarska
Przypisy
Wprowadzenie. Kim był Konrad Swinarski?