Kosa. Niczego nie żałuję - Roman Kosecki, Dariusz Faron, Dariusz Dobek - ebook

Kosa. Niczego nie żałuję ebook

Roman Kosecki, Dariusz Faron, Dariusz Dobek

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Od gwiazdy reprezentacji Polski po wroga publicznego numer 1. Roman Kosecki zawsze mówił, co myśli, nawet jeśli prawda była niewygodna i mogła mu szkodzić. Były kapitan reprezentacji Polski zaprasza na fascynującą podróż. Od Konstancina, przez Warszawę, Turcję, Hiszpanię, Francję, po Stany Zjednoczone. „Kosa” odsłania kulisy meczów z Realem i Barceloną, najważniejszych spotkań reprezentacji, walki o finał Ligi Mistrzów. Aż trudno uwierzyć, że niektóre z historii wydarzyły się naprawdę. Szaman mający wyczarować awans w europejskich pucharach, składanie ofiary z barana na boisku treningowym, turecki snajper straszący pistoletem i brudna walka o normalność w polskim futbolu. W książce znajdziemy również opis starć z potężnymi prezesami klubów, które kończyły się rozrzucaniem pieniędzy wśród kibiców lub drwinami z krokodyla Jesúsa Gila. Nie brakuje również kulis prowadzenia drużyny polityków z Donaldem Tuskiem w roli snajpera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 231

Oceny
3,8 (109 ocen)
36
37
21
11
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
1Kresowiak1980

Nie oderwiesz się od lektury

Dla kibiców,którzy mniej więcej pamiętają te czas w których grał Kosa książka będzie fajna rozrywką.Napisana w dość prosty sposób,momentami z humorem.Wybitne to dzieło literackie nie jest ale w tej tematyce,to nie przeszkadza.Typowo rozrywkowa książka dla fanów futbolu
00
amorebieta

Całkiem niezła

Można przeczytać, jest trochę ciekawostek, ale raczej obyło się bez kontrowersji.
00
Beata6311

Z braku laku…

megalomania
00
delgado1984

Całkiem niezła

Zbiór opowieści z kariery tego zawodnika, nic odkrywczego, chociaż na niektóre sprawy pozwala spojrzeć z innej perspektywy jak to było wcześniej prze że mnie odbierane.
00

Popularność




Wstęp

Choć minęło już pra­wie 50 lat, potra­fię odtwo­rzyć ten moment, jakby to było dziś. Tuż przed wej­ściem do sie­dziby klubu RKS Mir­ków mama zdjęła mnie z sio­dełka roweru, przy­po­mi­na­jąc: „Pamię­taj, żeby ład­nie się przed­sta­wić”. Nie­pew­nie pchną­łem drzwi, a po chwili ujrza­łem swo­ich pierw­szych tre­ne­rów, Woj­cie­cha Sza­łap­skiego i Hen­ryka Węcła­wiaka. Powie­dzia­łem cicho:

– Dzień dobry, nazy­wam się Roman Kosecki.

Z mojego rodzin­nego domu do klubu jest zale­d­wie kilka kilo­me­trów, ale wła­śnie tam­tego dnia wyru­szy­łem w bar­dzo daleką podróż. Od Kon­stan­cina, przez War­szawę, Stam­buł, Pam­pe­lunę, Madryt, Nan­tes, Mont­pel­lier, aż po Chi­cago. Byłem kapi­ta­nem repre­zen­ta­cji Pol­ski, strze­la­łem gole Bar­ce­lo­nie i Realowi Madryt, wystę­po­wa­łem w pół­fi­nale Ligi Mistrzów. Dzie­li­łem szat­nię z takimi pił­ka­rzami jak Kiko, Diego Sime­one czy Claude Makélélé, a za prze­ciw­ni­ków mia­łem Diego Mara­donę, Romário, Bebeto i Emi­lio Butragueño. Legen­darny Johan Cruyff mówił swego czasu, że dobrze byłoby mieć „Kosę” na Camp Nou. Spo­ty­ka­łem na swo­jej dro­dze sza­lo­nych dzia­ła­czy, od Mariana Dziu­ro­wi­cza po legen­dar­nego Jesúsa Gila w Atlético Madryt. Cza­sem bywało śmiesz­nie, innymi razy tro­chę strasz­nie. W Tur­cji naj­więk­sza gwiazda klubu gro­ziła mi, że jeśli nie będę poda­wał, to mnie zastrzeli. We Fran­cji na wła­sne oczy widzia­łem, jak pre­zes jed­nej z naj­lep­szych wów­czas dru­żyn w Euro­pie zabiera na mecz sza­mana, by ten wycza­ro­wał mu awans. Jed­nym sło­wem, naprawdę jest co wspo­mi­nać.

Przez kil­ka­na­ście lat kariery napi­sano o mnie dzie­siątki arty­ku­łów. Udzie­li­łem też setek wywia­dów, jed­nak nad­szedł dobry moment, by wresz­cie opo­wie­dzieć wszystko od A do Z. Być może zabrzmi to tro­chę pate­tycz­nie, ale chcia­łem prze­żyć to jesz­cze raz.

Zapewne dla star­szych kibi­ców auto­bio­gra­fia będzie podróżą w cza­sie, a dla młod­szych – swego rodzaju świa­dec­twem, bo należę do świata, który odcho­dzi w zapo­mnie­nie. Rze­czy, które obec­nie nie mają prawa się zda­rzyć w żad­nej repre­zen­ta­cji na świe­cie, dla nas sta­no­wiły chleb powsze­dni. Od przy­jeż­dża­nia na kadrę za wła­sne pie­nią­dze, po dłu­gie zgru­po­wa­nia w hote­lach z klu­bem go-go w piw­nicy. Przez kilka lat byłem kapi­ta­nem dru­żyny uzna­nej za prze­klętą, bo choć miała w skła­dzie świet­nych zawod­ni­ków, niczego nie osią­gnęła. Wokół „mojej” repre­zen­ta­cji Pol­ski powstało bar­dzo wiele mitów. Jedne miały sporo wspól­nego z prawdą, inne już nie­ko­niecz­nie. Pora wypro­sto­wać kilka kwe­stii.

Kie­dyś nazwi­sko Kosecki było gwa­ran­cją pił­kar­skiej jako­ści. Dziś, kiedy jestem już jakieś 50 kilo­gra­mów cięż­szy, a buty dawno powie­si­łem na kołku, mogę zagwa­ran­to­wać wam tylko jedno: szcze­rość. Liczę, że pod­czas lek­tury tej książki kilka razy się uśmiech­nie­cie, ale być może znajdą się i tacy, któ­rzy mocno się na mnie wku­rzą. Trudno. Jako pił­karz ni­gdy nie gry­złem się w język, teraz tym bar­dziej nie widzę powodu, by to robić. Zawsze uwa­ża­łem, że trzeba mówić, co się myśli i tak samo jest w tej książce. Nie tylko ze względu na sza­cu­nek do czy­tel­nika. Przed przy­stą­pie­niem do pracy nad auto­bio­gra­fią moja żona Jadzia powie­działa mi: „Jeśli się wybie­lisz i wykreu­jesz na świę­tego, to pocho­wam cię na Wawelu”. A ja wolę leżeć w Kon­stan­ci­nie, więc nie mam wyj­ścia…

Dzień dobry, nazy­wam się Roman Kosecki. Naj­wyż­szy czas się poznać.

Roz­dział 1

Z Kosą lepiej nie zaczy­nać

Drzwi chaty zatrza­snęły się. W naj­więk­szej izbie tło­czyło się już kil­ka­na­ście osób – sąsiad zapro­sił na mecz chyba całą wio­skę, bo jako jeden z nie­licz­nych miał tele­wi­zor. Każda para oczu wpa­trzona była w mały kwa­drat, który rzu­cał na drew­nianą pod­łogę szarą poświatę. Z otwartą buzią patrzy­łem, jak kadra Kazi­mie­rza Gór­skiego wal­czy z RFN-em na wodzie o pierw­szy w histo­rii naszej repre­zen­ta­cji finał mistrzostw świata. Jesz­cze przed bramką Gerda Müllera usły­sze­li­śmy potężny grzmot i niebo roz­darła bły­ska­wica, po któ­rej w cha­cie zro­biło się ciemno. Burza spra­wiła, że w całej oko­licy wysia­dła elek­trycz­ność i ekran z czarno-bia­łego zro­bił się czarny. Wzbu­rze­nie wszyst­kich zebra­nych było ogromne, bo tam­tego lata, w 1974 roku, cała wio­ska żyła pracą i mun­dia­lem. O tele­fo­nie komór­ko­wym czy kom­pu­te­rze nikt jesz­cze nawet nie marzył, więc przez kil­ka­dzie­siąt minut nie mie­li­śmy poję­cia, co do cho­lery dzieje się na zala­nym wodą boisku we Frank­fur­cie. Dopiero po jakimś cza­sie soł­tys przy­je­chał do chaty na rowe­rze i obwie­ścił, że prze­gra­li­śmy 0:1. Zała­ma­łem się, ale już wtedy, w wieku ośmiu lat, wie­dzia­łem, że nie będę stra­ża­kiem ani poli­cjan­tem, tylko dru­gim Grze­go­rzem Latą.

Jako młody chło­pak nie­mal każde waka­cje spę­dza­łem we wsi Łączka u dziad­ków. Czas zaj­mo­wało mi głów­nie wypa­sa­nie krów i pod­kra­da­nie jajek z kur­nika, a gdy nie można było iść na mecz do gospo­da­rza sąsied­niej chaty, bab­cia sadzała mnie obok i opo­wia­dała o wie­rze­niach sło­wiań­skich albo II woj­nie świa­to­wej. Kiedy Niemcy albo Rosja­nie wcho­dzili do wio­ski, dzia­dek ucie­kał do lasu, żeby się cho­wać z par­ty­zan­tami, a kobiety zaga­niały zwie­rzęta do zagrody. Raz moja rodzina otarła się o śmierć. Nazi­ści pozaj­mo­wali chaty gospo­da­rzy, wypę­dza­jąc miesz­kań­ców do obór. Gdy zaczęły się zbli­żać woj­ska radziec­kie, Niemcy rzu­cili się do ucieczki. Tuż przed tym, jak wyje­chali, wypro­wa­dzili bab­cię, mamę i cio­cię za dom, a jeden z żoł­nie­rzy oddał trzy strzały tuż obok ich głów. Nie mam poję­cia, dla­czego tak zro­bił, ale wiem jedno – nie­wiele zabra­kło, a w ogóle nie byłoby mnie na świe­cie.

Choć opo­wie­ści babci mro­ziły mi krew w żyłach, uwiel­bia­łem ich słu­chać. Przed snem zawsze z trójką kuzy­nów musie­li­śmy odmó­wić pacierz. Gdy nad­cho­dziła burza, bab­cia sta­wiała w oknie święte obrazy, by chro­niły nas przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Kiedy pio­run mijał naszą chatę, powta­rzała, że ochro­nił nas Bóg. W nie­dzielę cała wio­ska spo­ty­kała się w kościele, do któ­rego jechało się bryczką przez las.

Pocho­dzę z pro­stej rodziny – mama pra­co­wała w fabryce papieru w Kon­stan­ci­nie, ojciec był mura­rzem. Oboje ostro zasu­wali, żeby zaro­bić na chleb, więc czę­sto musia­łem radzić sobie sam. Gdy byłem szkra­bem, odwo­żono mnie do żłobka w ponie­dzia­łek, a odbie­rano w sobotę. Jak już tro­chę pod­ro­słem, naj­czę­ściej spę­dza­łem dzień na boisku. Byłem bun­tow­ni­kiem od naj­młod­szych lat. Starsi chłopcy ze szkoły brali mnie do dru­żyny, bo szybko zorien­to­wali się, że młody Kosecki to kawał pił­ka­rza. Za to nauczy­ciele spo­strze­gli, że młody Kosecki czę­sto spóź­nia się na lek­cje, bo ma do dogra­nia mecz na prze­rwie.

Nie szu­ka­łem awan­tur, ale cza­sem zda­rzało się pójść na solo. Wal­czyło się zawsze do pierw­szej krwi albo do słowa „basta” – jeśli je wypo­wie­dzia­łeś, twój prze­ciw­nik dosta­wał sygnał, że się pod­da­jesz. Ni­gdy go nie uży­wa­łem, wola­łem już dostać. Dzięki takiej posta­wie wyra­bia­łem sobie sza­cu­nek. Star­szy­zna cza­sem chciała sta­nąć w mojej obro­nie, ale nie korzy­sta­łem z tego, że mam plecy. Pamię­tam jed­nego cwa­niaczka, który szu­kał guza. Zaczął mnie popy­chać, aż w końcu zna­la­złem się pod murem. Facet nie wie­dział, że „Kosy” lepiej nie zacze­piać. Zanim się zorien­to­wał, dostał strzała i padł. Sia­dłem na nim okra­kiem i okła­da­łem go jakiś czas. Dosta­łem jakie­goś szału. Kto wie, jak to by się skoń­czyło, gdyby nie odcią­gnęli mnie nauczy­ciele. Co cie­kawe, ja i ten gość póź­niej zosta­li­śmy naj­lep­szymi kole­gami. Mamę wezwano wtedy z pracy, ale roze­szło się po kościach. Ojciec budo­wał dom dyrek­tora mojej szkoły. Jak przy­szło co do czego, dyrek­tor zawsze mówił nauczy­cie­lom, że ten Romek to zdolny chło­pak jest, a spóź­nie­niami i spo­ra­dycz­nymi bój­kami nie ma się co przej­mo­wać.

W domu na ścia­nie wisiała dys­cy­plina – drew­niany kij ze skó­rza­nym rze­my­kiem. Wystar­czyło, by mama uda­wała, że po nią sięga, żebym się uspo­koił. Zda­rzało się, że goniła mnie z tą dys­cy­pliną, ale wtedy ucie­ka­łem na dach i cze­ka­łem, aż jej przej­dzie. Zada­nia domowe robi­łem oczy­wi­ście dwie minuty przed lek­cją na kola­nie. Po kla­sów­kach modli­łem się, żeby unik­nąć dwójki, ale dawa­łem radę i ni­gdy nie kiblo­wa­łem. Raz po spraw­dzia­nie kolega zaczął pła­kać. Pytam go, co się stało, a on, że dostał czwórkę z plu­sem, a chciał piątkę. Powie­dzia­łem mu, że, za prze­pro­sze­niem, jest jakiś popie­przony. Nie chciało mi się tłu­ma­czyć, że liczy się to, ile bra­mek wal­ną­łeś na boisku szkol­nym, a nie jakie masz cyferki w dzien­niku.

W wieku pięt­na­stu lat debiu­to­wa­łem w senio­rach RKS-u Mir­ków na czwar­tym pozio­mie roz­gryw­ko­wym. Nawia­sem mówiąc – jeśli myśli­cie, że naj­waż­niej­szą osobą w klu­bie jest pre­zes albo tre­ner, grubo się myli­cie. Naj­waż­niej­szy jest maga­zy­nier. W Mir­ko­wie tę funk­cję peł­nił pan Pyzio, u któ­rego mia­łem spore chody. Zwy­kle nie chciał wyda­wać zawod­ni­kom sprzętu. Nie­raz wyska­ki­wał wku­rzony z klu­bo­wego budynku i rzu­cał w innych pękiem klu­czy. A tym­cza­sem gdy moje korki roz­pa­dły się ze sta­ro­ści, pan Pyzio zapro­sił mnie do maga­zynu i wydał nowiut­kie pol­sporty. Zawsze mogłem do niego wpaść po nowe spodenki czy koszulkę.

W Mir­ko­wie mie­li­śmy fajną ekipę. Andrzej Zagoń­czyk naprawdę dawał radę, wystę­po­wał mię­dzy innymi w dru­giej dru­ży­nie Legii War­szawa. Wło­dek Pabi­siak poszedł póź­niej do Polo­nii. Janek Świą­tek spo­koj­nie mógł grać w pierw­szej lidze, ale jakoś mu nie wyszło. Był jesz­cze Janek Grab­ski, naj­więk­szy gaduła w dru­ży­nie.

Kie­dyś przed meczem sie­dzimy w szatni, a Janek do nas:

– Chło­paki, dzi­siaj na luzie wygry­wamy, sędziuje mój kum­pel.

W dzie­sią­tej minu­cie ten kum­pel poka­zał mu czer­woną kartkę, a my dosta­li­śmy w dupę. Cóż, bywa.

Szybko się zaakli­ma­ty­zo­wa­łem w szatni, bo chło­paki zoba­czyły, że „Kosa” coś potrafi. Pamię­tam, jak gra­li­śmy z rezer­wami Legii na głów­nej pły­cie przy Łazien­kow­skiej. Mecz zakoń­czył się wyni­kiem 3:3, a ja wal­ną­łem hat tricka, przed­sta­wia­jąc się klu­bowi w naj­lep­szy moż­liwy spo­sób. „Dzień dobry, Romek jestem, dziś ukłu­łem trzy razy, a kie­dyś będę u was grał”. Już wtedy dotarły do mnie pogło­ski, że dzia­ła­cze Woj­sko­wych zapy­tali po meczu o gów­nia­rza z Mir­kowa. Wie­dzia­łem jed­nak, że nie jestem jesz­cze gotowy na Legię. W wieku sie­dem­na­stu lat prze­nio­słem się do wystę­pu­ją­cego na trze­cim pozio­mie roz­gry­wek Ursusa War­szawa.

Zanim się zorien­to­wa­łem, sie­dzia­łem w pociągu w dre­sie z orzeł­kiem na piersi, jadąc do Kijowa na swój pierw­szy mię­dzy­na­ro­dowy tur­niej. W 1984 roku zna­la­złem się w kadrze junior­skiej repre­zen­ta­cji Pol­ski, która przy­wio­zła z mistrzostw Europy do lat 18 brą­zowe medale. Wielu zawod­ni­ków tam­tej dru­żyny bły­snęło póź­niej na ligo­wych boiskach, a nie­któ­rzy poro­bili mię­dzy­na­ro­dowe kariery.

Naszym lide­rem był Andrzej Rudy. Świetną robotę wyko­ny­wali też Jacek Zio­ber, Mirek Dre­szer, Darek Wój­to­wicz czy Darek Mar­ci­niak. Jestem prze­ko­nany, że ten ostatni skoń­czyłby w topo­wym euro­pej­skim klu­bie, gdyby nie uto­pił talentu w alko­holu. Wszy­scy mie­li­śmy po sie­dem­na­ście, osiem­na­ście lat, a Mar­ci­niak grał jak senior. Mię­dzy innymi dzięki niemu wygra­li­śmy wszyst­kie mecze gru­powe – z Wło­chami, Buł­ga­rią i Danią. Buł­ga­rzy z Chri­sto Sto­icz­ko­wem na czele popła­kali się po meczu z nami, bo ode­bra­li­śmy im szansę na awans. Mokre policzki miał też nasz lekarz, Cze­sław Mał­kie­wicz. Przed tur­nie­jem zało­żył się z nami, że jeśli wej­dziemy do pół­fi­nału, wyką­pie się w hote­lo­wej fon­tan­nie. Dotrzy­mał słowa.

Na boisku na pewno pre­zen­to­wa­li­śmy się dużo lepiej niż poza nim. Tre­no­wa­li­śmy w stro­jach po dru­ży­nie koszy­ka­rzy, a prócz tego dosta­li­śmy popie­late gar­ni­tury bez kra­wa­tów i… czer­wone adi­dasy. Wyobra­ża­cie to sobie? Jak zoba­czy­li­śmy z Andrze­jem Rudym nasz galowy zestaw, od razu zapo­wie­dzie­li­śmy, że w życiu tego nie zało­żymy, bo wio­cha na cały Kijów. Już na pero­nie ludzie patrzyli, co to za cyr­kowcy przy­je­chali z Pol­ski. Jed­no­cze­śnie wie­dzie­li­śmy, że prze­cież nie szata zdobi czło­wieka. Pew­nego dnia prze­pro­wa­dzi­li­śmy z Rudym akcję dwój­kową – pozna­li­śmy prze­piękne rosyj­skie dziew­czyny i ruszy­li­śmy z nimi na mia­sto. Do hotelu Ros­sija wra­ca­li­śmy w czwórkę – tyle że nie z dziew­czy­nami, lecz z dwoma taj­nia­kami. Przez cały wyjazd pil­no­wali naszej repre­zen­ta­cji, a pięć minut po przy­jeź­dzie do Kijowa ode­brali nam pasz­porty. Tamta randka nie do końca się udała…

Jeśli cho­dzi o poza­bo­iskową sku­tecz­ność i kon­takty dam­sko-męskie, kró­lem strzel­ców całej imprezy został Darek Wój­to­wicz. Tym bar­dziej że gol strze­lony na wyjeź­dzie liczy się podwój­nie. Otóż przy­dzie­lono nam prze­piękną tłu­maczkę. Tatiana, Irina, Ana­sta­zja, czy jak jej tam było na imię, zako­chała się w Darku na zabój. Tyle tylko, że była córką wysoko posta­wio­nego ofi­cera. Śmia­li­śmy się więc, że jak coś będzie nie cha­ra­szo, to chłop ma prze­rą­bane. Do dziś pamię­tam, jak stała na lot­ni­sku i pła­kała za Wój­to­wiczem, gdy wyla­ty­wa­li­śmy do Pol­ski.

Po świet­nej fazie gru­po­wej w Kijo­wie prze­nie­śli­śmy się do Moskwy. Cho­dzi­li­śmy na coś w rodzaju mar­ketu przy placu Czer­wo­nym, gdzie sprze­da­wano sprzęty gospo­dar­cze, o jakich w Pol­sce można było w dobie komu­ni­zmu tylko poma­rzyć. Naj­więk­szym zain­te­re­so­wa­niem cie­szyły się żelazka. Gdy w tam­tych cza­sach jechało się do Związku Radziec­kiego, zakła­dało się kilka par dżin­sów, żeby potem sprze­dać je za ruble. Sły­sza­łem kie­dyś nawet histo­rię, jak jedna z repre­zen­ta­cji mło­dzie­żo­wych leciała na tur­niej do Tasz­kientu i miała mię­dzy­lą­do­wa­nie oraz noc­leg w Moskwie. Zamiast od razu ruszyć do hotelu, auto­kar pod­je­chał pod amba­sadę. Tre­ner wyty­po­wał kilku chło­pa­ków, któ­rzy po chwili wró­cili z ogrom­nymi worami. Cała dru­żyna była prze­ko­nana, że przy­nie­śli sprzęt pił­kar­ski, ale patrzą, a tam kil­ka­set par dżin­sów na han­del. Selek­cjo­ner powie­dział, że mają wszystko sprze­dać i nie może znik­nąć ani jedna para!

Z ręką na sercu – nie pamię­tam podob­nych akcji z junior­skich mistrzostw Europy 1984. Nie zapo­mnę nato­miast chyba naj­go­rzej zapla­no­wa­nego prze­mytu w histo­rii repre­zen­ta­cji Pol­ski. Z kadrą do lat 21 pole­cie­li­śmy do Gre­cji. Pierw­szego wie­czora sia­damy w pokoju i każdy zaczyna się chwa­lić, co przy­wiózł na han­del. W pew­nym momen­cie jeden z kole­gów poka­zuje tubkę po paście do zębów i wyciąga z niej plik bank­no­tów. Wszy­scy w szoku.

– Ty to masz łeb, stary! W ten spo­sób pie­nią­dze prze­my­cić…

– Nie, chło­paki, to bony do Peweksu są. Sprze­dam na pniu!

– Ty debilu! Prze­cież w Gre­cji nie ma Pewek­sów!

Facet nie ode­zwał się do końca zgru­po­wa­nia.

W Moskwie nasz piękny sen prze­rwali Węgrzy, któ­rzy ograli nas w pół­fi­nale 2:0. Na otar­cie łez poko­na­li­śmy Irlan­dię 2:1 i zaję­li­śmy trze­cie miej­sce. Ale żad­nej fety nie było – po naszym ostat­nim meczu wszedł do szatni jakiś facet i powie­dział, że przy­nosi medale. Posta­wił tacę i sobie poszedł. Widocz­nie ze wzglę­dów poli­tycz­nych orga­ni­za­to­rzy uznali, że nie wypada, by Polacy świę­to­wali na mura­wie miej­sce na podium. Na fina­łowy mecz gospo­da­rzy z Węgrami przy­szło 70 tysięcy, co zro­biło na nas wiel­kie wra­że­nie. Gdy przy sta­nie 2:2 Madziar strze­lał decy­du­ją­cego kar­nego, wszy­scy ludzie na sta­dio­nie gwiz­dali. Gość wytrzy­mał pre­sję i złoto odje­chało Sowie­tom do Węgier. Trzy minuty po ostat­nim gwizdku sędziego sta­dion był już pusty. Kibice Sbor­nej wra­cali do domu z poczu­ciem zawodu, a ja z prze­ko­na­niem, że moja kariera zaczyna nabie­rać roz­pędu.

Kto wie, jak poto­czy­łyby się nasze losy, gdyby nie zabrano nam szansy przed­sta­wie­nia się szer­szemu audy­to­rium. Jako trze­cia dru­żyna Europy uzy­ska­li­śmy auto­ma­tyczny awans na mistrzo­stwa świata do lat 20. Wtedy jed­nak dał się nam we znaki PZPN. Dzia­ła­cze poską­pili 100 dola­rów wpi­so­wego, a gdy w końcu zde­cy­do­wali się nas zgło­sić, było już za późno. Zamiast nas poje­chali Buł­ga­rzy. I tym razem to my mogli­śmy pła­kać.

Tuż po powro­cie z mistrzostw cze­kał mnie egza­min koń­czący szkołę zawo­dową, który dawał tytuł mecha­nika sil­ni­ków spa­li­no­wych. Przy­stę­po­wa­łem do niego „zie­lony”, ale wszy­scy już wie­dzieli, że jestem pił­ka­rzem. Nauczy­ciele wycho­wa­nia fizycz­nego mocno lob­bo­wali, by nie stała mi się krzywda. Na egza­minie teo­re­tycz­nym komi­sja zebrała się spe­cjal­nie dla mnie i dała mi pyta­nia… razem z odpo­wie­dziami. Część teo­re­tyczna też oka­zała się farsą.

Zapro­wa­dzono mnie przed cią­gnik.

– Pro­szę powie­dzieć, co to za część.

– Filtr powie­trza.

– Nie, panie Kosecki. Filtr oleju.

Komi­sja wie­działa już, że dalej nie ma sensu brnąć. „Wie pan co? Zro­bimy tak: pan ten cią­gnik umyje na zali­cze­nie”. Lśnił czy­sto­ścią, więc nie było mowy, żeby mnie oblali.

Ursus, do któ­rego tra­fi­łem, miał dobrego spon­sora – fabrykę cią­gni­ków – oraz jasny cel, jakim był awans do dru­giej ligi. W moim pierw­szym sezo­nie ta sztuka się nie udała. Kiedy wra­ca­li­śmy z ostat­niego meczu sezonu w Lip­nie, jeden z kole­gów – jak się póź­niej oka­zało, na moje nie­szczę­ście – zna­lazł w auto­ka­rze skrzynkę szam­pa­nów o wdzięcz­nej nazwie Pom­pa­dour. Myśla­łem, że wszystko kon­tro­luję, ale nagle zapa­dła ciem­ność. Na domiar złego oka­zało się, że do sie­dziby Ursusa przy­je­chali jacyś dzia­ła­cze z Nie­miec. Widok pija­nego Kosec­kiego raczej by im się nie spodo­bał. Kole­dzy dora­dzili, bym scho­wał się w pobli­skich krza­kach. Tak też zro­bi­łem, mimo że na pewno doga­dał­bym się z Niem­cami. Po Pom­pa­dourze byłem prze­ko­nany, że płyn­nie mówię w tym języku. Na tym sprawa się nie zakoń­czyła, bo następ­nego dnia pre­zes zapro­sił mnie do gabi­netu:

– Czego się napi­jesz, Romeczku? Kawki, her­batki? A może szam­pana polać? – szy­dził Marek Pie­truszka. A kole­dzy z szatni jesz­cze przez jakiś czas nazy­wali mnie „Pom­pa­dour”. Wymy­ślili mi też ksywkę „Taha­mata”. Według nich mia­łem przy­po­mi­nać tego holen­der­skiego skrzy­dło­wego. Tak samo jak ja był niski i szybki, ale w odróż­nie­niu od niego nie mam indo­ne­zyj­skich korzeni. Chyba że o czymś nie wiem.

Całe szczę­ście z rywa­lami na boisku radzi­łem sobie dużo lepiej niż z Pom­pa­do­urem. Byłem nie­sa­mo­wi­cie pewny sie­bie. Przed meczem z Lechią Gdańsk ubz­du­ra­łem sobie, że wyjdę na boisko w bia­łych tramp­ko­kor­kach. Od razu dostrze­głem na sobie spoj­rze­nia lechi­stów, któ­rzy ewi­dent­nie pomy­śleli, że jakiś dzi­wo­ląg zabłą­dził przy­pad­kiem na boisko. Zwy­czaj­nie mnie wyśmiali, ale tak się jakoś zło­żyło, że wygra­li­śmy 1:0 po moim golu. Po meczu zawie­si­łem sobie tramp­ko­korki na ramio­nach i powie­dzia­łem tak, by mnie usły­szeli:

– Następ­nym razem opier­dolę ich na bosaka!

Kilku zawod­ni­ków Lechii od razu się zagrzało i ruszyło do bitki, ale skoń­czyło się tylko na wyzwi­skach.

Byłem prze­ko­nany, że mogę wal­nąć na bosaka całą ligę. Jak to zwy­kle bywa w takich przy­pad­kach, życie szybko spro­wa­dziło mnie na zie­mię. Pod­czas jed­nego z meczów nagle poczu­łem potworny ból w krę­go­słu­pie. Upa­dłem i nie mogłem się ruszyć. Znie­siono mnie z boiska, ale moje pro­blemy tak naprawdę dopiero się zaczy­nały. Dole­gli­wość nie mijała, a gdy zoba­czy­łem w moczu krew, zda­łem sobie sprawę, że sytu­acja jest naprawdę poważna. Mijały tygo­dnie, lecz nikt nie potra­fił powie­dzieć, co mi dolega. Leża­łem w szpi­talu przy Woj­sko­wej Aka­de­mii Medycz­nej w Łodzi, a póź­niej tra­fi­łem do War­szawy na Sza­se­rów. Stało się tak głów­nie dzięki pomocy dok­tora Sta­ni­sława Machow­skiego i Legii, która już wtedy się mną inte­re­so­wała. Wyko­nano mi sze­reg badań, ale cią­gle nie widać było roz­wią­za­nia, więc jak tonący zaczą­łem chwy­tać się brzy­twy. Naj­pierw wymy­śli­łem, że pójdę do wróżki. Wsze­dłem przez jakąś zasłonkę i zoba­czy­łem kobietę przy­po­mi­na­jącą cza­row­nicę. Bra­ko­wało jej tylko kruka na ramie­niu. Wywró­żyła mi, że kie­dyś na pewno wyzdro­wieję. „No, dzię­kuję bar­dzo, tyle to wiem bez wróżki”.

Musia­łem szu­kać cze­goś innego. Z pomocą przy­szli dzia­ła­cze Ursusa: Piotr Jasiń­ski i Paweł Rakow­ski. Stwier­dzili, że musimy prędko wsia­dać do samo­chodu, bo zna­leźli cudo­twórcę, który mnie wyle­czy. Zawieźli mnie do Lipiec Rey­mon­tow­skich, gdzie przyj­mo­wał słynny na całą Pol­skę zna­chor Jan Duda. Zaje­cha­li­śmy mer­ce­de­sem do wio­chy zabi­tej dechami i weszli­śmy do jakiejś chaty. Nie­długo póź­niej przy­szedł mój wyba­wi­ciel – mię­dzy uzdra­wia­niem pacjen­tów musiał prze­pa­lo­wać krowy i teraz wra­cał z pola. Gdy zoba­czy­łem 60-let­niego potęż­nego faceta w gumia­kach, który za chwilę ma robić coś z moim cia­łem, pomy­śla­łem: „To się nie ma prawa udać”. Z dru­giej strony nasłu­cha­łem się histo­rii o ludziach, któ­rzy przy­jeż­dżali do niego na wóz­kach inwa­lidz­kich, a wycho­dzili o wła­snych siłach. Pomy­śla­łem, że zary­zy­kuję, bo i tak nie mam nic do stra­ce­nia. Duda posa­dził mnie na krze­śle, obej­rzał zdję­cie rent­ge­now­skie, owi­nął mnie ban­da­żem i zaczął nasta­wiać mi plecy.

– Niech pan ćwi­czy krę­go­słup.

– Jak mam ćwi­czyć, skoro mnie boli?

– Ojciec nasy­pie 20 kg pia­chu do worka, położy panu na brzuch, a pan niech głę­boko oddy­cha.

Nie wiem, co dokład­nie zro­bił z moim krę­go­słu­pem Duda. Może po pro­stu nagle uwie­rzy­łem, że jed­nak mogę wyzdro­wieć. Wyko­ny­wa­łem opi­sane przez zna­chora ćwi­cze­nia i po jakimś cza­sie ból fak­tycz­nie ustą­pił. Nie pytaj­cie mnie, jak to moż­liwe, do dziś nie mam zie­lo­nego poję­cia.

Po pół­rocz­nej prze­rwie mogłem wró­cić na boisko, ale musia­łem zadać sobie pyta­nie: co dalej? W moim dru­gim roku awan­so­wa­li­śmy, jed­nak przy­goda Ursusa z zaple­czem eks­tra­klasy nie potrwała długo. Po sezo­nie spa­dli­śmy do trze­ciej ligi.

Wymy­śli­łem więc sobie, że zostanę pił­ka­rzem Widzewa. Wsia­dłem do pociągu i poje­cha­łem do Łodzi, żeby zapu­kać do gabi­netu twórcy potęgi tego klubu, Ludwika Sobo­lew­skiego. Dosta­łem cynk, że mnie chcą, ale pod­czas roz­mowy usły­sza­łem, że jesz­cze muszę się ograć i że za wcze­śnie na Widzew.

Nie mia­łem do Sobo­lew­skiego żalu, rozumia­łem go. Wró­ci­łem do War­szawy z niczym, ale wie­dzia­łem już, że chcę zmie­nić oto­cze­nie. Gdy więc w 1987 roku zgło­siła się po mnie dru­go­li­gowa Gwar­dia War­szawa, nie waha­łem się ani chwili.

Tam po raz pierw­szy prze­ko­na­łem się, co tak naprawdę zna­czy twarda ręka tre­nera. Zespół pro­wa­dził Hen­ryk Szcze­pań­ski nazy­wany przez szat­nię „Burzą”. Szko­le­nio­wiec kie­ro­wał się głów­nie dwiema zasa­dami:

1. Pił­karz ni­gdy nie ma kon­tu­zji.

2. Jak mówi, że ma, to prze­sa­dza albo kła­mie.

Pamię­tam, jak jeden z zawod­ni­ków zgło­sił mu kie­dyś uraz.

– Tre­ne­rze, strasz­nie boli mnie noga, nie dam rady grać.

– Co ty pie­przysz?! Wyle­czymy cię. Bez­po­śred­nio przed snem nałóż sobie na nogę sma­lec z gęsi i daj na to gazę z dena­tu­ra­tem.

Facet rano wstał, zoba­czył czer­woną plamę i pomy­ślał, że zaraz mu ta noga odpad­nie. A „Burza” oczy­wi­ście wysta­wił go od pierw­szej minuty. Gość ani sło­wem nie zająk­nął się o kon­tu­zji.

Oglą­da­li­ście film „Być jak Kazi­mierz Deyna”? Na początku jest tam scena, w któ­rej tre­ner woła do sie­bie mło­dych pił­ka­rzy i tłu­ma­czy im krótko swoją filo­zo­fię: „U mnie się zapier­dala. Kto nie zapier­dala, ten nie gra”. U Szcze­pań­skiego wyglą­dało to podob­nie. Lubił powta­rzać mło­dym zawod­ni­kom: „Albo będziesz pił­ka­rzem, albo mamin­syn­kiem”.

Obo­wiąz­ko­wym punk­tem przy­go­to­wa­nia do roz­gry­wek był zimowy obóz w górach, na któ­rym non stop zapie­prza­li­śmy. Pew­nego dnia tre­ning kon­dy­cyjny pole­gał na tym, że wbie­ga­li­śmy na bar­dzo wyso­kie wznie­sie­nie. „Burza” był na górze, a jego ówcze­sny asy­stent Miro­sław Jabłoń­ski mie­rzył na dole tętno zawod­ni­kom. Jeden z nich, ledwo żywy, wyraź­nie miał dość. Jabłoń­ski przy­ło­żył palce do szyi deli­kwenta i wyszło, że facet ma tętno w oko­li­cach dwu­stu. Dał znać „Burzy”, że pił­karz musi na razie spa­so­wać. A pierw­szy tre­ner:

– E, daj spo­kój. Nic mu nie jest. Niech zapie­prza na górę! Stoi i oddy­cha, więc może biec.

Tre­ningi u „Burzy” były takie, że nie­któ­rzy mieli dość nawet zbie­ga­nia z góry. Wymy­śli­li­śmy, że będziemy zjeż­dżać na dupach, ale jeden kolega nadział się na wysta­jący spod śniegu kołek. Pory­so­wał sobie tyłek i od tam­tej pory już zawsze zbie­gał.

Ni­gdy nie zapo­mnę też, jak któ­re­goś dnia obozu poszli­śmy na sto­łówkę, żeby zjeść obiad. Chło­paki w minutę opróż­niły tale­rze z ogór­kową, po czym od razu popro­sili kucharkę o dokładkę. Zanim wło­ży­łem łyżkę do zupy, oni ata­ko­wali już drugą por­cję. I trze­cią. Czwartą…

– Spró­buj, Romek, świetna ta zupa.

No to spró­bo­wa­łem i do dziś nie wiem, czy to była ogór­kowa z dodat­kiem wódki, czy wódka z dodat­kiem ogór­ko­wej.

– Chło­paki, prze­cież można było nor­mal­nie w poko­jach roz­lać…

– No co ty, naj­pierw obiad trzeba zjeść.

Dla zain­te­re­so­wa­nych podaję prze­pis na ogór­kową, która tak posma­ko­wała kole­gom. Skład­niki: sześć ogór­ków kiszo­nych, jedna mar­chewka, 300 g ziem­nia­ków, litr wódki. Spo­sób przy­go­to­wa­nia: ugo­to­wać ogór­kową i dolać wódki.

Dru­żyna rozu­miała się świet­nie poza boiskiem, ale – co naj­waż­niej­sze – także pod­czas meczów. Pierw­szą rundę zakoń­czy­łem co prawda z jedną zdo­bytą bramką, jed­nak w swoim dru­gim sezo­nie tra­fi­łem do siatki 11 razy, poma­ga­jąc zespo­łowi w utrzy­ma­niu się. Witold Kompa czy Robert Cheł­stow­ski, z któ­rymi się trzy­ma­łem, dogry­wali mi zna­ko­mite piłki na skrzy­dło. W tam­tym okre­sie mało który obrońca dru­giej ligi mógł mnie zatrzy­mać. Pusz­cza­łem sobie piłkę na kilka metrów. Cza­sem wybie­ga­łem nawet na bież­nię, która ota­czała murawę, a i tak wyprze­dza­łem prze­ciw­ni­ków. Czu­łem, że jestem w gazie. Obronę trzy­mał nam Janusz Klim­czew­ski, pseu­do­nim Mesel. Facet przez całe życie sto­so­wał na boisku zasadę: piłka może przejść, ale zawod­nik nie. Gdy uro­dziło mu się dziecko i zor­ga­ni­zo­wał u sie­bie pęp­kowe, tro­chę popły­nę­li­śmy. Ojciec Janu­sza, na co dzień czło­nek Kapeli Czer­nia­kow­skiej, przy­szedł do domu, jak impreza już się skoń­czyła.

– Wró­ci­łem z ulicy, a tu nie ma dla kogo grać, bo wszy­scy leżą!

Jak już jeste­śmy przy tej impre­zie, naj­wyż­sza pora, żebym prze­pro­sił Janu­sza za stół. Zanim pospa­da­li­śmy z krze­seł, zaczę­li­śmy ostro dys­ku­to­wać. Nie pamię­tam już nawet, na jaki temat. W każ­dym razie chcia­łem uspo­koić atmos­ferę. Wzią­łem z kuchni nóż, wbi­łem w śro­dek stołu i krzyk­ną­łem: Cisza! Janusz zbladł.

– Poje­bało cię, Kosa? Żona mnie zabije. Dobrze, że jest jesz­cze w szpi­talu po poro­dzie.

Cóż, może tro­chę mnie ponio­sło, ale fak­tycz­nie zro­biło się wtedy cicho.

Były oczy­wi­ście rze­czy, które nie funk­cjo­no­wały w Gwar­dii, jak powinny. Jeden z pro­ble­mów sta­no­wiła niska fre­kwen­cja na sta­dio­nie. Raz się zdzi­wi­łem, bo przy­szła więk­sza grupa, tak samo ubrana i w dodatku w oto­cze­niu mili­cjan­tów. Strze­li­łem gola i pod­bie­głem do nich, żeby razem się cie­szyć, ale szybko się zorien­to­wa­łem, że nie podzie­lają mojej rado­ści. Oka­zało się, że to grupa więź­niów z zakładu kar­nego, która przy­szła na mecz w ramach reso­cja­li­za­cji.

Cza­sem na sta­dio­nach widzi się trans­pa­renty: „Pozdro­wie­nia do wię­zie­nia!”. Na obiek­cie Gwar­dii nie trzeba było ich wie­szać – wię­zie­nie przy­cho­dziło do nas. Na jed­nym meczu wśród kibi­ców-ska­zań­ców zna­lazł się facet, który pocho­dził z miej­sco­wo­ści naszych rywali. Gdy stra­ci­li­śmy gola, wysko­czył do góry z rado­ści i od razu został spa­ło­wany przez mili­cjan­tów.

Jeśli pod jakimś wzglę­dem nie paso­wa­łem do Gwar­dii, to chyba tylko… ide­olo­gicz­nym. Był to prze­cież klub Mili­cji Oby­wa­tel­skiej, a jako młody chło­pak sym­pa­ty­zo­wa­łem z Soli­dar­no­ścią i spe­cjal­nie się z tym nie kry­łem. Kiedy zain­te­re­so­wała się mną repre­zen­ta­cja, przy­je­chała do klubu tele­wi­zja, żeby zro­bić ze mną wywiad. Powie­dzia­łem, że wspie­ram Lecha Wałęsę i że chcę pokoju na ziemi, a nie bomb ato­mo­wych. Na drugi dzień byłem już na dywa­niku w pokoju pre­zesa klubu.

– Jakie bomby ato­mowe?! Jaki Wałęsa?! Popie­przyło cię, Romek? – grzmiał.

Chcieli mnie posta­wić do pionu i zro­biło się ostro. Kazano mi nawet ściąć włosy. Ostrze­głem pre­zesa, że jak to zro­bię, prze­stanę grać.

W kla­pie ubra­nia nosi­łem opor­nik, który był sym­bo­lem buntu prze­ciwko wła­dzy, więc mia­łem też pro­blemy z mili­cjan­tami. Wiele razy mnie zatrzy­my­wali, ale ni­gdy nie pęka­łem. Zawsze koń­czyło się tylko na spi­sy­wa­niu. Raz wycią­gnęli mnie z auto­busu w Wila­no­wie.

– Kolego, ścią­gaj to natych­miast albo będziesz miał pro­blemy.

– Będę nosić, co mi się podoba.

Mili­cjant spoj­rzał w doku­menty i zorien­to­wał się, że jestem pił­ka­rzem Gwar­dii War­szawa.

– Dla­czego nie mówi­łeś, że grasz w resor­to­wym klu­bie?

– To moja sprawa, gdzie gram.

Jecha­łem aku­rat na próbę, bo mie­li­śmy z kum­plami kapelę. Naj­pierw wystę­po­wa­li­śmy pod nazwą Cywi­li­za­cja, póź­niej prze­chrzci­li­śmy ją na Dys­ko­tekę. Raz gra­li­śmy w szpi­talu dla dzieci w Kon­stan­ci­nie i w pew­nym momen­cie zaczę­li­śmy roz­rzu­cać ulotki Soli­dar­no­ści. Od razu pod­je­chała nyska, z któ­rej wysie­dli mili­cjanci. Chcieli zare­kwi­ro­wać cały sprzęt, ale wsta­wiła się za nami dyrek­torka szpi­tala. Osta­tecz­nie zatrzy­ma­li­śmy gitary, jed­nak wła­dza wyłą­czyła prąd i o dokoń­cze­niu kon­certu nie było mowy.

Kibice mogą się tylko cie­szyć, że nie sły­szeli, jak śpie­wam. Gra­li­śmy reg­gae i punk rocka. Moje marze­nia o zosta­niu dru­gim Bobem Mar­leyem legły w gru­zach na prze­glą­dzie pio­senki w klu­bie Remont – basi­sta zapo­mniał nastroić gitarę i zapre­zen­to­wa­li­śmy się tra­gicz­nie. Dno i metr mułu. Mimo to chęt­nie wra­cam myślami do tam­tych wyda­rzeń. Jako część muzycz­nego pod­zie­mia czu­łem się wolny. Słu­cha­łem, jak kole­dzy śpie­wają o trud­nej rze­czy­wi­sto­ści, ustroju, poli­tyce… Pozna­łem fan­ta­stycz­nych ludzi – Roberta Bry­lew­skiego, Darka Male­jonka czy Tomka Lipiń­skiego. No i przede wszyst­kim swoją żonę.

Przy­szła z kole­żanką na próbę zespołu w remi­zie i już została w moim życiu. Na pierw­szą randkę mie­li­śmy iść do kina Beata w Kon­stan­ci­nie, gdzie grali „Wielką podróż Bolka i Lolka”. Jadzia wysta­wiła mnie do wia­tru. Myśla­łem przez moment, że nic z tego nie będzie, ale wytłu­ma­czyła swoją nie­obec­ność i zaczę­li­śmy się spo­ty­kać. Nie wie­działa wtedy, że wcale nie zoba­czy­łem jej pierw­szy raz w remi­zie przed naszą próbą, tylko rok wcze­śniej. Doj­rza­łem ją w auto­bu­sie w towa­rzy­stwie kole­ża­nek i od razu pomy­śla­łem: „Ta dziew­czyna kie­dyś będzie moja”. Dziś jeste­śmy już 32 lata po ślu­bie. Nie­zły wynik, nie?

Jadzia przy­cho­dziła nie tylko na kon­certy, ale także na sta­dion. W sezo­nie 1987/88 wszy­scy wie­dzieli już, że wkrótce odejdę z Gwar­dii. Czu­łem, że naj­wyż­sza pora iść wyżej, a klub miał pro­blemy finan­sowe i musiał sprze­dać naj­lep­szych pił­ka­rzy. Zgło­sił się po mnie legen­darny pre­zes GKS-u Kato­wice, Marian Dziu­ro­wicz, więc wsie­dli­śmy z Jadzią do pociągu i ruszy­li­śmy na Górny Śląsk. Naj­pierw poje­cha­li­śmy zoba­czyć miesz­ka­nie. Nowiut­kie osie­dle, cztery pokoje na dru­gim pię­trze. Pomy­śla­łem, że jest świetne, ale wtedy spoj­rza­łem przez okno i zoba­czy­łem las… komi­nów fabrycz­nych oraz kłęby dymu. Od razu wyło­ży­łem kawę na ławę.

– Miesz­ka­nie niby ładne, ale widok nie naj­lep­szy.

– Jak chcesz, to jutro posa­dzimy tu las i drzewa zasło­nią kominy. Nie ma pro­blemu.

Dziu­ro­wicz sły­nął z tego, że w razie sła­bej gry zawod­ni­ków wpa­dał w szał. Gdy jed­nak wszystko szło po jego myśli, potra­fił przy­chy­lić im nieba. Zwłasz­cza tym, któ­rych chciał prze­ko­nać do gry w swoim klu­bie. A że miał wiel­kie wpływy, budo­wał wtedy naprawdę mocną ekipę – gdy ja zwie­dza­łem miesz­ka­nie, w hotelu na pod­pi­sa­nie kon­traktu cze­kał już Andrzej Rudy. Czu­łem jed­nak, że to nie to. Grzecz­nie podzię­ko­wa­łem za roz­mowę i odrzu­ci­łem ofertę GKS-u. Byłem też w Pozna­niu, bo chciała mnie Olim­pia, ale tam­tejsi dzia­ła­cze rów­nież mnie nie prze­ko­nali.

Na szczę­ście zgło­siła się po mnie Legia War­szawa, która zdała sobie sprawę, że ktoś zaraz może im sprząt­nąć Kosec­kiego sprzed nosa. Ówcze­sny kie­row­nik Kazi­mierz Orłow­ski i czło­nek sztabu szko­le­nio­wego Paweł Janas przy­je­chali do mojego domu, żeby poroz­ma­wiać z rodzi­cami. Mnie nie trzeba było prze­ko­ny­wać. Zawsze chcia­łem grać na Łazien­kow­skiej, a poza tym wie­dzia­łem, że tre­ner Andrzej Strej­lau bar­dzo naci­ska na trans­fer. Orłow­ski opo­wia­dał mi, że z per­spek­tywy Legii wyglą­dało to nastę­pu­jąco: kie­row­nik poje­chał z Jerzym Enge­lem na mecz, żeby obser­wo­wać jakie­goś sto­pera.

Engel: – No i jak ci się, Kaziu, podoba ten obrońca?

Orłow­ski: – Daj spo­kój, prze­cież to jest drugi Jacek Gmoch – wje­bać się w rywala i nic wię­cej. Jedy­nym zawod­ni­kiem, który nadaje się tu do Legii, jest Kosecki.

Póź­niej Orłow­ski podobno mocno nama­wiał pre­zesa CWKS-u, gene­rała Woj­cie­cha Barań­skiego, żeby mnie ścią­gnął.

– Panie gene­rale, a co z tym Kosą będzie?

– No prze­cież podobno jest kon­tu­zjo­wany. Ma jakieś pro­blemy z krę­go­słu­pem.

– Gra w kadrze i jedną nogą jest w GKS-ie Kato­wice. To co, kalekę biorą do repre­zen­ta­cji? Ktoś chyba z pana wała robi.

– A paso­wałby pana zda­niem do Legii?

– Jak Kosecki tu nie pasuje, to kto?

– No dobra, uru­cho­mię sprawę.

Do dziś mam kon­trakt, który wtedy pod­pi­sa­łem – dwie strony maszy­no­pisu. Zapro­po­no­wano mi nie­złe pie­nią­dze, polo­neza, lodówkę i meble na talon oraz miesz­ka­nie na Tar­gówku, na ulicy Mokrej. Byłem w pio­nie gwar­dyj­skim, więc musia­łem napi­sać pismo do gene­rała Kisz­czaka o zgodę na prze­nie­sie­nie do woj­ska. Kiedy wszystko było już doga­dane, przy­po­mnia­łem sobie, jak po tre­nin­gach Gwar­dii wsia­da­łem w auto­bus, przy­jeż­dża­łem na Łazien­kow­ską i oglą­da­łem zza płotu zaję­cia Legii. Teraz wresz­cie mia­łem być po dru­giej stro­nie.

Roz­dział 2

Ulu­bie­niec Żylety

Wybacz­cie, że zacznę ten roz­dział od tru­izmu – w Legii zawsze gra się o mistrzo­stwo. Pod koniec lat 80. myśla­łem o tytule tym inten­syw­niej, że tra­fi­łem do szatni peł­nej wiel­kich pił­ka­rzy. Lide­rami zespołu byli Darek Dzie­ka­now­ski i Sta­szek Ter­lecki, naj­lepsi tech­nicy bie­ga­jący po pol­skich boiskach. Na tre­ning potrze­bo­wa­li­śmy trzech piłek: jedna dla zespołu plus po jed­nej dla Staszka i Darka, bo jak zaczy­nali holo­wać, nie było szans, że komuś poda­dzą.

Ter­lecki chyba nie do końca odnaj­do­wał się w gru­pie i zawsze musiał posta­wić na swoim. Trudno się z nim współ­pra­co­wało, ale jeśli cho­dzi o umie­jęt­no­ści pił­kar­skie, był nie­sa­mo­wity, podob­nie zresztą jak „Dzie­kan”. Kiedy sta­wia­łem na Łazien­kow­skiej pierw­sze kroki, Darek wziął mnie pod swoje skrzy­dła. Żałuję, że gra­łem z nim w Legii jedy­nie pół roku. Byli­śmy ulu­bień­cami Żylety, która into­no­wała na meczach: „Śpie­wają mia­sta, śpie­wają wio­ski, naj­lep­szy pił­karz to Dzie­kanowski. A zaraz za nim Roman Kosecki, który dla Legii strzela bra­meczki”. Wiele pisało się o poza­bo­isko­wym życiu Darka, ale, mówiąc zupeł­nie szcze­rze, mia­łem to gdzieś. Dla mnie to był pan pił­karz prze­ra­sta­jący całą ligę. Gdy prze­ją­łem koszulkę z dychą, czu­łem dumę, myśląc, że grali z nią tacy pił­karze jak Dzie­kanowski, a wcze­śniej Kazi­mierz Deyna, któ­remu mogłem co naj­wy­żej czy­ścić buty.

Bramki naj­czę­ściej strzegł Maciek Szczę­sny. Tak jak ja, przy­szedł z Gwar­dii War­szawa. Czło­wiek guma, na tre­nin­gach wypra­wiał cuda i dzi­wię się, czemu nie skoń­czył w czo­ło­wym klu­bie jed­nej z naj­sil­niej­szych lig. Jestem pewien, że gdyby tak się stało, dziś kibice wymie­nia­liby go w gro­nie naj­lep­szych bram­ka­rzy lat 90. na świe­cie. Trzy­mał się tro­chę z boku i cho­dził wła­snymi ścież­kami, może dla­tego, że miał nie­ty­powe jak na pił­ka­rza zain­te­re­so­wa­nia – foto­gra­fię czy jazz. Był w szatni lubiany i doga­dy­wał się z resztą. Sły­sza­łem histo­rię, jak po moim odej­ściu Legia grała z Widze­wem, a że kilku pił­ka­rzy zła­pało kon­tu­zje, Woj­skowi wystą­pili w mocno osła­bio­nym skła­dzie. W szatni Szczę­sny rzu­cił ponoć do naszego pomoc­nika Jacka Sob­czaka:

– Jak strze­lisz gola, to wiozę cię samo­cho­dem z War­szawy do two­jego rodzin­nego Wał­brzy­cha.

Oczy­wi­ście – jak to w życiu bywa – Sob­czak wpi­sał się na listę strzel­ców, więc Szczę­sny wsa­dził go do samo­chodu i poje­chali.

Cza­sem Mać­kowi lekko dogry­za­łem, bo na każ­dym kroku sta­rał się poka­zać, jaki to jest elo­kwentny. Uży­wał mądrych słó­wek i chyba chciał udo­wod­nić innym, że ma tro­chę wyż­sze IQ niż reszta zespołu. Gdy za bar­dzo pozo­wał na inte­li­genta, mówi­łem mu: „Maciuś, idź naj­pierw mię­dzy słupki, wyta­plaj się w bło­cie przed bramką i potem poga­damy”. Wza­jem­nie sobie dogry­za­li­śmy, ale – tak mi się wydaje – lubi­li­śmy się. Co cie­kawe, Maciek, mimo ogrom­nych umie­jęt­no­ści, nie mógł być pewny miej­sca w pod­sta­wo­wym skła­dzie, bo Zby­szek Roba­kie­wicz też dawał sobie radę. Szczę­sny miał tro­chę więk­szy talent i lep­sze warunki, ale Robak nad­ra­biał pra­co­wi­to­ścią. Cała szat­nia wie­działa, że za sobą nie prze­pa­dają.

Wielką posta­cią tam­tej dru­żyny był też mały gene­rał, Leszek Pisz. W 1986 roku Legia potrze­bo­wała nowego roz­gry­wa­ją­cego i padło wła­śnie na Leszka, który wystę­po­wał w Iglo­opolu. Kie­row­nik Orłow­ski poje­chał do Dębicy, żeby przy­kle­pać trans­fer. Jak już dotarł do klubu, szybko odna­lazł pił­ka­rza.

– Prze­pra­szam, chcia­łem z Lesz­kiem Piszem poroz­ma­wiać.

– No to stoi przed panem.

– Nie, nie, ja chcia­łem z Piszem, tym roz­gry­wa­ją­cym.

Orłow­ski nie mógł uwie­rzyć. Przy­je­chał po zawod­nika, który rze­komo wygrywa mecze w poje­dynkę, a zoba­czył kur­du­pla, więc tro­chę się prze­ra­ził. Mimo to doszło do trans­feru i wkrótce Pisz po raz kolejny cał­ko­wi­cie zasko­czył kie­row­nika. Orłow­ski usły­szał od jed­nego z pił­ka­rzy:

– Kiero, ależ on wolne bije! Nie­sa­mo­wity facet!

– Co ty sobie jaja ze mnie robisz?! Prze­cież to kra­sno­lu­dek jest.

Orłow­ski nie wytrzy­mał. Wziął jed­nego z bram­ka­rzy i Pisza na boczne boisko i kazał mu wyko­ny­wać rzuty wolne, wie­sza­jąc ścierkę w „okienku” bramki. Co strzał, to bach! Tra­fiona! Kie­row­nik przy­niósł więc drew­niany mur do ćwi­cze­nia rzu­tów wol­nych, żeby utrud­nić zawod­ni­kowi zada­nie, ale znowu było to samo! Bach! Bach! Bach! Wszystko w sieci. Orłow­ski – jak święty Tomasz – zoba­czył i uwie­rzył, więc pole­ciał do Engela, żeby dawać Piszowi każdy rzut wolny.

– Co ty sobie, Kaziu, jaja ze mnie robisz? Prze­cież to kra­sno­lu­dek jest.

Koniec koń­ców Engel zor­ga­ni­zo­wał tre­ning strze­lecki, po któ­rym nikt nie miał już wąt­pli­wo­ści, że Pisz to naj­więk­szy eks­pert od wol­nych w całej lidze. Cza­sem przed sta­łym frag­men­tem zaga­ja­łem, że może ja tym razem spró­buję, ale Pisz mówił: „Spró­bu­jesz po meczu, Romek”. Miał nie­sa­mo­witą tech­nikę i potra­fił zagrać piłkę na nos. Sły­sza­łem, że już po moim odej­ściu Krzy­siek Rataj­czyk zawsze go pytał, gdzie będzie cen­tro­wał, a Pisz odpo­wia­dał: „Ty się nie bój, wbie­gaj, a ja cię tra­fię w głowę!”. I tak się póź­niej działo. Na tre­ningu od razu było wia­domo, która piłka jest Pisza. Nor­mal­nie skó­rzany kamień. Reszta dru­żyny pew­nie nie doko­pa­łaby do bramki z połowy, a Leszek walił prze­rzut przez całe boisko. Nie­sa­mo­wite, bo chyba jako jedyny miał w szatni mniej­szą stopę ode mnie (noszę roz­miar 39) i buty musie­li­śmy kupo­wać w dzie­cię­cym.

Na bokach obrony mie­li­śmy dwa pociągi pospieszne – Darka Wdow­czyka i Darka Kubic­kiego. Ten drugi był Davi­dem Bec­kha­mem naszych cza­sów. Zawsze w gar­ni­turku pod kra­wa­tem i w wypo­le­ro­wa­nych butach. Po tre­ningu jesz­cze nie zdą­ży­li­śmy wejść do szatni, a Kubicki już wycho­dził pach­nący spod prysz­nica i odjeż­dżał swoim polo­ne­zem, żeby kupić nowe per­fumy.

Za ele­gan­cika ucho­dził też gra­jący w dru­giej linii Jacek Bąk. Przy­stojny bru­net. Gdy biegł z piłką, z try­bun było sły­chać pisk dziew­czyn. Kochały go. Śmia­li­śmy się, że jest zbyt ładny, żeby sie­dzieć w szatni z innymi face­tami, więc rusza na mia­sto. Towa­rzy­ski gość. Pamię­tam jeden tre­ning, który odby­wał się późną jesie­nią. Na ulicy poja­wił się już pierw­szy śnieg. Wybie­gli­śmy na boisko w dre­sach orta­lio­no­wych, patrzymy, a chwilę póź­niej poja­wia się Jacek ubrany w krót­kie spodenki i koszulkę. Tro­chę z niego poszy­dzi­li­śmy. „Jacuś, chyba ci się pory roku pomy­liły!”. Dru­żyna go ceniła, bo miał sta­lowe płuca. Pod­czas meczu prak­tycz­nie się nie zatrzy­my­wał i nawet gdy zespół tre­no­wał po wie­czor­nym bie­sia­do­wa­niu, pod wzglę­dem fizycz­nym Jacek pre­zen­to­wał się fan­ta­stycz­nie. Był też w opty­mal­nej dys­po­zy­cji zaraz po wygra­nym przez nas finale Pucharu Pol­ski z Jagiel­lo­nią – zaczę­li­śmy we dwójkę świę­to­wać, a że mie­li­śmy sporo wody przez o z kre­ską, impreza skoń­czyła się jakoś po tygo­dniu. Pły­wa­li­śmy z Jacu­siem rowe­rami wod­nymi, kre­śląc prze­piękne zyg­zaki.

Naj­więk­szym żar­tow­ni­siem w szatni był Marek Jóź­wiak. Do dziś pamię­tam, jak wysma­ro­wał mi majtki maścią roz­grze­wa­jącą. A że sto­so­wa­nie związku che­micz­nego może przy­no­sić nie­po­żą­dane skutki, póź­niej przez godzinę sie­dzia­łem pod prysz­ni­cem i nie powiem, gdzie trzy­ma­łem słu­chawkę. Nie ma chyba żad­nego pił­ka­rza Legii z tam­tych lat, który choć raz nie byłby ofiarą „Bereta”. O jego pomy­słach przez lata krą­żyły prze­różne aneg­doty. Jedną z histo­rii usły­sza­łem od dok­tora Machow­skiego. W roli głów­nej oczy­wi­ście Marek Jóź­wiak. Role dru­go­pla­nowe: Zby­szek Man­dzie­je­wicz i Leszek Pisz. Ofiara: Krzysz­tof Rataj­czyk. Otóż podobno „Rataj” przy­szedł do szatni w nowych butach, tzw. kow­boj­kach. Reszta chło­pa­ków go zoba­czyła i zaczęła się jazda, a jako pierw­szy pocisk wypu­ścił Leszek Pisz:

– Krzy­siu, co ty masz na nogach?

– No jak to co? Buty nor­malne.

– A gdzie bat zosta­wi­łeś, kow­boju?

Wtó­ro­wał mu Zby­szek Man­dzie­je­wicz: „Co ty, John Wayne jesteś?”. W końcu wszy­scy wyszli na tre­ning, a w szatni został tylko Marek Jóź­wiak. „Beret” wziął but Rataj­czyka, przy­bił go młot­kiem do stołu i zagiął gwóźdź od spodu. Wie­dział jed­nak, że Krzy­siek będzie chciał się zemścić, więc prze­ło­żył swoje skar­petki do butów Igora Kozioła, a Kozioła do swo­ich. Po tre­ningu przy­cho­dzi cała banda, patrzy na but Krzyśka przy­bity do stołu i pokłada się ze śmie­chu. Tym­cza­sem Krzy­siek bez słowa idzie do reha­bi­li­tanta i mówi: „Panie Zbyszku, pan mi da nożyczki”. Wraca i krzy­czy:

– Beret, to jest twoja robota!

Bie­rze skar­petki z butów Jóź­wiaka i tnie na strzępy. A „Beret” sie­dzi i się śmieje:

– Kozio­łek, popatrz, Rataj ci pociął skar­pety!

Wtedy „Rata­jowi” aż ponoć gule wyszły ze zde­ner­wo­wa­nia! Jak ochło­nął, poży­czył z maga­zynu piłkę do metalu i uciął gwóźdź, żeby odzy­skać swój kow­boj­ski but.

Każdy musiał mieć się na bacz­no­ści, bo nie zna­łeś dnia ani godziny, a Marek tylko cze­kał na oka­zję. W szatni obo­wią­zy­wała zasada: jak idziesz się zała­twić, nie zamy­kasz drzwi. „Dzie­kan” kie­dyś o tym zapo­mniał, a „Beret” nie wyba­czał takich rze­czy. Momen­tal­nie zła­pał miskę, nalał do niej wody i oblał Darka, który sie­dział na desce klo­ze­to­wej w gar­ni­tu­rze. Od tam­tej pory „Dzie­kan” już pamię­tał, że w Legii drzwi do WC się nie zamyka.

Innego dnia Jóź­wiak przy­bił komuś klapki do pod­łogi i facet runął jak długi przy pierw­szym kroku. Zazna­czam, że „Beret” uwiel­biał żar­to­wać z innych, ale miał też duży dystans do sie­bie. Raz na tre­ningu poma­lo­wał sobie korki zło­tym sprayem, cho­dził i mówił wszyst­kim:

– Patrz­cie, Złote Buty dosta­łem, naresz­cie mnie doce­nili.

Rzecz jasna, jak to bywa w pił­kar­skiej szatni, cza­sem naj­więksi żar­tow­ni­sie stają się ofia­rami. Naj­lep­szy numer kole­dzy wycięli wła­śnie „Bere­towi”. To zresztą przy Łazien­kow­skiej słynna aneg­dota. Part­nerka Marka była wtedy w ciąży i pew­nego dnia dostał tele­gram. Leciało to mniej wię­cej tak: „Marek! STOP! Przy­jeż­dżaj do szpi­tala! STOP! Uro­dziła!”. Całe zda­rze­nie miało miej­sce na jakimś wyjeź­dzie, więc Jóź­wiak od razu pole­ciał do tre­nera, który pozwo­lił mu na powrót do domu. „Beret” kupił kwiaty i cze­ko­ladki, po czym zapu­kał do teściów, gdzie miesz­kała wów­czas wybranka.

– Gdzie ona jest?

– Jak to gdzie? W pokoju.

– No prze­cież rodzi.

– A gdzie tam…

Gdy wku­rzony Marek wró­cił do dru­żyny, Pisz i „Man­dziej” od razu wzięli go w obroty.

– Syn czy córka?

– Spie­przaj, Leszek!

– A mówi już coś?

Reszta chło­pa­ków tarzała się ze śmie­chu. Marek zde­cy­do­wa­nie dawał radę na boisku, ale też cemen­to­wał szat­nię poza nim.

Podob­nie jak Darek Czy­kier, z któ­rym mia­łem świetny kon­takt. Cały czas bie­gał skrzy­wiony, ale kiedy już się roz­pę­dził, nikt nie był w sta­nie go dogo­nić. Rywale nie mogli go roz­szy­fro­wać i myślę, że tak naprawdę Darek też nie potra­fił roz­czy­tać samego sie­bie. Śmia­li­śmy się z jego chu­dych nóg i doku­cza­li­śmy mu, że ma żabie udka. Gdy kładł się na stole, masa­ży­sta pytał: „Po coś przy­szedł? Kości się prze­cież nie masuje”.

Już przed trans­fe­rem na Łazien­kow­ską wia­domo było, że Darek będzie sil­nym punk­tem tzw. grupy Lam­bada, która lubiła się poba­wić. Jesz­cze w Jagiel­lo­nii Bia­ły­stok zdys­kwa­li­fi­ko­wano go na pół roku za pro­wa­dze­nie nie­spor­to­wego trybu życia. Czy­kier wie­dział, że chce go Legia, więc zgło­sił się do armii. PZPN zawie­sił mu póź­niej karę, Darek zaczął z nami tre­no­wać, a kluby doga­dały się co do trans­feru. Wszystko szło bar­dzo gładko. Zbyt gładko… Nie­ba­wem Czy­kier sam sobie wszystko skom­pli­ko­wał. Cztery dni przed ofi­cjal­nym dołą­cze­niem do Legii dacho­wał polo­ne­zem, a bada­nie wyka­zało, że ma 2,56 pro­mila alko­holu we krwi. Zamiast na boisko tra­fił do woj­sko­wej paki. Innym razem nie dostał prze­pustki na week­end, więc prze­ku­pił war­tow­ni­ków. Tyle że gdy wra­cał, zapo­mniał, że ma wejść przez płot. I też wsa­dzili go do aresztu.

Do Czy­kiera przy­lgnęła łatka impre­zo­wi­cza, ale nic sobie z tego nie robił. W roz­mo­wie z „Prze­glą­dem Spor­to­wym” skwi­to­wał to w swoim stylu: – Iry­to­wało mnie, że cią­gle wołano za mną, ile pro­mili mia­łem we krwi. Wypo­mi­nano mi, że było to 2,54, a ja prze­cież mia­łem o dwie setne wię­cej… Darek cho­dził swo­imi ścież­kami. Kiedy wpa­da­li­śmy na piwko do pubu przy Agry­koli, naprze­ciwko kor­tów teni­so­wych, zazwy­czaj koń­czyło się na jed­nym, a Czy­kier coraz czę­ściej zosta­wał przy barze. Nikt nie sądził, że pro­blem sta­nie się aż tak poważny. Żal mi, że na­dal musi wal­czyć z nało­giem i trzy­mam kciuki, żeby wyszedł na pro­stą. Gdy poka­zują cza­sem w tele­wi­zji jego syna, który upra­wia lek­ko­atle­tykę, widzę całego Darka. Tak jak jego tata przed laty jest faj­nym, uśmiech­nię­tym i bar­dzo uta­len­to­wa­nym chło­pa­kiem.

W Legii naj­bar­dziej trzeba było uwa­żać na to, żeby nie wejść do środka pod­czas gry w „dziadka”, bo Andrzej Łatka, Krzy­siek Iwa­nicki czy Leszek Pisz tak wymie­niali piłeczkę, że czło­wiek gonił za nią do usra­nej śmierci! Zresztą z Iwa­nickim bar­dzo czę­sto się prze­ko­ma­rza­łem:

– Widzia­łeś, Kosa, jaką ci asy­stę dałem?

– Ta… asy­stę… Musia­łem zapie­przać pod cho­rą­giewkę, minąć czte­rech i dopiero strze­lić.

– Ale to przy mnie się tech­niki nauczy­łeś.

Mie­li­śmy naprawdę fajną ekipę. Lubi­łem przy­cho­dzić do roboty nie tylko dla­tego, że kocha­łem grać w piłkę, ale też ze względu na ludzi, któ­rych codzien­nie spo­ty­ka­łem w szatni.

W moim pierw­szym sezo­nie na Łazien­kow­skiej pro­wa­dził nas Andrzej Strej­lau, pro­fe­sjo­na­li­sta w każ­dym calu i wielki pasjo­nat fut­bolu. Tre­ningi miał roz­pi­sane co do sekundy, co robiło na zespole wra­że­nie. Poza tym obo­wią­zy­wały u niego jasne zasady. Gdy wyjeż­dża­li­śmy na mecz, punk­tu­al­nie o usta­lo­nej godzi­nie Strej­lau zamy­kał drzwi auto­busu. Nawet jeśli ktoś spóź­nił się tylko minutę, miał pecha – musiał jechać za auto­ka­rem swoją furą albo tak­sówką. Tre­ner wzbu­dzał sza­cu­nek, pod­czas zajęć zawsze żył i pod­po­wia­dał. Był lubiany przez dru­żynę. Prak­tycz­nie ni­gdy nie wycho­dził z pracy, oddy­chał fut­bo­lem 24 godziny na dobę i mógł o nim roz­ma­wiać bez końca.

Gdy człon­ko­wie sztabu gdzieś się spie­szyli i nagle dostrze­gali tre­nera na hory­zon­cie, od razu padało hasło: „Ucie­kamy! Andrzej idzie!”. Nie dla­tego, że go nie lubili – wie­dzieli po pro­stu, że roz­mowa z tre­ne­rem o piłce to kilka godzin wyjęte z życia. Jestem pewien, że gdyby obu­dzić go w środku nocy i zapy­tać, jaki wynik padł w meczu o trze­cie miej­sce na mun­dialu w 1938 roku, odpo­wie­działby bez zająk­nię­cia.

Nie było sytu­acji, w któ­rej Strej­lau stra­ciłby nad sobą pano­wa­nie. Raz dwójka zawod­ni­ków poszła w tango i zja­wiła się na tre­ningu w nie naj­lep­szym sta­nie. Gały czer­wone jak przy zapa­le­niu spo­jó­wek, zio­nie od nich na kilo­metr. Kie­row­nik Orłow­ski pod­cho­dzi do Strej­laua:

– Andrzej, oni wal­nięci są. Nie nadają się w ogóle do tre­ningu.

– Wiesz co, Kazek, zabierz ich do dok­tora Machow­skiego, bo coś poka­słują. Ja z nimi jesz­cze poroz­ma­wiam.

Zamiast robić awan­turę przy całej dru­ży­nie, Strej­lau wolał zała­twić to w ten spo­sób. Póź­niej powie­dział każ­demu zawod­ni­kowi w cztery oczy, co myśli o ich zacho­wa­niu i uka­rał deli­kwen­tów.

Pod­su­mo­wu­jąc, mie­li­śmy świet­nych pił­ka­rzy i tre­nera z wyso­kiej półki. Rundę wio­senną w 1989 roku zaczę­li­śmy z wyso­kiego C, roz­bi­ja­jąc Olim­pię Poznań 3:0, a ja zali­czy­łem wyma­rzony debiut przy Łazien­kow­skiej. Prawdę mówiąc, zeszło ze mnie wtedy ciśnie­nie. Kibice Legii to zupeł­nie inna półka niż fani pozo­sta­łych dru­żyn. Wspie­rają cię jak nikt, ale też wyma­gają. Jeśli jakiś ligo­wiec mówi wam, że nie czuje dodat­ko­wych emo­cji przed meczem na Łazien­kow­skiej, zwy­czaj­nie leci w kulki. Przed pierw­szym gwizd­kiem serce biło mi jak sza­lone, a tym­cza­sem w nie­spełna pół godziny wal­ną­łem dwie bramki, wpra­wia­jąc Żyletę w eufo­rię.

Do końca sezonu było jesz­cze mnó­stwo kole­jek, a strata do pro­wa­dzą­cego w tabeli Gór­nika Zabrze zma­lała do trzech punk­tów. Szybko zosta­li­śmy jed­nak spro­wa­dzeni na zie­mię. W 20. kolejce poje­cha­li­śmy do Wał­brzy­cha na mecz z ostat­nim w tabeli Gór­ni­kiem i dosta­li­śmy w czapę 0:1. Mie­li­śmy sytu­acje, jed­nak nie potra­fi­li­śmy ich wyko­rzy­stać. Ja sam zmar­no­wa­łem jedną czy dwie patel­nie. Zaraz po koń­co­wym gwizdku Janek Karaś wpadł do szatni, dając do zro­zu­mie­nia, co myśli o grze zespołu:

– Jeste­ście dzieci, a nie zawod­nicy! Jakim pra­wem marzy­cie o wiel­kiej piłce?!

Strej­lau nawet nie otwo­rzył ust, bo dosko­nale rozu­miał, że pił­ka­rze muszą wyja­śnić pewne sprawy mię­dzy sobą. Zapa­dła cisza, po któ­rej kilku zawod­ni­ków sko­czyło sobie do gar­deł i doszło do ostrej szar­pa­niny. Gdy emo­cje opa­dły, tre­ner skry­ty­ko­wał dru­żynę na łamach „Prze­glądu Spor­to­wego”, stwier­dza­jąc, że „Legia to na­dal zespół o mini­ma­li­stycz­nych ambi­cjach”. Na pome­czo­wej odpra­wie też z nami poje­chał. Na dzień dobry powie­dział, że jego zda­niem nie­któ­rzy zawod­nicy celowo odpu­ścili ten mecz. Czę­sto wysu­wał podej­rze­nia pod adre­sem sędziów czy gra­czy, robiąc jakieś alu­zje, albo – tak jak po spo­tka­niu z Gór­ni­kiem – waląc pro­sto z mostu. Choć wszy­scy wiemy, że w latach 80. i 90. pol­ską piłkę toczył rak korup­cji, ja sam ni­gdy nie zetkną­łem się z sytu­acją, by któ­ryś z moich kole­gów z Legii prze­han­dlo­wał mecz.

Otrzy­ma­łem w karie­rze jedną pro­po­zy­cję korup­cyjną. Kilka dni przed spo­tka­niem z Lechem w sezo­nie 1989/90 dosta­łem tele­fon od dzia­ła­cza z Pozna­nia, który wprost suge­ro­wał, że Kole­jorz chce kupić korzystny wynik. Odpo­wie­dzia­łem mu, że chyba pomy­lił numery i odło­ży­łem słu­chawkę. Póź­niej zasta­na­wia­łem się, czy jakiś inny pił­karz Legii ode­brał podobny tele­fon. Lech przy­je­chał do War­szawy po remis i osią­gnął cel. Nie mogę jed­nak powie­dzieć, że ktoś spe­cjal­nie odpu­ścił, bo nie mam na to dowo­dów.

Choć porażka z czer­woną latar­nią ligi zabo­lała, moim zda­niem nie prze­gra­li­śmy tytułu w Wał­brzy­chu, a w War­sza­wie, sześć kole­jek przed koń­cem ligi. Gra­li­śmy u sie­bie z Ruchem, mie­li­śmy szansę na mistrza i gdy­by­śmy wygrali ten mecz, finisz sezonu mógł uło­żyć się zupeł­nie ina­czej. Na Łazien­kow­skiej zasia­dło 18 tysięcy ludzi, stawka meczu była bar­dzo duża. Tym­cza­sem odsu­nięto od składu Darka Dzie­ka­now­skiego. Klub poin­for­mo­wał póź­niej w komu­ni­ka­cie, że za „nie­uspra­wie­dli­wioną nie­obec­ność na trzech kolej­nych tre­nin­gach CWKS Legia War­szawa uka­rał Dariu­sza Dzie­ka­now­skiego naj­wyż­szą regu­la­mi­nową karą pie­niężną oraz odsu­nął go od udziału w meczach z Ruchem Cho­rzów i ŁKS-em Łódź”.

Mimo absen­cji Darka powin­ni­śmy wygrać ten mecz. Już w pierw­szym kwa­dran­sie prze­pro­wa­dzi­łem piękną akcję. Ude­rzy­łem z powie­trza, ale piłka odbiła się od wewnętrz­nej czę­ści słupka i wyszła w pole. Skoń­czyło się 0:0. Mistrzo­stwo zgar­nął osta­tecz­nie wła­śnie Ruch, a my zakoń­czy­li­śmy roz­grywki na czwar­tym miej­scu, co przy­jęto rzecz jasna ze spo­rym roz­cza­ro­wa­niem.

Na pocie­sze­nie został nam Puchar Pol­ski. W finale roz­mon­to­wa­li­śmy z „Dzie­ka­nem” Jagiel­lo­nię Bia­ły­stok, strze­la­jąc po dwa gole. Krzy­siek Iwa­nicki doło­żył jed­nego gola po mojej asy­ście i wygra­li­śmy 5:2. Tym samym wzię­li­śmy rewanż, bo w prze­rwie zimo­wej wpa­dli­śmy do Bia­łe­go­stoku na spa­ring i Jaga poje­chała z nami 4:0. Mia­łem dłu­gie włosy i gdy bie­ga­łem przy linii bocz­nej, miej­scowi kibice naśla­do­wali odgłosy Indian, naśmie­wa­jąc się ze mnie. Tuż przed fina­łem, w tunelu pro­wa­dzą­cym na boisko, to raczej zawod­nicy Jagi przy­po­mi­nali boha­te­rów westernu. Z szatni wyszło jede­na­ście bla­dych twa­rzy. Chyba wie­dzieli, że tym razem to oni zostaną zała­twieni. Mieli rację.

Po sezo­nie 1988/89 nastą­piła zmiana na sta­no­wi­sku tre­nera Legii, ponie­waż Andrzej Strej­lau dostał nomi­na­cję na selek­cjo­nera kadry. Na Łazien­kow­skiej zastą­pił go Rudolf Kapera. Podob­nie jak jego poprzed­nik Rudek miał świetny kon­takt z dru­żyną. Był impul­sywny i cza­sem chciał nas zrów­nać z zie­mią, ale pro­blem pole­gał na tym, że jego tyrady naj­czę­ściej wywo­ły­wały śmiech.

Wcho­dził wście­kły Kapera do szatni i krzy­czał:

– Ja pier­dziut! Gówno! Kurna, wszystko do dupy!

Cho­wa­li­śmy twa­rze w dło­niach, a tre­ner, widząc, co się dzieje, jesz­cze bar­dziej się wku­rzał i dokrę­cał śrubę na kolej­nym tre­ningu. Ale praw­dziwą zmorą Rudka byli sędzio­wie. Miał na ich punk­cie obse­sję i gdy jakiś arbi­ter popeł­niał błędy na naszą nie­ko­rzyść, Kapera zaczy­nał swój show.

– Co za czarna wrona obe­srana! Śmier­dziel jeden! Nic, tylko bydlaka w mordę pal­nąć!

A że tre­ner uwiel­biał cho­dzić w swe­trze w sło­niki i skó­rza­nej kami­zelce, przy tego typu sce­nach zawod­ni­kom trudno było zacho­wać powagę.

Sły­sza­łem głosy, że byłem ulu­bień­cem Kapery, ale mam na ten temat swoją teo­rię: po pro­stu świet­nie gra­łem w piłkę. Kto­kol­wiek pro­wa­dziłby Legię, był­bym u niego moc­nym punk­tem, bo na to zasłu­gi­wa­łem.

Lep­szego początku kaden­cji Kapery nie mogli­śmy sobie wyma­rzyć. Na dzień dobry odpra­wi­li­śmy z kwit­kiem Ruch Cho­rzów w meczu o Super­pu­char Pol­ski. W dru­ży­nie nie było już „Dzie­kana”, więc prze­ją­łem od niego koszulkę z nume­rem 10 i popro­wa­dzi­łem chło­pa­ków do zwy­cię­stwa 3:0. Zosta­łem wybrany naj­lep­szym zawod­ni­kiem spo­tka­nia, a prasa pisała, że jestem już pił­ka­rzem świa­to­wego for­matu. W meczu z Widze­wem Łódź pil­no­wało mnie aż dwóch rywali, a że i tak nie mogli nadą­żyć, po pro­stu na mnie polo­wali. Gdy za któ­rymś razem zosta­łem wycięty równo z trawą, jeden z kibi­ców krzyk­nął z roz­pa­czą: „Zabiją go!”. Spo­koj­nie – mor­do­wać nikt Kosec­kiego nie chciał.

Były też oczy­wi­ście słab­sze mecze, więc gdy w 1/16 finału Pucharu Zdo­byw­ców Pucha­rów tra­fi­li­śmy na Bar­ce­lonę, dzien­ni­ka­rze drżeli, że Kata­loń­czycy nas roz­niosą i będzie wstyd na całą Europę. W szatni też nikt nie ska­kał pod sufit. Każdy miał w pamięci, że sezon wcze­śniej przy­je­chał do War­szawy Bay­ern i poje­chał z Legią sió­demką, a w dodatku Barça bro­niła tro­feum. Tylko tre­ner Kapera nie tra­cił opty­mi­zmu, mówiąc z peł­nym prze­ko­na­niem, że nie ma się co bać, bo Bar­ce­lona gra piach. Ktoś mógłby pomy­śleć, że pozo­stało nam się tylko modlić, żeby Duma Kata­lo­nii nas nie zmiaż­dżyła. Choć wcale nie czu­li­śmy stra­chu, fak­tycz­nie się modli­li­śmy, a nawet zabra­li­śmy do Hisz­pa­nii… księ­dza. Zna­łem bar­dzo dobrze ojca Mariu­sza Zapol­skiego i to ja wpa­dłem na pomysł, że powi­nien zna­leźć się na pokła­dzie samo­lotu do Bar­ce­lony. Oczy­wi­ście dzia­ła­czom CWKS-u się to nie spodo­bało, ale mia­łem po swo­jej stro­nie Kaperę oraz kole­gów z szatni. Gdy puł­kow­nik Zawadzki zaczął wykrzy­ki­wać, żeby­śmy nie robili kome­dii, nadział się na kontrę naszego tre­nera.

– To przede wszyst­kim psy­cho­log, a nie ksiądz. Jeśli ma pan z tym pro­blem, to ja też ni­gdzie nie lecę.

Do mnie rów­nież Zawadzki miał pre­ten­sje:

– Co ty, Kosecki, odwa­lasz z tym księ­dzem?

– Niech się pan zaj­mie swo­imi spra­wami. Zapol­ski z nami leci, dru­żyna go potrze­buje. Zresztą nie będę z panem w ogóle gadał na ten temat, bo szkoda czasu. Pro­szę się nie spóź­nić na samo­lot!

Może zare­ago­wa­łem za ostro, ale cie­szy­łem się na Łazien­kow­skiej dużym sza­cun­kiem. Już wtedy kilka euro­pej­skich klu­bów pytało o Kosec­kiego, a jeśli masz na sprze­daż bry­lant, chro­nisz go, zamiast walić w niego młot­kiem. W sytu­acji z Zapol­skim zagra­łem va banque. Opła­ciło się, posta­wi­li­śmy na swoim. Gdy Mariusz odpra­wił mszę w kaplicy na Camp Nou, Hisz­pa­nie nie wie­dzieli, co się dzieje – przy­la­tuje dru­żyna z kraju, w któ­rym jesz­cze nie­dawno pano­wał komu­nizm. Na doda­tek woj­skowi, a przy­wożą ze sobą księ­dza i modlą się na sta­dio­nie. Nie mie­li­śmy jed­na­ko­wych klu­bo­wych dre­sów, więc wyglą­da­li­śmy w tej kaplicy jak banda tury­stów, a nie pro­fe­sjo­nalna dru­żyna. Pił­ka­rze Bar­ce­lony na pewno myśleli, że dwu­mecz będzie dla nich spa­cer­kiem. Mariusz pod­czas kaza­nia nawią­zał do histo­rii Dawida i Goliata, co do nas tra­fiło.

Bar­dzo poru­szony sło­wami duchow­nego był tre­ner Lucjan Brych­czy, który miał łzy w oczach. Tym­cza­sem Kapera pro­wa­dził psy­cho­lo­giczne gierki. Grzmiał do dzien­ni­ka­rzy, że w przed­se­zo­no­wym meczu ze Sre­de­cem Sofia uznano Bar­ce­lo­nie cztery nie­pra­wi­dłowe bramki i że jest zbul­wer­so­wany postawą arbi­tra. Tre­ner chyba tro­chę oba­wiał się „gospo­dar­skiego” sędzio­wa­nia.

W szatni mówi­li­śmy sobie: „Zapie­przamy od pierw­szej do ostat­niej minuty, niech się z nami męczą”. Nie mam poję­cia, czy to ksiądz Zapol­ski nas tak natchnął, ale zagra­li­śmy świetne spo­tka­nie. Po loso­wa­niu Kapera wysłał do Hisz­pa­nii Pawła Janasa, żeby oglą­dał Bar­ce­lonę z try­bun Camp Nou. „Jano­sik” pięk­nie się opa­lił. Co waż­niej­sze, przy­wiózł infor­ma­cje, że Kata­loń­czy­ków można skon­tro­wać, bo wycho­dzą bar­dzo wysoko. Ta tak­tyka się spraw­dziła.

Przed prze­rwą pro­wa­dze­nie dał nam Andrzej Łatka. Po pro­sto­pa­dłej piłce wyko­rzy­stał to, że Andoni Zubi­zar­reta poszedł na grzyby, minął na spo­koju hisz­pań­skiego bram­ka­rza i z ponad trzy­dzie­stu metrów ude­rzył do pustej bramki. Póź­niej two­rzy­li­śmy kolejne sytu­acje. „Łata” znów sta­nął oko w oko z Zubi­zar­retą, jed­nak tym razem Hisz­pan był górą. Ja też napsu­łem obroń­com Blau­grany krwi. W dru­giej poło­wie pod­wyż­szy­łem na 2:0, ale sędzia odgwiz­dał spa­lo­nego, któ­rego nie było. Pięć minut przed koń­cem Bar­ce­lonę ura­to­wał Ronald Koeman, wyko­rzy­stu­jąc rzut karny. Gdy Kapera zja­wił się na kon­fe­ren­cji pra­so­wej w swoim swe­terku w sło­niki, dzien­ni­ka­rze powi­tali go bra­wami.

Mie­li­śmy co prawda świa­do­mość, że mogli­śmy wygrać na Camp Nou, ale przed pierw­szym gwizd­kiem bram­kowy remis bra­li­by­śmy w ciemno. Na lot­ni­sku w War­sza­wie cze­kali na nas kibice, któ­rzy nagro­dzili nas bra­wami i wrę­czyli dru­ży­nie kwiaty. Tylko Kapera był nie w sosie, narze­ka­jąc, że Johan Cruyff nawet się z nim nie przy­wi­tał i nie pogra­tu­lo­wał mu remisu.

Przed rewan­żem każdy czuł, że naprawdę możemy wal­nąć uty­tu­ło­waną Bar­ce­lonę. Bilety, które kosz­to­wały dwa razy wię­cej niż na Bay­ern rok wcze­śniej, roze­szły się bły­ska­wicz­nie. W obiegu zna­la­zły się nawet pod­ro­bione wej­ściówki, a sta­dion na Łazien­kow­skiej był pełen ludzi już dwie godziny przed pierw­szym gwizd­kiem.

Kapera wymy­ślił bar­dzo pro­sty plan: od początku sia­damy na nich i gramy otwartą piłkę. Znów mie­li­śmy sytu­acje, ale tym razem trium­fo­wał Cruyff, który przez cały mecz stał przy linii bocz­nej w swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym płasz­czyku. Barça stwo­rzyła dosłow­nie jedną oka­zję i ją wyko­rzy­stała – gol Micha­ela Lau­drupa dał Kata­loń­czy­kom awans. Po meczu Cruyff powie­dział dzien­ni­ka­rzom, że widziałby w skła­dzie Bar­ce­lony takiego zawod­nika jak Kosecki. To nie była czy­sta dyplo­ma­cja – już wcze­śniej sły­sza­łem, że zwró­cił na mnie uwagę. Cho­dziła plotka, że chciał, by Barça zaofe­ro­wała za mnie osiem milio­nów dola­rów. Ni­gdy nie usły­sza­łem jed­nak od dzia­ła­czy Legii o ofi­cjal­nej ofer­cie z Camp Nou.

Pochwały od Holen­dra oczy­wi­ście spra­wiły mi przy­jem­ność, ale wra­ca­jąc ze sta­dionu i tak byłem w pod­łym nastroju po prze­gra­nej. Nie mia­łem poję­cia, że tego dnia czeka mnie jesz­cze jedna nie­miła nie­spo­dzianka. Wysia­da­jąc z windy, zauwa­ży­łem uchy­lone drzwi miesz­ka­nia. Łudzi­łem się jesz­cze, że może to sąsie­dzi, u któ­rych zosta­wi­li­śmy z żoną dzieci. Zapa­li­łem jed­nak świa­tło i pozby­łem się złu­dzeń – miesz­ka­nie wyglą­dało tak, jakby wybu­chła w nim bomba. Totalny bur­del, wszę­dzie poroz­rzu­cane rze­czy… W salo­nie na stole stała nie­do­pita butelka wódki i trzy kie­liszki.

Gdy zło­dzieje skoń­czyli robotę, roz­lali alko­hol i zaczęli oglą­dać mecz Legii z Bar­ce­loną. Absurd. Przy­je­chali mili­cjanci i z miej­sca zabrali się do tro­pie­nia spraw­ców, zaczy­na­jąc od bar­dzo inte­li­gent­nych pytań:

– Nie wie pan, panie Kosecki, kto pana okradł?

– Wiem. Sędzia na Camp Nou, bo nie uznał mi pra­wi­dło­wej bramki. Jak tak ma wyglą­dać wasze śledz­two, to lepiej od razu stąd wyjdź­cie!

W cza­sie gry dla Legii mia­łem jesz­cze jeden nie­przy­jemny incy­dent. Gdy miesz­ka­łem na Pra­dze, czę­sto cho­dzi­łem na bazar Różyc­kiego, żeby zjeść świetne flaczki albo pyzy z mię­sem i wypo­ży­czyć kasety VHS. Nie­raz patrzy­łem z boku, jak miej­scowe cwa­niaczki ogry­wają w karty postron­nych ludzi, sku­biąc ich na kasę. Mecha­nizm zawsze był ten sam: gdy „obcy” zaczy­nał wygry­wać, cwa­niaczki na hasło „bomba” wywra­cali wszyst­kie stoły i spie­przali, krzy­cząc na cały bazar, że jedzie mili­cja, choć oczy­wi­ście żadna nyska nie nad­jeż­dżała. Któ­re­goś dnia karki zaczęły patrzeć na mnie spod byka i szybko zda­łem sobie sprawę, że raczej nie jest to zapro­sze­nie do gry w karty. Oto­czyło mnie kilka osób:

– Koleżko, co tam masz w uchu?

– Kol­czyk. Jakiś pro­blem?

– Zdej­muj to gówno.

– Nie zamie­rzam.

– To ci pomo­żemy.

Z kil­koma naraz radzi­łem sobie na boisku, ale wie­dzia­łem, że na baza­rze to nie przej­dzie i dostanę oklep. Kiedy już na mnie ruszali, ktoś rzu­cił jed­nak: „Zostaw­cie chło­paka, on gra w Legii”. Cwa­niaczki nagle stwier­dzili, że jestem spoko gość i jed­nak nie będą mnie bić. Mia­łem sporo szczę­ścia.

Nie­stety histo­ria z obro­bie­niem mojego miesz­ka­nia nie koń­czy się happy endem. Sprawę szybko umo­rzono, a ja musia­łem sprze­dać polo­neza i kupić sobie malu­cha, żeby wyjść na pro­stą. Całe szczę­ście, że mie­li­śmy z Jadzią pocho­wane dolary w miesz­ka­niu.

Jeśli zasta­na­wia­cie się, jakim cudem gwiazda ligi mogła po takiej akcji wpaść w kło­poty finan­sowe, pamię­taj­cie, że to były zupeł­nie inne czasy. W latach 80. i pierw­szej poło­wie lat 90. orga­ni­za­cyj­nie mocno kulał pra­wie każdy klub, doty­czyło to także Legii. Broń Boże, nie była to wina dzia­ła­czy, bar­dziej sku­tek sytu­acji poli­tycz­nej i tego, że zna­leź­li­śmy się w erze trans­for­ma­cji.

Młodsi kibice mocno by się zdzi­wili, widząc, jak wyglą­dała kie­dyś rze­czy­wi­stość w Legii. Cza­sem tre­no­wa­li­śmy na For­tach Bema w bło­cie po kostki. W zimie ćwi­czy­li­śmy w gru­bych zie­lo­nych spodniach i woj­sko­wych dre­sach. Po sprzęt cho­dziło się do legen­dar­nej maga­zy­nierki, pani Lucyny, z którą nie było dys­ku­sji.

– Skąd ja ci, kurwa, spodenki wezmę?! Dobra, masz tutaj jedne. Jesz­cze Kazek Deyna w nich grał, ale powinny być dobre.

Dok­tor Machow­ski, który przez lata opie­ko­wał się zawod­ni­kami Legii, dwoił się i troił, bo dosta­wał pięć opa­ko­wań żelu Repa­ril na cały rok. Jeź­dził do kościoła po dary dla potrze­bu­ją­cych i brał od księ­dza pre­pa­raty lecz­ni­cze. Nie chcę, żeby­ście ode­brali to w kate­go­riach narze­ka­nia. Nie zna­li­śmy świata, w któ­rym pił­ka­rze mają wszystko pod­sta­wione pod nos, więc gdy usły­szało się wią­zankę od Lucyny, nikt się nie żalił. Wie­dzie­li­śmy, że trzeba zaci­snąć zęby i zapie­przać.

Potra­fi­li­śmy prze­ciw­sta­wić się Bar­ce­lo­nie, a w lidze szło nam jak po gru­dzie. Mie­li­śmy za wąską kadrę. Ktoś zła­pał kartkę, inny wyle­ciał z powodu kon­tu­zji i od razu robił się pro­blem. Cały czas bra­ko­wało kropki nad i, co rodziło sporą fru­stra­cję. Atmos­fera w klu­bie bar­dzo się popsuła. Po tre­ningu każdy od razu wsia­dał do samo­chodu i wra­cał do domu, w szatni poro­biły się grupki. Kibice i dzien­ni­ka­rze jechali z nami coraz moc­niej. Cztery dni po rewan­żo­wym meczu z Bar­ce­loną ogra­li­śmy 1:0 Zawi­szę Byd­goszcz, ale nikt nie ska­kał pod sufit.

Przy­ta­czam frag­ment rela­cji z meczu z „Prze­glądu Spor­to­wego”: „Dziady, dziady! Gdzie jest praw­dziwa Legia? – takimi okrzy­kami kibice żegnali pił­ka­rzy sto­łecz­nej jede­nastki po ich nie­dziel­nym wystę­pie prze­ciwko Zawi­szy. Szczy­tem wszyst­kiego był rajd Kosec­kiego (połą­czony z żon­gler­skimi popi­sami) w kie­runku… wła­snej bramki. Skoń­czyło się na poda­niu piłki Macie­jowi Szczę­snemu”.

Kapera też nie wytrzy­my­wał: „Chciał­bym cho­ciaż raz w życiu zaj­rzeć do głów pił­ka­rzy – co myślą, o co im wła­ści­wie cho­dzi”. Ja sam w roz­mo­wach z dzien­ni­ka­rzami też nie zamie­rza­łem gryźć się w język. „Ludzie na mnie gwiż­dżą, a ja daję z sie­bie wszystko. Cza­sem odno­szę wra­że­nie, że po pro­stu nie znają się na piłce, bo gwiż­dżą nawet wów­czas, gdy wygry­wamy. Wio­sną zamie­rzam udo­wod­nić, że stać mnie na wielką grę. Chcę wyje­chać za gra­nicę” – mówi­łem face­towi z „Piłki Noż­nej”.

Byłem w pod­łym nastroju, a w dodatku mało bra­ko­wało, by pierw­sza część roz­gry­wek zakoń­czyła się wiel­kim skan­da­lem ze mną w roli głów­nej. Wra­ca­jąc z wyjaz­do­wego meczu prze­ciwko Lechowi Poznań, wypi­łem piwo. W War­sza­wie prze­sia­dłem się do swo­jego auta. Ostro grza­łem, gdy nagle przy skrę­cie na Pia­seczno zoba­czy­łem przed sobą cię­ża­rówkę. Od razu dałem po hamul­cach, ścią­łem znak i wal­ną­łem w słup. Choć bolało mnie całe ciało, wysze­dłem z samo­chodu, pró­bu­jąc ochło­nąć i uło­żyć jakiś plan dzia­ła­nia. Zanim jed­nak doszło do mnie, co tak naprawdę się wyda­rzyło, zoba­czy­łem na hory­zon­cie mili­cyjną nyskę. Wie­dzia­łem już, że mam prze­rą­bane. Oczami wyobraźni widzia­łem nagłówki gazet o gwieź­dzie Legii War­szawa, która wsia­dła za kółko pod wpły­wem alko­holu. Tym­cza­sem z nyski wyło­niło się dwóch panów w mun­du­rach i nagle usły­sza­łem:

– A co to się, Romeczku, podziało?

Oka­zało się, że tego dnia służbę miał mój kolega z Kon­stan­cina. Odpo­wie­dzia­łem, że zwy­czaj­nie wpa­dłem w poślizg, i nawet nie dmu­cha­łem w balo­nik. Zamiast mnie zatrzy­mać, mili­cjanci wsa­dzili mnie do nyski i… odho­lo­wali auto do mojego garażu. Życzyli mi powo­dze­nia w następ­nej run­dzie, zasa­lu­to­wali i się zawi­nęli.

– Widzisz, Jadzia – opo­wia­da­łem żonie – są jesz­cze dobrzy ludzie na tym świe­cie. A mówiąc poważ­nie, oczy­wi­ście uwa­żam dziś, że sia­da­jąc za kie­row­nicę po piwie, zacho­wa­łem się jak idiota. Musiało minąć tro­chę czasu, zanim zda­łem sobie sprawę, że nie jestem wiel­kim panem pił­ka­rzem, który może robić, co mu się podoba i nie ponie­sie żad­nych kon­se­kwen­cji. Wtedy nikt z klubu nie dowie­dział się o moim wypadku, ale i tak nie­spe­cjal­nie mnie to pocie­szało.

Skoń­czy­li­śmy sezon na siód­mym miej­scu. Kapera jesz­cze w trak­cie roz­gry­wek uznał, że jego czas na Łazien­kow­skiej dobiegł końca. Czarę gory­czy prze­lała porażka z Olim­pią Poznań. Szko­le­nio­wiec grzmiał po meczu, że mimo 51 lat zagrałby lepiej od nas, a po kilku dniach odszedł. Jak to sam zwykł mawiać, „poszedł w pier­dziut” i tyle go widzie­li­śmy. Sezon w roli pierw­szego tre­nera dokoń­czył Lucjan Brych­czy. Napi­sał on w swo­jej książce, że do zwol­nie­nia Kapery przy­czy­niła się w bar­dzo dużym stop­niu wspo­mniana już grupa Lam­bada, myśląca nie tylko o grze w piłkę. Każdy w szatni wie­dział, że z nie­któ­rymi zawod­ni­kami tre­ner zupeł­nie się nie doga­duje, więc w sło­wach Brych­czego jest zapewne sporo racji.

Jeśli mie­li­śmy jesz­cze jakieś nadzieje na tytuł, roz­wiał je ŁKS Łódź w 26. kolejce. Dwa dni przed tym spo­tka­niem na ślub­nym kobiercu sta­nął Jacek Cyzio. Wia­domo, że na wesele kum­pla trzeba iść, więc zamie­ni­li­śmy koszulki z „elką” na gar­ni­tury i ruszy­li­śmy na par­kiet. Andrze­jowi Łatce naj­wy­raź­niej było mało, bo chyba jako jedyny z zespołu poszedł także na popra­winy, które koń­czyły się kil­ka­na­ście godzin przed pierw­szym gwizd­kiem. Nie­długo po impre­zie zja­wił się na zbiórce w śred­nim sta­nie, ale Brych­czy naj­wy­raź­niej tego nie zauwa­żył i wysta­wił go w pierw­szej jede­na­stce. Jeśli ktoś łudził się jesz­cze, że alko­hol zdą­żył już wypa­ro­wać z orga­ni­zmu Andrzeja, pod koniec meczu „Łata” roz­wiał wąt­pli­wo­ści. Prze­jął piłkę i ruszył na bramkę, tyle że… naszą. Patrzymy po sobie, zasta­na­wia­jąc się, co on wypra­wia?! Zawod­nicy ŁKS-u tak samo. Łatka skła­dał się już do zagra­nia w pole karne Szczę­snego, ale ktoś mu krzyk­nął, że pomy­lił bramki i w ostat­niej chwili się ogar­nął. Jakby tego było mało, póź­niej dzien­ni­ka­rze dali mu naj­wyż­szą notę, a z resztą zespołu strasz­nie poje­chali, bo prze­gra­li­śmy 0:1.

Po porażce z ŁKS-em pro­wa­dzący w tabeli Lech Poznań odsko­czył na pięć punk­tów i dotarło do nas, że tytuł znów zaczyna odjeż­dżać. Na osłodę po raz kolejny został nam Puchar Pol­ski – tym razem w finale bez pro­ble­mów upo­ra­li­śmy się z GKS-em Kato­wice, wygry­wa­jąc 2:0. Mecz trwał co prawda 90 minut, ale nie obyło się bez „dogrywki”. Po koń­co­wym gwizdku nasi kibice pró­bo­wali wbiec na boisko. Do akcji w porę wkro­czyła poli­cja i ich spa­ło­wała.

Mówiło się, że zdo­byty puchar nie do końca spodo­bał się naszym dzia­ła­czom. Po odej­ściu Kapery wypłaty i pre­mie zostały zamro­żone. Klu­bowa kasa świe­ciła pust­kami, a tym­cza­sem za poko­na­nie Gieksy obie­cano nam 300 mln zł. Pora­dzono sobie z tym w naj­prost­szy spo­sób. Zby­szek Kacz­ma­rek prze­szedł do Auxerre, a my mogli­śmy ruszyć po należne nam pie­nią­dze.

Od sezonu 1990/91 tre­ne­rem Legii został Wła­dy­sław Sta­chur­ski, który oczy­ścił atmos­ferę. Cały czas powta­rzał, że jak nie będziemy zapie­przać, tylko balo­wać, skoń­czymy jak „te maly­nowe nosy pod budką nad Wisłą”. Rzą­dził twardą ręką. Zamiast krzy­czeć na zawod­ni­ków, wolał na nas gwiz­dać, ale deli­kat­nie dali­śmy mu do zro­zu­mie­nia, że pogwiz­dy­wać to on sobie może na dziew­czyny, a nie na pił­ka­rzy. Asy­stent Sta­chur­skiego, Ryszard Kosiń­ski, ostro jechał:

– Kosa, zapie­przaj do tyłu! Trzeba się wró­cić!

– Ja? A myśli pan, że w Argen­ty­nie taki Canig­gia wraca do obrony?

– Nie, ale Canig­gia strzela po 20 goli w sezo­nie, a ty nie, więc ruszaj dupę!

Przed sezo­nem 1990/91 powie­dzie­li­śmy sobie, że celem numer jeden jest poka­za­nie się w euro­pej­skich pucha­rach. Kie­row­nic­two klubu chciało zała­twić Sta­chur­skiemu nowych zawod­ni­ków i pewien gene­rał z War­szaw­skiego Okręgu Woj­sko­wego wpadł na idio­tyczny pomysł, o czym opo­wia­dał Lucjan Brych­czy. Otóż pan gene­rał wymy­ślił sobie, że trzeba testo­wać pod kątem gry na Łazien­kow­skiej żoł­nie­rzy: 50 kilo­me­trów biegu z cięż­kim ple­ca­kiem, finisz w masce prze­ciw­ga­zo­wej. Ten geniusz tłu­ma­czył, że jeśli ktoś przej­dzie taki test, można go brać do zespołu, bo prze­cież piłka nożna to bie­ga­nie. Na szczę­ście Sta­chur­ski miał swój rozum i wyśmiał ten pomysł.

W Pucha­rze Zdo­byw­ców Pucha­rów zaczę­li­śmy od pyk­nię­cia luk­sem­bur­skich prze­bie­rań­ców ze Swi­ftu Hespe­range. Naj­pierw powieź­li­śmy ich na Łazien­kow­skiej. Potem przy­je­cha­li­śmy na ich malutki sta­dio­nik, na któ­rym atmos­fera przy­po­mi­nała nie­dzielny pik­nik. Dwa razy ogra­li­śmy ich 3:0. Na szczę­ście to nie były jesz­cze czasy, w któ­rych Legia męczy się z zespo­łem z Gibral­taru albo kom­pro­mi­tuje się z jakimś Dude­lange, a póź­niej pseu­do­ek­sperci trą­bią w pięk­nych stu­diach TV, że dzi­siaj nie ma już sła­bych dru­żyn. W latach 90. Legia nie miała prawa męczyć się w Luk­sem­burgu i się nie męczyła.

Wie­dzie­li­śmy, że ze szkoc­kim Aber­deen, które na nas cze­kało, nie będzie już prze­le­wek. Sztab szko­le­niowy zała­twił nagra­nia VHS z meczami rywala, ale oka­zało się, że w klu­bie nie ma magne­to­widu. Na szczę­ście do akcji wkro­czył kie­row­nik Boguś Łobacz, który poży­czył od zna­jo­mego odtwa­rzacz oraz kolo­rowy tele­wi­zor. Kosiń­ski przy­go­to­wał ana­lizę prze­ciw­nika i pod­po­wie­dział, że Aber­deen ma sto­pera, który nie potrafi grać lewą nogą. Tym­cza­sem facet tą lewą nogą rzu­cił kilka piłek na sześć­dzie­siąt metrów co do cen­ty­me­tra – taka to była ana­liza. Zresztą od początku mówi­łem, że zamiast oglą­dać Wyspia­rzy na wideo, lepiej wysłać im pocztą kilka kaset z meczami Legii, żeby zoba­czyli, jak faj­nie gramy w piłkę.

Tego, co przy­go­to­wali dla nas Szkoci, nie mogli­śmy obej­rzeć w żad­nym mate­riale. W szatni mówi­łem do chło­pa­ków, że idziemy na wojnę. Ze sta­dionu docho­dziły już okrzyki kibi­ców i dźwięki dud. Gdy wyszli­śmy na murawę, zro­biła się taka wrzawa, że nie mogli­śmy wymie­nić kilku zdań, bo jeden nie sły­szał dru­giego. Przed try­bu­nami stały bandy rekla­mowe zro­bione z cien­kiej bla­chy. Przy każ­dym uda­nym zagra­niu swo­ich pił­ka­rzy Szkoci walili w nie pię­ściami. To była praw­dziwa bitwa, co chwilę trzesz­czały kości. Już w pierw­szym kwa­dran­sie szkoccy drwale zała­twili w powietrz­nym poje­dynku Leszka Pisza. „Pisz­czyk” dostał potężną bombę, po któ­rej przez kilka minut leżał na mura­wie, nie dając oznak życia. Mimo cięż­kiego nokautu Leszek pod­niósł się z desek i pró­bo­wał wal­czyć, ale nie do końca chyba się już orien­to­wał, gdzie jest. Zro­biło się poważ­nie. Szybko zapa­dła decy­zja, że Pisz jedzie do szpi­tala. Dia­gnoza: wstrzą­śnie­nie mózgu. Boguś Łobacz opo­wia­dał póź­niej, że gdy poje­chał odwie­dzić Pisza, Leszek wyglą­dał, jakby zde­rzył się z pocią­giem pospiesz­nym – na fio­le­to­wej twa­rzy trudno było wska­zać, gdzie jest nos, a gdzie oko.

Maciek Szczę­sny bły­snął kilka razy w bramce i dzięki temu wywieź­li­śmy z pola bitwy cenne 0:0. Naj­bar­dziej byłem dumny nie tyle z samego wyniku, ile z tego, że nie pękli­śmy. W rewanżu Aber­deen zała­twił Krzy­siek Iwa­nicki, który pod koniec meczu wsa­dził bram­ka­rzowi gola lobem.

Jesz­cze przed prze­rwą zimową dołą­czył do nas Woj­tek Kowal­czyk, który wszedł do szatni Legii razem z drzwiami. Kiedy zoba­czy­łem go w pierw­szej gierce wewnętrz­nej, od razu się zorien­to­wa­łem, że chło­pak ma w sobie to coś. Był pewny sie­bie, a jed­no­cze­śnie słu­chał moich rad i rozu­miał, czym jest hie­rar­chia. Opo­wia­dał, że oglą­dał moją grę z try­bun Żylety. Wie­dzia­łem już, że żegnam się z Łazien­kow­ską i trak­to­wa­łem „Kowala” jako swo­jego następcę. Sym­bo­liczne prze­ka­za­nie pałeczki nastą­piło w ostat­nim meczu jesieni, z Zagłę­biem Wał­brzych w Pucha­rze Pol­ski. Wygra­li­śmy 3:1, a Woj­tek zdo­był debiu­tancką bramkę po moim poda­niu. Gdy nasz auto­kar obrał kurs na War­szawę, roz­po­czął się bal. „Kowal” sie­dział grzecz­nie z przodu, ale kiedy zawo­ła­li­śmy mło­dego, żeby wypił z nami piwko po swoim pierw­szym golu, ruszył jak po swoje. Tre­ne­rzy uda­wali, że nic nie widzą i nie sły­szą, w końcu kolejny mecz mie­li­śmy roze­grać dopiero za trzy i pół mie­siąca. Cóż, podróż była bar­dzo wesoła…

Nie­długo póź­niej, już jako pił­karz Gala­ta­sa­ray, przy­le­cia­łem do War­szawy przy oka­zji meczu kadry i zor­ga­ni­zo­wa­łem imprezę poże­gnalną w klu­bie Remont. Legia już beze mnie wyeli­mi­no­wała Samp­do­rię Genua, więc w ramach gra­tu­la­cji dałem każ­demu z chło­pa­ków złoty łań­cu­szek z gra­werką. Wzią­łem mikro­fon do ręki i powie­dzia­łem, że na Łazien­kow­skiej nad­cho­dzi czas „Kowala”. Kocha­łem Legię, ale wie­dzia­łem, że zosta­wiam dru­żynę w dobrych rękach. Mogłem ze spo­kojną głową i siatką pełną pie­nię­dzy wró­cić nad Bos­for.