Konrad Swinarski. Biografia ukryta - Beata Guczalska - ebook + książka

Konrad Swinarski. Biografia ukryta ebook

Beata Guczalska

0,0
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Długo wyczekiwana biografia jednego z najwybitniejszych twórców teatru XX wieku

Człowiek mit. Nadwrażliwiec i outsider. Wizjoner cierpiący na chroniczny brak zrozumienia. Geniusz teatru. Ubóstwiany i nienawidzony. Do jakiego stopnia potrafił wyreżyserować własny los?

Beata Guczalska zderza wciąż żywą legendę Konrada Swinarskiego (1929 –1975) z rzeczywistością. Wykopuje nieznane fakty, rozmawia ze świadkami jego życia. Nie boi się drażliwych tematów, zrzuca swojego bohatera z cokołu. Zadaje pytania o jego „niemieckość”, volklistę i Hitlerjugend. Bada powiązania z komunistyczną władzą. Jej śledztwo rzuca także nowe światło na tragiczną śmierć reżysera. Nie buduje pomnika. Unika sensacji. Ocenę zostawia czytającym.

„Wspaniałe dzieło o niezwykłej osobowości, legendzie polskiego i światowego teatru, artyście niepokornym i odważnym. Nie wolno o nim zapominać. To ważne przesłanie autorki” – prof. Andrzej Chwalba

„Miałem szczęście być uczniem prof. Beaty Guczalskiej. Zawsze łączyła szczegółową wiedzę z bardzo ciekawym i oryginalnym podejściem do tematu. To dzięki niej już jako dorosły człowiek poznawałem literaturę, ludzi i fakty, o które ocierałem się jako «dziecko Starego Teatru». Swinarski to jedna z tych legend. Nie poznałem go, ale dzięki mojemu Tacie, a teraz tej wspaniałej książce czuję, że to postać bardzo mi bliska!” – Maciej Stuhr

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 854

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opieka re­dak­cyjna: ANITA KA­SPE­REK
Re­cen­zja: Prof. JÓ­ZEF OPAL­SKI
Re­dak­cja: JO­ANNA ZA­BO­ROW­SKA
Ko­rekta: MA­RIA ROLA, ANETA TKA­CZYK, KRY­STYNA ZA­LE­SKA, KA­MIL WAL­CZAK
Wy­bór fo­to­gra­fii: BE­ATA GU­CZAL­SKA
Pro­jekt okładki, układ ty­po­gra­ficzny: ŁU­KASZ PO­DO­LAK
Zdję­cia Kon­rada Swi­nar­skiego na okładce: ar­chi­wum Bar­bary Swi­nar­skiej frag­ment zdję­cia z 1967 / fot. Ma­rek Hol­zman
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Be­ata Gu­czal­ska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-08703-9
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Wpro­wa­dze­nie

Kim był Kon­rad Swi­nar­ski?

Śmierć Kon­rada Swi­nar­skiego w ka­ta­stro­fie lot­ni­czej była wstrzą­sem za­równo dla lu­dzi kul­tury, jak i sze­ro­kich krę­gów te­atral­nej pu­blicz­no­ści – wów­czas jesz­cze znacz­nie licz­niej­szych niż obec­nie. „W sierp­niu 1975 roku ga­zety do­nio­sły o ka­ta­stro­fie, w któ­rej zgi­nął wy­bitny pol­ski re­ży­ser Kon­rad Swi­nar­ski. Za­pa­no­wał na­strój cał­ko­wi­tej bez­rad­no­ści, roz­pacz po­łą­czona z za­sko­cze­niem. Miał wtedy czter­dzie­ści sześć lat, był u szczytu sławy. W dzie­sięć lat po tym tra­gicz­nym wy­da­rze­niu spo­tkano się w Kra­ko­wie, by dać do­wód szcze­gól­nej pa­mięci, by wspo­mi­nać wiel­kiego ar­ty­stę. Dni Kon­rada Swi­nar­skiego stały się jakby spła­ce­niem długu, jaki Stary Te­atr – i te­atr pol­ski – wo­bec niego za­cią­gnął”. Słowa, któ­rymi roz­po­czyna się do­ku­ment fil­mowy Zna­la­złem w Kra­ko­wie[1], zdu­mie­wają. Bez­rad­ność? Roz­pacz? Spła­ce­nie długu? Te wielce emo­cjo­nalne słowa wy­dają się sto­sowne po śmierci ko­goś bli­skiego, z kim łą­czyły nas więzy po­kre­wień­stwa, mi­ło­ści, ro­dzin­nej za­leż­no­ści. Naj­wy­raź­niej od­by­wał się wo­bec Kon­rada Swi­nar­skiego pro­ces ża­łoby nie­zwy­czaj­nej w od­nie­sie­niu do osoby pu­blicz­nej.

Ów ża­łobny ton można było usły­szeć już na po­grze­bie ar­ty­sty na war­szaw­skich Po­wąz­kach. Adam Ha­nusz­kie­wicz, dy­rek­tor Te­atru Na­ro­do­wego i jedna z pierw­szych osób ży­cia kul­tu­ral­nego ów­cze­snej Pol­ski, tak prze­ma­wiał: „Gramy dziś, Kon­ra­dzie, tak w Kra­ko­wie, jak i w War­sza­wie, Twoje przed­sta­wie­nia, z tru­dem roz­pa­czy i przej­mu­ją­cego smutku, z prze­ra­że­niem, które cią­gle jesz­cze nie do­pusz­cza do zwy­kłej świa­do­mo­ści faktu Two­jej śmierci, Two­jej wśród nas Nie­obec­no­ści, która bę­dzie po­więk­szała się z każ­dym dniem. Że­gnają Cię dziś tu ra­zem z nami chłopcy w mun­du­rach na­szego woj­ska. Cie­bie – uoso­bie­nie cy­wila. [...] Oni stoją na straży su­we­ren­no­ści na­szej oj­czy­zny. Ty sta­łeś na straży su­we­ren­no­ści na­szej Na­ro­do­wej Sztuki. A stać na straży to nie zna­czy prze­cież to samo, co stać na bacz­ność”[2]. Czy ten wy­soki ton, dziś tak bar­dzo ra­żący pa­to­sem i ru­ty­no­wymi za­kła­ma­niami, był tylko kon­wen­cją tam­tych cza­sów? Jed­nak nie, było w tym prze­mó­wie­niu coś nad­mia­ro­wego i zna­czą­cego.

Kra­ków 1964.

Kon­rad Swi­nar­ski, naj­wy­bit­niej­szy pol­ski re­ży­ser XX wieku funk­cjo­nu­jący w za­wo­do­wych te­atrach Pol­ski i świata, był czło­wie­kiem le­gendą. Jego po­zy­cja ar­ty­styczna na Za­cho­dzie była nie­po­rów­ny­walna z po­zy­cją in­nych pol­skich re­ży­se­rów[3] two­rzą­cych w tym cza­sie – i dla nich nie­osią­galna. Po tym, jak od­niósł wielki suk­ces w Ber­li­nie Za­chod­nim w roku 1964, spły­nęło do niego trzy­dzie­ści pro­po­zy­cji re­ży­se­ro­wa­nia w te­atrach oraz cztery pro­po­zy­cje zro­bie­nia fil­mów, w tym ekra­ni­za­cji słyn­nych po­wie­ści. Te­atry eu­ro­pej­skie biły się o niego, ofe­ru­jąc mu świetne wa­runki. Swi­nar­ski żad­nej z tych pro­po­zy­cji nie przy­jął, uciekł przed wła­snym suk­ce­sem do Ka­zi­mie­rza Dol­nego.

Re­ży­se­ro­wał w Ber­li­nie i Ham­burgu, Tel Awi­wie i Santa Fe, w Düs­sel­dor­fie i Me­dio­la­nie, w Mo­skwie i Hel­sin­kach. Kiedy w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych na sku­tek pro­ble­mów psy­chicz­nych ze­rwał próby przed­sta­wień w Wied­niu i Zu­ry­chu i wy­da­wało się, że nie jest w sta­nie wró­cić do daw­nej formy, w ko­lejce do niego usta­wili się dy­rek­to­rzy scen war­szaw­skich – Gu­staw Ho­lo­ubek, Ja­nusz War­miń­ski, Adam Ha­nusz­kie­wicz, Zyg­munt Hüb­ner – ad­re­su­jąc li­sty do kli­niki psy­chia­trycz­nej w Kra­ko­wie, gdzie prze­by­wał na le­cze­niu. Po wyj­ściu ze szpi­tala przy­stał na pro­po­zy­cję dy­rek­tora Sta­rego Te­atru w Kra­ko­wie, Jana Pawła Gaw­lika, i za­brał się do in­sce­ni­za­cji Dzia­dów, spek­ta­klu le­gen­dar­nego, gra­nego trzy­sta razy w ciągu dzie­się­ciu lat od pre­miery. A w na­stęp­nym roku po­ka­zał rów­nie słynne Wy­zwo­le­nie.

Jego przed­sta­wie­nia w Pol­sce nie za­wsze wzbu­dzały za­chwyty, miał bo­wiem od­wagę po­ka­zy­wać pu­blicz­no­ści rze­czy, któ­rych wcale nie chciała zo­ba­czyć. Nie­które z jego spek­ta­kli wy­wo­ły­wały obu­rze­nie szar­ga­niem kla­sy­ków albo nad­mierną – zda­niem za­cho­waw­czej pu­blicz­no­ści kra­kow­skiej – bru­tal­no­ścią. Prze­ciwko jego in­sce­ni­za­cji Nie-Bo­skiej ko­me­dii Kra­siń­skiego pro­te­sto­wał go­rąco sam Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz, ma­jący wów­czas silną po­zy­cję w ży­ciu pu­blicz­nym; uwa­żał wręcz, że na­le­ża­łoby tego przed­sta­wie­nia za­ka­zać.

Swi­nar­ski po­tra­fił w te­atrze wszystko. Oprócz sztuk Brechta czy wiel­kich in­sce­ni­za­cji szek­spi­row­skich i ro­man­tycz­nych ro­bił dla te­le­wi­zji skła­danki pio­se­nek i pro­gramy roz­ryw­kowe, jak War­szawa da się lu­bić i Do­bre uczynki Woj­cie­cha Ozdoby, ale rów­nież ba­let Ka­rola Kur­piń­skiego Mars i Flora krę­cony w ple­ne­rze, w Ła­zien­kach. In­sce­ni­zo­wał z suk­ce­sem opery na świa­to­wych sce­nach i małe współ­cze­sne dra­maty ka­me­ralne, zre­ali­zo­wał wy­bitny film te­le­wi­zyjny, Sę­dziów we­dług Wy­spiań­skiego, i pra­co­wał nad na­stęp­nym – ekra­ni­za­cją dra­matu Ju­liu­sza Sło­wac­kiego Fan­tazy.

W do­datku, co dzi­siaj jest nie bez zna­cze­nia, do­ko­ny­wał wiel­kich rze­czy, nie uży­wa­jąc prze­mocy. Na ni­kogo nie krzy­czał, nie ob­ra­żał, nie pod­no­sił głosu, a uwagi re­ży­ser­skie do ak­to­rów wy­gła­szał dys­kret­nie, wcho­dząc na scenę i po­dej­mu­jąc jakby pry­watną roz­mowę z dala od in­nych. „Nie spo­tka­łem re­ży­sera, dla któ­rego ak­to­rzy by­liby go­towi zre­zy­gno­wać z wol­nego czasu, z do­dat­ko­wych za­jęć, od­po­czynku, na­wet snu, nie py­ta­jąc o za­płatę. Dla­czego? Dla­czego ni­komu in­nemu nie udaje się to, co jemu? Kon­rad nada­wał sens ich pracy, a za­tem ich ży­ciu. Po­tra­fił wy­cza­ro­wać po­stać z ni­czego, z dwóch li­ni­jek tek­stu, z nie­mej obec­no­ści na sce­nie. Dla niego nie było nie­waż­nych ról, nie­waż­nych epi­zo­dów, nie­waż­nych słów i ak­to­rzy o tym wie­dzieli. Wie­dzieli rów­nież, że Kon­rad wie­rzy w ak­tora, z któ­rym pra­cuje, i dla­tego nie za­do­woli się re­zul­ta­tem po­ło­wicz­nym, nie zre­zy­gnuje, póki nie wy­do­bę­dzie tego, co w czło­wieku naj­głęb­sze, naj­bar­dziej war­to­ściowe”[4]. Tak pi­sał o nim ko­lega i dy­rek­tor te­atralny Zyg­munt Hüb­ner.

Kon­rada Swi­nar­skiego ko­chano – ko­chali go ak­to­rzy i ak­torki, ko­biety i męż­czyźni, asy­stenci i sce­no­grafki, kry­tycy i pu­blicz­ność. Miał ta­jem­ni­czy, uwo­dzi­ciel­ski dar, a za­ra­zem, w od­czu­ciu wielu świad­ków, wy­raźny rys ge­niu­szu, od­sła­niany cza­sem w pracy, a cza­sem w zwy­kłej roz­mo­wie. Co nie zna­czy oczy­wi­ście, że nie miał wro­gów lub że od­wza­jem­niał uczu­cia, ja­kimi go da­rzono. Lu­dzie, któ­rzy go znali, stwier­dzają nie­mal jed­no­gło­śnie: był nie­prze­ciętny, wy­jąt­kowy, różny od wszyst­kich in­nych. Ob­da­rzony cha­ry­zmą i za­gad­kowy. W pracy nad­na­tu­ral­nie silny i nie do zdar­cia, nie­zna­jący go­dzin ani po­trzeby snu, słaby w star­ciu z psy­chicz­nymi zmo­rami.

Nie dziwi za­tem, że po jego śmierci na­stą­pił istny za­lew ar­ty­ku­łów wspo­mi­na­ją­cych, opła­ku­ją­cych, ana­li­zu­ją­cych twór­czość i osobę. Ich ton był różny, od fu­ne­ralno-pa­te­tycz­nego po rze­czowo-fak­to­gra­ficzny; wszyst­kie jed­nak pod­kre­ślały, że pol­ska kul­tura po­nio­sła trudną do opi­sa­nia stratę, że śmierć twórcy zmieni ob­li­cze pol­skiego te­atru. Za­bra­kło wzoru, punktu od­nie­sie­nia, au­to­ry­tetu, ko­goś, kto wy­zna­czał po­ziom my­śle­nia i two­rze­nia. Nie bę­dzie już re­ży­sera, który po­tra­fił tak za­ra­żać ak­to­rów wiarą w te­atralne przed­się­wzię­cia, że po­świę­cali dla niego pry­watny czas i de­cy­do­wali się na ujaw­nia­nie taj­ni­ków wła­snej psy­chiki na po­trzeby roli.

W miesz­ka­niu Pe­tera We­issa w Sztok­hol­mie, gru­dzień 1963.

Wielki ar­ty­sta, naj­wy­bit­niej­szy pol­ski re­ży­ser XX wieku, świę­cący triumfy i roz­po­zna­walny w Eu­ro­pie. Uwiel­biany przez ak­to­rów, po­żą­dany przez dy­rek­to­rów te­atrów, któ­rym gwa­ran­to­wał suk­cesy, swo­imi przed­sta­wie­niami wy­wo­ły­wał u pol­skiej pu­blicz­no­ści po­tężne zbio­rowe wzru­sze­nia, jed­no­czące i stwa­rza­jące praw­dziwą wspól­notę sceny i wi­downi. Two­rzył wpraw­dzie za gra­nicą, co przy­no­siło chlubę pol­skiej kul­tu­rze, ale naj­waż­niej­sze przed­sta­wie­nia wy­re­ży­se­ro­wał w Kra­ko­wie, w Sta­rym Te­atrze, który stał się jego ma­cie­rzy­stą sceną. Przed­wcze­śnie, tra­gicz­nie zmarły w ka­ta­stro­fie lot­ni­czej, opła­ki­wany był przez ty­siące współ­pra­cow­ni­ków i od­bior­ców.

Nie­wielu ar­ty­stów zo­stało po śmierci za­mknię­tych w tak sil­nym mi­cie, jak Kon­rad Swi­nar­ski. Siła tego mitu mu­siała stwo­rzyć an­ty­mit, rów­nie dys­ku­syjny i pe­łen prze­kła­mań.

Al­ko­ho­lik, ho­mo­sek­su­ali­sta, ma­ni­pu­la­tor. Po­są­dzany o an­ty­se­mi­tyzm. W mło­do­ści czło­nek Hi­tler­ju­gend, który cho­dził do nie­miec­kiego gim­na­zjum z sy­nem Hansa Franka, a po woj­nie przez kilka lat był po­zba­wiony praw oby­wa­tel­skich. Cza­ru­jący kłamca ze skłon­no­ścią do kon­fa­bu­la­cji, który bez żad­nych prze­szkód ze strony ko­mu­ni­stycz­nej wła­dzy wy­jeż­dżał na Za­chód, kiedy chciał. Utrzy­mu­jący po­dej­rzane zna­jo­mo­ści i przy­jaź­nie, w ży­ciu oso­bi­stym nie­sto­su­jący mo­ral­nych za­sad.

Skąd się ta po­trzeba mitu wzięła? Może stąd, że ni­czego pew­nego o jego ży­ciu – za jego ży­cia – nie było wia­domo?

Kiedy mó­wimy „Kon­rad Swi­nar­ski”, trzeba spre­cy­zo­wać, do któ­rego z jego wcie­leń się od­no­simy. Kon­rad Swi­nar­ski żył dwu­krot­nie, w dwóch po­sta­ciach. W la­tach 1929 – 1975 – jako kon­kretna osoba, bez wąt­pie­nia nie­prze­ciętna, ale re­alna. Wy­bitny ar­ty­sta, czło­wiek wie­lo­wy­mia­rowy, ta­jem­ni­czy, ob­da­rzony cha­ry­zmą. Przez na­stępne pół­wie­cze, od roku 1975 do dziś, Kon­rad Swi­nar­ski żyje jako mit, zbio­rowy fan­ta­zmat, miej­sce wspól­nej pa­mięci pol­skich od­bior­ców kul­tury. Mit, który ma różne ob­li­cza i służy róż­nym gru­pom w prze­ciw­staw­nych nie­raz ce­lach, ale z praw­dzi­wym Kon­ra­dem Swi­nar­skim ma cza­sem nie­wiele wspól­nego.

Od razu mu­szę za­zna­czyć, że ży­cie po­śmiertne Kon­rada Swi­nar­skiego nie jest te­ma­tem tej książki. In­te­re­suje mnie Kon­rad Swi­nar­ski re­alny, czło­wiek uro­dzony w Pol­sce i ży­jący w Eu­ro­pie w la­tach 1929 – 1975, z za­wodu ar­ty­sta te­atralny. Sta­ram się przed­sta­wić ze­braną fak­to­gra­fię, ujętą z ko­niecz­no­ści w pewną nar­ra­cję – osta­tecz­nie na pewno su­biek­tywną, lecz w za­mie­rze­niu mak­sy­mal­nie obiek­tywną. Nie będę się zaj­mo­wać in­ter­pre­ta­cją jego twór­czo­ści; zo­sta­nie ona po­ka­zana jako naj­waż­niej­sza część jego ży­cia, ze względu na te­ma­tykę, za­mie­rze­nia twórcy, od­biór pu­blicz­no­ści – sło­wem, to wszystko, co daje się zo­ba­czyć z per­spek­tywy sa­mego twórcy. Punk­tem wyj­ścia jest dla mnie za­ło­że­nie, że Kon­rad Swi­nar­ski był ar­ty­stą wiel­kiego for­matu, a jed­no­cze­śnie nie­prze­ciętną, wy­jąt­kową oso­bo­wo­ścią. Jego ży­cie – z po­wodu miej­sca i daty uro­dze­nia, a także po­cho­dze­nia – sku­piło w so­bie wszyst­kie naj­waż­niej­sze pro­blemy i udręki czło­wieka XX wieku, a jego bio­gra­fia układa się w hi­sto­rię sym­bo­liczną, świad­czącą o czymś wię­cej niż hi­sto­ria in­dy­wi­du­alna. Po­przez tę bio­gra­fię mo­żemy zy­skać do­stęp do na­szej hi­sto­rii, do tego, co nas stwa­rza; hi­sto­rii traum, lę­ków i uprze­dzeń, psy­chicz­nych po­trzeb i ob­ja­wia­ją­cego się cy­klicz­nie okru­cień­stwa.

Je­śli w swo­ich przed­sta­wie­niach Swi­nar­ski po­tra­fił zbu­do­wać nie­zwy­kle zło­żoną – choć czę­sto pe­sy­mi­styczną i gorzką – wi­zję świata, warto się za­sta­no­wić, czy ta umie­jęt­ność po­ka­zy­wa­nia spraw z wielu krzy­żu­ją­cych się per­spek­tyw nie wy­ni­kała z jego ży­cio­wych do­świad­czeń. „By­łoby też fa­scy­nu­jącą rze­czą spoj­rzeć na to z in­nej strony: jak cier­pie­nie Swi­nar­skiego (a był to je­den z naj­bar­dziej nie­szczę­śli­wych lu­dzi, ja­kich zna­łem) rzu­to­wało na jego spek­ta­kle. Ale tym zajmą się (moim zda­niem – nie­stety) hi­sto­rycy, gdy do­grze­bią się do na­szych li­stów, dzien­ni­ków, ar­chi­wów – kiedy nas już nie bę­dzie i nie bę­dzie obaw o skan­dal”[5] – ta­kie zda­nie wy­ra­ził czter­dzie­ści lat temu Jó­zef Opal­ski[6], roz­ma­wia­jąc o Swi­nar­skim z Kry­stia­nem Lupą. Co by pro­wa­dziło do kon­sta­ta­cji dość smut­nej, tej mia­no­wi­cie, że za ży­cia twórcy te­atral­nego, w cza­sie je­dy­nego re­al­nego ist­nie­nia jego dzieła, zwią­za­nego z kon­kret­nym cza­sem, jego pełne zro­zu­mie­nie unie­moż­li­wiały pie­częć ta­jem­nicy i widmo skan­dalu, po la­tach zaś, gdy owo widmo wy­daje się mniej groźne (choć prze­cież da­lej zdolne wy­wo­łać spore kon­tro­wer­sje, jak w 2013 roku w Sta­rym Te­atrze), nie ma już sa­mego dzieła.

„Gro­tow­ski, Kan­tor, Swi­nar­ski. Ob­da­ro­wany po­nad za­sługę zna­la­złem się – czas ja­kiś – bli­sko każ­dego z nich. Gro­tow­ski chciał wnik­nąć te­atrem w de­mo­niczną sferę świę­to­ści. Ar­ty­sta do szpiku ko­ści, Kan­tor, de­mon­stro­wał, jak z bła­ho­ści i okrop­no­ści ży­cia «robi się» dzieło sztuki. Swi­nar­ski może naj­wię­cej wie­dział o po­je­dyn­czym czło­wieku. Fa­scy­no­wała go gra losu, która każ­demu wy­wraca du­szę na nice... [...] Ni­gdy w pol­skim te­atrze nie było ta­kiej trójcy wiel­ko­lu­dów. Skąd się wzięli? I co nam wska­zują? Czy ro­zu­miemy, czego od nas żą­dali? Czy my­ślimy jesz­cze o tym po­waż­nie?”[7].

O Gro­tow­skim i Kan­to­rze na­pi­sano całe bi­blio­teki, prze­świe­tlono każdy aspekt ich ży­cia, a ich twór­czość pod­lega wciąż no­wym in­ter­pre­ta­cjom. Bi­blio­gra­fia prac do­ty­czą­cych Swi­nar­skiego jest za­dzi­wia­jąco skromna. Je­den zbiór jego wy­wia­dów (wła­ści­wie zbio­rek, zwa­żyw­szy na roz­miar książki): Wier­ność wo­bec zmien­no­ści, opra­co­wany przez Martę Fik i Jacka Sie­radz­kiego. Je­den tom roz­mów: Roz­mowy o Kon­ra­dzie Swi­nar­skim i „Ham­le­cie”, przy­go­to­wany przez Jó­zefa Opal­skiego. Jedna książka o nim, a wła­ści­wie jego twór­czo­ści: Kon­rad Swi­nar­ski i jego kra­kow­skie in­sce­ni­za­cje Jo­anny Wa­la­szek, do dziś pod­sta­wowe i naj­waż­niej­sze źró­dło in­for­ma­cji o jego przed­sta­wie­niach. Je­den wy­bór re­cen­zji: Kry­tycy o Swi­nar­skim, opra­co­wany przez Ma­rię Ka­ta­rzynę Gliwę[8]. I jesz­cze zbiory wy­daw­nictw po­kon­fe­ren­cyj­nych[9], dwa albo trzy ka­ta­logi wy­staw. To wszystko. Na­prawdę nie­wiele jak na skalę po­śmiert­nych la­men­tów, trwa­ją­cych do­bre kil­ka­na­ście lat. Książki o nim mieli na­pi­sać wy­bitni kry­tycy i ba­da­cze te­atru, ale żadna z za­po­wia­da­nych mo­no­gra­fii nie po­wstała. Ostat­nio Swi­nar­ski po­wró­cił jako bo­ha­ter te­atralny i li­te­racki – ale już jako fan­tom, zom­bie, mi­tyczna fi­gura, którą na­leży zde­kon­stru­ować do końca albo wy­ko­rzy­stać do pi­sa­nia wła­snej wer­sji hi­sto­rii te­atru. W ko­lej­nych przed­się­wzię­ciach nie od­no­szono się do udo­ku­men­to­wa­nej bio­gra­fii ar­ty­sty ani do jego dzieł, lecz do funk­cjo­nu­ją­cego przez wiele lat – w róż­nych zresztą wer­sjach – mitu.

Był re­ży­se­rem pol­skim i re­ży­se­rem nie­miec­kim – w tej ko­lej­no­ści, rów­no­le­gle i wła­ści­wie osobno. W żad­nym ra­zie „re­ży­se­rem pol­sko-nie­miec­kim” – tak się okre­śla Po­la­ków, któ­rzy w Pol­sce się wy­kształ­cili i wy­emi­gro­wali, a osiadł­szy w lep­szym, za­chod­nim świe­cie, do­ro­bili się ja­kie­goś, nie­wiel­kiego za­zwy­czaj, kręgu wpły­wów. W Pol­sce jego sprawy za­wo­dowe pi­lo­to­wał, a ra­czej kon­tro­lo­wał, Pa­gart – in­sty­tu­cja tak ku­rio­zalna, jaką tylko re­alny so­cja­lizm mógł wy­my­ślić. Na Za­cho­dzie o in­te­resy za­wo­dowe Swi­nar­skiego dbała Agen­tur Mac­ke­ben, którą już sam mógł wy­brać spo­śród wielu in­nych.

Był Po­la­kiem (a nie „wła­ści­wie Niem­cem”, jak go nie­raz, po roku 1990, okre­ślano), ale w część jego psy­chiki – bez jego świa­do­mego udziału – zo­stała za­im­ple­men­to­wana kul­tura nie­miecka. Z tego kom­po­nentu swo­jego do­świad­cze­nia zda­wał so­bie sprawę, po­słu­gi­wał się nim, ko­rzy­stał z niego, wie­dział, że jest on jego za­so­bem, ale z kul­turą nie­miecką ra­czej się nie utoż­sa­miał. Mógł bez więk­szego pro­blemu osiąść na Za­cho­dzie i wejść w obieg tam­tego ży­cia te­atral­nego, ale się na to nie zde­cy­do­wał. Roz­wa­ża­nia o tym, kim się czuł, wy­dają się ja­łowe, bo nie ma na ten te­mat żad­nych de­kla­ra­cji i nie wy­daje się, by były one kie­dy­kol­wiek Kon­ra­dowi po­trzebne.

Był ho­mo­sek­su­ali­stą, co dzi­siaj jest dość po­wszech­nie (bo wciąż nie przez wszyst­kich) ak­cep­to­waną oczy­wi­sto­ścią, ale wcale nią nie było w la­tach jego ży­cia, a zwłasz­cza mło­do­ści. Po­szu­ki­wa­nie związ­ków, uwi­kła­nie w tok­syczne mi­ło­ści, liczne i skan­da­liczne nie­raz przy­gody ero­tyczne kom­pli­ko­wały mu ży­cie po­nad wszelką miarę.

War­szawa, po­czą­tek lat 60. XX wieku.

Skazą (jako skazę sam ją po­strze­gał) gor­szą niż ho­mo­sek­su­al­ność, mimo wszystko ja­koś przyj­mo­waną do wia­do­mo­ści, bo ist­nie­jącą od za­wsze, było wpi­sane w jego ży­cie piętno na­ro­do­wej zdrady. Kon­rad cho­dził do nie­miec­kiego gim­na­zjum dla dzieci volks- i re­ichs­deut­schów w mie­ście Kra­kau, sto­licy Ge­ne­ral­nego Gu­ber­na­tor­stwa, która miała się stać wzor­co­wym mia­stem nie­miec­kiego wschodu. Jego matka, oby­wa­telka RP i żona przed­wo­jen­nego pol­skiego ofi­cera, do­wódcy pułku, uzy­skała sta­tus oby­wa­telki Rze­szy (Re­ichs­deut­sche), a brat słu­żył w sze­re­gach Waf­fen-SS i zgi­nął w obro­nie „Wiel­kich Nie­miec” (Gross­deutsch­land, jak na­pi­sano w za­wia­do­mie­niu o jego śmierci). Matka, z pra­wo­moc­nym wy­ro­kiem za zdradę, zmarła w obo­zie w My­sło­wi­cach. Kon­rad po­słu­gi­wał się rów­nie bie­gle pol­skim jak nie­miec­kim, w za­cho­wa­nych no­tat­kach z prób używa na prze­mian obu ję­zy­ków – bywa, że je­den aka­pit pi­sze po pol­sku, na­stępny po nie­miecku, albo wręcz mie­sza ję­zyki na po­zio­mie zdań.

W Mlą­dzu, 1968.

Był al­ko­ho­li­kiem, ciężko uza­leż­nio­nym, i był rów­nie cięż­kim pra­co­ho­li­kiem. Cier­piał na de­pre­sję, na stany lę­kowe, na różne do­le­gli­wo­ści czy­sto so­ma­tyczne – i re­gu­lar­nie da­wał pre­miery. Liczba przed­sta­wień, które zre­ali­zo­wał w ciągu krót­kiego ży­cia, wy­daje się nie­wia­ry­godna – a je­śli do tego do­li­czyć próby ze­rwane w po­ło­wie, pro­jekty do­brze przy­go­to­wane, ale nie­zre­ali­zo­wane, no i nie­ustanne po­dróże, po­chła­nia­jące mnó­stwo czasu i wy­ma­ga­jące wielu „za­ła­twień”, wszystko staje się trudne do ogar­nię­cia. Także roz­liczne kon­takty, ko­re­spon­den­cja, setki lu­dzi, któ­rych znał i do któ­rych się od­no­sił.

Ko­chał ak­to­rów, zwłasz­cza kra­kow­skich, ale jego naj­bliż­szym przy­ja­cie­lem był wy­soki urzęd­nik Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych – są liczne do­wody na to, że wła­śnie on i jego bli­scy udzie­lali mu sta­łego wspar­cia i sta­no­wili na­miastkę ro­dziny. Inny przy­ja­ciel, jesz­cze z cza­sów dzie­ciń­stwa, z któ­rym utrzy­my­wał kon­takty – od­wie­dza­jąc go zwłasz­cza wtedy, gdy obaj byli za gra­nicą – był woj­sko­wym szpie­giem PRL, wy­stę­pu­ją­cym pod przy­krywką radcy han­dlo­wego am­ba­sady. Sam Swi­nar­ski, w od­róż­nie­niu od ogółu oby­wa­teli PRL, nie mu­siał ty­go­dniami cze­kać na pasz­port – do­sta­wał go w ciągu jed­nego dnia albo po pro­stu miał przy so­bie.

Od 16 stycz­nia 1945 roku, kiedy jako szes­na­sto­la­tek opu­ścił wraz z matką dom ro­dzinny w Wie­liczce, nie­mal w ostat­niej chwili przed wej­ściem Ar­mii Czer­wo­nej, nie miał żad­nego miej­sca, które mógłby na­zwać do­mem. Nie były nim ani dom wu­jo­stwa, któ­rzy w 1945 roku przy­gar­nęli sie­rotę, ani 36-me­trowe miesz­ka­nie przy Twar­dej w War­sza­wie, ani ku­piony za pie­nią­dze z za­gra­nicz­nych przed­sta­wień dom w Mlą­dzu, ani otrzy­mane od mia­sta na dwa lata przed śmier­cią miesz­ka­nie na kra­kow­skim Ka­zi­mie­rzu. Miesz­kał, czy po­miesz­ki­wał, tam gdzie pra­co­wał: w po­ko­jach go­ścin­nych te­atrów, ho­te­lach, pen­sjo­na­tach. W po­koju bez okien w Te­atrze Na­ro­do­wym, po­ko­iku na pod­da­szu Sta­rego Te­atru w Kra­ko­wie albo w pen­sjo­na­cie na­le­żą­cym do Mar­got Gräfin Ol­do­fredi w Düs­sel­dor­fie. A także w apar­ta­men­cie ber­liń­skiej Aka­de­mie der Kün­ste, zaj­mo­wa­nym wcze­śniej przez Gom­bro­wi­cza. W War­sza­wie, choć niby miał ad­res przy Twar­dej, wy­naj­mo­wał miesz­ka­nia, w któ­rych by­wał spo­ra­dycz­nie. Mógł miesz­kać wszę­dzie, a w grun­cie rze­czy był bez­domny. Pod dom w Wie­liczce, skon­fi­sko­wany przez wła­dzę lu­dową jako po­sia­dłość zdraj­czyni na­rodu, jeź­dził tak­sówką, kiedy re­ży­se­ro­wał w Kra­ko­wie; cza­sami na­wet nie wy­sia­dał, tylko pa­trzył na dom i ogród przez okno. Świad­ko­wie twier­dzą, że pła­kał – ale może to tylko sen­ty­men­talna le­genda, a może efekt pi­jac­kiego roz­czu­le­nia.

Był ar­ty­stą, który we­dle po­tocz­nych wy­obra­żeń naj­peł­niej wy­ra­ził w te­atrze „pol­ską du­szę” – lecz to, co chciał pu­blicz­no­ści prze­ka­zać, prze­waż­nie nie było od­czy­ty­wane zgod­nie z jego in­ten­cjami. Pro­wo­ka­cyjny, ob­ra­zo­bur­czy po­ten­cjał jego przed­sta­wień czę­sto za­gła­ski­wano, uda­jąc, mocą dziw­nej zbio­ro­wej zmowy, że nie ma w nich tego, co istot­nie było.

Je­śli dziś, pięć­dzie­siąt lat po jego śmierci, kiedy od dawna nie ist­nieją już jego przed­sta­wie­nia i co­raz mniej jest lu­dzi, któ­rzy go znali, Swi­nar­ski wciąż sta­nowi punkt od­nie­sie­nia dla te­atral­nych przed­się­wzięć, świad­czy to o sile, z jaką od­ci­snął ślad w zbio­ro­wej wy­obraźni Po­la­ków. Świad­czy ty­leż o nim, co o du­cho­wych po­trze­bach spo­łe­czeń­stwa, wo­bec któ­rego się wy­po­wia­dał.

Jak to się stało, że skan­da­li­sta i pro­wo­ka­tor ar­ty­styczny – w ży­ciu pry­wat­nym nie­stro­niący od zło­śli­wych żar­tów wo­bec oto­cze­nia, nie­rzadko cy­niczny, w oczach nie­któ­rych roz­pust­nik – stał się le­gendą, z którą się nie dys­ku­tuje, świę­tym Kon­ra­dem od Te­atru Pol­skiego? Ta prze­miana świad­czy już nie o nim, lecz o twór­cach i straż­ni­kach mitu, ale same me­cha­ni­zmy tego prze­su­nię­cia są in­try­gu­jące.

Czy dla­tego tak zo­stał wy­nie­siony, że jego dwa ostat­nie przed­sta­wie­nia w Pol­sce, Dziady i Wy­zwo­le­nie, uznano za dzieła „wiel­kie” i „na­ro­dowe”? Co by się stało, gdyby były nimi Nie-Bo­ska ko­me­dia i Klą­twa? Albo pla­no­wana, bar­dzo skan­da­li­zu­jąca Opera za trzy gro­sze i mocno pro­wo­ku­jący Ham­let?

Dziś wy­daje się, że Kon­rad Swi­nar­ski nie po­trze­buje ani ha­gio­gra­fii, ani de­ma­ska­cji i roz­mon­to­wy­wa­nia mitu, lecz rze­tel­nego ze­bra­nia da­nych. Bez nad­mier­nych in­ter­pre­ta­cji – ale i bez złu­dzeń, że same przed­sta­wione fakty będą bez­stronne. Sam ich wy­bór spo­śród masy ar­chi­wa­liów musi two­rzyć okre­ślony wi­ze­ru­nek, choćby au­tor owego wy­boru sta­rał się o mak­sy­malny obiek­ty­wizm.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Spis źró­deł ilu­stra­cji

Ar­chi­wum Bar­bary Swi­nar­skiej

Zdję­cia na stro­nach: 10 – fot. Krzysz­tof Mal­ski, 14 – fot. Lütfi Öz­kök, 19, 20 – fot. Bar­bara Swi­nar­ska

Przy­pisy

Wpro­wa­dze­nie. Kim był Kon­rad Swi­nar­ski?

[1] Film do­ku­men­talny Zna­la­złem w Kra­ko­wie, sce­na­riusz i re­ali­za­cja An­drzej Ge­ber, Je­rzy Biały, TVP Kra­ków 1986.
[2] Mowa po­grze­bowa Adama Ha­nusz­kie­wi­cza zo­stała prze­dru­ko­wana w nu­me­rze pi­sma „Te­atr”, w ca­ło­ści po­świę­co­nym Kon­ra­dowi Swi­nar­skiemu, „Te­atr” 1975, nr 21, s. 3.
[3] Nie chcę tu wpro­wa­dzać po­rów­nań z bar­dziej sław­nymi na Za­cho­dzie twór­cami, czyli Kan­to­rem i Gro­tow­skim – oni jed­nak byli twór­cami „osob­nymi”, two­rzyli z wła­snym ze­spo­łem w Pol­sce i pre­zen­to­wali przy­go­to­wane tu spek­ta­kle za gra­nicą, byli też au­to­rami wła­snych, spe­cy­ficz­nych mo­deli upra­wia­nia sztuki, nie an­ga­żo­wali się do pracy w za­wo­do­wych te­atrach re­per­tu­aro­wych. W pew­nym sen­sie „eks­por­to­wali” pol­ską sztukę te­atralną na Za­chód, pod­czas gdy Swi­nar­ski był re­ży­se­rem two­rzą­cym w za­chod­nich te­atrach, z tam­tej­szymi ze­spo­łami.
[4] Zyg­munt Hüb­ner, Re­ży­se­ruję, bo tę­sk­nię, „Te­atr” 1975, nr 21, s. 5.
[5] Jó­zef Opal­ski, Roz­mowy o Kon­ra­dzie Swi­nar­skim i „Ham­le­cie”, Kra­ków 1988, s. 60.
[6] Jó­zef Opal­ski (ur. 1947) – re­ży­ser, li­te­ra­tu­ro­znawca, pe­da­gog, znawca te­atru, au­tor licz­nych pu­bli­ka­cji na te­mat Kon­rada Swi­nar­skiego.
[7] Jan Błoń­ski, Swi­nar­ski i po­etyka roz­dar­cia, „Dia­log” 1992, nr 4, s. 88.
[8] Kon­rad Swi­nar­ski, Wier­ność wo­bec zmien­no­ści, red. Marta Fik, Ja­cek Sie­radzki, War­szawa 1988; J. Opal­ski, Roz­mowy o Kon­ra­dzie Swi­nar­skim...; Jo­anna Wa­la­szek, Kon­rad Swi­nar­ski i jego kra­kow­skie in­sce­ni­za­cje, War­szawa 1991; M. Ka­ta­rzyna Gliwa, Kry­tycy o Swi­nar­skim, Ka­to­wice 2001.
[9]Te­atr Kon­rada Swi­nar­skiego. Re­ko­ne­sans, red. Ele­onora Udal­ska, Ka­to­wice 1978; Od­po­wiedź Swi­nar­skiemu, red. Be­ata Gu­czal­ska, Jó­zef Opal­ski, Jo­anna Tar­goń, Kra­ków 2015; Kilka słów o Kon­ra­dzie Swi­nar­skim, red. Zu­zanna Ol­biń­ska, Jan Ka­row, Kry­styna Szy­mań­ska, War­szawa 2021.