46,00 zł
Mroczne rodzinne sekrety i szczęście, które czasem pryska niczym bańka mydlana, w najnowszym porywającym thrillerze laureatki Srebrnego Klucza. Emily zaplanowała swoje wesele w najdrobniejszych szczegółach. Są jednak kwestie, na które nie ma wpływu: pogoda, jej matka Annika, z którą od dawna nie utrzymuje bliskich relacji, i starszy brat Erik, sparaliżowany na skutek wypadku sprzed lat. Ucierpiał w nim również pan młody, William, który stracił pamięć. To wydarzenie rozdzieliło dotychczas zżyte rodziny. Mimo chłodnych stosunków spotykają się na przyjęciu, by towarzyszyć młodej parze u progu ich wspólnego życia. Na szczęście pogoda dopisuje i ślub jest iście bajeczny. Jednak atmosfera na przyjęciu weselnym staje się coraz bardziej napięta. Wspomnienia o bolesnych wydarzeniach wracają niczym bumerang i na nowo otwierają zabliźnione rany…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 423
Copyright © Malin Stehn 2023
Published by agreement with Paloma Agency
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2024 for the Polish translation by Wojciech Łygaś
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autorki: © Emil Malmborg
Redakcja: Mariusz Kulan
Korekta: Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz
ISBN: 978-83-8230-748-1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2024
Jego ciało leży u stóp zbocza. Końcówka fraka zawinęła mu się pod plecy, prawa ręka wykrzywiona jest pod nienaturalnym kątem, policzek przyciśnięty do pokrytej rosą trawy. Wygląda, jakby spał.
– Emily Brandt?
W moją stronę zmierza przez ciemny park wysoki umundurowany policjant, który oświetla sobie drogę latarką. Drzewa i krzewy rozbłyskują na moment na zielono, żeby chwilę później znowu zniknąć w mroku.
– Nihlzén – odpowiadam, używając nowej, poprawnej formy swojego nazwiska. – Emily Nihlzén.
– To pani go znalazła? – pyta policjant, wskazując głową w kierunku leżącego przy zboczu ciała.
Unoszę wzrok i patrzę w niebo. Nad cieśniną wisi księżyc, jest w pełni i wygląda jak blada kula. Wspaniały widok, jak z obrazu. Chciałabym tu zostać, ale ostry blask latarki zmusza mnie, żebym się cofnęła o krok. Funkcjonariusz powtarza pytanie, więc w odpowiedzi kręcę przecząco głową i nagle się zataczam.
– Chce pani usiąść? – pyta policjant i chwyta mnie za nadgarstek.
Wbijam obcasy w ziemię, żeby się zaprzeć i utrzymać równowagę.
– Nie trzeba, poradzę sobie.
– To nie pani go znalazła, prawda?
– Nasi goście… – zaczynam, ale nie kończę zdania. Unoszę głowę i pytam: – Co z nim zrobimy?
Policjant nie odpowiada, tylko bez słowa mnie stamtąd zabiera.
Powoli przemierzamy żwirową alejkę. Moje ciało jest ciężkie, a jednocześnie lekkie, jakby nic nie ważyło. Potykam się, ale przez cały czas idę przed siebie.
Lampiony zgasły, na dziedzińcu pałacu parkują dwa radiowozy i karetka pogotowia. Wyglądają tak, jakby nie pasowały do tego miejsca, jakby w ogóle nie powinno ich tu być. Z pałacowego tarasu dobiegają podniesione głosy. Elegancko ubrani panowie i panie w pięknych sukniach odwracają się jak na komendę i uważnie mi się przyglądają. Załzawionymi oczami wpatruję się w moje czółenka, które się przemieszczają coraz wyżej po stopniach schodów. Policjant doprowadza mnie aż do oszklonych drzwi.
W środku jest pełno osób, ale panuje tam wprost nierzeczywista cisza. W chwili kiedy przekraczam próg i wchodzę do sali, która pełni funkcję jadalni, coś ją przerywa. Dźwięki dobiegają z dołu, z parku. Najpierw przypominają ciche kwilenie, potem przechodzą w pełen cierpienia krzyk.
Sierpniową noc wypełnia dogłębna rozpacz.
Ranne słońce obudziło muchę, która uparcie krąży wokół mojej głowy. Przez długi czas ją ignoruję i zapadam w dziwny półsen. W końcu zaczyna mnie to irytować. Czemu lata akurat tutaj? Wprawdzie moje mieszkanie nie jest duże, ale miejsca wystarczy w nim dla nas obu. Kiedy mucha po raz trzeci siada mi na nosie, wymierzam jej cios, lecz jedyny skutek jest taki, że trafiam ręką w swoją twarz.
Nadeszła sobota, którą przez siedem miesięcy próbowałam wyprzeć z pamięci. Zaznaczyłam ją w moim kalendarzu dużym krzyżykiem. Unoszę koc, który nocą służył mi za kołdrę, przesuwam dłonią po kanapie w poszukiwaniu swojego telefonu komórkowego i znajduję go między dwiema poduszkami. Na pękniętym ekranie wyświetla się godzina. Za kwadrans szósta. Powinnam pospać przynajmniej dwie godziny dłużej, ale to niemożliwe, bo mój mózg zaczął już w pełni funkcjonować i na pewno nie zasnę.
Głowa opada mi na poduszkę, telefon wyślizguje się z palców, po czym ląduje na dywanie pod nocną szafką. Przymykam oczy i leżę nieruchomo. W głowie, za kością czołową, czuję silne dudnienie. Po co wczoraj tyle wypiłam? Przecież to jedyny dzień w roku, w którym powinnam być w formie. Na co liczyłam? Co sobie wyobrażałam?
Prawda jest taka, że wszystko dokładnie przemyślałam. Był piątkowy wieczór, miałam za sobą długi, pracowity tydzień. Byłam zdenerwowana i nie wiedziałam, czy zdołam zasnąć bez alkoholu. Plan był taki, żeby wypić jeden, najwyżej dwa kieliszki czerwonego wina do pizzy, ale moje dzisiejsze samopoczucie świadczy o tym, że wypiłam go więcej. Jest mi niedobrze, ale trudno powiedzieć, co stanowi tego przyczynę: samo wino czy fakt, że w końcu nadszedł dzień, na który czekałam od siedmiu miesięcy.
Mucha przeniosła się na okno i energicznie atakuje szybę. Liczę na palcach. Mam siedem godzin na przygotowania, w tym spakowanie torby i zjedzenie obiadu. Za siedem godzin muszę być w dobrej formie, żeby móc zasiąść za kierownicą, chociaż droga do celu wydaje mi się niemożliwa do pokonania. Czuję się jak przed górską wspinaczką albo wędrówką po pustyni. Język przykleił mi się do podniebienia i nie wiem, czy zdołam wstać z kanapy, żeby się napić wody.
To, co mnie czeka, będzie dłuższe i o wiele gorsze niż same przygotowania. Razem z moją bliską koleżanką Pirkko spędziłyśmy wiele godzin na próbie znalezienia jakiegoś zręcznego pretekstu, żeby się z tego wyjazdu wycofać. „Mam zarezerwowaną wycieczkę”, „Mojego kota czeka operacja” albo „Boli mnie żołądek” to tylko kilka przykładów naszej twórczości w tym zakresie. Niestety, żadna z tych wymówek nie wytrzymuje krytyki. Zresztą jakaś mikroskopijna cząstka mojego JA chce jednak wziąć udział w uroczystości, bo gdyby było inaczej, już wcześniej bym odmówiła, prawda?
List leżał na wykładzinie w przedpokoju. Przyszedł w środę, w połowie stycznia. Właśnie wróciłam z pracy. Po drodze zrobiłam zakupy. Lodowaty, typowy dla Skanii deszcz połączony z silnym wiatrem zmusił mnie do zaciągnięcia pod szyję zamka błyskawicznego kurtki. Naciągnęłam kaptur na głowę i zawiązałam go pod brodą. Wystawały spod niego okulary i nos.
Spojrzałam na list i od razu wiedziałam, co zawiera. Domyśliłam się po jasnoróżowym kolorze koperty i rozpoznałam charakter pisma mojej córki. Właściwie nie byłam zaskoczona, ale kiedy na tekturowym druczku zobaczyłam bogato zdobione litery, o mało nie dostałam palpitacji serca. Nie zdejmując kurtki i nie rozpinając zamka błyskawicznego, usiadłam na taborecie koło komody i rozerwałam kopertę. Papier kleił mi się do spoconych palców, a okulary były zaparowane po długim pobycie na dworze, ale bez problemu odczytałam treść znajdującego się w środku zaproszenia:
Save the Date!
Informujemy, że 24 sierpnia 2019 roku odbędzie się nasz ślub.
Zaproszenie i dokładne informacje prześlemy w stosownym czasie.
Emily & William
Na samo wspomnienie tych słów nadal przechodzą mi ciarki po plecach. Podciągam nogi pod koc. Mucha najwidoczniej zrezygnowała z kolejnych prób wydostania się na dwór i fruwa gdzie indziej, słyszę ją coraz słabiej.
Chciałabym się przenieść w inne miejsce, a najlepiej być kimś innym. Nie tak miało to wyglądać. Myśl, że człowiek może żyć według planu, jest naprawdę naiwna. Życie po prostu się toczy, a jeśli ktoś spróbuje je zaplanować, bardzo się rozczaruje.
– Kocham cię.
William całuje mnie w spocone czoło, zsuwa się ze mnie na swoją stronę łóżka, kładzie się na plecach i ciężko oddycha.
– A ja… kocham… ciebie – odpowiadam, robiąc przerwy między słowami. Jedno spojrzenie na zegarek przywraca mnie do rzeczywistości. – Cholera! Musimy się pospieszyć. Tego nie było w planach.
Patrzy na mnie para błyszczących oczu.
– To wyłącznie twoja wina – stwierdza z uśmiechem William. – Sama powinnaś się o to winić, bo jesteś tak piękna, że nie mogę ci się oprzeć.
Siadam, daję Williamowi lekkiego kuksańca w bok i przesuwam się na brzeg łóżka.
– Wstawaj! – wołam, biegnąc do łazienki. – Czeka na ciebie Ibbe, niedługo powinieneś u niego być, prawda?
– Wyluzuj, kochanie. Sytuacja jest pod kontrolą.
Wchodzę pod prysznic, odkręcam kran i zamykam oczy. Trudno mi uwierzyć, że w końcu nadszedł dzień, na który tak długo czekałam. Przebieg uroczystości mam zapisany w głowie, jakby to był scenariusz filmowy. Dokładnie wiem, jak będą wyglądać obróbka i montaż, jaka muzyka będzie rozbrzmiewać w tle i jak będzie wyglądać końcowe ujęcie. To samo dotyczy zdjęć ślubnych. Mam je w głowie i w oczach, poukładałam je w myślach w albumie pamiątkowym zatytułowanym „Nasza miłość” albo jakoś tak.
– Wszystko w porządku? – pyta William.
Wzdrygam się na dźwięk jego głosu. William wsuwa głowę do kabiny, a ja odwracam sitko prysznica i kieruję na niego strumień wody. William natychmiast się wycofuje.
– Przepraszam, ale nie mogłem się powstrzymać – woła zza mlecznobiałej szyby i głośno się śmieje.
Golę nogi i się zastanawiam, co jeszcze pozostało do zrobienia. Lista nie jest już tak długa, większość punktów zdążyłam odhaczyć.
Cały ostatni rok zajęło mi zbieranie ofert od właścicieli sal weselnych, smakowanie trzydaniowych zestawów kulinarnych i szukanie idealnej sukni weselnej. Zamówiłam kwiaty, orkiestrę, śpiewniki i fotografa, załatwiłam zaproszenia i kartki z nazwiskami, które ustawimy na stołach. Można powiedzieć, że praca w agencji reklamowej bardzo mi się przydała. Wprawdzie jestem koordynatorką i nie zajmuję się czymś takim jak design, ale moi koledzy z pracy pomogli mi wybrać odpowiedni papier, kolory i krój czcionki na wszystkich drukach.
Ponieważ William zajęty był pracą w swojej firmie, zaproponował, żebyśmy skorzystali z usług profesjonalnej firmy organizującej wesela. Po głębokim namyśle sprzeciwiłam się temu, ponieważ nie chciałam, żeby jakieś obce osoby planowały najważniejszy dzień w naszym życiu. Pałac Örenäs znalazłam przypadkowo, pokazała mi go na Instagramie dziewczyna z siłowni. Po powrocie do domu wyszukałam go w internecie i od razu wiedziałam, że to właściwe miejsce. Romantyczne, luksusowe i przestronne.
William zaprosił na uroczystość redakcję platformy internetowej Hänt i Veckan. Zaproponował im, że jeśli nam zapłacą, będą mieli wyłączność na zdjęcia z naszego ślubu. Jest mi trochę niezręcznie, że się sprzedaliśmy żyjącemu z kolportowania plotek tabloidowi, ale doceniam to, że na miejscu zjawi się niewielu fotoreporterów.
Wychodzę spod prysznica i moje miejsce zajmuje William. Wkładam szlafrok, wracam do kuchni i sprzątam po śniadaniu, które tak nagle przerwaliśmy. Na wspomnienie tego, jak William gonił mnie do sypialni, uśmiecham się w myślach. Nikt tak jak on nie potrafi wyprowadzić mnie z równowagi, ale dzięki temu widzę, że nasze uczucie jest wzajemne. Po pięciu latach wciąż nie potrafimy utrzymać rąk w spokoju, kiedy jesteśmy blisko siebie. Kocham go, i to bardzo! Jest wielką miłością mojego życia i nigdy go nie opuszczę.
– Wychodzę!
William jest już ubrany, przy schodach stoi walizka, którą zabiera na weekendowe wyjazdy. Na poręczy wisi długi frakonosz.
– Szybko się wyszykowałeś – mówię. Podchodzę do niego i składam głowę na jego piersi. – Jesteś zdenerwowany?
– Ani trochę, bo wiem, że o wszystko zadbałaś – odpowiada William, głaszcząc mnie po głowie.
Cofam się o krok.
– To prawda. Jest tylko jedna rzecz, która mnie trochę niepokoi…
– Jaka? – pyta ze zdziwioną miną William.
– Mama.
– E tam! – odpowiada. Podchodzi do poręczy i chwyta frakonosz za skórzaną rączkę. – O to nie musisz się martwić. Wszystko będzie dobrze. Twoja mama nie zwykła się kompromitować na oczach innych osób.
– Jeśli o tym mowa, ostatni raz coś takiego wydarzyło się przed wielu laty – odpowiadam. Kręcę głową, żeby się pozbyć nieprzyjemnych myśli, które nie dają mi spokoju. – Ale masz rację. Nie ma sensu się niepokoić na zapas.
– Pozdrów Cissi i Amandę – woła na odchodnym William. Posyła mi całusa i zdejmuje z poręczy frakonosz. – Już zaczynam za tobą tęsknić.
Stalowa konstrukcja schodów trzeszczy pod jego stopami, chwilę później słyszę trzaśnięcie drzwi. Otulam się szczelniej szlafrokiem i podchodzę do panoramicznego okna, żeby pokiwać Williamowi na pożegnanie. Zdążę jeszcze zobaczyć, jak macha do mnie ręką i chwilę później znika mi z oczu. Przede mną rozpościera się morze, na horyzoncie widać most nad Sundem. Zauważam mężczyznę z dużymi słuchawkami na głowie, który się wybrał pobiegać. W pewnej chwili skręca za róg Baru Italia i tak jak William znika mi z oczu. Grupa turystów robi sobie zdjęcia na punkcie widokowym przypominającym dziób „Titanica”, a słońce świeci tak jak w moich snach.
Odchodzę od okna i biorę do ręki telefon. Jest dwudziesty czwarty sierpnia. Pomyśleć, że to już ten dzień. Nasz. Nic nam go nie zepsuje i nie zniszczy. Nawet Erik ani mama.
Czuję kłucie w piersi. Mój brat rzadko odstawia numery, ale mamie nie można w pełni ufać. Zaprosiłam ją na uroczystość, ale czy to była mądra decyzja?
Annika Brandt jest jak pogoda. To jeden z tych punktów mojego szczegółowo zaplanowanego ślubu, nad którym nie mogę przejść do porządku dziennego. Wiem, co myśli o Williamie. Każdy, kto znał albo zna naszą rodzinę, wie, jaką opinią cieszy się w niej William. Mama nigdy nie robiła z tego tajemnicy. Chętnie opowiadała o tym każdemu, kto miał ochotę jej wysłuchać.
Kiedy ja i William zostaliśmy parą, miałam nadzieję, że mama zmięknie i zacznie go postrzegać takim, jaki jest teraz. Liczyłam na pojednanie, nowe otwarcie dla niej i dla mnie, dla niej i dla Williama i dla obu naszych rodzin. Niestety, ani zaręczyny, ani planowany ślub nie przyniosły zamierzonych efektów. Przeciwnie: każdy kolejny krok coraz bardziej nas od mamy oddalał. Zachowuje się jak mały dzieciak. Od chwili, kiedy jej powiedziałam, że zamierzamy się pobrać, prawie w ogóle ze mną nie rozmawia.
Tata obiecał, że będzie ją miał na oku, i trochę mi go z tego powodu żal. Powinien się cieszyć tym wieczorem, zamiast odgrywać rolę niańki i pilnować swojej byłej żony, która jest na wpół alkoholiczką. Mimo to do pewnego stopnia czuję się odpowiedzialna wobec Williama. Ze względu na wszystko, co mama mówiła i robiła, wolę nie ryzykować. Nie mogę zapominać, że William jest teraz osobą publiczną i nie brakuje ludzi, którzy mu zazdroszczą sukcesu, a tacy we wszystkim dopatrują się błędów.
Byłoby fatalnie, gdyby mama się upiła na oczach fotoreporterów i zaproszonych gości. Z drugiej strony nie mogę nie zaprosić na najważniejszy dzień w swoim życiu własnej matki. Nie jestem przecież wyrodną córką.
– Co zrobiłeś z frakiem? – pyta Nike. Słyszę jej kroki coraz bliżej, więc natychmiast zaciągam zamek błyskawiczny. – Chyba się nie rozmyśliłeś? Nie rób takiej miny, jakby ci ulżyło. Chodziło mi o to, kiedy się przebierzesz: teraz czy później.
Przez chwilę myślałem, że naprawdę pytała o ślub.
– Rozumiem, o co ci chodziło, i wcale się nie rozmyśliłem, ale przebiorę się dopiero na miejscu.
Nike zabiera frakonosz, idzie z nim do przedpokoju, ale nagle się zatrzymuje, patrzy na mnie i pyta:
– Jak się czujesz?
Natychmiast zaczyna mnie dławić w gardle.
– Spokojnie – odpowiadam i przełykam ślinę. – A czemu pytasz?
– Wyglądasz na nieco przygaszonego.
– To złudzenie! – odpowiadam. Próbuję się uśmiechnąć, ale marnie mi to wychodzi. – To przez Williama i wynajem tego pieprzonego pałacu, i w ogóle…
Nike odwzajemnia mój uśmiech.
– Przecież nie wynajął całego pałacu. W Örenäs są sale konferencyjne i strefa SPA, na cały kompleks składa się kilka budynków.
– To bez znaczenia – mruczę w odpowiedzi. – Pałac, obowiązkowy frak… Jestem tym po prostu zmęczony. Komu on chce zaimponować?
– Swoim gościom albo całemu światu. Jakkolwiek na to patrzeć, na Instagramie obserwuje go sto tysięcy osób. Zresztą na pewno nie sam podejmował tę decyzję. Myślę, że maczała w tym palce twoja siostra.
Wzdycham i patrzę przez okno. Za miesiąc zacznie się jesień, ale z powodu letniej suszy już teraz w najbliżej położonych partiach lasu widać pożółkłe liście. To przyjemne uczucie: mieszkać w centrum, a jednocześnie blisko lasu. Nigdy nie żałowałem, że na studia przyjechałem do Göteborga, bo miasto ma wiele zalet. W przeciwieństwie do moich kolegów i koleżanek z roku zrezygnowałem z akademika i kupiłem mieszkanie. Po minie właściciela agencji nieruchomości od razu się domyśliłem, że wśród swoich klientów nie ma zbyt wielu studiujących dwudziestokilkulatków. Tak czy inaczej, pieniądze nie stanowiły dla mnie problemu.
Patrzę na Nike i mówię:
– Wyjeżdżamy jutro po śniadaniu. Nie zamierzam tam zostać ani minuty dłużej niż to konieczne.
– Głowa do góry. Potraktuj to jako miniurlop.
Nike widzi, że zamierzam zaprotestować, i natychmiast unosi rękę, żeby mnie powstrzymać.
– Dostaniesz smaczne jedzenie, wino i nocleg ze śniadaniem i nie zapłacisz za to złamanego grosza. To chyba jakiś plus, nie sądzisz?
Faktycznie, kolacja z noclegiem w eleganckim pałacu byłaby super, gdybym nie musiał się spotkać z tyloma ludźmi, którzy mi przypominają o wszystkim, o czym wolałbym zapomnieć. Decyzję o rezygnacji z udziału w uroczystości podjąłem wiele miesięcy temu, ale Nike nie pozwoliła mi reagować pod wpływem emocji. Próbowała mnie przekonać, żebym spojrzał na tę sprawę z punktu widzenia mojej siostry. Tata też mi to tak tłumaczył.
– Emily chce, żebyś przyjechał. Nie zaprosiłaby cię, gdyby nie chciała.
Ostatniego dnia, w którym upływał termin zgłoszenia udziału, wysłałem wiadomość na podany na zaproszeniu adres i potwierdziłem, że przyjadę. Przy okazji skłamałem, że muszę ze sobą zabrać swoją prywatną asystentkę, Nike. Odpowiedź nadeszła prawie natychmiast i brzmiała: „Oczywiście, ona też będzie mile widzianym gościem”. Emily obiecała, że zarezerwuje dla nas sąsiednie pokoje, i spytała, czy się nie obrazimy, jeśli nas umieści w aneksie, a nie w głównym budynku. Oczywiście na parterze.
Odpisałem, że to żaden problem, ale to nie była prawda. To, co się ma wydarzyć, jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Fakt, że moja siostra i William zostaną małżeństwem, wygląda na zemstę wszechświata lub jest dowodem na to, że zło naprawdę istnieje.
William Nihlzén, mój kumpel z klasy i kolega z drużyny piłkarskiej, od niedawna założyciel i dyrektor naczelny spółki technologicznej WibNet. Fajnie to brzmi, ale w rzeczywistości ich działalność polega na tym, że wyliczają szanse wygranej, opierając się na rachunku prawdopodobieństwa, a wyniki tych obliczeń umieszczają na stronach firm bukmacherskich.
Kiedy jeszcze grał w piłkę, wróżono mu świetlaną przyszłość, ale w pewnym momencie zrezygnował z futbolu i wyjechał na uniwersytet w Lundzie, gdzie rozpoczął naukę na studiach interdyscyplinarnych na kierunku informatyka systemowa. Tuż przed obroną dyplomu nieoczekiwanie opuścił uczelnię. Tym bardziej dziwi fakt, że założona przez niego firma odnosi tak wielkie sukcesy.
Mój przyszły szwagier stał się wyrocznią dla wielu przedsiębiorców, którzy marzą o zrobieniu kariery w branży technologicznej. Wygłasza odczyty i często występuje w telewizji. Najczęściej opowiada o swoich osiągnięciach: od pierwszych, ostrożnych prób, które przeprowadzał w swoim studenckim mieszkaniu, do zbliżającego się debiutu jego firmy na giełdzie. Chlubi się tym, że na szczyty wdrapał się dzięki własnej pracy i talentowi, i za każdym razem podkreśla, że miał trudny start. Slogany o treści „Wierzcie w siebie” i „Chcieć to móc” należą do jego ulubionych powiedzonek. Lubi nimi sypać na lewo i na prawo.
Ale ja wiem, że William wcale nie miał trudnego startu. Przynajmniej nie w dosłownym znaczeniu. Pierwsze lata po maturze nie należały do łatwych, ale w tle zawsze się pojawiał jego ojciec, Krister, który usuwał mu spod nóg wszystkie kłody, o które William mógłby się potknąć. To on mu kupił warte trzy miliony koron mieszkanie w centrum Lundu i wspierał go finansowo w początkowym okresie jego kariery.
Poza tym większość ludzi zapomina, że mózgiem przedsięwzięcia jest wspólnik Williama, Ibbe. William jest tylko dyrektorem naczelnym spółki i jej twarzą, chociaż zdaje się, że dla stale rosnącej rzeszy jego wielbicieli nie ma to większego znaczenia. William posiada dar zjednywania sobie ludzi. Umie trafić do nich z przekazem, dzięki czemu z łatwością potrafi nakłonić działające na całym świecie firmy bukmacherskie do zakupu dostępu do jego platformy WibNet. Nabywcy płacą za to niebagatelne kwoty.
Sam nie wiem, ile razy chciałem do niego zadzwonić i mu to wszystko powiedzieć. Oczywiście nie po to, żeby mu sprawić przykrość. Zresztą tak naprawdę wcale tego nie chciałem. Już nie. Zależało mi głównie na tym, żeby się z nim podzielić ciężarem, który od lat mnie przygniata.
– Co słychać, kochanie?
Isobel podchodzi do mnie od tyłu, kładzie dłonie na moich ramionach i delikatnie je masuje.
– Wszystko w porządku – odpowiadam, oglądając z każdej strony pobazgraną kartkę. – Muszę to przepisać na czysto, bo prawie w ogóle nie da się tego odcyfrować.
Isobel pochyla się i całuje mnie w policzek.
– Zrób to, ale szybko. Nie mamy dla siebie całego dnia.
Wyrwałem z notesu czystą kartkę i zacząłem pisać, ale utknąłem na pierwszej linijce. Cały tekst jest pokreślony, pełen dopisków i strzałek. Pocę się, otwieram leżące na stole pudełeczko ze snusem, wsuwam jego kawałek do ust. Co się ze mną dzieje? Czemu odłożyłem to na ostatnią chwilę?
Kiedyś lubiłem publiczne przemowy. Najczęściej improwizowałem i wychodziło mi to całkiem nieźle. Ale to było lata temu. Dzisiejsza uroczystość ma szczególny charakter i wymaga dodatkowego wysiłku umysłowego. Kiedy głos zabiera ojciec panny młodej, wszystko musi pójść gładko. Jego wystąpienie ma być uczuciowe, ale nie sentymentalne, zabawne, ale nie głupawe. Krótko mówiąc: Emily nie może się mnie wstydzić przed swoimi gośćmi.
Moim zdaniem ślub powinien być skromniejszy. Nie czuję się najlepiej na takich wypasionych imprezach i już teraz nie mogę doczekać się, kiedy całe to widowisko będę miał za sobą. Niewiele mi potrzeba, żeby sobie umilić zwykłą sobotę. Wystarczy kilka godzin pracy, godzina grzebania w ogródku i piwko przed telewizorem.
Kiedy tamtego dnia Emily wróciła do domu i oznajmiła, że chodzi z Williamem, miałem nadzieję, że to tylko przelotny flirt. Wmawiałem sobie, że ich związek szybko się skończy. Oboje byli młodzi i chcieli, żeby to trwało dłużej niż kilka miesięcy, chociaż mnie wydawało się to mało prawdopodobne. Teraz dalej są młodzi, ale ich miłość przetrwała, a ja nie zdołałem temu zapobiec. Zresztą czy mógłbym przeszkodzić mojej własnej córce w poślubieniu chłopaka, którego kocha, skoro on kocha ją?
Wygląda na to, że nigdy nie uda nam się przeciąć więzów, jakie nas łączą z rodziną Williama. Zdążyłem się już pogodzić z tą myślą, podczas gdy matka Emily wciąż ze sobą walczy. Uważam, że zachowuje się nierozsądnie.
– Mats, co ty robisz? – pyta Isobel. – Chyba nie śpisz?
Jej pytanie wyrywa mnie z zamyślenia. Składam kartkę i zdejmuję okulary.
– Co mam zrobić?
Isobel uśmiecha się i macha do mnie wieszakiem, który trzyma w ręce.
– Zacznij od załadowania rzeczy do samochodu.
Wynoszę torby i walizki, wracam po frakonosz i słyszę, jak Isobel nuci pod nosem lecący w radiu przebój. W domu unosi się zapach smażonego boczku, bo przed wyjazdem postanowiliśmy zjeść lekki lunch. Zaglądam do kuchni i widzę, jak moja partnerka życiowa tańczy przed kuchenką. Bluzkę ma wypuszczoną na spodnie, w których jeździ na rowerze, a swoje długie, czarne włosy owinęła kwiecistym szalem. Pewnie po to, żeby nie nasiąkły zapachem jedzenia.
– Pod wieczór i tak będziemy musieli zatańczyć pod żyrandolem – mówię, biorąc frakonosz. – Niecodziennie ma się okazję iść na ślub do pałacu.
– Nie zapomnij prezentu – przypomina mi Isobel, patrząc na mnie znad patelni. – Leży w garderobie w sypialni.
Wracam do samochodu, wieszam frakonosz za fotelem pasażera i na wszelki wypadek sprawdzam, czy jest w nim marynarka. Koszula i pantofle leżą na łóżku, bo nie ma sensu się przebierać przed posiłkiem. Po drugiej stronie żywopłotu trzaskają drzwi sąsiada, więc szybko idę na piętro. Nie mam teraz czasu słuchać monologu Toma.
Prezent leży w garderobie, na kupce swetrów, opakowany zgodnie z obowiązującymi zasadami. Prezent ślubny to zawsze twardy orzech do zgryzienia. No bo co można podarować młodej parze, która nie tylko wszystko ma, ale także śpi na pieniądzach? Po długich dyskusjach i ważeniu różnych argumentów zdecydowaliśmy się na pamiątkę rodzinną: starą drewnianą szkatułkę z piękną intarsją. Dostaliśmy ją od kolumbijskiej rodziny Isobel. Za każdym razem, kiedy Emily nas odwiedzała, brała szkatułkę do ręki i ją oglądała.
Nie mam pojęcia, co młodej parze podaruje moja była żona, bo nie utrzymujemy bliskich kontaktów. Komunikujemy się ze sobą tylko w sytuacjach wyjątkowych.
Mój telefon komórkowy leży na nocnej szafce. Odkładam prezent i sprawdzam, czy ktoś do mnie dzwonił. Z ulgą stwierdzam brak esemesów i nieodebranych połączeń od Erika, co oznacza, że czuje się dobrze.
W chwili kiedy wkładam komórkę do kieszeni, dostaję wiadomość. Wyjmuję aparat i modlę się, żeby to nie była opiekunka z hotelu dla psów. Kobieta, która odbierała nasze psy, Zorro i Zitę, wyglądała na kogoś, kto z byle powodu dzwoni do właściciela i żąda, żeby natychmiast przyjechał zabrać swojego ulubieńca.
To jednak nie ona przysłała mi wiadomość. Patrzę na wyświetlacz, żeby sprawdzić, kto jest nadawcą, i od razu robi mi się niedobrze.
– Tu jesteśmy! – woła z tarasu William i unosi rękę.
Obok niego stoją Hampus, Ibbe i Robin. Wszyscy czterej mają na sobie spodnie od garnituru i białe koszule, w rękach trzymają po puszce z piwem. Wyglądają na dorosłych i tacy właśnie są. W zeszłym roku skończyliśmy osiemnaście lat, ale dorosłe życie dopiero teraz zaczyna się na poważnie.
Czapka studencka uciska mi głowę. Zsuwam ją na kark, chociaż wolałbym ją zdjąć. Hampus stoi z tyłu, we wtorek wyrzucono nas z Petri, a do końca tygodnia chodziliśmy przynajmniej na dwie imprezy dziennie. Trawnik kołysze mi się pod stopami. Zastanawiam się, czy nie powinienem przestać pić. Jutro gram mecz i muszę być w dobrej formie. Ale maturę zdaje się tylko raz w życiu, więc kiedy świętować, jak nie teraz? Trener powołał do składu na niedzielny mecz w A-klasie Williama, a nie mnie, więc czemu miałbym rezygnować z wieczornej imprezy? Żeby wystąpić w zwykłym meczu okręgówki?
Wchodzę na taras i odpinam pęk niebiesko-żółtych balonów, które wiszą na wysokości mojej twarzy. Moi kumple są w trakcie ożywionej dyskusji na temat tego, do którego klubu nocnego powinni się wybrać wieczorem.
– Chodźmy do Etage – proponuje Robin. – Privé to klub dla pedałów i krawaciarzy.
W odpowiedzi na jego słowa rozlega się salwa śmiechu.
– Skąd wiesz? Byłeś tam?
Zrzucam Williamowi jego poplamioną czapkę studencką, przez co ląduje ona na drewnianej podłodze tarasu.
– Wal się – mówi William. Podnosi czapkę i szeroko się uśmiecha. – Całe szczęście, że nie poleciała na ulicę i nie przejechał po niej jakiś samochód.
Bacznie obserwuję imprezę, która trwa w namiocie. Kilka dziewczyn śpiewa Save the World wraz z zespołem Swedish House Mafia. Między ścianami namiotu słychać głośny śmiech.
– Myślałem, że Sanja też przyjdzie?
Słowa płyną łatwiej niż zwykle. Pewnie dlatego, że jestem na gazie.
– A co, jesteś na nią napalony? – pyta Ibbe, uderzając mnie w ramię.
– A kto nie jest napalony na Sanję? – odpowiada retorycznym pytaniem William.
Uśmiecham się z grzeczności, a reszta towarzystwa wybucha głośnym śmiechem i wznosi toast. Robin pochyla się w moją stronę.
– Widziałem twoją siorę i jej kumpelę… Jak ona ma na imię… Cilla?
– Cissi – prostuję.
– No właśnie – zgadza się Robin. Czuję w uchu jego ciepły oddech. – Jest cholernie seksowna.
Akurat ja tak nie uważam. Trudno mi myśleć o Cissi w takich kategoriach. Ona i Emily to dla mnie jeszcze dzieci. Szczerze mówiąc, jestem trochę zły na Hampusa, że je zaprosił na imprezę. William pochyla się nad miską, która stoi przy ścianie domu, wyjmuje kolejną puszkę piwa i ją otwiera. Piana wylewa się ze środka, William ją zlizuje i obejmuje mnie ręką.
– Jak leci, kolego?
W tej samej chwili widzę Sanję. Idzie w naszym kierunku. Ma jasnożółtą minispódniczkę i rozpuszczone włosy.
– Nigdy nie czułem się lepiej – odpowiadam z uśmiechem.
William zdejmuje rękę z mojego ramienia i zeskakuje na trawnik.
– Cześć – witam się z Sanją i cały drżę. – Napijesz się czegoś? Mogę ci przynieść.
– Poproszę cydr – odpowiada z uśmiechem. – Czy mógłbyś też przynieść butelkę dla Yasmin?
Dopiero teraz widzę, że Sanja przyszła z koleżanką.
Kiedy wracam, już ich nie ma na tarasie. Rozglądam się i szukam ich wzrokiem. Chyba nie bawią się ze mną w chowanego? Głupio się czuję, chodząc z dwiema butelkami cydru, których nie mam komu dać.
W namiocie jest tłum ludzi, głośno gra muzyka. Zatrzymuję się przy wejściu, rozglądam i widzę Cissi. Na mój widok robi taką minę, jakbym ją przyłapał na czymś niedozwolonym. Pewnie dlatego, że w ręce trzyma szklankę z piwem. Jakby mnie to cokolwiek obchodziło. Cissi chodzi do dziewiątej klasy i może pić, co chce, byle tylko nie przesadziła.
– Emily już wyszła? – wołam, żeby przekrzyczeć hałas.
– Nie – odpowiada Cissi i pochyla się w moją stronę, żebym ją lepiej słyszał. – Jest w toalecie.
– A Sanja i jej kumpela? Widziałaś je gdzieś?
– O kim mówisz? – pyta Cissi, marszcząc czoło.
– Nieważne.
Jedną z butelek stawiam na stoliku, a z drugą wychodzę do ogrodu. Wypijam łyk i zerkam w kierunku tarasu. Jest tam pełno ludzi, ale Williama i reszty nie ma. Sanji też nie widzę. Gdzie ona jest? Chyba już nie wyszła? Na myśl o tym, że wraca beze mnie taksówką do miasta, zaczyna mnie boleć żołądek.
– Może będzie lepiej, jeśli wrócisz ze mną do domu?
Patrzę na mojego męża, który potyka się na chodniku. Nad dzielnicą willową panuje letni półmrok, światła w domach są pogaszone, świeci się tylko u Nihlzénów. Przez okna w kuchni widzę Gittan, która sprząta najgorszy bałagan po imprezie.
– Idź sama, niedługo do ciebie dołączę – odpowiada Mats i uśmiecha się do mnie z zapijaczoną miną. – Omówimy tylko kombinacje cyfr.
Krister kiwa głową.
– To ważne sprawy, droga Anniko – dodaje i popuszcza smycz Luciferowi. Czarny terier próbuje się zerwać, pewnie chciałby pobiegać. – Nie musisz się o niego niepokoić. Obiecuję, że przypilnuję twojego faceta.
Kłótnia nie ma sensu. Mats jak zwykle zapomniał kluczy, więc obiecuję, że zapasowy zestaw zostawię tam gdzie zawsze. Chce mi się spać. Już dawno nie tęskniłam za łóżkiem tak jak teraz.
Rozstajemy się i ruszam w swoją stronę. Kiedy ktoś jest zaproszony do Nihlzénów na kolację, zawsze wraca do domu o późnej porze. Gittan fantastycznie gotuje, a Krister dba, żeby kieliszki przez cały czas były pełne. Fariba i Massoud też u nich byli i czas upłynął nam naprawdę szybko. Główny temat rozmowy stanowili nasi synowie, którzy są w tym samym wieku. Mówiliśmy o ich życiu, a zwłaszcza o piłce i ich grze w drużynie. Często poruszamy te kwestie podczas naszych spotkań.
W pewnym momencie przypominam sobie o tym, co nam przekazał Massoud. Wówczas poczułam irytację. Wiosną nasi chłopcy trenowali głównie w drużynie występującej w A-klasie. Powołano ich nawet na kilka meczów. W czasie kolacji rozmawialiśmy o niedzielnym pojedynku. Pojawiły się pogłoski, że na trybunie ma zasiąść trener jednej z drużyn młodzieżowych z klubu Malmö Futbollförening, co oznaczało, że naszym synom trafia się wyjątkowa okazja, żeby zaprezentować swoje umiejętności. Nikt nie chciał zmarnować takiej okazji.
Przez cały tydzień trzymałam kciuki, żeby Erika powołano do składu. To, że wspomniany trener miał się pojawić w okresie maturalnym, nie było najlepszym pomysłem. Zanim Erik wyszedł na wieczorną imprezę dla maturzystów, starałam się go przekonać, żeby nie nadużywał alkoholu, ale nie jestem pewna, czy posłucha mojej rady.
Massoud jest kierownikiem drużyny występującej w A-klasie, dzięki czemu ma dostęp do najświeższych informacji. Nie bez dumy odczytał pismo wysłane do poszczególnych graczy. Okazało się, że na liście są Ibbe i William, ale zabrakło na niej Erika, co może oznaczać, że zostanie powołany do składu, który wystąpi w jutrzejszym meczu w najniższej lidze.
Dla mnie jest to kompletnie niezrozumiałe. Nie mogę pojąć, na podstawie jakich przesłanek trenerzy podejmują takie decyzje. Ibbe jest synem trenera, co daje mu pewne przywileje, ale Erik bije Williama na głowę pod względem szybkości i siły, a mimo to nie został powołany do składu.
To oczywiste, że nie mogłam u Nihlzénów kwestionować decyzji trenera. Musiałam się bardzo pilnować, by nie dać upustu emocjom. Kiedy ktoś jest rodzicem dziecka, które skończyło osiemnaście lat, powinien wiedzieć, kiedy się ma powstrzymać od niektórych interwencji i nie mieszać się w pewne sprawy. Niestety, niepokój o Erika nadal rani moje matczyne serce. To, że jest pełnoletni, nie ma dla mnie żadnego znaczenia.
Mój syn jest dobrym graczem. Moim zdaniem należy do najlepszych piłkarzy, ale jego problem polega na tym, że nie umie zadbać o swoje sprawy. W drużynie, która występuje w A-klasie, konkuruje z Williamem o miejsce na tej samej pozycji. O ile jednak William jest towarzyskim geniuszem, Erik zachowuje pewien dystans, chociaż dobrze wie, że trenerzy wolą graczy z ikrą niż wycofanych indywidualistów.
Moje poirytowanie zamienia się powoli w gniew, chociaż wiem, że nie doprowadzi to do niczego dobrego. Czyż nie mówimy: „Pozwól mi się w spokoju pogodzić z tym, czego nie mogę zmienić”? Mimo to jestem przekonana, że czas Erika wkrótce nadejdzie. Trzeba być cierpliwym i się nie poddawać.
Podjazd przed garażem tonie w ciemnościach. Mam nadzieję, że w czasie weekendu Mats ruszy tyłek i naprawi zewnętrzne oświetlenie. Obiecał, że w sobotę ani w niedzielę nie otworzy sklepu. Zobaczymy, czy dotrzyma słowa. Utrzymanie nawet tak niewielkiego lokalu nie jest łatwe, więc dobrze rozumiem, że chociaż zatrudnia kasjerkę, sam też musi pracować w weekendy i wieczorami. Czasem odnoszę wrażenie, że lepiej się czuje w pracy niż w domu. Zawsze ma coś do załatwienia w sklepie i rzadko jest niezadowolony, gdy musi tam iść.
Wkładam klucz do zamka, otwieram drzwi, wyjmuję zapasowy klucz i zostawiam go w stojącej na schodach doniczce z pelargonią. To mało oryginalna kryjówka, ale lepszej nikt na razie nie wymyślił.
Zapalam światło w przedpokoju i idę do kuchni. Podchodzę do lodówki i nalewam sobie szklankę mleka. Stopniowo dają o sobie znać ilość i różnorodność alkoholi, jakie w siebie wlałam. Zegar na mikrofali wskazuje prawie wpół do pierwszej. Ziewam tak szeroko, że trzeszczą mi szczęki.
Pustą szklankę po mleku wkładam do zlewozmywaka. Sprawdzam, czy drzwi wejściowe są zamknięte na klucz, idę na piętro i zaglądam do pokoju Emily, ale od razu sobie przypominam, że moja córka nocuje dzisiaj u Cissi. Powiedziała, że zamierzają oglądać maraton horrorów czy coś w tym stylu. Myję zęby i wsuwam się pod kołdrę. Myślę jeszcze o meczu, w którym zagra Erik, i natychmiast zasypiam.
Budzi mnie jakiś irytujący dźwięk. Dopiero po chwili sobie uświadamiam, że dobiega on ze świata rzeczywistego. Dzwoni mój telefon. Próbuję otworzyć oczy, przychodzi mi to z trudem. Która godzina? Przesuwam prawą ręką po nocnej szafce, podczas gdy telefon dzwoni coraz głośniej. Biorę go do ręki i sprawdzam godzinę. Siedemnaście minut po pierwszej. Widzę, że miejsce Matsa w łóżku nadal jest puste. Siadam wyprostowana i natychmiast trzeźwieję.
– Słucham – mówię. Po drugiej stronie słyszę głośny oddech. Przeszywa mnie zimny dreszcz. – Halo? Kto mówi? – pytam nie swoim głosem.
– Patrik Svensson – słyszę rozwlekle wypowiedziane słowa.
Patrik Svensson? Serce podchodzi mi do gardła, mózg zaczyna gorączkowo pracować, szukając jakiegoś logicznego wytłumaczenia.
– Spod szesnastki – kontynuuje mężczyzna. – Jestem właścicielem owczarka, który się wabi Rocky. Słyszy mnie pani?
Rocky. Ociekająca śliną bestia, która się na mnie rzuca prawie za każdym razem, kiedy rano idę chodnikiem. Oczami wyobraźni widzę też jego właściciela – wysokiego, wysportowanego mężczyznę z fryzurą w stylu Zlatana. Po głosie poznaję, że dzwoni z dworu i biegnie albo idzie szybkim krokiem.
– Tak, słyszę – odpowiadam. Szumi mi w głowie i przez krótką chwilę wydaje mi się, że zaraz zwymiotuję. – Co się stało?
Dobry Boże. Tylko nie moje dzieci. Powiedz, że wszystko z nimi w porządku.
– Chcę tylko… Jestem na spacerze z psem i…
W słuchawce słychać trzaski. Głos mężczyzny zanika, a mnie się wydaje, że słyszę w tle jakieś inne dźwięki, które przypominają krzyki ludzi.
– Chodzi o Erika – kontynuuje Svensson. Jego głos znowu brzmi wyraźnie. – Zdarzył się wypadek samochodowy. Erik…
Nie. Tylko nie Erik.
Z rosnącym przerażeniem uświadamiam sobie, że to się dzieje naprawdę, że w końcu doszło do rozmowy, której tak bardzo się bałam od chwili, w której Erik przyszedł na świat. Palce mi drętwieją, telefon prawie wypada mi z ręki.
– Co z Erikiem? – pytam. – Jest ranny?
– Tak myślę – odpowiada Svensson. – Stoję niedaleko miejsca, gdzie to się stało, ale nie chcę podchodzić za blisko. Właśnie go wnoszą do karetki.
Ostatni odcinek pokonuję biegiem i ani razu się nie zatrzymuję, chociaż każdy oddech piecze mnie w płucach jak ogień. Koszula klei mi się do pleców, pot zalewa mi oczy, świat wokół mnie robi się zamazany. Po dotarciu do domu staję za żywopłotem, pochylam się, opieram rękami o kolana i czekam, aż puls mi spadnie. Potem się prostuję, patrzę na dom i widzę, że we wszystkich oknach pali się światło.
Kontroluję oddech i stopniowo wracam do rzeczywistości. Nagle, bez żadnego uprzedzenia, czuję silne kłucie w boku. Szukam jakiegoś oparcia i chwilę później prawie ląduję na żywopłocie. Z dużym trudem powracam do normalnej pozycji. Przez chwilę się zastanawiam, czy nie zacząć trenować, żeby zrzucić kilka kilogramów, ale myśl umyka równie szybko, jak się pojawiła.
Podchodzę do schodów, wyjmuję klucz z doniczki i wkładam go do zamka. Otwieram drzwi i w tej samej chwili nadbiega Annika z telefonem przy uchu. Jest ubrana, ale sweter włożyła na lewą stronę. Ma potargane włosy i mokre od łez policzki.
– Czemu nie odbierasz? – woła do mnie ostrym głosem. – Tyle razy do ciebie dzwoniłam! Erik jest ranny! Miał wypadek i trafił do szpitala.
– Co takiego? – pytam, ocierając czoło rękawem koszuli. – Co się stało?
– Erik! – woła Annika, wpijając się dłońmi w moją rękę. – Erik…
Wchodzę do przedpokoju, zrzucam buty i uwalniam się z jej uchwytu.
– Uspokój się – wołam i chwytam ją za ramiona, żeby móc jej spojrzeć w oczy. – Uspokój się i wszystko mi opowiedz.
Annika kilka razy głęboko oddycha.
– Dzwonił nasz sąsiad, Patrik Svensson. Powiedział, że Erik miał wypadek samochodowy… niedaleko kościoła… zresztą sama nie wiem… Boże! Patrik twierdził, że Erik jest ranny.
Annika pada mi w ramiona, przyciska twarz do mojej piersi i wydaje z siebie dźwięk, który przypomina wycie.
– Chodźmy – mówię. Prowadzę moją żonę do kuchni i zmuszam ją, żeby usiadła przy stole. – Jesteś pewna, że Erik trafił do szpitala?
– Patrik mówił, że przyjechała karetka – odpowiada Annika. Głośno szlocha i nagle wykonuje ruch, jakby chciała wstać. – Musimy tam pojechać.
Zatrzymuję ją i tłumaczę:
– Najpierw zadzwonię i sprawdzę, czy to prawda. Przecież mogli go zawieźć do Lundu albo do innego miasta.
Wyjmuję telefon i szukam w internecie numeru Szpitala Uniwersyteckiego w Malmö. Przesuwam kursor na link i drżącym palcem w niego stukam. Słyszę zapowiedź, że zaraz zostanę połączony z informacją. Na stronie internetowej jest napisane, że infolinia działa całą dobę.
Po kilku chwilach, które trwają wieczność, zgłasza się jakaś kobieta. Opowiadam jej nieskładnie o tym, czego się dowiedziałem, a ona spokojnym tonem zadaje mi różne pytania. Domyślam się, że taka sytuacja jest dla niej rzeczą powszednią, z którą ma do czynienia każdej nocy. Wcale mnie to nie dziwi, bo to przecież szpital. Prosi mnie, żebym chwilę poczekał, a potem słyszę, jak wystukuje coś na klawiaturze komputera.
– Co ona mówi? – pyta Annika.
Nie może już usiedzieć przy stole, wstaje i krąży wokół mnie niespokojnie. Kręcę głową, wskazuję telefon i próbuję jej dać do zrozumienia, że kobieta się nie rozłączyła. W końcu słyszę jej głos. Wysłuchuję tego, co ma do przekazania, dziękuję jej i się rozłączam.
– Erik rzeczywiście tam jest, ale niczego więcej się nie dowiedziałem.
Łóżko, na którym leżę, sunie przez puste korytarze. Po obu stronach widzę brudnobiałe ściany, nad sobą jarzeniówki. Z boku wiszą torebki i kabelki połączone ze stojakiem do kroplówki. Za każdym razem, kiedy hamujemy, żeby skręcić, torebki tańczą we wszystkie strony. Momentami widzę za sobą personel w białych fartuchach, słyszę uspokajający męski głos, ale nie umiem rozróżnić słów.
Przed moimi oczami rozgrywa się ciągle ta sama sytuacja, tyle że za każdym razem wygląda trochę inaczej. Ciekawe, jak wyglądała na początku, zanim się pojawiły jej różne warianty. Przeskakuję z jednego obrazu na drugi, próbuję się cofnąć w czasie, żeby zobaczyć ich pierwotne wersje, ale są niewyraźne i szybko znikają.
Biegnę. Na nogach mam buty z korkami, które dają mi lepsze oparcie w miękkiej trawie. Prawie nad nią frunę, nikt nie zdoła mnie zatrzymać. Piłka tworzy z moimi stopami jedną całość, jestem coraz bliżej bramki przeciwnika.
W pewnej chwili ktoś podstawia mi nogę, ale dzięki zręcznemu dryblingowi udaje mi się wykonać taki balans ciałem, że upadam za linią wyznaczającą szesnaście metrów. Jestem pewien, że sędzia podyktuje karnego.
Nagle trawa zamienia się w asfalt. Biała linia dzieli się na mniejsze kawałki, które w szybkim tempie znikają pod maską samochodu. Nagle słyszę głośny huk i ogłuszający trzask. Mój krzyk miesza się z brzękiem pękającej szyby. Świat wiruje mi przed oczami, widzę eksplozję świateł.
Kiedy przyjeżdża karetka, leżę w wysokiej trawie, a niebo ma niebieskoróżowy kolor i przypomina to, co zostaje na talerzu, kiedy ktoś zje jagody ze śmietaną. Jeden z pielęgniarzy pyta, jak się czuję, a kiedy mówię o bolącym ramieniu, delikatnie je ściska. Ból jest okropny.
Dwie mocne dłonie najpierw oplatają mi głowę, a potem przesuwają się niżej, pod kark. Słyszę, jak lekarka każe pielęgniarzowi wstrzyknąć mi środek przeciwbólowy.
Drzwi karetki się zatrzaskują i docierają do mnie dobiegające z oddali dźwięki syren. Domyślam się, że to policja.
Ktoś umieszcza moją głowę w kołnierzu ortopedycznym, ktoś inny mnie przenosi na dużą deskę, przywiązuje mnie do niej i wnosi do karetki. Zamykam oczy. Wydaje mi się, że policjanci mnie obserwują, jakby czekali, żeby mnie walnąć, kiedy tylko zobaczą, że jestem przytomny.
– Dobrze się czujesz?
Łóżko na kółkach się zatrzymuje i widzę, że to pytanie zadał mi mężczyzna w białym fartuchu. Jest wysoki, muskularny i wygląda na kogoś, kto wyciska na sztandze dwa razy więcej, niż waży.
Nie, nie czuję się dobrze, ale rozumiem, że pyta o kwestie zdrowotne. Akurat pod tym względem jest nieźle. Żyję, ból w ramieniu zelżał, ale denerwują mnie kabelki w nosie.
Łóżko toczy się z dużą prędkością dalej. Zamykam oczy, słyszę turkot kół po podłodze. Po co się tak spieszą? Chwilę później wózek znowu się zatrzymuje. Otwieram oczy i widzę nad sobą jarzeniówkę.
– Musimy prześwietlić kręgosłup – mówi ten umięśniony i kładzie na mojej ręce swoją wielką pięść. – Nie ma powodów do niepokoju. Mamy tu mnóstwo siostrzyczek, które się tobą zaopiekują.
Dopiero w tym momencie sobie uświadamiam, że z moim ciałem niekoniecznie jest wszystko w porządku. Uszy wypełnia mi mój głośny krzyk.
– Moje nogi! – wołam na cały głos. – Nie czuję nóg!
Białe kafelki, zielone ręczniki. Czemu leżę na podłodze w łazience Cissi?
– Pora wstawać!
Moja najlepsza przyjaciółka pochyla się nade mną i spuszcza wodę z umywalki. Ubrana jest w dżinsy, spod rozpiętej bluzy z kapturem wystaje jej piżama z Kubusiem Puchatkiem.
– Od dawna tu leżę? – pytam z trwogą w głosie.
– Mniej więcej od dwóch godzin. Lepiej się czujesz?
Nie mam pojęcia, co odpowiedzieć. Głowa mi pęka, wyschło mi w ustach. Sama nie wiem, co mi jest: mam kaca czy nadal jestem nawalona? A może jedno i drugie? Czy to w ogóle możliwe?
– Pójdę się położyć – mówi Cissi i wyciera ręce. – Poradzisz sobie, prawda?
– Byłaś na dworze?
Cissi zwleka z odpowiedzią, jakby nie usłyszała mojego pytania.
– Porozmawiamy o tym rano – mówi i wychodzi z łazienki.
Chwytam się sedesu i wstaję z podłogi. Czyżby Cissi była w złym humorze? Dlaczego? Nie znam odpowiedzi, ale nie mam sił, żeby za nią iść i spytać. Odwracam się i patrzę w lustro. Cholera! Co to za poczwara? Zaczerwienione oczy, rozmazana mascara, nierówny podkład pełen plam. Myję twarz i wycieram się ręcznikiem dla gości. Nie mogę znaleźć swojej szczoteczki do zębów, ale widzę tubkę pasty. Wyciskam ją na palec, rozcieram na zębach, płuczę usta i wypluwam do umywalki brudną wodę. Marzę o jednym: żeby się położyć do miękkiego łóżka i wyspać za wszystkie czasy. Wychodząc z łazienki, dziękuję losowi, że mama Cissi nocuje dziś u koleżanki, chociaż najbardziej cieszy mnie to, że obie śpimy tutaj, a nie u mnie. Moja mama by oszalała, gdybym wróciła do domu w takim stanie.
Wlekę się do pokoju Cissi, wyjmuję z garderoby zapasową kołdrę i kładę się obok mojej najlepszej przyjaciółki. Po sposobie, w jaki oddycha, poznaję, że jeszcze nie śpi.
– Proszę mnie zawieźć do szpitala – mówię do kierowcy taksówki, która wjeżdża na nasz podjazd. – Na izbę przyjęć.
Mats zawsze siada obok kierowcy, żeby z nim porozmawiać, ale tym razem zajmuje miejsce na tylnej kanapie obok mnie i przez całą drogę milczy. Ja też się nie odzywam, jestem zajęta własnymi myślami. Otrzymaliśmy skąpe informacje o Eriku i nasza wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach. W głowie nadal słyszę głos sąsiada:
– Właśnie go wnoszą do karetki.
To, że Erik trafił do szpitala, nie musi nic znaczyć, ponieważ w czasie wypadku mógł doznać różnych obrażeń, takich jak wewnętrzny krwotok, złamanie którejś z kończyn albo poważny uraz czaszki. Staram się zachować spokój, bo wiem, że w Szwecji mamy wspaniałą opiekę medyczną, a większość obrażeń można wyleczyć. Być może rehabilitacja potrwa długo, ale jeśli ktoś chce w pełni wyzdrowieć, inaczej się nie da.
Wyjmuję z torebki telefon, wchodzę w wyszukiwarkę, wpisuję w nią słowa „Mattias Melin” i czekam na wyświetlenie wyników.
– Kontaktowałaś się z Emily? – pyta Mats.
Wzdrygam się, słysząc to pytanie. Patrzę na niego i odpowiadam:
– Wysłałam do niej esemesa, ale do tej pory się nie odezwała. Chcę też poinformować Mattiasa, że Erik nie zagra w dzisiejszym meczu…
Mats robi taką minę, jakby nie zrozumiał moich słów. Chwilę później oczy mu ciemnieją.
– Kobieto, do cholery – syczy przez zęby. – Jest środek nocy, a ja jeszcze raz powtórzę: pieprzyć te mecze.
Wkładam telefon do torebki, bo widzę, że rozmowa o meczu nie jest w tym momencie najlepszym pomysłem. Świadomość faktu, że mogę nigdy więcej nie zobaczyć Erika na boisku, ucina dalsze spekulacje, odsuwa rozważania o tym, co dla mnie jest nie do pomyślenia.
Mats patrzy w ciemność za oknem, a ja opieram się o skórzane oparcie i obserwuję widoczne za oknami Malmö. Prawie bezszelestnie przejeżdżamy przez Rosengård, Annelund i Nobeltorget. Ulice są w większości puste, tylko na przystankach autobusowych przy Amiralsgatan kręcą się jacyś ludzie.
Jedna myśl nie daje mi spokoju.
– Dokąd on w ogóle jechał? – pytam, a gdy nie dostaję odpowiedzi, podnoszę głos: – Po co wsiadał do samochodu w środku nocy? Przecież do Hampusa pojechał rowerem.
– Nie mam pojęcia – odpowiada Mats, który nadal siedzi odwrócony tyłem do mnie. – Może wybierał się na następną imprezę?
– W samochodzie był sam. Do kogo należał wóz?
– Nie umiem ci na to odpowiedzieć – mówi Mats. Odwraca się i patrzy na mnie zmęczonym wzrokiem. – Wiem tyle co ty.
Kiedy kilka minut później taksówka wjeżdża w Jan Waldemströms gata i mija oddział ginekologiczny, oczy zachodzą mi łzami i muszę zakryć usta dłonią, żeby nie zacząć krzyczeć.
To tam przyszedł na świat mój ukochany syn.
Gramolę się z taksówki i patrzę w letnie, rozgwieżdżone niebo. Grupka studentów w identycznych czapkach przechodzi przez tereny szpitalne. Słyszę ich radosne głosy i oczy znowu zachodzą mi łzami. Zaledwie dwa dni temu Erik świętował w ogrodzie naszego domu zdaną maturę. Przez cały wieczór chodził uśmiechnięty, rozmawiał ze swoimi gośćmi i grzecznie odpowiadał na pytania dotyczące swojej przyszłości. Czuję coraz silniejsze dławienie w gardle.
Mats płaci kierowcy i dołącza do mnie przy wejściu. Szukam w torebce chusteczki do nosa i głęboko oddycham. Musimy być silni. Dla Erika.
Kobieta w białym fartuchu i drewniakach prowadzi nas długim korytarzem. Od rozmowy ze Svenssonem czuję się, jakbym przebywała w nierealnym świecie. Wrażenie potęguje się z każdą minutą. Wygląda to tak, jakbym na wszystko patrzyła z zewnątrz, jakby przerażeni tym, co się stało, idący szpitalnym korytarzem rodzice nie byli państwem Brandt, tylko aktorami z hollywoodzkiego dramatu. Modlę się w myślach o szczęśliwe zakończenie, filmowy happy end: powiewające flagi, rzewne dźwięki sekcji smyczków i łzy radości. Wchodzimy do zimnej poczekalni i czekamy, ale nie widzimy flag i nie słyszymy skrzypiec. W końcu wychodzi do nas lekarz i zaprasza nas do gabinetu.
– Rozumiem, że państwo się niepokoją, ale na razie nie umiem udzielić szczegółowych informacji dotyczących samego wypadku – mówi i przesuwa myszką po blacie biurka, żeby wybudzić komputer. – Wiem tylko tyle, że samochód wpadł na latarnię. Kiedy przyjechała karetka, Erik leżał na ziemi. Lewy bark wyskoczył mu ze stawu i miał głębokie rozcięcie nad okiem. Załoga karetki podejrzewała, że mogło dojść do złamania kręgosłupa. Zaraz będziemy go operować.
Cisną mi się do głowy setki pytań, ale żadnego z nich nie jestem w stanie sformułować.
– Zrobiliśmy mu rentgen – kontynuuje lekarz i wskazuje coś na ekranie komputera. – Na zdjęciu widać wyraźne pęknięcie. A tutaj doszło do wewnętrznego krwawienia – dodaje, wyświetlając kolejne zdjęcie.
Nie znam się na tym i nie wiem, co widzę. Czy to kręgosłup? Na obu zdjęciach? Świat się wali na moich oczach, muszę chwycić oparcie fotela.
– Co to dla niego znaczy? – pyta niepewnym głosem Mats.
– W tej chwili trudno mi postawić jasną diagnozę, ale chirurg, która będzie operowała Erika, jest wybitnym fachowcem – odpowiada lekarz, drapiąc się po brodzie. – Uczyni wszystko, żeby zminimalizować skutki obrażeń. Pozytywne w tym nieszczęściu jest to, że z głową Erika wszystko jest w porządku. Kiedy go tu przywieźli, był przytomny i normalnie mówił.
– Dzięki Bogu – mówi cicho Mats.
– A co z nogami? – pytam, patrząc na identyfikator. Mężczyzna nazywa się Younis Abdul Zarah. – Czy Erik będzie chodził i biegał?
W tym momencie dzwoni telefon. Lekarz zrywa się z krzesła.
– Jeśli państwo chcą, proszę na mnie poczekać – mówi. Przed wyjściem wskazuje korytarz i dodaje: – Na prawo od poczekalni jest automat do kawy.
Ale my nie chcemy kawy. Dostałam dreszczy i trzęsę się z zimna, chwilę później oblewam się potem, jakby dopadła mnie grypa. Muszę sobie znaleźć jakieś zajęcie, żeby oszukać ręce i nogi.
Nadal czuję się tak, jakbym utknęła w jakimś nierzeczywistym świecie. Kilka godzin temu Erik wsiadł na rower i wyjechał z domu. Był odświętnie ubrany i tryskał radością. Dzisiaj po południu miał zagrać mecz w okręgówce. Jutro Zielone Świątki, święto Zesłania Ducha Świętego.
Idę korytarzem do miejsca, w którym łączy się on z drugim. Na długim stole widzę automat do kawy, kartonowe kubki i małe zielone opakowania z mleczkiem. Przy stole siedzą Gittan i Krister.
Oglądam ściany poczekalni, zdesperowany szukam jakiegoś punktu, na którym mógłbym zatrzymać wzrok. Niestety, nie ma tu obrazków ani plakatów anatomicznych, jest tylko niezmierzony ocean wylanej na ściany białej farby. Do szaleństwa doprowadza mnie monotonny dźwięk przypominający tykanie zegara. Dopiero po chwili widzę, że to ja stukam prawym butem o podłogę. Kładę dłoń na kolanie i naciskam nogę, żeby przestać.
Dźwięk cichnie, ale chwilę później słyszę szybkie kroki na korytarzu i ktoś się zatrzymuje przed wejściem do sali. Przez szparę w lekko uchylonych drzwiach słyszę rozmowę dwóch mężczyzn. Witają się ze sobą i zaczynają rozmawiać o wypadku. Z ich słów wnioskuję, że chodzi o ten z Erikiem. Po głosie poznaję, że jednym z nich jest lekarz, który niedawno z nami rozmawiał.
– Całe szczęście, że ktoś ich tam znalazł – mówi. – Obaj byli w tak złym stanie, że nie mogliby zadzwonić po pomoc.
– Wygląda na to, że leżeli tam przez pewien czas – odpowiada drugi mężczyzna. – Rokowania byłyby lepsze, gdyby trafili do nas wcześniej.
Nagle dostaję mdłości. Rozglądam się po poczekalni, szukając miejsca, w którym mógłbym zwymiotować, i widzę stojący w rogu sali kosz na śmieci. Z drugiego końca korytarza dobiegają nowe głosy, które brzmią znajomo. Udaje mi się zapanować nad odruchem wymiotnym, wkładam do ust kawałek snusu i wstaję z krzesła.