Kot psuje się od ogona - Zawojska Katarzyna - ebook + audiobook + książka

Kot psuje się od ogona ebook

Zawojska Katarzyna

4,1

Opis

Ryba psuje się od głowy, a kot psuje się od ogona.

Oto Ptyś. Ptyś to biały, puchaty kocur o niewiarygodnie zielonych oczach, który uwielbia herbatę z cytryną, gołąbki i inne typowo ludzkie przysmaki. Kiedy pewnego dnia ni stąd, ni zowąd pojawi się w mieszkaniu Danuty Kolskiej, trzydziestoletniej toksykolog ze złamanym sercem, w jej życiu zaczną się dziać rzeczy, o których czyta się zazwyczaj tylko w książkach, i to takich z wyjątkowo pokręconą fabułą. Czy winny jest temu tajemniczy futrzak, czy też znalezione na wycieraczce zdjęcia czterech martwych kobiet, a dokładniej ich... pośladków?
„Kot psuje się od ogona” to zwariowana, wciągająca komedia kryminalna, która spodoba się nie tylko właścicielom kotów!

– Maciuś… – zaczęłam niepewnie.
– Chodzi o dupy – wypaliła Baśka.
Mordeczka z niewiadomych przyczyn poderwał się, wykonał kilka gwałtownych ruchów, rozglądając się po pustym prawie lokalu, potem usiadł czerwony jak burak i z wyraźnie przyspieszonym oddechem wycedził:
– Co proszę?
– Oj, no dupy. Takie zwyczajne. Ubrane albo prawie nieubrane… Dupy jak dupy. Tyle że, wiesz co, one chyba wszystkie are dead…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (34 oceny)
21
4
2
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Warmia55

Z braku laku…

Historia interesująca, ale irytujące było zdecydowanie zbyt często powtarzanie się słowa "dupa" - jest uznana literacko, ale ma też synonimy!
10
Infinifable
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Przyjemny, humorystyczny audiobook, w której główne skrzypce gra obyczaj kryminalny, połączony z komedią. Biała, puchata, Ptysiowa kulka dodaje uroku, a przekomarzanki pomiędzy głównymi bohaterkami przynoszą pociechę pomiędzy nieoczywistymi wydarzeniami, czytaj: zbrodniami. Poza tym trochę chaosu, nieco więcej adekwatnych tekstów utworów polskich zespołów oraz niewiele synonimów pewnego nadużywanego słowa. Ogólnie oceniam na miłe czytadło-słuchadło. Warto podkreślić, że jest to debiut, a jeśli powstanie kolejna książka autorki, to chętnie sięgnę. I jeszcze jedno - świetnie wykreowana więź pomiędzy Danką i Baśką, taka przyjaźń dosłownie na dobre, na złe i na lata. I co też istotne, wątek kryminalny - interesujący, choć nieco zbyt zwięzły i zbyt ogólny zarazem, natomiast gdyby go przekształcić w thriller, to sądzę, że również dałby radę.
11
KasiekNowy

Nie polecam

Może i byłoby fajne, ale tego audiobooka nie da się słuchać. Lektorka leci z tekstem jakby ją ktoś gonił. Nie wiadomo kiedy kończy się jeden fragment, a zaczyna drugi. Fragmenty najprawdopodobniej pisanych wiadomości niezasygnalizowane żadną pauzą, przez co nagle pojawia się dialog, mimo że bohaterka jeszcze sekundę temu była sama. Będę szukać papierowej wersji. Audiobooka nie polecam.
11
ewawaj75

Nie oderwiesz się od lektury

Cudnie lekka, zwariowana i zaskakująca intrygą powieść kryminalna. mam wielką nadzieję że autorka nie poprzestanie na jednej powieści! :-)
00
Kunagunda

Nie oderwiesz się od lektury

dziekuję
00

Popularność




ROZDZIAŁ PIERWSZY

Patrzył na mnie swoimi wielkimi, zielonymi oczyskami, przechylając z zainteresowaniem głowę to w lewo, to w prawo. Biła od niego mądrość, emanował spokojem i roztaczał… miłość. Siedział przy mnie na łóżku, właściwie zajął miejsce tuż przy mojej twarzy. I tak gapiliśmy się na siebie bez słowa przez dłuższą chwilę. On nawet nie mrugnął. Tylko źrenice poszerzały się i kurczyły wlepione gdzieś w jeden punkt. Skąd tu się wziął?

Mimowolnie rozejrzałam się po sypialni. Nieduży pokój rozświetlało okno, które zajmowało niemal całą ścianę. Przez delikatne muślinowe pudroworóżowe zasłonki wpadały do pomieszczenia pierwsze promienie letniego słońca. Dzień zapowiadał się pogodnie. Przyjrzałam się dokładniej, ale okno było szczelnie zamknięte (dałabym poćwiartować się za to, że zostawiłam je mocno rozchylone). Noc okazała się ciepła, razem z nią rozpływał się po sypialni zapach sosen z pobliskiego lasu owiany delikatną wonią surfinii i heliotropów, których pełen po brzegi był taras znajdujący się bezpośrednio pod oknem. Poza tym uwielbiałam zasypiać, wsłuchując się w wieczorny koncert świerszczy… Dlaczego więc okno było teraz zamknięte? A może śniło mi się tylko, że je otwierałam? W końcu niczego nie mogłam być pewna. Ostatnie dni spędziłam w czymś pomiędzy letargiem a maligną. Nie wiem nawet, czy myłam zęby. Hmmm… myłam?

Krótki przegląd stanu sypialni nie wniósł niczego nowego. Może prócz nieokreślonego niepokoju związanego z oknem i – tym bardziej – tajemniczym pojawieniem się zielonookiego przystojniaka w śnieżnobiałym, z pewnością miękkim futrze.

Poruszyłam się, powoli zgarnęłam z twarzy nieco przydługą już grzywkę. On nawet nie drgnął. Co, u licha? Może jest sztuczny? Może Baśka podrzuciła mi go w prezencie na pocieszenie? Gdzie jest przycisk „power”, ewentualnie „on/off”? Kiedy uporczywie uruchamiałam szare komórki, niewątpliwie uśpione w moim mizernym, jak myślę, mózgu, miękkie, białe z zielonymi oczyskami pacnęło mnie delikatnie w nos. Nooo, tego to już za wiele! Pojawia się znikąd, włazi do mego łóżka bez pytania i – także nie pytając mnie o pozwolenie… Pac! Znowu to samo. Pac, pac, pac! Znaczy tak – pomyślałam – żyje samo z siebie, chyba że Baśka steruje tym zdalnie i wyje ze śmiechu, podglądając nas w ukrytej kamerze.

Zielonooki mrugnął raz i drugi, a potem ostrożnie przysunął się bliżej. Wepchnął swój włochaty łeb pod moją pachę. Uuuu, chyba nie tylko zębów nie myłam… Przycisnął się do mnie, zwinął w kłębek, mruknął pod nosem i… spokojnie zasnął. Zdruzgotana nowymi okolicznościami leżałam nieruchomo dłuższą chwilę, po czym zdecydowałam się na bliskie spotkanie trzeciego stopnia ze znajdującą się nieopodal sypialni łazienką. Białe, puchate spokojnie udało się tam w ślad za mną.

Baśka miała rację. Jak zwykle. Potrzebowałam herbaty. Takiej dobrej – z cukrem i cytrynką. Weszłam do kuchni. Kot cicho ruszył za mną. Wzięłam kubek. Sierściuch śledził każdy mój ruch.

– Też byś się czegoś napił? – Co ja gadam! – Głodny jesteś?

W zielonych oczach pojawił się wyraźny błysk. Kocia głowa przechyliła się z zainteresowaniem, jakby wyczekując, co jeszcze zaproponuję. Stałam chwilę, patrząc na puchate zjawisko. Przez głowę przelatywały mi szybko pojedyncze myśli. Koty piją mleko. Mleko – cichy zabójca. Chyba mam śmietankę. Instant. Nie przyda się. G o ł ą bk i! Baśka przyniosła wczoraj gołąbki!

Z impetem otworzyłam lodówkę. W środku było… światło. Światło świetliście oświetlało jeden jedyny pojemnik. Ten, w którym były gołąbki Baśki.Dlaczego ja ich jeszcze nie zeżarłam??? Aaaaaa… Depresja. W sumie to dobrze. Teraz się przydadzą.

– Lubisz gołąbki? Musisz lubić, bo ja je lubię.

Kot się uśmiechnął. Uśmiechnął się? Chyba naprawdę ześwirowałam przez noc. Ale on naprawdę wyglądał jakoś… radośniej.

Wstawiłam pojemnik do mikrofali, żeby sobie ani kotu żołądka nie zepsuć. Po trzech minutach i ja, i zwierzę z apetytem zajadaliśmy Basine gołąbki. Tyle że ja z kapustą, a kot bez. No i ja miałam jeszcze herbatę. Mój nowy lokator mlasnął ostatni kęs ze swojego talerzyka i raptownie wskoczył na stół. Ku mojemu zdziwieniu wsadził ryj prosto w kubek z herbatą i bezczelnie zaczął ją łakomie chliptać. Teraz to kot miał herbatę. Pyszną. Z cukrem i z cytrynką. Mnie zostały tylko gołąbki.

Po śniadaniu (i prysznicu) owinęłam się swoim ulubionym wiśniowym kocykiem z polaru i zaległam na miękkiej kanapie w salonie. Kot wtulił się u zgięcia moich kolan. Drzemał, cichutko mrucząc.

Moje mieszkanie wyglądało jak krajobraz po bitwie pod Grunwaldem bez zmian od lipca tysiąc czterysta dziesiątego roku. Porozrzucane ubrania, brudne kubki, resztki jedzenia na stu talerzach, wybebeszone walizki, tu i ówdzie porwane papiery i zdjęcia. Na samym środku salonu leżały pokruszone – co ja mówię: pokruszone? Zmiażdżone – resztki różanego bukietu. Mój wzrok zatrzymał się właśnie na nim. Oczy natychmiast wypełniły się łzami.

 

Miał być ślub (…).

Matki pobłogosławiły dawno nam.

Był umówiony ksiądz,

bukiet mi przywieźli z białych róż (…)1.

 

Tak… miał być ślub. Ale nie było.

Rafała znałam jeszcze z czasów liceum. Nie należał do szczególnych przystojniaków, nie zwracał na siebie uwagi dziewczyn. Snuł się przeważnie po szkole z aparatem przewieszonym przez ramię. Pstrykał zdjęcia na lewo i prawo. Mnie zawsze otaczała gromada ludzi. Zazwyczaj facetów z wyszczerzonymi zębami po intensywnym wybielaniu i już bez aparatów ortodontycznych. Wypucowane żelusie. Niektórzy byli inteligentni, nawet z pasjami. Głównie komputerowymi. Z chronicznym skrzywieniem kciuków obu rąk charakterystycznym dla maniaków konsoli.

Kiedyś na szkolnym boisku zorientowałam się, że Rafał robi zdjęcia mnie. Zaczęliśmy rozmawiać. Nie czytaliśmy tych samych książek, nie oglądaliśmy podobnych filmów, słuchaliśmy zupełnie odmiennej muzyki. Ale dzięki temu właśnie mieliśmy o czym pogadać. Od początku lubiliśmy przebywać w swoim towarzystwie. Spędzaliśmy razem mnóstwo czasu. W dniu moich osiemnastych urodzin Rafał czekał na mnie na korytarzu przed klasą z bukietem osiemnastu krwistoczerwonych róż. Jedną z nich umieszczono dokładnie w środku i lekko wysunięto ponad innymi. Między płatkami błyszczał pierścionek. Wymarzony przez każdą próżną babę pierścionek z najprawdziwszym brylantem. Mimo przerwy gwar na korytarzu całkiem ucichł. Wszyscy, nawet nauczyciele, obserwowali z zainteresowaniem przebieg zdarzeń. Rafał przykląkł i zapytał, czy zaszczycę go i – kiedy już zdamy maturę i skończymy studia (dla nas obojga było to najważniejsze) – zostanę „jego najukochańszą, najwspanialszą i najpiękniejszą żoną”. Gdyby człowiek wiedział, że upadnie, to właśnie w tym momencie by usiadł… Nie miałam powodu przewidywać, że nie uda się zrealizować naszych – moich i Rafała – wspólnych planów. Zgodziłam się, poryczałam ze wzruszenia, wkoło zagrzmiały najpierw wielkie brawa, a potem mury zatrzęsły się od sławetnego, nieśmiertelnego Sto lat! Na stałe wpisaliśmy się w historię naszej szkoły. To pewne.

Miał być ślub. Na Costa del Sol. W słońcu, na białym piasku, pośród szumu błękitnego morza. Słońce, plaża i my – ja w lekkiej, koronkowej sukni, boso, z kwiatem wpiętym we włosy, on w białej marynarce i szortach na kant (tak dla żartu), również boso. Szczęśliwi, opaleni, połączeni na zawsze. Przez całe studia odkładaliśmy najdrobniejsze kwoty zaoszczędzone na wynajmie byle jakiego lokum, kupnie byle jakiego serka „z Biedronki”, byle jakiej kawy (a w moim wypadku herbaty). Uczyliśmy się, pracowaliśmy wieczorami i w weekendy, aby zrealizował się nasz wspólny plan. W ciągu dwóch lat od zakończenia studiów oboje mieliśmy niezłą pracę, piękne, choć nieduże, mieszkanie na kredyt na nowym, niewielkim osiedlu za miastem oraz wygodny samochód (także na kredyt). I kiedy uznaliśmy, że już czas na nasze Costa del Sol, wynajęliśmy śliczny, luksusowy apartament w pięknym hotelu pod palmami i z basenem u drzwi, spakowaliśmy walizki i wyruszyliśmy spełnić to, co sobie wymarzyliśmy.

Rankiem w dniu ceremonii obudziłam się podekscytowana. Rafała nie było w apartamencie. Znalazłam tylko kartkę: „Mam niespodziankę. Czekaj cierpliwie. Kocham Cię. R.” Uśmiechnęłam się do siebie, wskoczyłam w zwiewną sukienkę i radośnie pobiegłam w kierunku plaży przywitać ten najpiękniejszy z pięknych dni.

Było bardzo wcześnie. Na plaży pusto. Zatopiłam stopy w przyjemnie ciepłej wodzie i szłam sobie powoli, unosząc raz po raz twarz ku słońcu. Nie wiem nawet, jak długo tak spacerowałam. Dopiero po jakimś czasie zauważyłam, że znacznie oddaliłam się od hotelu. Dostrzegłam przed sobą w promieniach porannego słońca szczęśliwą parę, która nie szczędziła sobie czułości w morskiej kąpieli. Za kilka godzin i my zatopimy się w morzu i będziemy budzić zazdrość w oczach wszystkich turystów na Costa del Sol. Niech widzą, jak bardzo jesteśmy szczęśliwi. Znów się do siebie uśmiechnęłam. Chciałam, aby otaczało mnie moje szczęście i szczęście innych ludzi. Nagle w oddającym się szalonym pocałunkom mężczyźnie rozpoznałam… Rafała!!! Podeszłam bliżej, aby upewnić się, że to, co widzę, nie jest tylko omamem, senną marą. Nie wiem, skąd przyszło mi to do głowy, ale wzięłam do ręki telefon i zrobiłam zdjęcie. Nie zostałam nawet zauważona. „Niespodzianka”… Rzeczywiście, niespodzianka.

Pojęcia nie mam, kiedy i jak wróciłam do hotelu. Czy szłam tą samą drogą, czy inną. W głowie nie miałam żadnych myśli i żadnych złudzeń. To był Rafał. Mój prawie mąż – Rafał. Usiadłam na łóżku, czekając na jego powrót. Przyszedł radosny z koszem południowych owoców i naręczem przepięknych kwiatów. Zobaczywszy zacięty wyraz mojej twarzy i łzy płynące po policzkach, jednym ruchem rzucił wszystko na podłogę. Do moich uszu docierało powtarzane w kółko: „Co się stało, kochanie? Danka, co się stało?”. Wyjęłam walizkę. Także bez słowa. Poszłam do łazienki, zaczęłam w milczeniu zbierać kosmetyki. Weszłam ponownie do sypialni, w której Rafał siedział jak otępiały na dywanie i nadal powtarzał swoje: „Co się stało, kochanie? Danka, co się stało?”.

Kiedy już wszystkie moje rzeczy zostały spakowane, stanęłam przed nim i pokazałam zdjęcie z telefonu, a potem po prostu wyszłam. Zadzwoniłam do Baśki, mojej jedynej przyjaciółki, która z czegoś, co nie przypominało rozmowy, zorientowała się tylko, że trzeba szybko zorganizować mi jakiś bilet powrotny. Choćby przez Amerykę. Byle szybko. Co zresztą się stało.

Basia czekała na mnie na lotnisku. Stamtąd zawiozła mnie do mojego (i Rafała, niestety) mieszkania. Przebrała jak dziecko w ulubioną piżamę, napoiła herbatą, bo jeść bym nie jadła, i zapakowała do łóżka. Na koniec podeszła do sprzętu muzycznego stojącego pod oknem i włączyła The Way of the Heart Karunesha, zadbawszy oczywiście o naciśnięcie przycisku „return”.

Przychodziła codziennie sprawdzić, czy żyję. Żyłam, choć prawie nie spałam, nie jadłam i nie piłam. Także nie płakałam. Pewnego dnia moja przyjaciółka zastała mnie (nadal w piżamie) siedzącą pośrodku pokoju nad kupą drobin z osiemnastkowo-zaręczynowego bukietu zeschłych róż, rwącą namiętnie i z zacięciem wszystkie zdjęcia Rafała i nie tylko z Rafałem. A było co rwać. Nie oszczędziłam niczego. Potem wreszcie się wyspałam, a obudził mnie zielonooki, puszysty, biały kot, o jakim zawsze marzyłam.

Żyj z całych sił

i uśmiechaj się do ludzi,

bo nie jesteś sam.

Śpij, nocą śnij,

niech zły sen cię nigdy więcej nie obudzi.

Teraz śpij.

 

Niech dobry Bóg

zawsze cię za rękę trzyma,

kiedy ciemny wiatr

porywa spokój,

siejąc smutek i zwątpienie,

pamiętaj, że…

 

Jak na deszczu łza

cały ten świat nie znaczy nic a nic…

Chwila, która trwa,

może być najlepszą z twoich chwil…

 

Idź własną drogą,

bo w tym cały sens istnienia,

żeby umieć żyć

bez znieczulenia,

bez niepotrzebnych niespełnienia

myśli złych.

 

Jak na deszczu łza

cały ten świat nie znaczy nic a nic…

Chwila, która trwa,

może być najlepszą z twoich chwil…2

 

Darłam się na całe mieszkanie. W tle, z telefonu, brzmiały dźwięki mego ukochanego Radia WAWA. Obecnie rozlegał się przepiękny głos Maćka Balcara. Śpiewałam i czułam, że wszystko mija, wznoszę się ponad ostatnie dwa tygodnie i zostawiam je daleko za sobą. Nie słyszałam, w którym momencie pojawiła się w drzwiach Baśka. Przyglądała mi się nieco dziwnie, po czym jak Emma Thompson w roli niani McPhee ze stoickim spokojem powiedziała:

– Ja pukałam…3

Popatrzyłam najpierw na wciąż śpiącego kota, potem na swoją wredną przyjaciółkę „od serca” i roześmiałam się w głos.

– To ten srajdek? – zapytała nagle Baśka, przerywając mój wybuch radości.

– Noooo…

– Masz tu niezbędne zaopatrzenie.

Dopiero teraz dostrzegłam w jej rękach torby wyładowane kocimi akcesoriami. Wydawało się, że Baśka pomyślała o wszystkim. Była kuweta, nawet dwie. Żwirek, silikonowy, bo podobno ekonomiczny i nie śmierdzi. Jakieś puszki o różnych smakach i zapachach. Nawet suche bubki i dwie porcelanowe miseczki z kocim wizerunkiem.

– Basiu! Jesteś kochana! – Rzuciłam się w ramiona przyjaciółce i wyściskałam ją serdecznie.

– Słuchaj, Danusiu… – zaczęła Basia, wyjmując wszystko, co przyniosła, powoli na kuchenny stół. – Posłuchaj… Czy nie wydaje ci się, że on może być czyjś? Że zabłądził podczas swojej nocnej eskapady? Wiesz… podobno koty chodzą własnymi ścieżkami.

Kot podniósł głowę i zamrugał zielonymi ślepiami. Potem wyprężył się na kocu, wstał, z podniesionym ogonem dopadł do Baśki i zaczął ocierać się i mruczeć.

– Przyznaję, jest cudny. Ale… to nie zmienia postaci rzeczy: ktoś może go szukać. Trzeba by przynajmniej dać jakieś ogłoszenie, rozejrzeć się po osiedlu, może ktoś już coś wywiesił…

Znów miała rację. Jak to Baśka. Tylko że ja chciałam, żeby był mój. Po prostu mój. Gdzieś tam głęboko czułam, że wybrał mnie sobie i zostanie, jednak nie mogłam nie przyznać Baśce słuszności – trzeba było zyskać pewność, że nikt go nie szuka. Opracowałyśmy więc plan działania: Facebook, schronisko dla zwierząt, wszelkie fundacje i stowarzyszenia. No i jeszcze lokalne gazety. Oprócz tego konieczne rozwieszenie ogłoszeń na osiedlu. A więc akcja zakrojona na szeroką skalę.

W radiu grali Dni, których nie znamy Grechuty. Spojrzenia moje i Baśki mówiły same za siebie: czas na porządki. Rozumiałyśmy się bez słów i bez słów zabrałyśmy się do roboty. Sprzątanie zajęło nam cztery godziny i skończyło się przygotowaniem do wyrzucenia sześciu wielkich worów ze śmieciami. Zmęczone, ale zadowolone z efektów pracy, zasiadłyśmy na nagrzanym od słońca tarasie pośród moich surfinii i heliotropów, które – o dziwo – nie padły z braku wody i odpowiednich nawozów. Wiedziałam, że i to jest zasługą mojej przyjaciółki.

– Basia…

– Nic nie mów. Dobrze, że wróciłaś. Brakowało mi ciebie. – Przytuliła głowę do mojej, wystawiając jednocześnie buzię do słońca.

– Dziękuję – powiedziałam szeptem i również oddałam się błogiemu łapaniu promieni dla zatrzymania ich ciepła na swojej twarzy.

– Ptyś! – ryknęła nagle Baśka.

– Co?

– No popatrz!

Kocisko siedziało zadem na stole i łapczywie zażerało ptysie przyniesione przez Baśkę z mojej ulubionej cukierni. Takie z delikatnym, ale chrupkim ciasteczkiem i lekko ciągnącym białkowym kremem zakrapianym cytryną. Mlaskał i oblizywał się na zmianę. Miał daleko w tyle, że żre prosto z talerza. Dobre było i już. Czerpał przyjemność ze słodkości jakieś kilkanaście minut, podczas gdy nam zostało patrzeć i zapomnieć, że kiedykolwiek tam były.

– Ptyś. Białe, puchate i słodkie. Tylko zaraz mu przyfajansuję w tę futrzaną czapę cytryną!!!

1Fragment piosenki Nie ma takich gór (2006), wyk. M. Brodka, sł. A. Dąbrowska, muz. B. Kapłoński (przyp. aut.).

2Fragment piosenki Do kołyski (2014), wyk. Dżem, sł. M. Balcar, muz. J. Styczyński (przyp. aut.).

3Słowa wypowiedziane przez nianię McPhee – bohaterkę filmu Niania (2005), reż. K. Jones.

ROZDZIAŁ DRUGI

Nie histeryzuj. Dupa jak dupa. Dobra dupa – jak Ci z pewnością wiadomo – nie jest zła.

Foch. To już czwarta dupa w tym tygodniu. No dobra – zdjęcie babskiej dupy pod moimi drzwiami. Dupa w brązowej sukience w niebieskie à la niezapominajki. Dupa w czerwonym bikini. Dupa we wranglerach. A teraz kolejna – dupa, a właściwie jej kawałek, chyba w szortach, za to na pewno z wyraźnym tatuażem w kształcie róży w samym dołku prowadzącym w kierunku…

Kiedy zadzwonił dzwonek i otworzyłam drzwi, zobaczyłam Baśkę. Siedziała na wycieraczce i martwym wzrokiem usiłowała ogarnąć klatkę schodową. Wyglądała jak – nie przymierzając – nędza z rozpaczą i to w dodatku w cętki.

– Jezus Maria! Co się stało? Napadli cię? Zgwałcili?

Baśka beznamiętnie pokręciła przecząco głową.

– To co? Żałujesz, że cię nie napadli i nie zgwałcili? Bo już nie wiem, o co chodzi!

Ptyś przybiegł do nas radośnie, ale gdy spostrzegł stan, w jakim – wciąż z niewiadomych przyczyn – znajdowała się moja przyjaciółka, zaczął wąchać ją i pomrukiwać z niepokojem. Nawet on wiedział, że zajmowanie miejsca na wycieraczce pod drzwiami normalne nie jest.

– Baśkaaaaa! Rusz się! Bo ci kopa zasadzę, słowo daję!

Dopiero po tych słowach podniosła się i powłócząc nogami, wtelepała się powoli do mieszkania. Na wszelki wypadek, zanim zamknęłam drzwi, dokładnie rozejrzałam się, czy aby na pewno nikt jej nie gonił. Mógł czekać na nią albo i na mnie na klatce, aby otumanić chloroformem, a potem wywieźć gdzieś za bliżej nieokreśloną granicę wiadomo po co. Niczyjej obecności jednak nie stwierdziłam. Odetchnęłam więc spokojnie i ruszyłam zmusić do gadania moją kochaną przyjaciółkę. Na szczęście nie zdążyłam sięgnąć po środki bezpośredniego przymusu. Słabym głosem, ale całkiem wyraźnie, Baśka powiedziała:

– One nie żyją.

– Kto, na miłość boską?!

– Te dupy.

– Dupy są martwe? Tyy, na zdjęciach wyglądały na całkiem żywe…

Na te słowa Baśkę jakby piorun walnął znienacka, bo zerwała się z miejsca, stanęła dokładnie naprzeciwko mnie i gestykulując zajadle, rozwrzeszczała się niemiłosiernie:

– Wszystkie dupy nie żyją! Nie kumasz? Każda dupa, to znaczy właścicielka dupy została znaleziona martwa. Śmierć ponoć nastąpiła w każdym z przypadków na skutek jakiejś szczególnie wrednej i mało znanej trucizny. Jedyne, co znaleziono przy ofiarach, to biała orchidea ułożona dokładnie na sercu zamordowanej.

– Czekaj… – odezwałam się po chwili wyrwana z oszołomienia. – Jak: nie żyją? Znaczy… Skąd masz pewność, że to nasze dupy?

Boże drogi, co ja gadam! Jakie „nasze”?!

– Poznałam po ciuchach. Wygląda to tak, jakby każdą zabito zaraz po wykonaniu fotki, która potem znalazła się u ciebie. Odstępy czasu też się zgadzają. Zupełnie jakby ktoś robił „pstryk”, potem „bum”, a później „plaś” pod twoimi drzwiami.

– Tego jeszcze brakowało. Nie dość, że walały się pod moimi drzwiami, to teraz jeszcze zdechły otrute przez jakiegoś pożałowania godnego seryjnego mordercę.

– Danka, woooodyy. Proszę, daj mi wody! – wysapała Baśka.

Wypiła jednym duszkiem ze trzy szklanki mineralnej, której marki nie wspomnę. Następnie spłynęła bezwładnie na podłogę, legła w kucki na moim dywanie i całkiem racjonalnie przemówiła:

– Danusiu. Ktoś z jakiegoś powodu chciał, abyś wiedziała o tych morderstwach. One muszą mieć z tobą jakieś powiązanie.

– Zlituj się! Chyba nie myślisz, że chodzę po mieście, fotografuję babskie dupy, morduję je, aby na koniec podrzucić je… – Tfu, ich zdjęcia. – …pod własnymi drzwiami!

– Ty to powiedziałaś. Nie ja. Nie wiem, po co je fotografowałaś i podrzucałaś, ale mordować mogłaś. Kto jak nie ty lepiej zna się na wściekłych truciznach? Mam ci przypomnieć, że od kilkunastu lat masz konia na punkcie wszelakich trutek i toksyn? Im rzadsza, tym lepsza…

– Nie no, teraz to cię naprawdę walnę! Nie zabiłam żadnej dupy. Nie powiem, że nie przeszło mi przez myśl, że każdą z nich ukatrupię w męczarniach, jak tylko je zidentyfikuję i rozpoznam we właścicielce, ale żadnej nie zabiłam! Ani trucizną, ani w ogóle niczym! Opanuj się! Rozmawiasz ze swoją przyjaciółką! Znasz mnie od przedszkola!

Taaaaak. I w tym momencie Baśka zobaczyła sześcioletnią zaledwie Dankę, która z zaciętym wyrazem twarzy i wytrzeszczem oczu nakłuwała igłą z białą nitką biedronki tyle razy, ile miały kropek na pancerzyku, twierdząc, że nawleka je sobie na niezwykle modny naszyjnik. Parę lat później jej kilkunastoletnia przyjaciółka zaczęła gromadzić specjalistyczną literaturę biochemiczną, motywując to niepowstrzymanym marzeniem podjęcia w przyszłości studiów w tym kierunku. Dodać należy, że na czternaste urodziny zażyczyła sobie minilaboratorium domowe, w którym rozpoczęła produkcję dziwacznych substancji. Oczywiście ich działanie testowała na owadach, szczególnie komarach, albowiem tych brzydziła się dogłębnie. Biochemiczką nie została. Za to po ukończeniu z wyróżnieniem farmacji stała się toksykologiem. I to z wyjątkowymi perspektywami na karierę naukową.

– Nieeeee… – powiedziała. Starała się zabrzmieć przekonująco. – Skąd… Kompletnie cię nie podejrzewam… Tak mi się powiedziało. Nie wiesz, co stres robi z ludźmi! – Tu spuściła na wszelki wypadek oczy, westchnęła i zmówiła w duchu Aniele Boży.

Gdy już szok Baśce minął i przestała myśleć o mnie jako o utalentowanej, jedynej w swoim rodzaju seryjnej morderczyni, zaczęłyśmy jeszcze raz, na spokojnie, analizować zaistniałą sytuację.

Fakty były takie:

1) zamordowano, ściślej otruto, cztery młode kobiety;

2) każda z nich ubrana była dokładnie tak, jak na zdjęciach, które w kilkudniowych odstępach pojawiały się pod drzwiami mojego mieszkania, w dodatku niepełne, to jest wykadrowane wyłącznie na zad;

3) na podstawie zadów nie jesteśmy w stanie stwierdzić ewentualnej naszej/mojej znajomości ich martwych właścicielek;

4) cztery trupy to aż nadto jak na naszą wytrzymałość psychiczną.

Czynności, które należało podjąć:

1) ustalić tożsamość ofiar;

2) przeanalizować swoją przeszłość towarzyską;

3) za pomocą stosownych mikstur i przyrządów laboratoryjnych zbadać dupiane zdjęcia;

4) zgłosić się na policję, zanim policja zgłosi się do nas (?);

odświeżyć kontakt z Maćkiem Mateńskim (!!!).

Maciek Mateński, zwany przez wszystkich od zarania dziejów pieszczotliwie – z uwagi na swój szeroki uśmiech i zwisające nieco policzki angielskiego buldoga – Mordeczką, kilka lat temu ukończył z sukcesem Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie. Od kilku także lat zajmował zaszczytne stanowisko inspektora Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej w rodzinnym Białymstoku. Zagorzały fan Sherlocka Holmesa, Joe Alexa, porucznika Colombo i majora Downara. Niegdyś szaleńczo zakochany w Baśce, teraz samotny i pochłonięty odpowiedzialną pracą stróż ładu publicznego i oficer śledczy w jednym. Jeśli ktoś miał nam pomóc i nie wsadzić za kratki z pominięciem domniemania niewinności, to tylko on.

Natychmiast rozpoczęłyśmy poszukiwania kontaktu do Maćka. Baśka nerwowo buszowała po swoim smartfonie.

– Kurczę, no. Gdzieś tu był przecież. Co roku dostaję od niego życzenia urodzinowe. I imieninowe też dostaję. Gdzie ten numer? – warczała.

– A telefonu to ty przypadkiem żeś nie utopiła w nowo zakupionej pralko-suszarce przed minionym Bożym Narodzeniem wraz z tymi cudnymi ogrodniczkami w kratkę? – W moim głosie wyraźnie zabrzmiała drwina.

– O matko! Jasne. Utopiłam. Suszyłam go potem, ale nie pomogło. Kupiłam taki sam, dlatego mi się pomyliło…

– Dobra, myśl lepiej, jak znaleźć naszego Mordeczkę. Ciiiiszaaaa jak taaaa… – zawyłam na cały głos, że aż kot łeb poderwał z poduszki i wbił we mnie mordercze spojrzenie myszokillera. Cisza rzeczywiście panowała przez niekrótką chwilę.

– Mama!

– Jestem Danusia, twoja psiapsiółka…

– Moja mama na pewno kontaktuje się z Maćkiem. Zawsze go uwielbiała. Zresztą z wzajemnością. Dzwonię do niej.

Zgodnie z przewidywaniami pani Łucja Będzik owym numerem dysponowała od ręki. Na wszelki wypadek, z nadzieją, że córka wreszcie poszła po rozum do głowy, nie zadawała niepotrzebnych i niewygodnych w tej sytuacji pytań. Szybko informacji udzieliła, ucałowała swe dziecko telefonicznie i rozłączyła się pod pretekstem przypalenia ulubionych kotletów mielonych tatusia. Zanim Baśka zdążyła się zastanowić, dlaczego nie została powiadomiona o przygotowaniu również jej ukochanych kotletów mamusi, ja już wyciskałam numer Maćka na klawiaturze swego telefonu.

– Danka? To ty?

– Cześć, Mordeczko. Ja.

Cisza.

– Co żeś tak zaniemówił?

– Eeeeee… Baśka… Baśka jest tam z tobą?

– Nie wiesz, że ona jest do mnie przyklejona super glue z domieszką hipermocnego cementu? Oczywiście, że jest. Pozdrawia cię serdecznie. – Spojrzałam na przyjaciółkę, która już od dłuższego czasu trzęsła łapami na lewo i prawo. Nie zrozumiałam do końca, ale chyba chodziło o to, żebym na jej temat nic nie wspominała Maćkowi. – Stęskniła się za tobą, wiesz? Tylko nie miała odwagi zadzwonić, a nie chciała mieszać w wasze dawne sprawy swojej mamusi. Sam rozumiesz. – Pokazałam Baśce język, a ona w tym samym momencie kopnęła mnie z całej siły w kostkę. – Auuu!… Co? Nic. Kot mnie udrapnął, gadzina niewyżyta. Maciuś, może byśmy się spotkali? Pogadalibyśmy jak za starych czasów… Jutro?

Baśka kiwnęła głową.

– Dobrze, może być jutro. O osiemnastej w „Pożegnaniu z Afryką”.

Baśka znów kiwnęła głową.

– OK. Jesteśmy umówieni. Całujemy! Pa!

Odłożyłam telefon. Za sobą usłyszałam głośne trzaśnięcie drzwiami i złowieszczy pomruk:

– Kiedyś na pewno cię zabiję. Tylko jeszcze nie wiem jak. Ale w męczarniach.

Kot psuje się od ogona

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8147-606-5

 

© Katarzyna Zawojska i Wydawnictwo Novae Res 2019

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Paulina Zyszczak

KOREKTA: Bartłomiej Kuczkowski

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

FOTO: Safar Safarov / unsplash.com

hely / shutterstock.com

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.