Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowsza książka autorki „Śpij, dziecinko, śpij”, zdobywczyni głównej nagrody w plebiscycie Książka Roku Lubimyczytać 2022, w kategorii horroru.
Barbara Trzebińska jest wybitnym lekarzem transplantologiem. Po wieloletnich walkach udaje jej się odzyskać rodzinny majątek w Jaraczewie. Remontuje dworek i spędza w nim każdą wolną chwilę. Zaprzyjaźnia się z siedmioletnim miejscowym chłopcem, Mareczkiem Jaczyńskim.
Wkrótce, chłopiec ginie bez wieści, a poszukiwania nic nie dają. Barbara zostaje pilnie wezwana do kliniki w Warszawie. Dowiaduje się też, że załapała się na grant medyczny w Stanach. Nie zastanawia się długo i podejmuje decyzję o wyjeździe. Do Jaraczewa wraca po pięciu latach z
dwunastoletnim chłopcem. Twierdzi, że Karol jest jej adoptowanym synem. Powrót Barbary wzbudza niepokój w matce Mareczka. Andżelika Jaczyńska nigdy nie zapomniała o zaginionym dziecku.
Czy Karol jest synem Andżeliki? Jak daleko posunie się matka, żeby odzyskać dziecko?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
Szare, brudne mury starego dworku wyglądały na znacznie starsze i bardziej zniszczone niż na zdjęciach, które pokazał jej adwokat. Wiedziała, że rodzice od dawna walczyli o odzyskanie majątku, który przez pokolenia należał do rodziny Chytrowskich, z których się wywodziła. Dopiero po śmierci ojca dostała wszystkie dokumenty. Uznała, że skoro taka była jego wola, to musi sprawę doprowadzić do końca, co wcale nie było łatwe, a ojcu odebrało każdą radość życia. Sam zdołał zgromadzić setki dokumentów świadczących o tym, że zostali pozbawieni majątku bezprawnie, poprzez różne zrządzenia losu i historii. Babka Eleonora Chytrowska przez długie lata po wojnie mieszkała w dworku, co było ewenementem, ponieważ w tamtych czasach obowiązywał nakaz, aby dawni właściciele mieszkali co najmniej pięćdziesiąt metrów od posiadłości, które im odebrano na mocy ustawy wywłaszczeniowej. Ojciec Barbary często wspominał, że babka mogła tam przebywać, ponieważ jeden z jej dawnych poddanych, piastujący w powojennej rzeczywistości wysokie stanowisko, z którego zdaniem wszyscy się liczyli, umiał pominąć niektóre przepisy. A wspomnieniem, które zawsze wywoływało salwy śmiechu, było to, jak mały Tadzio miał zawieźć babce jajka przed Wielkanocą. W autobusie dojeżdżającym do Jaraczewa był taki tłok, że dwunastolatek położył koszyk z jajkami na górną półkę, nie zastanawiając się, czy tam będzie bezpieczny. Gdy kierowca zahamował zbyt gwałtownie, koszyk przechylił się, pozwalając, aby cała jego zawartość rozbiła się na głowie chłopaka. Tym oto sposobem, zamiast święconki, była jedna wielka jajecznica, a wokół Tadzia natychmiast zrobiło się wystarczająco dużo miejsca.
Barbara Trzebińska uśmiechnęła się na to wspomnienie swojego ojca, ale zaraz z rozpaczą przyglądała się podupadłej budowli, która czasy świetności miała już dawno za sobą. Tu i ówdzie tynk sypał się ze ścian, okna ledwo się trzymały, kilka szyb było wybitych.
— Ostatnich lokatorów udało się eksmitować kilka dni temu — wyjaśnił towarzyszący jej mężczyzna.
— Mieli dokąd pójść?
— Ach… — Machnął ręką, jakby to nie był najważniejszy problem. — Nie ma o czym mówić. Miasto zapewniło im jakieś lokum. Oczywiście nie obyło się bez awantur, bo mieszkali tu od zawsze. To taka popegeerowska rodzina. Po wojnie majątki ziemskie przekształcili w pegeery i robotników zasiedlili w dworkach, a po likwidacji gospodarstw państwowych wszyscy zostali bez pracy. Bezrobotni alkoholicy — dodał z lekką pogardą. — Nigdy nie mieli co do gara włożyć i jak dzieci nakarmić, ale na butelkę zawsze się znalazło. Chce pani zajrzeć do środka?
— Tak — odparła, niezbyt zadowolona z lekceważącego tonu, jakim mówił adwokat o byłych lokatorach.
— To nie wygląda dobrze — ostrzegł. — Nikt sobie głowy nie zawracał remontem.
Miał rację. Wszystko wewnątrz świadczyło o tym, że mury pamiętały czasy ostatniej wojny. Tynk nie trzymał się ścian, a w pokojach stara, odpadająca tapeta zabezpieczona była taśmą klejącą lub po prostu przybita gwoździami, gdyż taśma i tak nie trzymała ciężkich przedwojennych tapet. Tu i ówdzie stało kilka zniszczonych mebli, które nadawały się tylko do spalenia. Reszta zdążyła zmienić właściciela, a co cenniejsze okazy zapewne zaginęły, nim wprowadzili się tu robotnicy.
— Remont będzie kosztował majątek — ocenił adwokat.
— Tak — przytaknęła. — Ten dom to było największe marzenie mojego ojca. — W jej głosie nie było odrobiny entuzjazmu.
— Zamierza pani tu mieszkać?
— Cóż… Może będę tu spędzała wakacje. Okolica jest piękna, cisza, spokój. Na co dzień miałabym zbyt daleko do pracy, ale urlop to dobry pomysł.
— Zawsze można wyremontować i sprzedać. Za tę ruinę nie dostanie pani dużo, ale jakby trochę ogarnąć, to cenę można podbić.
— Nie zamierzam sprzedawać dworku. Mój tato byłby dumny z jego odzyskania. Obiecał swojemu ojcu, a mojemu dziadkowi, że doprowadzi sprawę do końca, i dotrzymał słowa. Żałuję tylko, że nie może tego zobaczyć.
* * *
Barbara Trzebińska należała do tych osób, które doskonale wiedzą, czego chcą od życia, i potrafią tak pokierować swoją karierą, żeby zdobyć wszystko, po co sięgają. Była też jedynym dzieckiem swoich rodziców i to na niej ciążył obowiązek odzyskania starego rodzinnego dworku. Na co dzień energiczna, zdecydowana, już na pierwszy rzut oka każdy oceniał ją jako kobietę sukcesu. Miała brązowe włosy, ścięte i uczesane w klasycznego boba, z dłuższą, lekko falowaną grzywką, która otulała szczupłą twarz. Piwne oczy podkreślały jej wyjątkową urodę, którą odziedziczyła po matce.
Wróciła do dworku w Jaraczewie po kilku tygodniach, by zatrudnić ekipę remontową. Obiecali skończyć prace w cztery miesiące i rzeczywiście — gdy pojawiła się po raz kolejny w połowie maja, nie poznała dworku, którego była dziedziczką. Nie spodziewała się aż takiego efektu. Szef oczywiście narzekał, jak wcześniej w każdej rozmowie telefonicznej, że musi toczyć ciągłe batalie z konserwatorem zabytków, który decydował o wszystkim, począwszy od rozmiaru i podziału okien, a skończywszy na kolorze elewacji zewnętrznej.
— Wewnątrz kończymy jeszcze kilka pokoi, pozostanie je umeblować, no i doradzałbym zatrudnić projektanta zieleni. Ta okolica zasługuje na piękną oprawę. — Właściciel firmy remontowej Jacek Pyszniak oprowadzał Barbarę po posiadłości. — Dwa pokoje zajmują moi ludzie, ale gdy skończymy prace, wszystko po sobie posprzątają. Jak zrozumiałem, nie chce pani tu mieszkać?
— Nie chciałam. — Basia z podziwem patrzyła na nową fasadę dworku, który przyciągał wzrok.
— Szkoda, by stał pusty. Może zrobić tu hotel? — Podsunął pomysł. — Chociaż nie. Byłaby konieczność zrobienia toalety w każdym pokoju, a my kończymy remont.
— Nie, nie chcę tu hotelu. Nie miałabym czasu się nim zajmować.
— Pani pokoje są już gotowe. — Mężczyzna wskazał dłonią, zapraszając ją do środka.
— Co to za dzieci? — Spojrzała na bawiącą się na placu za budynkiem gromadkę.
— To dzieciaki z pobliskich domów. Zawsze tu przychodzą, niezależnie od tego, ile razy dziennie je wyganiamy. Jak tylko skończymy remont domu, postawimy ogrodzenie, to nie będzie z nimi problemu.
— Zaraz do pana przyjdę. — Barbara ruszyła w stronę dzieci, które gdy tylko ją zobaczyły, natychmiast uciekły, poza jednym chłopcem.
— Gdzie twoi koledzy? — zapytała kilkulatka najweselszym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć.
— Zwiali, tchórze. — Wzruszył ramionami, rysując kijem bez sensu na udeptanej ścieżce.
— A ty się nie boisz?
Spojrzał na nią zaskoczony, oczekując, że za moment zacznie krzyczeć, żeby się go pozbyć.
— Jestem Barbara, Basia. — Wyciągnęła do niego rękę.
— Marek. — Wtarł dłoń w spodnie i podał kobiecie. — Pani będzie tu mieszkać?
Barbara spojrzała na dworek, który i z tej strony prezentował się okazale i dumnie.
— Chyba tak. Na pewno przez jakiś czas. A ty gdzie mieszkasz?
Chłopak wskazał ręką, wyciągając palec w kierunku zabudowań ciągnących się wzdłuż drogi.
— Tata jest teraz na polu, a mama zajmuje się siostrą, która jest ciągle chora.
— A dlaczego nie jesteś w szkole? Jeszcze nie ma wakacji, prawda?
— Już byłem. — Sięgnął po plecak leżący w trawie. — Pani się gniewa, że tu jestem? — Wciąż patrzył na nią spode łba, oczekując, że za chwilę go wygoni.
— Dlaczego miałabym się gniewać?
— Bo ten pan, z którym pani przyszła, zawsze nas wyzywa, że tu przychodzimy. Ale jak go nie ma, to inni panowie są mili. Jeden nawet czasami cukierki nam daje.
— Wiesz co, umówmy się, że teraz pójdę z tym panem, on pokaże mi dom, a później może do mnie wpadniesz, co? Na herbatkę i jakieś dobre ciastko?
— Z czekoladą? — spytał, zadzierając nosa. Mina chłopca wprawiła Barbarę w jeszcze lepszy humor.
— Dobrze, będzie z czekoladą. — Podała mu dłoń na zgodę i chłopiec pobiegł w stronę domu, pokazując Pyszniakowi język.
— Wesoły chłopak. — Basia wróciła do czekającego na nią mężczyzny.
— To miejscowy łobuz, jeszcze pani zobaczy, że będą z nim kłopoty.
Nie przyjęła tych słów za prorocze. Polubiła chłopca i miała nadzieję, że zapewni jej towarzystwo.
Pokoje wyglądały przepięknie. Barbara za każdym razem popadała w „ochy” i „achy”, widząc, jakich cudów dokonała ekipa Jacka Pyszniaka. Miała tylko kilka starych rodzinnych fotografii i na ich podstawie architekt przygotował plan remontu. Widziała wcześniej komputerową prezentację poszczególnych pomieszczeń, ale nie równało się to z tym, co mogła teraz oglądać na żywo. Trzy pokoje w jej prywatnej części mieszkalnej zostały nawet umeblowane starymi, pięknie rzeźbionymi sofami i komodami, które idealnie pasowały do sztukaterii ozdabiającej każdą ścianę.
— Skąd pan wyczarował te stare meble? — Przesuwała dłonią po idealnie gładkiej tkaninie, którą były obite krzesła.
— Szczerze mówiąc, tutejsi ludzie mi podpowiedzieli, gdzie je znajdę — odparł z dumą Pyszniak. — Całkiem niedaleko jest taka mała miejscowość Czacz. Dostanie tam pani wszystko, czego dusza zapragnie, i to w dość dobrym stanie. A tu w Jaraczewie jest tapicer. Podjął się zadania i myślę, że efekt jest świetny.
— O, tak. Chciałabym większość pokoi urządzić w takim stylu, ale nie zapominajmy też o postępie. Mam nadzieję, że internet będę tu miała.
— Nie będzie z tym problemu. Rok temu INEA pociągnęła światłowód. Wystarczy się podpiąć.
— Wspaniale! — Klasnęła z radości w dłonie. — Sądzę, że jak jeszcze dopieścimy ogród, będzie to najpiękniejsze miejsce w miasteczku.
— Myślę, że najpiękniejsze w całej okolicy. O ile dzieciaki niczego nie zniszczą.
— Coś pan nie lubi tutejszych dzieci — zauważyła Barbara.
— Bo to łobuzy, niczego nie szanują.
Barbara uśmiechnęła się tylko na tę uwagę. Dobrze wiedziała, że mężczyzna ma swoją liczną rodzinę i nigdy nie pozwoliłby skrzywdzić żadnego dziecka.
* * *
Żałowała, że nie mogła zostać dłużej. Weekend minął szybciej, niż myślała. Właściwie przyjeżdżając do Jaraczewa, miała nadzieję, że się nie zanudzi na śmierć. Była przyzwyczajona do zgiełku, nerwów, podejmowania błyskawicznych decyzji, szybszego tempa życia, a tu obowiązywały inne reguły. Tu świat zwalniał, wyciszał się i pozwalał odetchnąć. Zadbała o to, żeby wizyty rezolutnego Marka nie niepokoiły rodziców chłopca, Andżeliki i Rafała Jaczyńskich, których polubiła od pierwszej chwili. Oboje prowadzili gospodarstwo, które on odziedziczył po rodzicach. Nie było im łatwo, ale też nie narzekali. Czasami tylko Andżelika żartem rzucała, że powinna prowadzić ciekawsze życie, niczym „Markiza Angelika”, na której cześć dostała imię. Tylko jakiś pech lub błąd urzędniczki sprawił, że jej imię było pisane po polsku.
— Jestem takim reliktem tamtych czasów. Tato nie zwrócił na to uwagi, a gdy mama chciała interweniować, okazało się, że to nie jest łatwe. Albo urzędniczki ją po prostu zbyły — wyjaśniła swoje polskie imię nawiązujące do pięknej Angeliki, wzdychając przy tym ciężko.
Całe otoczenie Jaraczewa wprawiało Barbarę w dobry nastrój i miała ochotę zapomnieć o swoim dotychczasowym życiu, ale nie mogła. W poniedziałek tuż przed świtem wyjechała więc do Warszawy. Wcześniej nie wyobrażała sobie pozostawienia pracy i swoich pacjentów bez opieki i jej obecności, a teraz to wszystko nie miało już takiego znaczenia. Tęskniła do starego dworku w Wielkopolsce. Tęskniła za tym chłopcem, który skradł jej serce. Przyrzekła sobie, że nie będzie mieć dzieci, ale Marek zawładnął jej myślami na dobre.
Po szybkim prysznicu miała jeszcze czas na kawę. Powinna być w szpitalu o siódmej, niemal godzinę mogła wykorzystać tylko dla siebie. Wysunęła szufladę biurka, w której trzymała fotografie. Rzadko je oglądała, bo zawsze wywoływały w niej ogromny ból. Rozgarnęła zdjęcia i wybrała jedno. Czule gładziła je palcami, jakby chciała dotknąć nie tylko wspomnień, ale też dziecka, które jest na zdjęciu.
— Miałbyś tyle lat co on… — wyszeptała i przytuliła fotografię do piersi. Siedziała tak chwilę, pozwalając łzom płynąć. Już dawno ukoiła ten ból, a teraz ponownie się pojawił, jak złowieszcza szpila przekłuwając jej zbolałe serce.
Wsunęła zdjęcia do szuflady. Musiała być silna. Codziennie podejmowała decyzje, które mogły zaważyć na życiu jej pacjentów. Codziennie walczyła z czasem, który nie zawsze okazywał się łaskawy dla chorych. Wielu z nich nie potrafiła uratować, bo cud, którego dokonywała, był obciążony śmiercią innego człowieka.
Dźwięk telefonu wyrwał ją z nostalgicznych myśli.
— Pani doktor, już pani wróciła? — Usłyszała w słuchawce głos swojej asystentki. — Mamy wątrobę dla Marii. Przywiozą ją za półtorej godziny.
— Wspaniale, jadę — odparła i nie zastanawiając się już nad niczym, pośpieszyła do kliniki.
Barbara przyjeżdżała do dworku, gdy tylko mogła, ale obowiązki nie pozwalały na zbyt częste wizyty. Musiała zatrudnić więc kogoś, kto by doglądał wszystkiego i dbał o ogród, który powoli stawał się coraz piękniejszy. Zdziwiła się, gdy zgłosił się na to stanowisko jeden z pracowników firmy remontowej, Tomasz Mamczur. Początkowo jego szef nie chciał o tym słyszeć, bo tracił dobrego fachowca, na dodatek takiego, który nie narzekał na długoterminowe wyjazdy, bo był kawalerem. Ostatecznie jednak Pyszniak zgodził się, wiedząc, że mężczyzna mieszka kątem u rodziny i nie ma swojego miejsca na ziemi.
— Zostawiam pani fachowca, który o wszystko będzie umiał zadbać — zaznaczył dobitnie w rozmowie w Barbarą. — Mam nadzieję, że znajdzie tu swój dom.
Doktor Trzebińska nie zastanawiała się nad kandydaturą, zwłaszcza kiedy dowiedziała się od Mareczka, że bardzo lubi tego pana. Mamczur był zawsze miły dla dzieci i nie wyganiał ich z posiadłości.
Mężczyzna zamieszkał więc obok dworku, w oficynie, otrzymując do dyspozycji dwa pokoje z kuchnią. Barbara nie miała powodu, żeby narzekać, choć niewiele o nim wiedziała, a Mamczur sam nie chciał zbyt dużo mówić. Obawiała się tylko, żeby nie sięgał do kieliszka, bo rozrywek w małym miasteczku nie było wiele.
— Nie zamierzam tego robić, wtedy budzą się najgorsze demony. Na trzeźwo umiem je kontrolować — zapewnił i nie chciała już wnikać, co miał na myśli.
— Panie Tomaszu, dostanie pan pensję, która mam nadzieję pana zadowoli, plus dodatek na bieżące sprawy, jakieś remonty. Większe wydatki musi pan ze mną uzgadniać.
— Oczywiście. Będę zbierał wszystkie rachunki — zapewnił.
— Wspaniale. Wobec tego zajmie się pan ogrodem. Powoli, bez pośpiechu, żebym nie zbankrutowała zbyt szybko — zażartowała, choć rzadko to robiła. Zazwyczaj była poważną panią doktor. Tak poważną, że właściwie nie miała swojego prywatnego życia. Któregoś dnia zdarzyło się nawet, że chwilę po tym, jak przyjechała do dworku, dostała telefon, że musi zjawić się w klinice we Wrocławiu, by przeprowadzić kolejną operację. Ona jednak przyzwyczaiła się do takiego życia i nigdy nie narzekała. Podróże z kliniki do kliniki były niemal codziennością. Stawała się legendą transplantologii i zawsze, gdy w grę wchodził ryzykowny przeszczep, była wzywana na pomoc.
* * *
Tego dnia siedziała w drewnianej altance niedaleko stawu, którą w ciągu minionego lata zbudował Tomasz Mamczur. Musiała przyznać, że dbał o jej dworek jak o własny, i miała nadzieję, że tak pozostanie, zwłaszcza że sama nie mogła codziennie doglądać posiadłości.
— Panie Tomaszu, zdecydowałam, że dostanie pan większą pulę pieniędzy. Będzie pan korzystał z konta, na które co miesiąc będę przelewać kwotę przeznaczoną na opiekę i niezbędne naprawy…
— Nie trzeba! — przerwał jej Mamczur. — Dobrze jest, jak jest.
— Nie, nie. Ja wiem, że czasami pan czeka kilka dni na moją decyzję, a ja nie mam czasu nawet zadzwonić. Wystarczy, że jak dotąd będzie się pan rozliczał z wydanych pieniędzy. Po powrocie do Warszawy zlecę wszystko prawnikowi. Jestem bardzo zadowolona z pana pracy — zapewniła.
Tomasz postawił w altance jabłka w wiklinowym koszyczku, które kusiły swoim zapachem. Barbara czekała na Marka, który miał się pojawić na popołudniową herbatkę i ciasteczka z czekoladą. Tym razem miała też dla niego prezent. Wakacje minęły tak szybko, a chłopiec z dumą powtarzał, że idzie już do drugiej klasy. Najpierw poprosiła Tomasza, żeby sprytnie podpytał malca, o czym marzy, a potem kupiła nowy plecak z całym wyposażeniem.
Marek pojawił się przed czasem. Pędził na swoim rowerku, przystanął na chwilę, pomachał do Barbary i zawołał, że wróci, jak tylko zawiezie ojcu dwie butelki wody, o które prosił. A potem nakręcił szybko i zniknął, kierując się na pole, gdzie pracował jego tato.
Barbara czekała, czytając w cieniu altanki, ale powarkiwanie kosiarki zaczęło ją drażnić do tego stopnia, że przeniosła się do dworku, prosząc Tomasza, żeby zawołał ją, gdy pojawi się Marek.
Przeglądając periodyki medyczne, nie zauważyła mijającego czasu. Zaczynało już robić się szarawo, gdy usłyszała podniesione głosy dochodzące z podwórka.
— Jak to nie ma go tutaj? — Andżelika Jaczyńska była naprawdę zaskoczona. — Przecież przesiaduje w dworku niemal bez przerwy. A jak przyjeżdża pani Barbara, to już świata nie widzi poza nią, a pan mi mówi, że jego tu nie ma? To gdzie jest? — krzyczała coraz bardziej wzburzona.
— Pani Andżeliko, o co chodzi? — Barbara wyszła, słysząc poirytowanie sąsiadki.
— O mojego syna! Jest u pani? — Kobieta nie przestawała mówić bardzo głośno.
— Nie. Czekałam na niego, ale się nie pojawił. Panie Tomaszu, czy pan go widział? — zapytała swojego pracownika.
— Nie — odparł krótko i natychmiast zabrał się do sprzątania resztek po koszeniu trawy na rozległym podwórzu okalającym cały dworek.
— Wpadł na chwilę, przed szesnastą. Jechał rowerkiem do swojego taty na pole — wyjaśniła Barbara. — Czekałam na niego…
— Dzwoniłam do męża, wcale u niego się nie pojawił. Byłam pewna, że siedzi u pani tak długo.
— Nie… — Barbara zastanawiała się chwilę. — Może gdzieś pojechał. Przecież lubi jeździć po okolicy. — Chciała nieco uspokoić zdenerwowaną sąsiadkę, ale ta nie dawała za wygraną.
— Naprawdę nie ma go u pani? — Do Andżeliki nie docierały żadne słowa. Była przekonana, że jej syn jest w dworku. — Muszę zobaczyć. — Ruszyła do drzwi wejściowych.
— Pani Andżeliko! — Basia stanowczo zatrzymała kobietę. — Marka nie ma u mnie. Nie okłamałabym pani. — Spojrzała w jej oczy, w których czaił się strach. Jakby serce matki podpowiadało najgorszy scenariusz i za nic nie chciała przyjąć innego wyjaśnienia. — Pomogę go szukać. Może zaraz pojawi się w domu? Panie Tomaszu, proszę zawiadomić jak najwięcej ludzi — zwróciła się do swojego pracownika, chcąc w ten sposób uspokoić Andżelikę. — Niech przyjdą do domu państwa Jaczyńskich, a ja pójdę z panią — wydała polecenia i ruszyła czym prędzej wraz z Andżeliką w stronę jej domu. Próbowała dowiedzieć się czegoś więcej, ale zdenerwowana matka w kółko powtarzała, że Marek śpieszył się do dworku.
Tuż przed kobietami na podwórko domu Jaczyńskich zajechał traktorem ojciec Mareczka. Nie należał do przesadnie postawnych mężczyzn, ale ciążka praca sprawiła, że jego mięśnie były wyraźnie zarysowane. Wyskoczył z maszyny i przetarł twarz nieco zabrudzoną chustką, którą wsunął do kieszeni spodni.
— Nigdzie go nie widziałeś? — Andżelika cała dygotała z nerwów.
— Nie — zaprzeczył krótko i podszedł do kranu, który był wyprowadzony na podwórko. Odkręcił kurek i przetarł twarz zimną wodą, przeciągając dłońmi po włosach. Chciał ukryć drżenie rąk, żeby nie denerwować żony. Zawsze starał się rozwiązywać każdy problem, ale tym razem nie miał pomysłu, co robić.
— A w domu? Może wrócił? — podpowiedziała Barbara.
— Nie ma go! — zawołała siostra Andżeliki, która opiekowała się przez chwilę jej córką.
— O Boże! Co teraz? Miał wrócić dwie godziny temu, zabroniłam mu siedzieć u pani tak długo. Gdzie on jest?
— Spokojnie. — Lekarka starała się zapanować nad coraz bardziej nerwową sytuacją. Na podwórku zaczęli gromadzić się ludzie zaalarmowani przez Tomasza. Barbara zawiadomiła też policję o zaginięciu chłopca. W tym czasie sąsiedzi zaczęli sprawdzać całe obejście i stodołę. Dziecka nie było. — Słuchajcie! — zawołała Trzebińska do ludzi, których wciąż przybywało. — Robi się coraz ciemniej, więc będą nam potrzebne latarki, jeśli macie w domach, to przynieście. Policja zjawi się niebawem. Andżeliko, musisz zostać w domu, na wypadek gdyby Marek się pojawił. Zadzwonisz wtedy do swojego męża albo do mnie.
— Nie mam numeru… — odparła, trzymając w drżącej dłoni starą komórkę.
— Daj, zapiszę ci. — Lekarka wstukała szybko numer — Dasz sobie radę? Gdyby Marek się pojawił, masz dzwonić, rozumiesz?
— Tak. — Jaczyńska dygotała na całym ciele z nerwów, których nie umiała już opanować, a jej oczy wypełniały się łzami.
— Nie wiem, gdzie mamy go szukać — przyznała Barbara. — Marek miał jechać do swojego taty na pole, więc trzeba przeszukać tę drogę, łącznie z rowami i zaroślami. Ale on może być gdziekolwiek… — Znała skłonności chłopca do zwiedzania całej miejscowości i znikania na długie godziny.
— Myślę, że powinniśmy przeszukać też park, zwłaszcza teren nad stawem — podpowiedział jeden z mężczyzn.
— Bardzo dobry pomysł — przyznała. — Dziesięciu ludzi pójdzie z panem Rafałem Jaczyńskim, przeszukacie teren drogi prowadzącej na pole. Musimy się jakoś podzielić i przeszukać cały park.
— On też lubił się bawić w parku, ale i w dworku — podpowiedziała siostra Andżeliki.
— Zajmę się tym z panem Tomaszem — obiecała. — Może jeszcze ktoś nas wesprze?
Podzielili się na grupy i wszyscy wyruszyli w wyznaczonych kierunkach, nawołując zaginionego chłopca. Barbara przetrząsnęła cały dworek, uznając, że dzieciak mógł się zakraść niepostrzeżenie i może zasnął w jakimś kącie, ale nigdzie go nie było. Siedziała na schodach, patrząc w mrok nocy i nasłuchując nawoływania ludzi.
— Marek! Maaarek! — Echo niosło po okolicy.
Czarne myśli zaczynały przetaczać się przez jej głowę. Już raz to przeżyła. Już kiedyś straciła dziecko, więc doskonale wiedziała, co czuje jego matka.
Światła nadjeżdżającego samochodu rozświetliły mrok. Zapaliły się też lampy reagujące na ruch.
— Pani Barbara Trzebińska? — zapytał policjant wysiadający z samochodu. — Komisarz Antoni Dąbrowski — przedstawił się. — Byliśmy już u matki chłopca, ale skierowała nas do pani.
— Niestety, nie znalazłam go — odparła ze smutkiem. — Jeszcze mój pracownik i dwóch mężczyzn przeszukuje pozostałe pomieszczenia, ale nigdzie nie ma po nim śladu.
— Matka chłopca mówiła, że wybierał się do pani.
— Marek przyjechał na chwilę na swoim rowerku. Powiedział, że musi zawieźć butelki z wodą swojemu ojcu na pole i wróci szybko — powtórzyła po raz kolejny swoją wersję wydarzeń.
— I więcej się nie pojawił?
— Niestety, nie. — Potarła skronie. — Nie mam pojęcia, gdzie go szukać. Poza tym zrobiło się ciemno…
— Tak… — Rozważał słowa lekarki. — Czy mogę wejść sprawdzić w dworku?
— Nie ma takiej potrzeby. Szukałam z panem Tomaszem. Chłopca nie ma u mnie.
— Pani Jaczyńska sugeruje, że traktowała go pani jak syna, więc…
— Słucham?! — Barbara poczuła wzbierającą złość. — Więc co?
— Chciałbym sprawdzić, czy nie przetrzymuje pani małoletniego.
— Czy nie przetrzymuję? — powtórzyła zirytowana. — Jak może pan coś takiego sugerować?
— Matka chłopca twierdzi, że może być u pani. Jeśli pani pozwoli… — Ruszył w kierunku drzwi wejściowych, ale właścicielka natychmiast zastąpiła mu drogę.
— Marka nie ma u mnie! — powiedziała dobitnie.
— Wolałbym się sam o tym przekonać. — Policjant również nie zamierzał ustąpić.
— Ma pan nakaz? Bez tego nie wpuszczę pana do mojego domu.
— Myślałem, że jakoś się dogadamy, żeby szybko rozwiać wątpliwości — stwierdził Dąbrowski, jednocześnie przyglądając się dokładnie stojącej przed nim kobiecie. Nigdy dotąd nie spotkał się z takim oporem, jaki ona stawiała. Nie potrzebował dokumentów czy nakazów, gdy chciał coś sprawdzić. Sam mundur dawał mu uprawnienia i odpowiedni szacunek w miasteczku.
— Ja rozumiem, że pani Jaczyńska przeżywa ogromny stres i może pleść różne głupoty, ale spodziewałabym się racjonalnego myślenia ze strony policji. Chłopca nie ma w moim domu — powtórzyła jeszcze raz. — Lepiej pan by zrobił, organizując ludzi do poszukiwań. Ja się na tym nie znam, więc szukamy go chaotycznie! — mówiła podniesionym głosem.
— Wolałbym zacząć od miejsca najbardziej prawdopodobnego, ale skoro pani to utrudnia, to wrócę tu z nakazem. — Ton głosu miał wystraszyć Barbarę, ale ona weszła do domu, trzaskając drzwiami i przeklinając w myślach policjanta. Po kilku sekundach usłyszała pukanie. Nerwy sprawiały, że nie chciała już nad sobą panować.
— Czego? — Szarpnęła za klamkę, spodziewając się komisarza Dąbrowskiego.
— Przepraszam panią, chciałem tylko powiedzieć, że nie znaleźliśmy Mareczka. — Przed drzwiami stał Tomasz Mamczur. — Nie ma go w zabudowaniach gospodarczych.
— Rozumiem — odparła, próbując uspokoić oddech. — Przepraszam… Ten głupi policjant… Matka Marka zasugerowała, że przetrzymuję chłopca u siebie. — Nie potrafiła zapanować nad zdenerwowaniem.
— Jeden z mężczyzn dostał wiadomość, że znaleźli rower chłopca. — Tomasz chciał przekazać dobre wiadomości. — Ale jego nigdzie nie ma.
— Gdzie? — Patrzyła z nadzieją na swojego pracownika.
— Tam, w okolicy pola, na którym pracował jego ojciec. Wszyscy tam poszli. Może i my pójdziemy? — zapytał, nie chcąc jej zmuszać, widział, jak bardzo jest wzburzona.
— Jasne. Pan wie, gdzie to jest?
— Tak. Potrzebne będą latarki, w tych ciemnościach trudno cokolwiek dojrzeć. Mam u siebie jeszcze dwie, pani poczeka. — Mężczyzna pobiegł do oficyny i wrócił po kilkunastu minutach.
Pośpiesznie ruszyli w kierunku prowadzącym na pola uprawne. Wkrótce znaleźli się też na ziemistej drodze wiodącej na pole Jaczyńskich. Z daleka słyszeli podniecone głosy przekrzykujących się mężczyzn. Kłócili się, choć jeszcze z tej odległości trudno było im zrozumieć o co.
— O, pani dziedziczka nam powie! Nie wolno ruszać dowodów, prawda? — zapytał jeden z grupki dyskutantów, widząc nadchodzącą z Mamczurem Trzebińską.
— Nie wolno — przyznała Barbara, zerkając na rowerek, wokół którego zgromadzili się mężczyźni.
— Każdy tępy debil to wie, a ty musiałeś się popisać i przytachać ten rowerek! — wyrzucił nadgorliwość swojemu koledze.
— A ty niby taki znawca?
— Żaden znawca, ale oglądam kryminały i wiem, że zniszczyłeś ślady, które sprawca zostawił!
Mężczyzna, który znalazł jednoślad chłopca, spojrzał na Barbarę.
— Niestety, to prawda — przyznała. — Gdzie leżał?
— O tam, w tych krzakach. — Wskazał, świecąc w odpowiednie miejsce.
— Leżał wsunięty pod krzakiem? — dopytywała, wpatrując się równocześnie, czy nie znajdzie żadnych innych śladów.
— Nie… — zaprzeczył. — Był… jakby go ktoś wrzucił o tak… — Zademonstrował podrzucanie przedmiotu w górę. — I później upadł w te krzaki. Coś mi błysnęło, gdy świeciłem latarką. Taki czerwony punkcik, więc podeszłem i sprawdziłem.
— Podszedłem — burknął pod nosem Tomasz.
— No przeca mówię, nie? — Mężczyzna wciąż był zdenerwowany.
Barbara pokręciła głową w stronę Mamczura, żeby ten nie reagował na niepoprawną mowę. Sytuacja i tak była napięta.
— Mały chłopiec by tego nie zrobił, prawda? — zapytał rozsądnie drugi z sąsiadów.
— To prawda — przyznała.
— Czyli ktoś tu był. Znaczy, oprócz Mareczka.
Wszyscy musieli przyznać mu rację. Dalsze poruszanie się w tym miejscu mogło powodować zadeptywanie śladów, które już i tak po części zostały zniszczone.
— Co robimy? — zapytał któryś z mężczyzn.
— Chyba musimy poczekać na policję — ocenił Tomasz. — Można szukać chłopca, ale nie w pobliżu tego miejsca, żeby nie zadeptać śladów.
Barbara utkwiła wzrok w małym punkcie na zielonej ramie rowerka. Nie umiała w tym momencie ocenić, czy dobrze myśli, ale ta kropka przypominała zaschniętą krew.
* * *
Wracali do domu wyczerpani, gdy na miejscu znalezienia rowerka pojawiła się policja. Długo nie mogli się doczekać i ktoś z mieszkańców pomagających szukać chłopca zadzwonił do kogoś z rodziny, kto pracował w komisariacie w Jarocinie. Dopiero niespełna godzinę po tym telefonie zaroiło się od służb.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki