Kubańczycy. Zwykli ludzie w niemożliwym kraju - DePalma Anthony - ebook

Kubańczycy. Zwykli ludzie w niemożliwym kraju ebook

DePalma Anthony

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jaka naprawdę jest Kuba? Kim są jej mieszkańcy? Wybitny reporter Anthony DePalma próbuje odpowiedzieć na te pytania, przyglądając się zwykłym ludziom, którym przyszło doświadczać gorzkich realiów epoki Castro i pełnych niepewności czasów po śmierci El Comandante – a wszystko to na jednej z najpiękniejszych wysp Karaibów. Anthony DePalma w poruszający sposób pokazuje prawdziwe oblicze Kuby, małego państwa, w którym oficjalne media przedstawiają cały zachodni świat jako piekło narkomanii, masowych mordów i rozpasanej konsumpcji, samą Kubę zaś jako absolutnie wyjątkowe miejsce, rządzone przez nieomylnych polityków. Jednocześnie w tym kraju-raju, poza „niekończącą się farsą rozgrywaną na kubańskiej scenie politycznej”, wśród strzaskanych ideałów rewolucji Fidela, płynie nurt zwykłego życia. Oto ludzie z krwi i kości, żyjący pod wiecznym żarem niegasnącego słońca, otoczeni przez zmieniające się priorytety i kruche sojusze, świętujący własne triumfy i opłakujący tragedie, oraz skrawek absurdalnej rzeczywistości. Poznaj niezwykłe losy Cary, Artura, Lili, Jorgego i Maríi del Carmen, ludzi pełnych pasji i siły ducha, którzy ucieleśniają transformację, jaką przeszedł ten „niemożliwy kraj”. Ta wciągająca, znakomicie napisana książka przeniesie cię wprost do kubańskiej codzienności, której bohaterowie mają coś z każdego z nas. Prawdziwi Kubańczycy mieszkają w realnych miejscowościach, takich jak Guanabacoa, gdzie stare samochody to nie cenne antyki, ale po prostu stare rzęchy, paskudne kawałki pokiereszowanej blachy, trzymające się w kupie dzięki kilometrom szpagatu i sile woli ich właścicieli. Gdzie rum jest tani i sprzedaje się go w małych kartonikach. Gdzie nie ma telefonicznego spamu, cudownych diet odchudzających, supermarketowych gazetek i billbordów reklamowych. Gdzie codzienna egzystencja nie zależy od dolarów zostawianych przez turystów, ale od odwagi, pewności siebie i pomysłowości Kubańczyków, których krępują piętrzące się zakazy, ale nie własne ograniczenia. Przekleństwem Kubańczyków, a zarazem ich największą siłą, jest nieskończona zdolność adaptacji i niewyczerpana pomysłowość. Dlatego właśnie embargo nałożone przez USA nie zadziałało i nigdy nie zadziała. Plan zakładający, że uda się stworzyć na wyspie tak kiepskie warunki do życia, że zmęczony nimi lud powstanie i obali reżim Castro, nie uwzględnił jednego — wrodzonej zdolności przetrwania właściwej Kubańczykom. Ludzie, którzy potrafią zamienić plastikową butelkę po napoju w zbiornik paliwa do motocykla albo użyć rozgrzanego w kuchennym piecu starego tłoka, żeby naprawić pękniętą oponę, patrzą na świat inaczej niż członkowie bardziej konwencjonalnych społeczności. Jeśli całe życie składa się z przeciwności, przetrwanie to proces stałej adaptacji. Może w rozwinięciu tego aspektu ich narodowego charakteru pomógł Kubańczykom fakt, że wyspę tak często nawiedzają huragany. Nic przecież nie powstrzyma wichru, ani nie zapobiegnie zniszczeniom. Jedyną opcją jest zbieranie wciąż na nowo elementów połamanego świata i obmyślanie, jak jeszcze zrobić z nich sensowny użytek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 489

Oceny
4,5 (59 ocen)
37
16
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edytakuzel

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła! Cos, co naprawdę warto przeczytać. Nie będę streszczać historii, bo jest w opisie, ale.. jest bardzo dobrze napisana. Czyta się lekko i książka niesamowicie wciąga. Walczyłam ze sobą w momentach, kiedy trzeba było odłożyć! To, jak ludzie na Kubie potrafią przetrwać w niezwykle trudnych warunkach, przekracza najśmielsze oczekiwania. To ludzie niezwykle zaradni. Doświadczeni przez otaczająca rzeczywistość. Brak odpowiednich warunków pracy, brak możliwości rozwoju, brak podstawowych produktów do życia zahartowały ich na dobre. A mimo tego, wciąż towarzyszy im optymizm, ogromna siła przetrwania, dobro skierowane na drugiego człowieka. Trochę to przenosi nas w czasy komunizmu w Polsce, kiedy ludzie musieli kombinować, żeby przetrwać. Tam wszystko prześwietlone jest ciepłem otaczającego słońca i gorących serc tych ludzi. Czuje się zarówno duszność klimatu, jak i atmosfery panującego rzadu. Polecam, zwłaszcza tym, którzy lubią reportaże. Bardzo!
10
Mayaayam

Nie oderwiesz się od lektury

Warta przeczytania.
00
lena1666

Dobrze spędzony czas

Bardzo żywa, normalna opowieść o tropikalnym kraju, który tak jak my w Polsce, poznał socjalizm na własnej skórze. O ile u nas został już tylko w kawałach tam dalej trwa. Wiadomo? Może my też byśmy teraz tak żyli gdyby nie zmiana ustroju.
00

Popularność




Mapy

Pro­log. Guana­ba­coa, Hawana, 9 wrze­śnia 2017

Pro­log

Guana­ba­coa, Hawana, 9 wrze­śnia 2017

Tego popo­łu­dnia około pią­tej zga­sły świa­tła, a obraz na ekra­nie tele­wi­zora zapadł się nagle, pozo­sta­wia­jąc ciemny pro­sto­kąt; jedyny wen­ty­la­tor w domu, biały, pla­sti­kowy chiń­ski pro­dukt z nadru­ko­waną nazwą marki „Hope­ful”, zwol­nił i zamarł. Cary, Pipo, Oscar, a nawet Faru, ich wątły pekiń­czyk z mocną wadą zgryzu, zro­zu­mieli, że pora się ukryć. Kubań­czycy są przy­zwy­cza­jeni do hura­ga­nów, ale na myśl o tym, który wła­śnie nad­cią­gał, ble­dli nawet naj­bar­dziej zapra­wieni w bojach z tro­pi­kalną aurą; istne mon­strum kate­go­rii pią­tej, o nazwie Irma, które nio­sło ze sobą wiatr o pręd­ko­ści ponad dwu­stu sześć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę, ulewne desz­cze i fale wyso­kie na nie­mal pięć metrów, miało – jeśli wie­rzyć pro­gno­zom przed­sta­wia­nym przez ponu­rych mete­oro­lo­gów z tele­wi­zji – ude­rzyć w Guana­ba­coa, ich małe, uro­cze mia­steczko poło­żone po prze­ciw­nej niż Stara Hawana stro­nie portu, mię­dzy drugą a trze­cią w nocy. Nie było mowy, żeby do tego czasu włą­czono na nowo prąd, ale poza tym nie mogli być pewni niczego: nie wie­dzieli, jak długo będą zmu­szeni sie­dzieć w tych ciem­no­ściach ani co zoba­czą, gdy znowu zapali się świa­tło.

Już dawno opra­co­wali do per­fek­cji plan dzia­ła­nia w przy­padku takich wiel­kich nawał­nic jak ta; każdy czło­nek rodziny miał pre­cy­zyj­nie okre­śloną rolę. Osca­rowi, jako że miał zale­d­wie dwa­dzie­ścia sześć lat, przy­pa­dło w udziale zada­nie wspię­cia się na dach i przy­mo­co­wa­nia wszyst­kiego, co mogło odfru­nąć. Jego ojciec, Jesús, znany wszyst­kim po pro­stu jako Pipo, krą­żył po oko­licy w poszu­ki­wa­niu pro­wiantu, a mama, Cary, zaj­mo­wała się wszyst­kim innym. Zakle­jała taśmą okna, zamy­kała okien­nice i napeł­niała oczysz­czoną wodą stare butelki po napo­jach, w ilo­ści wystar­cza­ją­cej na prze­trwa­nie kilku dni. Skoń­czyw­szy, poświę­ciła chwilę, by zadzwo­nić do Cuki, swo­jej przy­ja­ciółki z dzie­ciń­stwa, cią­gle miesz­ka­ją­cej na wschod­nim wybrzeżu Kuby, w żyją­cej z uprawy trzciny cukro­wej wio­sce Tacajó, w któ­rej obie dora­stały. Chciała się upew­nić, że wszy­scy są tam przy­go­to­wani na nad­cią­ga­jący kosz­mar.

Cuka ode­brała od razu. Tak, wszystko w porządku. Z innymi też. Już zro­biła, co się dało, teraz pozo­stało tylko sku­lić się i cze­kać. Cze­ka­nie to umie­jęt­ność, któ­rej nabywa każdy Kubań­czyk, nie­ważne, gdzie mieszka i czym się zaj­muje.

Z początku Cary i Pipo pla­no­wali prze­cze­kać burzę tam, gdzie zazwy­czaj, czyli w sypialni Oscara. Ich dom – duży i solidny przed­re­wo­lu­cyjny budy­nek w popu­lar­nym wów­czas stylu mid­cen­tury modern – został podzie­lony na dwa miesz­ka­nia; sąsie­dzi z góry nawet zbu­do­wali sobie na dachu nie­le­galny warsz­tat kowal­ski. Wyglą­dało jed­nak na to, że nad­cią­ga­jąca burza na długo zamknie ich w domu. Pokój Oscara był naj­mniej­szy w miesz­ka­niu, a przed desz­czem i wia­trem wpa­da­ją­cymi przez okno mogły ich w nim ochro­nić tylko drew­niane żalu­zje. W kuchni ani w spi­żarce nie zmie­ści­liby się wszy­scy, a salon od ulicy był zbyt odsło­nięty. Pozo­stała tylko ich wła­sna sypial­nia z jedy­nym oknem wycho­dzą­cym na połu­dnie, w kie­runku prze­ciw­nym do tego, z któ­rego miała ude­rzyć Irma.

Przy­go­to­wy­wali wła­śnie pomiesz­cze­nie, kiedy zasko­czył ich dzwo­nek tele­fonu. Była to młod­sza sio­stra Pipa, Luz María. Dzwo­niła z odle­głego o bli­sko sto czter­dzie­ści pięć kilo­me­trów Cárdenas, żeby dać im znać, że dziew­czyna jej syna zaczęła rodzić pierw­sze dziecko i mimo komu­ni­ka­tów o nad­cią­ga­ją­cej nawał­nicy poje­chała do szpi­tala. Led­wie prze­ka­zała tę infor­ma­cję, linia tele­fo­niczna także padła. Jedyne radio w domu, dzia­ła­jące na korbkę urzą­dze­nie, które Pipo poda­ro­wał kie­dyś Cary na walen­tynki, było zepsute, co potę­go­wało odczu­cie odcię­cia od świata zewnętrz­nego; jakby byli gdzieś w głu­szy kubań­skich gór Sierra Maestra.

Deszcz zaczął padać wkrótce po tym, jak ulo­ko­wali się na noc w sypialni. Nie zano­siło się na zwy­kłą ulewę; kro­ple były tak grube i cięż­kie, że nie­mal sły­szeli, jak spa­dają jedna po dru­giej, z plu­skiem roz­bry­zgu­jąc się w kurzu, ale nie przy­no­sząc roz­pa­lo­nej ziemi żad­nej ochłody. Wnę­trze pokoju, w któ­rym stło­czyli się we trójkę z dyszą­cym spa­zma­tycz­nie na pod­ło­dze Faru na dokładkę, wkrótce osią­gnęło tem­pe­ra­turę jak w hut­ni­czym piecu. Cary wstała, żeby otwo­rzyć uchylne okno, i do środka wtar­gnął ciężki zapach desz­czu i błota. Leżąc z gło­wami w nogach łóżka i sto­pami skie­ro­wa­nymi ku otwar­temu oknu, mieli dosko­nały widok na krwi­sto­po­ma­rań­czowe niebo. Oso­bliwe świa­tło i wisząca w powie­trzu woń przy­wo­ły­wały u Cary kosz­marne wspo­mnie­nia innej burzy. Była wów­czas małą dziew­czynką i miesz­kała z matką i sio­strą bliź­niaczką w pen­sjo­na­cie w Tacajó, po sąsiedzku z Cuką. Kiedy ude­rzył hura­gan Flora, nie­mal doszczęt­nie znisz­czył ich skromny doby­tek.

Gdy leżeli tak ści­śnięci całą trójką, Oscar szybko zaczął się wier­cić, narze­ka­jąc na gorąco. Pipowi też było gorąco, ale bar­dziej nie­po­koił go meta­lowy dach maga­zynu miesz­czą­cego się naprze­ciwko ich domu. Już kil­ka­krot­nie mówił, że gdyby ten dach jakimś cudem zwiało, zna­leź­liby się bez­po­śred­nio w polu raże­nia. Cary kazała obu się uspo­koić. Ich dom był zbu­do­wany z betonu, prawda? A cho­ciaż nie mieli spi­żarni wypeł­nio­nej po brzegi, to prze­cież przy­go­to­wali zapas jedze­nia.

– Po pro­stu się uspo­kój­cie. Będzie dobrze.

Przez otwarte okno widziała tylko chmury zasła­nia­jące gwiazdy. To pod­su­nęło jej pewien pomysł. W dzie­ciń­stwie, gdy miesz­kała w Tacajó, nauczyła się pio­senki o gwiaz­dach; poma­gała jej odzy­skać rów­no­wagę zawsze, kiedy się bała.

– Chce­cie, żebym wam zaśpie­wała?

Cary – Cari­dad Luisa Limonta Ewen – zawsze poma­gała innym sta­wić czoło burzom, czy to dosłow­nym, czy meta­fo­rycz­nym. Jej bli­scy żar­to­wali, że uro­dziła się jako pierw­sza po to, żeby wska­zać drogę swo­jej bliź­niaczce. Tak jak jej świę­tej pamięci matka, Zena­ida, Cary z odwagą i pew­no­ścią sie­bie zma­gała się ze wszel­kimi pro­ble­mami, jakie nio­sło ze sobą życie na Kubie.

Teraz, przy wtó­rze zawo­dze­nia wia­tru i szczęku szar­pa­nej nim meta­lo­wej płachty dachu, zaczęła śpie­wać niskim, słod­kim, ledwo sły­szal­nym gło­sem, melan­cho­lijną starą pio­senkę, koły­sankę wśród sza­le­ją­cego cha­osu.

Pregúntale a las estrel­las si por las noches me ven llo­rar……Pytaj gwiazd, czy nocami sły­szą mój płaczPytaj ich, czy nie pró­buję cię kochać, jaka jestem samotnaPytaj łagod­nej rzeki, czy widziała moje łzyZapy­taj cały świat, jak bar­dzo cier­pię…

Tak jak miała nadzieję, pio­senka nieco uko­iła ich nie­po­kój. Irma nad­cią­gała, a Pipo i Oscar zapa­dli w nie­spo­kojny sen. Cary czu­wała. Nie mogła prze­stać myśleć o Cuce i Tacajó, i o strasz­nym hura­ga­nie, który prze­żyła tam w dzie­ciń­stwie. Nie mogła też wyrzu­cić z myśli nie­win­nego dziecka, które miało się uro­dzić wśród sza­le­ją­cej burzy. Wie­dzieli, że to będzie dziew­czynka; bada­nia wyka­zały to już kilka mie­sięcy temu, a data cesar­skiego cię­cia była wyzna­czona od dawna. Co za paskudny zbieg oko­licz­no­ści! Cie­kawe, czy dadzą jej na imię Irma? A może posta­no­wią trzy­mać się tra­dy­cji, przej­rzą kalen­darz, spraw­dzą, jaka święta patro­nuje temu dniu, i obar­czą biedne maleń­stwo imie­niem w rodzaju Wil­fredy? Ona sama wola­łaby już otrzy­mać imię po nocy peł­nej prze­ra­że­nia.

Mijały godziny; Cary była do cna wyczer­pana, ale wpa­try­wała się usta­wicz­nie w otwarte okno, słu­cha­jąc, jak wiatr szar­pie dach maga­zynu po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, i szu­ka­jąc gwiazd, które były tam na pewno, choć ich nie widziała.

Tej nocy cała Guana­ba­coa trwała w napię­ciu. Parę domów od miesz­ka­nia Cary i Pipa nie­jaka Lili Durand Hernández spraw­dzała raz po raz okna i drzwi, zamy­ka­jąc to jedne, to dru­gie, nie tylko po to, by unie­moż­li­wić burzy wtar­gnię­cie do środka, ale także by zatrzy­mać w domu swo­jego leci­wego ojca, który poczuł znie­nacka chęć na spa­cer. Jakieś pół kilo­me­tra stam­tąd, w dość zruj­no­wa­nym cen­trum miej­sco­wo­ści, María del Car­men López Álvarez wspo­mi­nała, co z kolei mawiał jej ojciec, kiedy zbli­żały się następne hura­gany, o ich solid­nym małym domku, nale­żą­cym do rodziny od ponad wieku: jeśli prze­trwał te naj­więk­sze, te z 1926 i 1944, to prze­trwa wszystko. Pokła­dała w sta­bil­no­ści sta­rego domku tak wielką ufność, że jedy­nymi przy­go­to­wa­niami, jakie poczy­niła, było zdję­cie anteny tele­wi­zyj­nej z dachu i napeł­nie­nie wodą sto­ją­cego na patio wiel­kiego gli­nia­nego dzbana, zwa­nego tina­jón. W przy­pły­wie nagłej ostroż­no­ści popro­siła syna, żeby zdjął z coko­li­ków natu­ral­nej wiel­ko­ści popier­sia Juliu­sza Cezara i Rafa­ela i poło­żył je na pod­ło­dze.

Prze­cznicę od domu Marii del Car­men, po prze­ciw­nej stro­nie kościoła Los Esco­la­pios, Arturo Mon­toto zamar­twiał się z powodu nad­cią­ga­ją­cego hura­ganu, ale nikt w Guana­ba­coa nawet nie mógł przy­pusz­czać, co tra­piło go naj­bar­dziej. Jego naj­więk­szym pro­ble­mem nie było bowiem ate­lier ani spory ogród, w któ­rego zaaran­żo­wa­nie zain­we­sto­wał tyle czasu i pie­nię­dzy, ale sto­jąca na podwó­rzu nie­mal dwu­me­trowa sta­tua czar­nej piłki bejs­bo­lo­wej z jaskra­wo­czer­wo­nymi szwami, wyko­nana z pianki żywicz­nej. Była tak wielka i okrą­gła, że kiedy połą­czył ze sobą wresz­cie jej dwie połowy, nie był w sta­nie wnieść jej w domu. Jego asy­stenci z wysił­kiem prze­cią­gnęli sta­tuę pod pro­wi­zo­ryczną osłonę, ale nie było spo­sobu, żeby ją przy­mo­co­wać do pod­łoża. Teraz Arturo spraw­dził więc tylko, czy piłka na pewno jest zabez­pie­czona przed desz­czem, a potem po raz ostatni obszedł posia­dłość, koń­cząc oglę­dziny w zasa­dzo­nym przez sie­bie wła­sno­ręcz­nie sadzie: bujne man­gowce, deli­katne drzewko cytry­nowe, bana­no­wiec, któ­rego duże, wiot­kie liście trze­po­tały dziko, mio­tane pory­wami wzma­ga­ją­cego się wia­tru. Bar­dzo chciał zasa­dzić także drzewko mamon­cillo, które pamię­tał z dzie­ciń­stwa, ale wie­dział, że rosną one i doj­rze­wają tak wolno, iż ni­gdy nie skosz­to­wałby jego owo­ców.

Jorge García ocze­ki­wał ude­rze­nia hura­ganu o trzy­sta sie­dem­dzie­siąt kilo­me­trów od Guana­ba­coa, w niskim domu w stylu ran­czo, naprze­ciwko stoczni w Miami, pil­nie śle­dząc sytu­ację swo­jego rodzin­nego mia­sta. Uciekł z Kuby dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, ale miesz­kał tam jego wnuk i Jorge mar­twił się zawsze, kiedy wielki sztorm miał ude­rzyć w Guana­ba­coa. Ta wyspa dość już mu ode­brała.

Irma była tylko kro­plą w morzu zmar­twień, jakie drę­czyły Kubań­czy­ków w burz­li­wym cza­sie mię­dzy śmier­cią Fidela Castro w listo­pa­dzie 2016 a stop­nio­wym wyco­fy­wa­niem się z urzędu jego brata Raúla, sfi­na­li­zo­wa­nym w 2018 roku. Te dwa wyda­rze­nia wyda­wały się sym­bo­licz­nym zamknię­ciem trwa­ją­cej tak długo ery braci Castro; kur­tyna opa­dła i wszy­scy cze­kali, aż zacznie się nowy akt w histo­rii Kub, póki co nie­pewny i o nie­zbyt jasnym sce­na­riu­szu. W miarę jak idea rewo­lu­cji zała­my­wała się pod cię­ża­rem sze­ściu dekad wiel­kich obiet­nic – nie­które udało się zre­ali­zo­wać, wiele innych cią­gle pozo­sta­wało w sfe­rze marzeń – komu­ni­styczny rząd zaczy­nał powoli odkry­wać dla sie­bie i kraju kapi­ta­lizm, bawiąc się nim, tak jak tygrys bawi się zdo­by­czą: w jed­nej chwili leciutko trą­ca­jąc ją łapą, a w następ­nej – dusząc na śmierć. Socja­li­styczni apa­rat­czycy zachę­cali aspi­ru­ją­cych kubań­skich kapi­ta­li­stów do otwie­ra­nia swo­ich małych biz­ne­sów, po czym wzno­sili mury skom­pli­ko­wa­nych regu­la­cji, które ogra­ni­czały dochód i utrud­niały osią­gnię­cie suk­cesu. Ich praw­dzi­wym celem nie było wyrwa­nie milio­nów oby­wa­teli z biedy; nie chcieli, żeby komu­kol­wiek udało się zbić osza­ła­mia­jącą for­tunę.

Na prze­kór tym ogra­ni­cze­niom pół miliona Kubań­czy­ków wybrało pracę na wła­sny rachu­nek, a nie w pań­stwo­wych zakła­dach. Led­wie jed­nak zaczęli przy­zwy­cza­jać się do tego, że na czele narodu nie stoi już wódz Castro, na nowo roz­go­rzał eko­no­miczno-poli­tyczny kon­flikt ze Sta­nami Zjed­no­czo­nymi. Donald Trump anu­lo­wał sporą część histo­rycz­nych posta­no­wień pod­ję­tych za kaden­cji Baracka Obamy, przy­wra­ca­jąc restryk­cje i odstra­sza­jąc ame­ry­kań­skich tury­stów, dla któ­rych sto­sun­kowo nie­da­leka Kuba znowu stała się nie­osią­galna. Waszyng­ton potrak­to­wał wyspę na równi z Wene­zu­elą i Nika­ra­guą, okre­śla­jąc te trzy pań­stwa jako „trójkę tyra­nii” i bio­rąc je na meta­fo­ryczny celow­nik. Szary oby­wa­tel Kuby nie miał innego wyboru, jak tylko uzbroić się w cier­pli­wość w obli­czu kolej­nego „stanu wyjąt­ko­wego”, który mógł się oka­zać gor­szy niż braki i despe­ra­cja, jakie były codzien­no­ścią Kubań­czy­ków w latach dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku po upadku Związku Radziec­kiego, co pocią­gnęło za sobą zakrę­ce­nie kurka z miliar­dami, które były Kubie nie­zbędne do utrzy­my­wa­nia przy życiu ducha rewo­lu­cji.

W Guana­ba­coa, tak jak pra­wie wszę­dzie indziej na wyspie, odwilż zaini­cjo­wana przez Obamę wzbu­dziła wiel­kie nadzieje, zmiaż­dżone następ­nie przez dzia­ła­nia admi­ni­stra­cji Trumpa. Pie­czo­ło­wi­cie odno­wiona Stara Hawana odkryta przez Ame­ry­ka­nów pod­czas krót­ko­trwa­łego tury­stycz­nego boomu to baj­kowa wer­sja Kuby. Guana­ba­coa nato­miast to bru­talna, trój­wy­mia­rowa rze­czy­wi­stość odpo­wia­da­jąca doświad­cze­niom więk­szo­ści Kubań­czy­ków – dziu­rawe ulice, zruj­no­wane budynki, a przed nimi wię­cej śmieci niż ukwie­co­nych traw­ni­ków. Upał. Hałas. Suro­wość. Dumne histo­ryczne cen­trum mia­steczka jest star­sze od każ­dej metro­po­lii Sta­nów Zjed­no­czo­nych i w ciągu nie­mal pię­ciu­set lat od powsta­nia doświad­czyło wielu wzlo­tów i upad­ków. Ofi­cjal­nie Guana­ba­coa to część Hawany, znaj­du­jąca się na dru­gim brzegu jej osła­wio­nego portu, ale w rze­czy­wi­sto­ści mogłaby znaj­do­wać się gdzie­kol­wiek na mie­rzą­cym ponad tysiąc dwie­ście kilo­me­trów wybrzeżu głów­nej wyspy. Każda z tam­tej­szych miej­sco­wo­ści i wio­sek szczyci się uni­kalną kul­turą i toż­sa­mo­ścią. Żaden z dwu­na­stu tysięcy miesz­kań­ców Guana­ba­coa nie powie, że mieszka w Hawa­nie, podob­nie jak rezy­denci Bro­oklynu nie nazwą sie­bie nowo­jor­czy­kami.

Después del triunfo – „po zwy­cię­stwie” – tak Kubań­czycy okre­ślają zbior­czo wszystko, co nastą­piło po dniu, gdy Fidel i Raúl Castro prze­jęli wła­dzę w 1959 roku. Każdy wie, że Fidel cał­ko­wi­cie zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wał Kubę – jej struk­turę poli­tyczną, gospo­dar­czą i spo­łeczną, czy­niąc pań­stwo zwierzch­ni­kiem wszyst­kiego i wszyst­kich – poza sobą. Pod­czas sze­ściu dekad rzą­dów rewo­lu­cji sza­rzy oby­wa­tele żyli w głę­bo­kim cie­niu jego potęż­nego wize­runku.

U progu trans­for­ma­cji, pozo­sta­wia­jąc za sobą erę Castro i rusza­jąc ku nie­zna­nemu, Kuba się zmie­nia – nawet jeśli stare samo­chody i rów­nie stare budynki spra­wiają na postron­nym widzu wra­że­nie, że w tym miej­scu zatrzy­mał się czas. Nie­któ­rzy z lide­rów poli­tycz­nych repre­zen­tują dia­me­tral­nie różne od Fidela poglądy na temat dzia­łal­no­ści gospo­dar­czej i wła­sno­ści pry­wat­nej, ale nie jest jasne, czy to fak­tyczny począ­tek nowej epoki, czy tylko despe­racka próba pod­trzy­ma­nia chwie­ją­cego się w posa­dach gma­chu rewo­lu­cji. Przez dzie­siątki lat ana­li­tycy i kore­spon­denci ruty­nowo mówili o „Kubie Fidela Castro”, jakby kraj, któ­rym dyk­ta­tor rzą­dził od 1959 roku, był fak­tycz­nie jego pry­watną wła­sno­ścią. Kiedy zmarł w 2016 roku, pań­stwowe media na Kubie gło­siły: „Fidel es Patria” – „Ojczy­zna to Fidel”, a dzieci w szko­łach zachę­cano do skan­do­wa­nia: „Jestem Fidel”.

Jed­nak ani te dzieci, ani ich rodzice nie są Fide­lem – nie bar­dziej, niż zmarły Fidel był Kubą. To zwy­kli ludzie, tacy jak Cary, Arturo, Lili, Jorge i María del Car­men. Praw­dziwi Kubań­czycy, miesz­ka­jący w real­nych miej­sco­wo­ściach, takich jak Guana­ba­coa, gdzie stare samo­chody to nie cenne antyki, ale po pro­stu stare rzę­chy, paskudne kawałki pokie­re­szo­wa­nej bla­chy, trzy­ma­jące się w kupie dzięki kilo­me­trom szpa­gatu i sile woli ich wła­ści­cieli. Gdzie rum jest tani i sprze­daje się go w małych kar­to­ni­kach. Gdzie nie ma tele­fo­nicz­nego spamu, cudow­nych diet odchu­dza­ją­cych, gaze­tek z super­mar­ketu i bil­l­bo­ar­dów rekla­mo­wych. Gdzie codzienna egzy­sten­cja nie zależy od dola­rów zosta­wia­nych przez tury­stów, ale od odwagi, pew­no­ści sie­bie i pomy­sło­wo­ści Kubań­czy­ków, któ­rych krę­pują pię­trzące się zakazy, ale nie wła­sne ogra­ni­cze­nia. Gdzie ludzie są mistrzami masko­wa­nia melan­cho­lii dyna­miczną muzyką i sza­leń­czym tań­cem oraz ukry­wa­nia fru­stra­cji za fasadą momen­tami gru­biań­skich żar­tów, gdzie kpi się z nie­mal wszyst­kiego i nie­mal niczego nie trak­tuje na tyle poważ­nie, żeby zasłu­gi­wało na pro­te­sty.

Przez całe życie Cary i inni musieli mimo woli sta­ty­sto­wać w nie­koń­czą­cym się spek­ta­klu, a rewo­lu­cja pozo­sta­wiła im do wyboru tylko trzy role: sza­rego oby­wa­tela wypeł­nia­ją­cego roz­kazy Castro, nie­za­leż­nie od tego, czy podziela się jego idee, czy nie; boha­tera sta­wia­ją­cego czynny opór, świa­do­mego, że jego postawa to samo­bój­stwo; albo ucie­ki­niera.

Jeśli cza­sami wydaje się, że wszy­scy Kubań­czycy są, jak to sami mówią, un poco loco, nieco sza­leni, to wyłącz­nie dla­tego, że żyją w nie­moż­li­wym do zro­zu­mie­nia kraju. Od trzech poko­leń są prak­tycz­nie na wojen­nej ścieżce. Rząd usta­wicz­nie przy­po­mina im o czy­ha­ją­cych od pół­nocy zagro­że­niach impe­ria­li­zmu, a jed­no­cze­śnie domaga się, żeby impe­rium znio­sło embargo i pozwo­liło Kubie robić inte­resy z Ame­ryką i jej sojusz­ni­kami. Reżim od sześć­dzie­się­ciu lat używa stra­szaka w postaci ame­ry­kań­skiej inter­wen­cji, aby zatu­szo­wać wszyst­kie swoje potknię­cia, nie­udane pro­gramy, nie­do­bory żyw­no­ści czy prze­rwy w dosta­wie elek­trycz­no­ści, a zara­zem wie, że prze­trwa­nie Kuby uza­leż­nione jest od miliar­dów ame­ry­kań­skich dola­rów prze­sy­ła­nych na wyspę przez emi­gran­tów. Pań­stwowe media przed­sta­wiają Stany Zjed­no­czone jako pie­kło nar­ko­ma­nii, maso­wych mor­dów i roz­pa­sa­nej kon­sump­cji, Kubę zaś jako ega­li­tarny raj rzą­dzony przez nie­omyl­nych ludzi. A jed­nak kiedy Kubań­czycy porów­nują swoją codzien­ność z tym, co sły­szą od krew­nych osia­dłych w Miami, albo tym, co widzą w inter­ne­cie, wie­dzą, że to wszystko kłam­stwa.

Tyle wystar­czy­łoby, żeby każ­dego dopro­wa­dzić do sza­leń­stwa, ale to tylko część nie­pew­nej rze­czy­wi­sto­ści Kubań­czy­ków. Ich prze­kleń­stwem, a zara­zem naj­więk­szą siłą, jest nie­skoń­czona zdol­ność adap­ta­cji i nie­wy­czer­pana pomy­sło­wość. Dla­tego wła­śnie embargo nało­żone przez USA nie zadzia­łało i ni­gdy nie zadziała. Plan zakła­da­jący, że uda się stwo­rzyć na wyspie tak kiep­skie warunki do życia, że zmę­czony nimi lud powsta­nie i obali reżim Castro, nie uwzględ­nił jed­nego – wro­dzo­nej zdol­no­ści prze­trwa­nia wła­ści­wej Kubań­czy­kom. Ludzie, któ­rzy potra­fią zamie­nić pla­sti­kową butelkę po napoju w zbior­nik paliwa do moto­cy­kla albo użyć roz­grza­nego w kuchen­nym piecu sta­rego tłoka, żeby napra­wić pęk­niętą oponę, patrzą na świat ina­czej niż człon­ko­wie bar­dziej kon­wen­cjo­nal­nych spo­łecz­no­ści. Jeśli całe życie składa się z prze­ciw­no­ści, prze­trwa­nie to pro­ces sta­łej adap­ta­cji. Może w roz­wi­nię­ciu tego aspektu ich naro­do­wego cha­rak­teru pomógł Kubań­czy­kom fakt, że wyspę tak czę­sto nawie­dzają hura­gany. Nic prze­cież nie powstrzyma wichru ani nie zapo­bie­gnie znisz­cze­niom. Jedyną opcją jest zbie­ra­nie wciąż na nowo ele­men­tów poła­ma­nego świata i obmy­śla­nie, jak jesz­cze zro­bić z nich sen­sowny uży­tek.

Fidel wypo­wie­dział w swoim życiu miliony słów, któ­rych słu­chano, które nagry­wano i odtwa­rzano do znu­dze­nia; gło­sów zwy­kłych Kubań­czy­ków nie sły­szy nikt. Nie­wiele mają oka­zji, żeby mówić o sobie nawet w swoim kraju, a co dopiero poza nim. Kiedy już to robią, zazwy­czaj dzieje się to w małych, zamknię­tych poko­jach, gdzie mogą liczyć na to, że szum obra­ca­ją­cego się nie­zmor­do­wa­nie wen­ty­la­tora albo meta­liczny dźwięk sta­rego tele­wi­zora nie pozwolą ich sło­wom dotrzeć do nie­po­wo­ła­nych uszu. Więk­szość ni­gdy nie uczest­ni­czy w publicz­nych pro­te­stach, bojąc się odwetu ze strony pań­stwo­wego apa­ratu bez­pie­czeń­stwa, który, jak sądzą, pil­nie moni­to­ruje ich każdy krok. Tylko naj­od­waż­niejsi i naj­bar­dziej zde­spe­ro­wani ryzy­kują wszyst­kim, aby dołą­czyć do nie­wiel­kiej grupy jaw­nych dysy­den­tów, któ­rych rząd śle­dzi, prze­śla­duje, a cza­sami więzi. Nie­wąt­pli­wie jed­nak to wła­śnie nabrzmiała tre­ścią cisza codzien­no­ści – oso­bi­ste histo­rie życia wśród nie­koń­czą­cej się rewo­lu­cji, zmie­nia­ją­cych się prio­ry­te­tów i soju­szy, trium­fów i tra­ge­dii, prze­pla­ta­ją­cych się w upalne dni pod wiecz­nym żarem nie­ga­sną­cego słońca – jest tym, co naj­peł­niej oddaje prawdę o nie­zwy­kłej rze­czy­wi­sto­ści Kuby.

Część pierw­sza. Otrzeź­wie­nie

Część pierw­sza

Otrzeź­wie­nie

Roz­dział 1. Tacajó, pro­win­cja Oriente, 1940

Roz­dział 1

Tacajó, pro­win­cja Oriente, 1940

Każdy, kto miesz­kał w latach czter­dzie­stych ubie­głego wieku w kubań­skiej dżun­gli, wie­dział, że wil­goć i pie­kielny gorąc wni­ka­jące pod wszystko i we wszystko ozna­czają, choćby czło­wiek sta­nął na gło­wie, mrówki w chle­bie. Jeśli na przy­kład wło­ży­łeś boche­nek do torby, zawią­za­łeś i powie­si­łeś na ścia­nie, nie­długo po tynku masze­ro­wał żwawy pochód owa­dów, jakby wybie­rały się na pro­szony obiad. Zena­ida Ewen, biedna, czar­no­skóra nasto­latka z żyją­cego z uprawy trzciny cukro­wej mia­steczka Tacajó, poło­żo­nego na dzi­kim wscho­dzie Kuby, ukoń­czyła zale­d­wie sześć klas miej­sco­wej szkoły, gdzie języ­kiem wykła­do­wym był angiel­ski i tro­chę uczyło się też po hisz­pań­sku, by uła­twić naukę dzie­ciom pra­cu­ją­cych w cukrowni Jamaj­czy­ków. Nie­raz obser­wo­wała, jak matka kła­dzie chleb na piecu, i dzięki temu wie­działa, że umiesz­cze­nie go w pobliżu pło­mieni – choć nie bez­po­śred­nio w ogniu – odstra­szy mrówki, zanim rodzina usią­dzie do kola­cji.

Jamaj­czycy osie­dlali się w Tacajó, od kiedy tylko w 1917 roku zaczęto prze­ra­biać tu trzcinę cukrową. Przy­byli w okre­sie boomu gospo­dar­czego po woj­nie ame­ry­kań­sko-hisz­pań­skiej, kiedy na wyspę sze­ro­kim stru­mie­niem pły­nęły z zagra­nicy pie­nią­dze – głów­nie ame­ry­kań­skie dolary. Kuba nie zyskała po woj­nie sta­tusu nie­pod­le­głego pań­stwa, o który wielu wal­czyło, ale dla tych, któ­rzy robili inte­resy z Ame­ryką Pół­nocną, czasy i tak były dobre; szcze­gól­nie widać to było w pro­win­cji Oriente. Życio­dajne połą­cze­nie słońca, świet­nej gleby i opa­dów desz­czu spra­wiało, że miej­sce to ide­al­nie nada­wało się pod uprawy, w tym na gęste pola trzciny cukro­wej, które na jakiś czas zagwa­ran­to­wały Kubie pozy­cję świa­to­wego lidera w pro­duk­cji cukru i na dobre zapew­niły słod­kiemu surow­cowi sta­tus jed­nego z fila­rów gospo­darki kraju; w końcu zaczęto mawiać: „Sin azúcar no hay país” – „Bez cukru nie ma pań­stwa”.

Aby ocean zie­lo­nych łodyg zamie­nił się w białe krysz­tałki uży­wane na całym świe­cie do sło­dze­nia kawy i pie­cze­nia ciast, potrzebny jest ogrom pracy; dzieje się tak, od kiedy setki lat temu zebrano pierw­sze plony z pól trzciny cukro­wej. Na początku XIX wieku na polach haro­wali przy­wo­żeni tu afry­kań­scy nie­wol­nicy, ale Hisz­pa­nia, któ­rej kolo­nią była przez pięć wie­ków Kuba, ni­gdy nie zezwa­lała, aby osie­dlało ich się tutaj tak wielu, jak na innych wyspach Kara­ibów. Han­del nie­wol­ni­kami zde­le­ga­li­zo­wano na Kubie w 1820 roku, ale naprawdę zakoń­czył się dopiero w roku 1879. Bry­tyj­ski histo­ryk Hugh Tho­mas zauwa­żył, że kubań­ska klasa wyż­sza na pewno znacz­nie gor­li­wiej wal­czy­łaby z Hisz­pa­nią o odzy­ska­nie nie­pod­le­gło­ści, gdyby nie „nie­po­kój o los nie­wol­ni­ków i maja­czące w pamięci widmo Haiti”. Po tym, jak w por­cie Hawany zato­nął w 1898 roku ame­ry­kań­ski krą­żow­nik USS Maine i Stany Zjed­no­czone wsparły Kubę w dłu­go­trwa­łej już woj­nie o nie­pod­le­głość, Hisz­pa­nia była zmu­szona zre­zy­gno­wać ze swo­jej cen­nej kolo­nii. Kuba stała się repu­bliką, choć z nie­zbyt sta­bil­nym sys­te­mem demo­kra­cji, pod nie­kom­pe­tent­nym przy­wódz­twem i obar­czoną dzie­dzic­twem uprze­dzeń raso­wych, któ­rego ni­gdy nie udało się w pełni wyple­nić.

Wraz z napły­wem zagra­nicz­nych inwe­sty­cji, który zaczął się we wcze­snych latach XX wieku, spółka cukrow­ni­cza Tacajó Sugar Cor­po­ra­tion z sie­dzibą w Nowym Jorku roz­ro­sła się bły­ska­wicz­nie i zaczęła przy­no­sić praw­dziwe zyski. Rów­nie agre­syw­nie roz­wi­jała się dzia­ła­jąca po sąsiedzku kor­po­ra­cja han­dlu­jąca owo­cami tro­pi­kal­nymi, Uni­ted Fruit Com­pany; sku­po­wała plony od lokal­nych far­me­rów, takich jak Ángel Castro, hisz­pań­ski żoł­nierz, który osie­dlił się po woj­nie na Kubie i zbi­jał for­tunę na Mana­cas, poło­żo­nej nie­da­leko od Tacajó plan­ta­cji o powierzchni dwu­dzie­stu tysięcy akrów. Bra­ko­wało rąk do pracy; do tego stop­nia, że kubań­ski rząd udzie­lił w 1922 roku pozwo­le­nia na spro­wa­dze­nie przez Tacajó Sugar i Uni­ted Fruit tysięcy kon­trak­to­wych robot­ni­ków do pomocy przy zbio­rach. Spo­dzie­wano się, że po sezo­nie wrócą w rodzinne strony. Więk­szość sta­no­wili Haitań­czycy i Jamaj­czycy. Wielu z nich ni­gdy nie opu­ściło Kuby.

Matka Zena­idy, Sarah Ann Ewen, w 1922 roku miała dwa­dzie­ścia dzie­więć lat; dostała jamaj­ski pasz­port i udała się w podróż z King­ston na Kubę. Kusiła ją wizja wyspy ofe­ru­ją­cej bajeczne moż­li­wo­ści. Wylą­do­waw­szy w San­tiago, udała się na drugą stronę wyspy, do Tacajó, gdzie, jak sły­szała, można było zna­leźć dobre życie, któ­rego z powo­dze­niem poszu­ki­wali na Kubie Jamaj­czycy. Żyzna dolina wokół cukro­wego mia­steczka przy­po­mi­nała jej dom, ale to nie był raj, zwłasz­cza dla samot­nej matki, bez wykształ­ce­nia i zawodu. Więk­szość dróg była nie­utwar­dzona, warunki sani­tarne wołały o pomstę do nieba, a cykl pracy w cukrowni skła­dał się z okre­sów harówki i mie­sięcy prze­sto­jów. O ile oczy­wi­ście czło­wiek w ogóle zdo­był pracę. A Sarah musiała ją zdo­być, i to szybko. W tam­tych cza­sach kobiety nie pra­co­wały przy maszy­nach, ale goto­wały i sprzą­tały, a to potra­fiła robić. Zaczęła prać dla samot­nych męż­czyzn zamiesz­ku­ją­cych obskurne hotele robot­ni­cze. Póź­niej dostała się na służbę u zakła­do­wego leka­rza, Kubań­czyka, który przy­jął ją, by poma­gała jego żonie; Sarah wspie­rała ją w pro­wa­dze­niu dużego domu znaj­du­ją­cego się nie­opo­dal głów­nej bramy cukrowni. Był to dla niej nie­wąt­pliwy awans, oka­zja, żeby zapew­nić dzie­ciom lep­sze życie – i zamie­rzała ją wyko­rzy­stać jak naj­le­piej. Jed­nak w 1941 roku, kiedy miała zale­d­wie czter­dzie­ści sie­dem lat, zmarła na zawał serca. Zena­ida i jej brat Cle­ve­land zostali sie­ro­tami. Pod swój dach przy­jęli ich sąsie­dzi z Tacajó.

Kubań­ski lekarz pozwo­lił Zena­idzie prze­jąć posadę po matce, czy to kie­ru­jąc się lito­ścią, czy potrzebą, choć miała zale­d­wie trzy­na­ście lat, mówiła łama­nym hisz­pań­skim i ni­gdy nie pra­co­wała jako słu­żąca. Pew­nego dnia dziew­czyna czy­ściła krysz­ta­łową czarkę, w któ­rej prze­cho­wy­wano cukierki. Zauwa­żyła, że w środku pano­szą się mrówki. Wie­działa, że żona dok­tora uka­rze ją, jeśli zoba­czy owady, ale przy­po­mniała sobie, jak matka uczyła ją ukła­dać chleb przy piecu. Uznała, że metoda, która podzia­łała w tam­tym przy­padku, spraw­dzi się rów­nież w tym. Pło­mie­nie fak­tycz­nie spra­wiły, że mrówki ucie­kły, ale krysz­ta­łowa czarka nie wytrzy­mała gorąca i popę­kała. Gdy żona leka­rza zorien­to­wała się, co się stało, zwy­my­ślała Zena­idę, nazy­wa­jąc ją bez­den­nie głu­pią dzie­wu­chą.

Dziew­czyna poprzy­się­gła sobie, że już ni­gdy nie pozwoli się tak upo­ko­rzyć.

Kiedy lekarz odszedł z pracy w cukrowni, tra­fiła na służbę do jego następcy. I tak się toczyło jej życie, od rodziny do rodziny, z pie­lę­gno­wa­nym w sekre­cie marze­niem, że kie­dyś sama zaj­mie się medy­cyną. Kiedy w 1947 roku rodzina, dla któ­rej aktu­al­nie pra­co­wała, posta­no­wiła prze­nieść się do Hawany, Zena­ida poje­chała z nimi. Miała dzie­więt­na­ście lat i wie­rzyła, że w sto­licy czeka ją lep­sze życie. Wkrótce jed­nak zorien­to­wała się, że młoda czar­no­skóra kobieta bez wykształ­ce­nia nie ma co marzyć o zosta­niu lekarką, nie­ważne, gdzie zamieszka. Po kilku latach miała ser­decz­nie dość Hawany, ale zamiast wró­cić do Tacajó, spró­bo­wała szczę­ścia w Guan­ta­namo. Sły­szała, że miesz­cząca się tam baza mary­narki Sta­nów Zjed­no­czo­nych zatrud­nia Kubań­czy­ków i dobrze ich trak­tuje, szcze­gól­nie jeśli mówią po angiel­sku.

Zena­ida zna­la­zła zaję­cie w żłobku na tere­nie bazy. Codzien­nie prze­pły­wała pro­mem na ame­ry­kań­ską stronę zatoki, pil­nu­jąc, aby zawsze sia­dać na miej­scach prze­zna­czo­nych dla czar­no­skó­rych. Dobrze zara­biała, część pie­nię­dzy zain­we­sto­wała więc w złotą biżu­te­rię, którą trak­to­wała jako swo­istą polisę ubez­pie­cze­niową na wypa­dek, gdyby sprawy poto­czyły się źle. Wtedy też wpa­dła w oko mło­demu sto­la­rzowi z Haiti, który także pra­co­wał dla Ame­ry­ka­nów. Ari­stede Limonta był przy­stojny, sma­gły, pocią­ga­jący w ten szorstki spo­sób, który wiele lat póź­niej porów­ny­wała do czaru, jakim ema­no­wał ame­ry­kań­ski pio­sen­karz Barry White. Zako­chali się w sobie i wpro­wa­dzili do małego drew­nia­nego domku na rogu Céspedes i Ósmej Ulicy, po połu­dnio­wej stro­nie Guan­ta­namo. Kiedy Zena­ida zaszła w ciążę, zło­żyła ślub patronce Kuby, Matce Boskiej Miło­sier­nej z El Cobre – Vir­gen de la Cari­dad del Cobre, któ­rej sank­tu­arium znaj­duje się na wzgó­rzu nad San­tiago: obie­cała, że jeśli uro­dzi się dziew­czynka, nada jej imię Cari­dad.

Przez jakiś czas wie­rzyła, że udało jej się zosta­wić za sobą czas upo­ko­rzeń, jakich dozna­wała, pra­cu­jąc w domu leka­rza, ale na hory­zon­cie zbie­rały się ciemne chmury. Jej mąż zaczął robić słod­kie oczy do innych mło­dych i ład­nych kobiet. Zena­ida pró­bo­wała to igno­ro­wać.

Kiedy ode­szły jej wody, Ari­stede wyna­jął wóz konny i popę­dzili do szpi­tala w Guan­ta­namo. Osiem­na­stego grud­nia 1956 roku na świat przy­szło dziecko – dziew­czynka. Położna powie­działa jed­nak, że to nie koniec.

– Nie mogę uro­dzić dru­giego dziecka – zako­mu­ni­ko­wała jej Zena­ida. – Nie teraz. Mam kło­poty z mężem.

Kło­poty czy nie, oka­zało się, że w dro­dze są bliź­nięta. Dzie­sięć minut po córeczce uro­dziła się druga. Ari­stede nie zdzi­wił się, w jego rodzi­nie nie było to niczym nie­zwy­kłym. Jego pra­babka María uro­dziła ponoć aż pięć par bliź­niąt.

Sie­dem­na­ście dni przed naro­dzi­nami dziew­czy­nek Fidel Castro i osiem­dzie­się­ciu jeden bojow­ni­ków wylą­do­wali w gęstym namo­rzy­no­wym lesie na bagnach u połu­dnio­wego wybrzeża Kuby. Był to bar­dzo nie­udany począ­tek ich walki zbroj­nej w celu oba­le­nia Ful­gen­cia Bati­sty, dyk­ta­tora Kuby, rzą­dzą­cego przez ostat­nie dekady przy solid­nym wspar­ciu Waszyng­tonu. Kiedy Ari­stede obie­cy­wał Zena­idzie, że będzie poma­gał jej w opiece nad nie­mow­lę­tami, Bati­sta cheł­pił się publicz­nie, że wichrzy­ciel­scy bra­cia Castro zgi­nęli pod­czas desantu, a z nimi więk­szość towa­rzy­szą­cego im oddziału.

Zarówno Ari­stede, jak i Bati­sta kła­mali.

Zena­ida za to dotrzy­mała ślubu zło­żo­nego Naj­święt­szej Panience i nadała pierw­szej bliź­niaczce imiona Cari­dad Luisa, zaś dru­giej – Espe­ranza Cari­dad. Miło­sier­dzie i Nadzieja. Nadzieja i Miło­sier­dzie. Wie­działa już dobrze, jakim kobie­cia­rzem jest Ari­stede, i czuła się zdra­dzona. Bliź­niaczki dodały jej jed­nak sił, żeby nad­sta­wić drugi poli­czek i dać mężowi szansę. Żyli w czwórkę przez około trzy mie­siące. Wresz­cie pew­nego wie­czoru, wypiw­szy za dużo, Ari­stede pod­niósł na nią rękę.

Zra­niona, zła i upo­ko­rzona nie­mal tak jak kie­dyś, Zena­ida wło­żyła dzieci do koszyka i obe­szła mały domek, zbie­ra­jąc co tylko mogła z ich nie­wiel­kiego dobytku. Nie­stety złota biżu­te­ria, na którą ciu­łała i która miała być jej ubez­pie­cze­niem na wypa­dek wła­śnie cze­goś takiego, spo­czy­wała w szafce po dru­giej stro­nie łóżka, na któ­rym chra­pał pijany Ari­stede. Nie mogła ryzy­ko­wać, że go obu­dzi i znowu obe­rwie, a tym bar­dziej – że zaczną się szar­pać o dzieci.

Zena­ida wymknęła się z domu bez biżu­te­rii, a za to z dziew­czyn­kami, i zna­la­zła schro­nie­nie u jed­nej z jamaj­skich przy­ja­ció­łek matki. Kiedy dzieci skoń­czyły kilka mie­sięcy, pró­bo­wała wró­cić do pracy, ale pierw­szego dnia wpa­dła na pro­mie na Ari­stede. Zaczął wrzesz­czeć tak, żeby wszy­scy sły­szeli, oskar­ża­jąc ją, że ucie­kła i zabrała dzieci, że unie­moż­li­wia mu kon­takt z nimi.

– Daj­cie mi wysiąść – krzyk­nęła i kapi­tan promu zwol­nił. Wró­ciw­szy na ląd, wysłała tele­gram do swo­jego brata Cle­ve­landa, pro­sząc, żeby spo­tkał się z nią na sta­cji kole­jo­wej w Man­gu­ito, tuż za Tacajó. Wra­cam do domu, napi­sała. Ni­gdy nie odzy­skała biżu­te­rii i ni­gdy nie wyszła za mąż, ale zawsze utrzy­my­wała, że Ari­stede był pierw­szą i jedyną praw­dziwą miło­ścią jej życia. Przez następne dzie­siątki lat, kiedy tylko w radiu zaczy­nał śpie­wać Barry White, wycho­dziła z pokoju.

Została samotną matką; dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nia, bez pracy, bez wykształ­ce­nia i bez domu, miała tylko dziew­czynki i wła­sną deter­mi­na­cję. Posta­no­wiła, że jej dzieci ni­gdy nie będą poni­żane i krzyw­dzone tak jak ona. Z waha­niem udała się do domu Car­men Caro, kobiety, która przy­jęła ją pod swój dach po śmierci matki. Zapu­kała do drzwi. Ze wsty­dem przy­znała, że ponio­sła porażkę we wszyst­kich swo­ich przed­się­wzię­ciach i że teraz nie ma się do kogo zwró­cić. Car­men miała wła­sną wielką rodzinę, miesz­ka­jące pod jed­nym dachem liczne dzieci i wnuki – w tym małą dziew­czynkę imie­niem Cuka – ale miała też dobre serce i wygo­spo­da­ro­wała w dużym sta­rym domu miej­sce dla nowo przy­by­łych.

Tym­cza­sem w górach nie­opo­dal Tacajó poja­wił się Fidel, zada­jąc wobec całego świata kłam twier­dze­niom Bati­sty. Choć lądo­wa­nie było twarde, a pod­czas prze­dzie­ra­nia się przez las namo­rzy­nowy ostrze­li­wano go razem z jego towa­rzy­szami, po umoc­nie­niu swo­jej pozy­cji na plaży udało im się prze­do­stać do gęstych lasów Sierra Maestra, gdzie się prze­gru­po­wali. Na początku roku 1957 Castro zwo­łał dzie­siątki swo­ich zwo­len­ni­ków, aby sfi­na­li­zo­wać plan zbroj­nego powsta­nia w celu oba­le­nia Bati­sty; na temat tego, co mia­łoby nastą­pić po mało praw­do­po­dob­nym, bio­rąc pod uwagę róż­nicę sił, prze­ję­ciu wła­dzy, wyra­żał się dość nie­kon­kret­nie. Zanim jed­nak doszło do spo­tka­nia, Fidel udzie­lił wywiadu ame­ry­kań­skiemu kore­spon­den­towi „New York Timesa”, prze­szmu­glo­wa­nemu przez jego ludzi w góry. Tenże repor­ter, Her­bert L. Mat­thews, napi­sał kilka dni póź­niej, po powro­cie do Nowego Jorku, serię sen­sa­cyj­nych arty­ku­łów, ujaw­nia­jąc światu, że Castro nie tylko żyje, ale i wygrywa wojnę z Bati­stą – co w 1957 roku było zde­cy­do­waną prze­sadą. Mat­thews przed­sta­wił Fidela w jasnych bar­wach, opi­su­jąc go jako kubań­skiego Robin Hooda, impo­nu­ją­cego swoim hero­izmem mło­dego praw­nika o potar­ga­nej bro­dzie, który obie­cy­wał przy­wró­cić kon­sty­tu­cyjny rząd i zor­ga­ni­zo­wać wybory.

Walki toczyły się cza­sem w górach wokół Tacajó, ale Zena­ida była zbyt zapra­co­wana, żeby inte­re­so­wać się prze­sła­niem Castro; musiała prze­cież prać dla dzie­siąt­ków robot­ni­ków i opie­ko­wać się dziew­czyn­kami. Fidel i jego idee przy­cią­gali wielu zwo­len­ni­ków i w poło­wie 1958 roku, kiedy Stany Zjed­no­czone wresz­cie zde­cy­do­wały się prze­stać sprze­da­wać broń rzą­dowi Bati­sty, stało się jasne, że dni dyk­ta­tora są poli­czone. W nowo­roczny pora­nek 1959 roku Bati­sta zała­do­wał do kilku samo­lo­tów pie­nią­dze – rze­komo kwotę nawet 400 milio­nów dola­rów, które, jak twier­dził Castro, skradł z pań­stwo­wego skarbca – i wraz z rodziną i kil­kor­giem dorad­ców umknął na bez­pieczną Domi­ni­kanę.

Zena­ida kibi­co­wała Fide­lowi jak więk­szość Kubań­czy­ków; kiedy prze­jął wła­dzę nad całym kra­jem, miał zale­d­wie trzy­dzie­ści dwa lata. Wie­rzyła, gdy obie­cy­wał, że poprawi warunki życia wszyst­kich miesz­kań­ców wyspy, nie­za­leż­nie od rasy i płci. Kiedy zaczął orga­ni­zo­wać swój ogól­no­kra­jowy sys­tem „oczu i uszu”, nazy­wa­jąc go Komi­te­tem Obrony Rewo­lu­cji (Comités de Defensa de la Revo­lu­ción, CDR), stała się aktyw­nym człon­kiem siatki. Przy­łą­czyła się rów­nież do Kubań­skiej Fede­ra­cji Kobiet, zało­żo­nej przez rewo­lu­cjo­nistkę, żonę Raúla, Vilmę Espín. Gdy rząd prze­kształ­cił dom byłego dyrek­tora cukrowni w mały szpi­tal, Zena­ida dostała tam pracę salo­wej. Zmy­wała pod­łogi i zmie­niała pościel. Zaję­cie dale­kie od wyma­rzo­nej pracy lekarki, ale mimo wszystko dla niej i jej małej rodziny nie­ba­ga­telny krok w górę na dra­bi­nie spo­łecz­nej.

Ame­ry­ka­nie rzą­dzący Tacajó pospiesz­nie ucie­kli, kiedy w 1960 roku cukrow­nię zna­cjo­na­li­zo­wano. Kubań­czycy, któ­rzy ją prze­jęli, zadbali o to, żeby nad oko­licą na­dal domi­no­wał cykl życia fabryki i jej plu­jące dymem kominy. Zacho­wali sieć tele­fo­niczną, łączącą domy wszyst­kich robot­ni­ków z cen­trum admi­ni­stra­cyj­nym, a gwiz­dek roz­le­gał się dwa razy dzien­nie, punk­tu­al­nie na początku i końcu każ­dej zmiany – głę­boki pomruk, wydo­by­wa­jący się jakby z dziury w gigan­tycz­nym tłu­miku. Sza­rym świ­tem wtó­ro­wał pia­niu kogu­tów i recho­ta­niu żab, budząc Zena­idę i dziew­czynki, by sta­wiły czoło wyzwa­niom kolej­nego dnia.

Miesz­kały w tak zwa­nej cuarteríi; był to długi rząd minia­tu­ro­wych miesz­kań, skła­da­ją­cych się z nie wię­cej niż jed­nego pomiesz­cze­nia. Latryna znaj­do­wała się w lesie nie­opo­dal. To był ich dom, kiedy w 1963 roku ude­rzył hura­gan Flora, jeden z naj­bar­dziej tra­gicz­nych w skut­kach. Zanim Zena­ida usły­szała ostrze­że­nia przez swoje małe tran­zy­sto­rowe radio, wiatr i deszcz nie­mal już do nich dotarły. Była potrzebna w kli­nice, więc zabrała nie­spełna sied­mio­let­nie córki z cuarteríi i zapro­wa­dziła do przy­ja­ciółki, zamiesz­ku­ją­cej solidny muro­wany dom nie­da­leko szpi­tala. Córki, sto­jąc w otwar­tych drzwiach fron­to­wych, patrzyły, jak z wysił­kiem toruje sobie wśród wichury drogę do kli­niki, przy­trzy­muje się bugen­wil­lo­wego żywo­płotu, żeby wiatr jej nie zdmuch­nął. Prze­stra­szone, że już ni­gdy nie zoba­czą matki, pró­bo­wały pocie­szać się wza­jem­nie przez całą długą noc. Kiedy niebo zasło­niły gęste, szare chmury i znik­nęły gwiazdy, Cary zaśpie­wała pio­senkę, któ­rej uczył dzieci pan Pedrozo, jej nauczy­ciel z czwar­tej klasy: Pytaj gwiazd, czy nocami sły­szą mój płacz…

Kiedy Flora wresz­cie się wyco­fała w stronę Atlan­tyku i Zena­ida mogła opu­ścić kli­nikę, zabrała dziew­czynki do domu. Hura­gan spra­so­wał cał­ko­wi­cie jeden koniec cuarteríi. Ściany w ich czę­ści na­dal stały, ale dach został zerwany, a ulewny deszcz doszczęt­nie prze­mo­czył masywną szafę, w któ­rej prze­cho­wy­wały cały swój doby­tek. Zebrały więc to, co udało się oca­lić, i po raz kolejny wpro­wa­dziły się do zna­jo­mych.

W miarę odbu­dowy Tacajó Zena­ida umac­niała też swoją pozy­cję w kli­nice. W 1968 roku zapi­sała się na kurs asy­sten­tek pie­lę­gniar­skich, orga­ni­zo­wany w szpi­talu miej­skim w Holguín. Po dzie­wię­ciu mie­sią­cach wró­ciła do Tacajó z nowym tytu­łem i pla­nami na przy­szłość. W szpi­talu, gdzie do tej pory pra­co­wała jako salowa, dostała posadę asy­stentki pie­lę­gniar­skiej. Zyskała nie­chlubną sławę dzięki nie­wzru­szo­nemu spo­ko­jowi, z jakim robiła zastrzyki, bez zawa­ha­nia i współ­czu­cia kłu­jąc każ­dego, od naj­więk­szego twar­dziela po zupeł­nych sła­be­uszy. Jed­no­cze­śnie miesz­kańcy Tacajó poko­chali ją za wyjąt­kowo wiel­kie serce.

Od naj­młod­szych lat matka pró­bo­wała ubie­rać Cary i Espe­ranzę iden­tycz­nie, Cary jed­nak posta­no­wiła zazna­czać swoją indy­wi­du­al­ność. Pew­nego razu, gdy zostały zapro­szone na przy­ję­cie uro­dzi­nowe do Cuki, Zena­ida chciała, żeby zało­żyły takie same nie­bie­skie sukienki i pasu­jące do nich kokardy. Cary miała inny plan. Wcią­gnęła do szafy wnę­ko­wej tabo­ret, wyjęła czer­woną sukienkę i zaczęła bła­gać matkę, żeby pozwo­liła jej zało­żyć ją zamiast nie­bie­skiej. Choć była ogrom­nie uparta, prze­grała ten spór. Kiedy koń­czyła pięt­na­ście lat – co zazwy­czaj jest wiel­kim wyda­rze­niem w życiu kubań­skiej dziew­czyny – jej siła prze­bi­cia była już znacz­nie więk­sza. Nie obyło się bez kłótni, ale przy­go­to­wu­jąc dla dziew­czy­nek wspólne obchody quinceañery, Zena­ida uszyła dla Espe­ranzy różową sukienkę z dłu­gimi ręka­wami, a dla Cary – nie­bie­ską z krót­kimi.

Były bliź­niacz­kami dwu­ja­jo­wymi, obie nieco powy­żej stu sześć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu, o tej samej pro­mien­nej cerze w odcie­niu maho­niu, wyso­kich kościach policz­ko­wych i sze­ro­kich uśmie­chach. Twarz Espe­ranzy była jed­nak nieco peł­niej­sza, dzięki czemu bar­dziej przy­po­mi­nała matkę. Cary odzie­dzi­czyła po Zena­idzie prze­rwę mię­dzy gór­nymi jedyn­kami, którą chęt­nie poka­zy­wała w uśmie­chu, i rezo­lut­ność. Zawsze była bar­dziej zor­ga­ni­zo­wana od sio­stry, pełna pasji i o skłon­no­ści do dra­ma­ty­zo­wa­nia.

– Spójrz­cie tylko, jaka z niej akto­reczka – mawiała Zena­ida na widok pła­czą­cej Cary. – Łzy lecą jej tylko z jed­nego oka.

Stany Zjed­no­czone były jed­nym z pierw­szych państw, które uznały nowy, post­ba­ti­stow­ski rząd zor­ga­ni­zo­wany przez Fidela, ale sto­sunki mię­dzy nimi a Kubą prędko się popsuły. Po tym jak Castro zna­cjo­na­li­zo­wał sporą część gospo­darki, w tym ame­ry­kań­skie rafi­ne­rie i cukrow­nie, jak ta w Tacajó, ani myśląc o rekom­pen­sa­cie dla dotych­cza­so­wych wła­ści­cieli, pre­zy­dent Dwi­ght Eisen­ho­wer ostro zre­du­ko­wał kwoty na cukier i wstrzy­mał eks­port. W 1962 roku pre­zy­dent John F. Ken­nedy zaostrzył sank­cje, wpro­wa­dza­jąc cał­ko­wite embargo na han­del, które obo­wią­zy­wało od tam­tej pory nie­prze­rwa­nie.

Kubań­czycy zaczęli mieć pro­blemy z pozy­ski­wa­niem czę­ści zamien­nych, dzięki któ­rym cukrow­nia w Tacajó mogłaby funk­cjo­no­wać. Mimo wszystko uda­wało się mie­lić trzcinę i eks­por­to­wać rafi­no­wany cukier, głów­nie do Związku Radziec­kiego, który dobrze za niego pła­cił. Rząd Fidela dbał o to, żeby wspie­rać Tacajó i jego lud­ność. Wiel­kie domy przy Alei Dru­giego Kwiet­nia, wcze­śniej nale­żące do ame­ry­kań­skich dyrek­to­rów, zostały podzie­lone na miesz­ka­nia. Cary i Espe­ranza mogły odwie­dzać klub towa­rzy­ski w mia­steczku, wcze­śniej zare­zer­wo­wany dla ame­ry­kań­skich wła­ści­cieli cukrowni i bia­łych kubań­skich mene­dże­rów, a także zapi­sać się na lek­cje muzyki w domu kul­tury, kie­dyś nie­do­stęp­nym dla czar­no­skó­rych nasto­la­tek. Te zna­czące prze­miany dały Zena­idzie nadzieję, że rewo­lu­cja fak­tycz­nie może pora­dzić sobie z cią­gle obecną dys­kry­mi­na­cją rasową, któ­rej ofiarą padała przez całe życie. Zena­ida, jak wielu innych Kubań­czy­ków, otrzy­my­wała teraz wyraźny komu­ni­kat, na który cze­kali: mło­dzi ludzie, tacy jak jej bliź­niaczki, nie będą już dys­kry­mi­no­wani z powodu koloru skóry. Podob­nie dziew­częta w laty­no­skiej kul­tu­rze macho nie będą już musiały rezy­gno­wać z marzeń, pod warun­kiem że będą pra­co­wite i zdo­będą wykształ­ce­nie.

W 1970 roku Zena­ida z cór­kami dołą­czyła do nie­zli­czo­nych Kubań­czy­ków ści­na­ją­cych trzcinę cukrową w sza­leń­czej pogoni za wyzna­czo­nym przez Fidela celem osią­gnię­cia dzie­się­cio­to­no­wych zbio­rów. Plan się nie powiódł, a nad Kubą zawi­sła atmos­fera nie­pew­no­ści pod wzglę­dem zarówno poli­tycz­nym, jak i gospo­dar­czym. Nie­za­leż­nie od tego, jak potężna wyda­wała się rewo­lu­cja Fidela, wyszło na jaw, że jej potęga ma gra­nice. Zena­ida zdała sobie sprawę, że mia­steczko w cie­niu cukrowni to ślepy zaułek. Dziew­czynki były w pań­stwo­wej szkole z inter­na­tem, ona sama pra­co­wała na polach w ciągu dnia, a nocami się uczyła. Zde­cy­do­wała się wra­cać do Hawany i spro­wa­dzić do sie­bie Cari­dad i Espe­ranzę, gdy tylko znaj­dzie stałą pracę i miesz­ka­nie.

Nie było to tak łatwe, jak zakła­dała, ale ze swoim dyplo­mem asy­stentki pie­lę­gniar­skiej dostała wresz­cie pracę w szpi­talu w Hawa­nie. Mogła spro­wa­dzić swoją małą rodzinę i zapi­sała córki do szkół w mie­ście. Dobrze sobie radziły i mogły dostać się na wybrane uni­wer­sy­tety, ale nie były pewne, czy stu­dia to wła­ściwa droga. Ich matka pra­co­wała prze­cież w szpi­talu po dwa­na­ście godzin i wra­cała śmier­tel­nie zmę­czona, haru­jąc dla swo­ich dzieci. Opra­co­wały więc odważny plan: Espe­ranza zosta­nie fry­zjerką, a Cary będzie robić mani­cure. Nie mogły zało­żyć firmy, nawet bar­dzo małej. Ogól­no­kra­jowa akcja, nazwana przez Fidela Rewo­lu­cyjną Ofen­sywą, którą prze­pro­wa­dzono w 1968 roku, dopro­wa­dziła do prze­ję­cia przez pań­stwo wszyst­kich biz­ne­sów pry­wat­nych, nawet tych naj­mniej­szych, i zde­le­ga­li­zo­wała pry­watną dzia­łal­ność gospo­dar­czą, w tym salony kosme­tyczne. Dziew­czyny wie­działy jed­nak, że Kubanki zawsze będą skłonne zain­we­sto­wać w urodę. Zamie­rzały strzyc włosy i pie­lę­gno­wać paznok­cie klien­tek w domu, a w razie czego utrzy­my­wać, że poma­gają przy­ja­ciół­kom.

Z dumą przed­sta­wiły Zena­idzie swoje plany, ale nie spo­tkały się z ocze­ki­waną reak­cją.

– Nie ma mowy – powie­działa matka nie­zno­szą­cym sprze­ciwu tonem. Przy­po­mniała im o upo­ko­rze­niach, jakie spo­ty­kały ją w domu leka­rza w Tacajó. – Tak się działo, bo byłam biedną, czarną dziew­czyną bez wykształ­ce­nia – mówiła. Nie chciała, żeby histo­ria się powtó­rzyła. Życie na Kubie rzą­dzi się twar­dymi pra­wami, wyja­śniała. – Jeste­ście na gor­szej pozy­cji, bo jeste­ście mło­dymi kobie­tami, do tego czar­no­skó­rymi. Zawsze będzie­cie musiały pra­co­wać cię­żej i dawać z sie­bie sto pięć­dzie­siąt pro­cent, zanim ktoś uzna, że robi­cie to dobrze.

Miały pójść na stu­dia, koniec dys­ku­sji.

Espe­ranza wybrała archi­tek­turę na jed­nym z hawań­skich uni­wer­sy­te­tów, roz­sądny wybór dla mło­dej kubań­skiej komu­nistki. Cary jed­nak od chwili, gdy zetknęła się z muzyką, lite­ra­turą i sztuką Hawany, nie mogła się nimi nasy­cić. Zako­chała się w książ­kach, szcze­gól­nie dzie­łach Honoré de Bal­zaca i hisz­pań­skiego poety Gustava Adolfa Bécquera. Napeł­niały ją odwagą w obli­czu trud­no­ści, które przed jej rodziną pię­trzyły się nie­ustan­nie, i to w nich szu­kała pocie­chy. Pew­nego razu, gdy obser­wo­wała, jak jej matka broni się przed sądem kole­żeń­skim przed zarzu­tami o złe trak­to­wa­nie nie­peł­no­spraw­nej dziew­czynki, którą się opie­ko­wała, przy­po­mniała sobie ponure wersy Bécquera i kło­poty wła­snej rodziny od razu wydały się mniej przy­gnę­bia­jące:

Życie moje – pusty­nia, pod ręką więd­nie każdy kwiat.Na mej śmier­tel­nej dro­dze ktoś posiał samo zło i jad1.

Cary miała gor­sze stop­nie niż Espe­ranza. Orto­gra­fia i gra­ma­tyka wiecz­nie spra­wiały jej pro­blemy. Na tyle dobrze sobie jed­nak radziła z innymi przed­mio­tami, że zakwa­li­fi­ko­wała się do nowego pro­gramu, który pozwa­lał mło­dym Kubań­czy­kom, jako oby­wa­te­lom pań­stwa bloku socja­li­stycz­nego, stu­dio­wać na zagra­nicz­nych uni­wer­sy­te­tach. Marzyła o histo­rii sztuki we Wschod­nich Niem­czech, ale kiedy opu­bli­ko­wano listę sty­pen­dy­stów, oka­zało się, że zosta­nie wysłana na Ukra­inę, gdzie stu­dia tego rodzaju nie były dostępne. Doradca aka­de­micki zasu­ge­ro­wał zamiast tego inży­nie­rię eko­no­miczną.

– Co to jest? – musiała zapy­tać. Inży­nie­ria eko­no­miczna była popu­lar­nym kie­run­kiem w Euro­pie Wschod­niej; stu­denci uczyli się sto­so­wać zasady gospo­darki i eko­no­mii w spo­sób prak­tyczny. Nie­wiele osób na Kubie miało jed­nak poję­cie o tej dzie­dzi­nie, łącz­nie z Zena­idą. Pro­po­zy­cja nie brzmiała dla niej jak coś, czym powinna się parać porządna młoda Kubanka, a do tego jej zda­niem ten kie­ru­nek był mało per­spek­ty­wiczny.

– To na pewno coś, co tam się spraw­dza, a u nas na nic się nie przyda – lamen­to­wała. Espe­ranza wybrała bar­dziej reali­styczną drogę roz­woju, dzięki któ­rej mogła też zostać na Kubie. Dla­czego Cary nie mogła wziąć przy­kładu z sio­stry?

Zena­ida odmó­wiła pod­pi­sa­nia wyma­ga­nej rodzi­ciel­skiej zgody, więc dziew­czyna musiała zwró­cić się do krew­nych z prośbą o popar­cie. Chciała, żeby prze­ko­nali matkę, że stu­dia w Związku Radziec­kim to powód do dumy. I że nie każdy sta­tek, który wypływa na Atlan­tyk, podzieli los Tita­nica. W końcu, z wiel­kimi opo­rami, Zena­ida zgo­dziła się i pod­pi­sała papiery. Cary mogła zacząć roczny kurs języ­kowy na Kubie, a rząd – prze­świe­tlić w tym cza­sie jej pocho­dze­nie. Zasię­gano języka w miej­sco­wym CDR, aby dowie­dzieć się, na ile anga­żo­wała się w swoim mło­dym życiu w „nową Kubę” i czy nie ma w Sta­nach Zjed­no­czo­nych kon­tak­tów z wro­giem, który mógłby prze­cią­gnąć ją na swoją stronę. Jej nie­obecny ojciec, Ari­stede, uciekł do USA w 1970 roku. Cary nie widziała go, odkąd skoń­czyła pięć lat, i nie kon­tak­to­wała się z nim od bar­dzo dawna. Zde­cy­do­wała jed­nak, że naj­le­piej będzie wyznać prawdę. Tym bar­dziej gra­tu­lo­wała sobie decy­zji, gdy jeden ze stu­den­tów stra­cił szansę na zagra­niczny wyjazd z powodu zata­je­nia infor­ma­cji o ojcu miesz­ka­ją­cym na Flo­ry­dzie.

Pod­czas wyma­ga­nych badań lekar­skich oka­zało się, że Cary ma ane­mię; ta dole­gli­wość mogła wyklu­czyć ją z pro­gramu. Zena­ida jed­nak zaak­cep­to­wała już decy­zję córki o stu­diach na dru­gim końcu świata i była gotowa użyć swo­ich pie­lę­gniar­skich umie­jęt­no­ści, aby jej pomóc. Zmo­dy­fi­ko­wała dietę Cary i poda­wała jej wita­miny, żeby popra­wić jej stan zdro­wia. Co do Tita­nica – nie­chęt­nie przy­znała, że nie może ochro­nić Cary przed każ­dym nie­bez­pie­czeń­stwem i że pozo­stają jej modli­twy.

W poło­wie lipca 1976 roku, kiedy Stany Zjed­no­czone obcho­dziły dwu­set­le­cie powsta­nia, Cary poma­chała matce i sio­strze z trapu Kazach­stanu, wiel­kiego radziec­kiego statku pasa­żer­skiego zacu­mo­wa­nego w hawań­skim por­cie, który miał zabrać ją i dwa tysiące innych kubań­skich stu­den­tów za ocean.

– Na statku było pełno mło­dych ludzi, Chiń­czy­ków, bia­łych, mula­tów, czar­nych, a wszy­scy byli­śmy równi, mie­li­śmy prak­tycz­nie takie same ubra­nia, takie same walizki – wspo­mi­nała z roz­rzew­nie­niem. Stu­den­tów łączyły także wesoła, kole­żeń­ska postawa i entu­zjazm, że wyru­szają do kolebki komu­ni­zmu, gdzie, jak czy­tała i sły­szała Cary, roz­kwi­tał on naj­peł­niej. Ponad sześć­dzie­siąt lat po wła­snej rewo­lu­cji ZSRR repre­zen­to­wał ideał, do jakiego dążyła młoda orę­dow­niczka nowej Kuby, któ­rej rodzina już zyskała na wpro­wa­dzo­nych przez Castro zmia­nach. Speł­nione marze­nie, nama­calny efekt praw­dzi­wego spo­łecz­nego prze­wrotu, nie mięk­kiej rewo­lu­cji, o jakiej śpie­wali Beatlesi, ale takiej, która zmie­niała naj­bar­dziej pod­sta­wowe reguły spo­łeczne, umoż­li­wia­jąc mło­dej, czar­nej dziew­czy­nie zdo­by­cie dyplomu na zagra­nicz­nej uczelni.

Kiedy kubań­skie holow­niki powoli wypro­wa­dzały Kazach­stan z doku, wyobra­żała sobie, o ile wspa­nial­szy od opusz­cza­nej wła­śnie wyspy będzie ide­alny świat, do któ­rego zmie­rzała.

Bécquer Gustavo Adolfo, Mi vida es un erial…, 1868 (tłum. wła­sne). [wróć]

Roz­dział 2. Pinar del Río, 1958

Roz­dział 2

Pinar del Río, 1958

Drzewa mamon­cillo rosnące za domem, gdzie miesz­kali Arturo Mon­toto i jego pię­ciu braci oraz trzy sio­stry, były wystar­cza­jąco doj­rzałe, żeby pomóc im w nauce samo­wy­star­czal­no­ści. Dzieci krą­żyły już po pla­cach budowy, sprze­da­jąc sma­żo­nego przez ich matkę dor­sza w cie­ście i lemo­niadę, ale zyski były mizerne, bio­rąc pod uwagę, że ryby i cytryny trzeba było naj­pierw kupić. Kiedy owoce mamon­cillo doj­rzały, Arturo i jego rodzeń­stwo zbie­rali ich całe torby bez pła­ce­nia choćby cen­tavo i wsia­dali do auto­busu jadą­cego do mia­sta. Jego miesz­kańcy lubili roz­gry­zać twardą skórkę tych tro­pi­kal­nych owo­ców roz­miaru spo­rej cze­re­śni, pod którą znaj­do­wał się cytru­sowy miąższ.

Jadąc auto­bu­sem, dzieci mijały duży kato­licki cmen­tarz, wyzna­cza­jący gra­nicę mię­dzy ich dziel­nicą Fenix a cen­trum Pinar del Río, i jechały dalej wysa­dzaną drze­wami ulicą Ala­meda aż do początku Real. Tu wysia­dały i szły w dół wzgó­rza, mija­jąc hotel India, zakłady foto­gra­ficzne i sie­dzibę Banku Kana­dyj­skiego, aż wresz­cie docie­rały do El Fuego, naje­le­gant­szego w mie­ście domu mody. Jak inne przed­się­bior­stwa, także El Fuego miał nazwę dum­nie wypi­saną kolo­ro­wymi płyt­kami w lastry­ko­wej posadzce. Arturo sia­dał na jed­nym z trzech schod­ków wio­dą­cych do głów­nego wej­ścia, trzy­ma­jąc na kola­nach torbę z owo­cami mamon­cillo. Cze­kał na chłodny powiew kli­ma­ty­zo­wa­nego powie­trza, świad­czący o tym, że drzwi się otwo­rzyły, i nasłu­chi­wał stu­kotu kobie­cych obca­sów.

– Mamon­cil­los! Mamon­cil­los! – wołał wtedy, uśmie­cha­jąc się sze­roko i poka­zu­jąc otwartą torbę ze świeżo zebra­nymi owo­cami, które nic go nie kosz­to­wały.

Na początku 1959 roku, kiedy Fidel ze swoją armią bun­tow­ni­ków wje­chał do Hawany, Arturo skoń­czył pięć lat. Przez kilka następ­nych nie­wiele się w Fenix zmie­niło. Rodzina chłopca zamiesz­ki­wała skromny drew­niany domek z okien­ni­cami na oknach pozba­wio­nych szyb, za któ­rym rosły drzewa mamon­cillo. Jesús, ojciec Artura, napra­wiał obu­wie, a dora­biał, pro­du­ku­jąc espa­dryle z płótna i gumy. Matka, Elena, pra­co­wała jako pomoc domowa – o ile nie była aku­rat w ciąży. Arturo uro­dził się jako przed­ostat­nie z dzie­wię­ciorga dzieci; dora­sta­jąc na pogra­ni­czu mia­sta i wsi, stał się wraż­liwy na przy­rodę, sza­no­wał pracę fizyczną i narzę­dzia uży­wane przez rze­mieśl­ni­ków.

Jego cie­ka­wość i pęd do nauki nie­raz nara­żały go na ryzyko. W 1966 roku, kiedy miał trzy­na­ście lat, zna­lazł w szu­fla­dzie szkol­nej ławki książkę w obcym języku. Z początku nie wie­dział, co to jest. Poka­zał zna­le­zi­sko jed­nemu z nauczy­cieli, który od razu je poznał. Przed rewo­lu­cją poko­le­nia małych Kubań­czy­ków pozna­wały pod­stawy angiel­skiego wła­śnie dzięki Libro Pri­mero de Inglés Leonarda Sorzana Jorrína. Ale po inwa­zji na Zatokę Świń w 1961 roku i kry­zy­sie zwią­za­nym z roz­miesz­cze­niem w następ­nym roku na Kubie radziec­kich rakiet, naukę angiel­skiego wyru­go­wano ze szkół na rzecz rosyj­skiego.

Arturo trzy­mał książkę w rękach, gła­dząc okładkę.

– Chcę się tego nauczyć – powie­dział nauczy­cie­lowi. – Chcę się nauczyć angiel­skiego.

Nauczy­ciel odparł, że uczył się z tego samego pod­ręcz­nika w dzie­ciń­stwie, ale teraz to zaka­zana książka. Mimo to, widząc zain­te­re­so­wa­nie Artura, zgo­dził się dawać mu lek­cje. Zaczęli w sekre­cie od pod­staw: Tom is a boy. Mary is a girl. Lek­cje języka wroga mogły kosz­to­wać nauczy­ciela pracę albo i wię­cej, Arturo także mógłby spo­dzie­wać się kon­se­kwen­cji. Zanim jed­nak któ­ry­kol­wiek z nich wpadł w kło­poty, ojciec chłopca dostał pracę w szpi­talu w górach Pinar del Río i zarzą­dził prze­pro­wadzkę całej rodziny. Arturo stra­cił kon­takt z nauczy­cie­lem, ale natknął się na innego, tym razem z wyraź­nym ame­ry­kań­skim akcen­tem.

Do pół­noc­nego wybrzeża Pinar del Río sygnał radiowy z Flo­rydy docie­rał tak gło­śno i wyraź­nie, że nawet na sta­rym odbior­niku RCA Vic­tor, który miał w domu, Arturo mógł słu­chać audy­cji z Key West. Zamiast kubań­skich sta­cji prze­po­jo­nych mark­si­stow­ską ide­olo­gią słu­chał ame­ry­kań­skiego rock’n’rolla, nie zwa­ża­jąc, że to zaję­cie ryzy­kowne dla mło­dego Kubań­czyka. Dzięki liście prze­bo­jów z Key West uczył się angiel­skiego i pozna­wał ame­ry­kań­ską popkul­turę. Zapu­ścił włosy, mając nadzieję, że uda mu się upodob­nić do Johna Len­nona, któ­rego zdję­cia widy­wał na okład­kach szmu­glo­wa­nych na wyspę płyt. Dłu­gie włosy albo wąskie dżinsy spra­wiały, że młody męż­czy­zna sta­wał się podej­rzany – mógł sprzy­jać jan­ke­som albo być homo­sek­su­ali­stą, a za jedno i dru­gie pod rzą­dami Castro gro­ziło wię­zie­nie.

Stale przy­po­mi­nano mu, że powi­nien wal­czyć z wro­giem i być czujny, bo atak mógł przyjść „z wewnątrz”. Kubań­czycy, któ­rzy się z tym nie zga­dzali, naj­bar­dziej na świe­cie bali się lokal­nych komó­rek CDR. Do pre­ze­sów orga­ni­za­cji w danym rejo­nie zgła­szali się wszy­scy kapu­sie. Pre­zesi pil­nie noto­wali, kto nie poja­wił się na pierw­szo­ma­jo­wym pocho­dzie, kto słu­chał trans­mi­sji meczu bejs­bo­lo­wego, gdy nada­wano prze­mó­wie­nie Fidela, kto ukry­wał antenę sate­li­tarną pod beczką na dachu, i skrzęt­nie prze­ka­zy­wali te infor­ma­cje budzą­cemu postrach Mini­ster­stwu Spraw Wewnętrz­nych, któ­rego per­so­nel szko­lił się pod kie­run­kiem Stasi i KGB. Pre­zesi CDR dys­po­no­wali mocą zwaną nie­kiedy fusi­la­miento del dedo, dosłow­nie „doko­ny­wa­nia egze­ku­cji pal­cem”. Innymi słowy, wska­zy­wali osoby podej­rzane o dzia­łal­ność kontr­re­wo­lu­cyjną, cokol­wiek to zna­czyło według reżimu w danym cza­sie. Taka bła­hostka jak udo­stęp­nie­nie komuś tele­fonu, aby mógł zadzwo­nić do krew­nych w Miami, mogła ozna­czać donos i zru­ino­wane życie. Sieć szpie­gow­ska była tak wszech­obecna, że Kubań­czycy zaczęli bać się gło­śno wyra­żać jakie­kol­wiek nie­za­do­wo­le­nie. Nawet we wła­snych czte­rech ścia­nach nie wymie­niali imie­nia Fidela na wypa­dek, gdyby ktoś słu­chał. Kry­ty­ku­jąc El coman­dante, wyko­ny­wali poro­zu­mie­waw­czy gest, jakby gła­dzili krza­cza­stą brodę.

Arturo znowu stra­cił grunt pod nogami, kiedy rewo­lu­cyjny rząd zmie­nił sys­tem edu­ka­cji, by zmu­sić uczniów szkół śred­nich do zamiesz­ki­wa­nia w inter­na­tach; mieli się tam uczyć i pra­co­wać w polu. Była to część idei zakła­da­ją­cej stwo­rze­nie „nowego czło­wieka”, nie­za­leż­nego, samo­wy­star­czal­nego, na wzór Erne­sta Che Guevary, takiego, który byłby gotów dać z sie­bie wszystko dla dobra spo­łe­czeń­stwa. Ucznio­wie w szkole Artura otrzy­mali zada­nie sadze­nia drzew na wzgó­rzach ogo­ło­co­nych przez węgla­rzy. Po dniu spę­dzo­nym na zewnątrz kole­dzy skar­żyli się na odci­ski na rękach i zasy­piali na sto­jąco, nie dba­jąc o zada­nia domowe. Ale nie Arturo. On wyj­mo­wał papier i ołówki i zaczy­nał ryso­wać. Nie uczył się ni­gdy rysunku, ale uważ­nie stu­dio­wał komiksy w nie­dziel­nych gaze­tach, zain­try­go­wany ich wizu­alną stroną. Zachwy­cał się rysun­kami mówią­cych postaci z pro­filu. W kolej­nym kadrze zwra­cały się twa­rzą do czy­tel­nika. W jesz­cze innym nawet nie było ich widać na stro­nie.

Wiele lat póź­niej zło­żył poda­nie o przy­ję­cie do szkoły pla­stycz­nej w swo­jej pro­win­cji. Miał świetne oceny, nauczy­ciele wysta­wili mu dosko­nałe reko­men­da­cje. Pod­czas roz­mowy wstęp­nej popro­szono go, aby wymie­nił kilku podzi­wia­nych przez sie­bie arty­stów.

Zasta­na­wiał się przez chwilę. Wresz­cie, biedny dzie­ciak z bied­nej dziel­nicy, który ni­gdy nawet nie widział muzeum, przy­znał, że nikt nie przy­cho­dzi mu do głowy.

– Zupeł­nie nikt?

Arturo poczuł, że szansa wymyka mu się z rąk. W despe­ra­cji wymie­nił prędko nazwi­ska auto­rów uwiel­bia­nych przez niego komik­sów.

– Toż to nie arty­ści – sap­nął obu­rzony pro­fe­sor. – To ilu­stra­to­rzy. Pytam o osoby zna­czące dla histo­rii sztuki.

Jedy­nym wykształ­ce­niem, jakie ode­brał w tej dzie­dzi­nie Arturo, był kore­spon­den­cyjny kurs rekla­mo­wany w kubań­skim maga­zy­nie „Bohe­mia”. Skąd miał wie­dzieć cokol­wiek o słyn­nych arty­stach? Sie­dział w mil­cze­niu, sta­ra­jąc się zna­leźć w pamięci jakieś nazwi­sko. Nagle go olśniło.

– Jasne, profe. Znam sław­nego arty­stę – powie­dział. – Gigant z Flo­ren­cji.

Tak brzmiał tytuł komiksu poświę­co­nego życiu Leonarda da Vinci, który prze­czy­tał dawno temu.

Arturo został przy­jęty do szkoły pla­stycz­nej i w 1973 roku zdo­był sty­pen­dium, które umoż­li­wiło mu pod­ję­cie nauki w nowo powsta­łej na Kubie Naro­do­wej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Hawa­nie. Dekadę wcze­śniej Fidel i Che Guevara grali w golfa w hawań­skim coun­try clu­bie i, jak to bywało w tam­tych burz­li­wych dniach rewo­lu­cji, kiedy mieli do dys­po­zy­cji całe bogate pań­stwo, z któ­rym mogli robić, co chcieli, pod­jęli spon­ta­niczną decy­zję, że Kuba potrze­buje uczelni pla­stycz­nej.

Ele­gancki coun­try club ode­brany przez rewo­lu­cyjny rząd pry­wat­nym wła­ści­cie­lom był ide­al­nym miej­scem na ten cel. Kubań­ski archi­tekt Ricardo Porro we współ­pracy z dwoma Wło­chami stwo­rzył fan­ta­styczny – wręcz nie­przy­zwo­icie zmy­słowy – pro­jekt połą­czo­nych sie­dzib aka­de­mii muzycz­nej, bale­to­wej i sztuk wizu­al­nych. Poszcze­gólne szkoły miały się mie­ścić w kom­plek­sie budyn­ków zwień­czo­nych kata­loń­skimi skle­pie­niami, przy­wo­dzą­cymi na myśl kobiece piersi. Fon­tanna na wewnętrz­nym dzie­dzińcu otrzy­mała kształt papai, owocu, który na Kubie ma ero­tyczne kono­ta­cje, zaś chod­niki łączące poszcze­gólne czę­ści kom­pleksu miały sym­bo­li­zo­wać jajo­wody. Pro­jekt zyskał mię­dzy­na­ro­dowe uzna­nie, ale po kon­flik­cie w Zatoce Świń, kiedy prio­ry­te­tem stały się inwe­sty­cje w obron­ność, musiał ustą­pić przed funk­cjo­nal­nym sowiec­kim sty­lem, który zaczęła pre­fe­ro­wać Kuba. Reżim zwró­cił się prze­ciwko archi­tektom; jeden z Wło­chów został aresz­to­wany pod zarzu­tem szpie­go­stwa. Porro uciekł do Anglii i kam­pus aka­de­mii sztuk pięk­nych ni­gdy nie został ukoń­czony. Kiedy Arturo zaczął stu­dia na uczelni, ceglane budynki zapro­jektowane przez archi­tekta i łączące je kory­ta­rze były już w kiep­skim sta­nie.

Mło­demu arty­ście to nie prze­szka­dzało. Malo­wał codzien­nie, cie­sząc się nie­wy­obra­żal­nym wcze­śniej luk­su­sem. Coun­try club w Hawa­nie był jed­nym z naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych miejsc na Kubie, nie­gdyś tak sno­bi­stycz­nym, że nawet dyk­ta­tor Bati­sta nie od razu otrzy­mał pełne człon­ko­stwo, ponie­waż był mula­tem z bied­nej rodziny z Oriente. Stu­denci miesz­kali tu w opu­sto­sza­łych posia­dło­ściach, któ­rych wła­ści­ciele – zamożni biz­nes­meni, funk­cjo­na­riu­sze rzą­dowi i tym podobni człon­ko­wie klas uprzy­wi­le­jo­wa­nych – ucie­kli z Kuby, zosta­wia­jąc cały swój doby­tek.

Na tere­nie daw­nego klubu znaj­do­wały się roz­le­głe ogrody, które przy­po­mi­nały Artu­rowi kra­jo­braz Pinar del Río. Więk­szość czasu spę­dzał jed­nak na prze­stron­nym stry­chu, eks­pe­ry­men­tu­jąc z róż­nymi sty­lami i odkry­wa­jąc kolory, świa­tło i per­spek­tywę. U zara­nia rewo­lu­cji Fidel jasno dał do zro­zu­mie­nia, że arty­stom przy­słu­guje na Kubie cał­ko­wita wol­ność twór­cza, o ile nie sprze­ci­wiają się w swo­ich dzie­łach zasa­dom ide­olo­gii, którą narzu­cił. Den­tro de la revo­lu­ción, todo. Con­tra la revo­lu­ción, nada – „W ramach rewo­lu­cji wszystko – wbrew rewo­lu­cji nic” – tak brzmiała jego man­tra. Na Kubie arty­ści cie­szyli się więk­szą wol­no­ścią niż w innych kra­jach socja­li­stycz­nych, gdzie ich zada­nia ogra­ni­czały się do wychwa­la­nia klasy robot­ni­czej i sys­temu, który pozwa­lał im dzia­łać. Arturo wyko­rzy­stał tę ofi­cjalną tole­ran­cję, uni­ka­jąc cał­ko­wi­cie poli­tyki. Na kam­pu­sie można było dostać egzem­pla­rze pism „Art­fo­rum” i „Art in Ame­rica”; na ich stro­nach zoba­czył po raz pierw­szy prace Andy’ego War­hola, Roberta Rau­schen­berga i Jack­sona Pol­locka, któ­rzy go zain­spi­ro­wali.

Dla Artura jako arty­sty na odcię­tej zasad­ni­czo od reszty świata Kubie naj­lep­szą szansą na sta­bilną pracę po stu­diach była kariera nauczy­ciela pla­styki. Został na uczelni, żeby zdo­być dyplom magi­ster­ski, i zapre­zen­to­wał swoje port­fo­lio przed Anto­nim Vida­lem, słyn­nym kubań­skim arty­stą, który zare­ko­men­do­wał go do sty­pen­dium na pre­sti­żo­wej uczelni, Moskiew­skim Pań­stwo­wym Aka­de­mic­kim Insty­tu­cie Arty­stycz­nym im. W. I. Suri­kowa. Zanim jed­nak Arturo zdą­żył wyje­chać w 1978 roku do Związku Radziec­kiego, został wplą­tany w spór, który pozba­wił go złu­dzeń na temat postre­wo­lu­cyj­nej Kuby.

W wieku zale­d­wie trzy­na­stu lat zapi­sał się do Ligi Mło­dzieży Komu­ni­stycz­nej, moty­wo­wany nie sym­pa­tiami poli­tycz­nymi, ale wro­dzo­nym prag­ma­ty­zmem chło­paka ze wsi. Przy­na­leż­ność do tej grupy gwa­ran­to­wała przy­wi­leje i otwie­rała wiele drzwi. Pew­nego dnia szef komórki Ligi na tere­nie uczelni, chło­pak imie­niem Lorenzo, wezwał go do sie­bie, żeby powie­dzieć, iż sły­szał o stu­den­tach, któ­rzy anga­żują się w dzia­łal­ność kontr­re­wo­lu­cyjną.

– Co takiego robią? – zapy­tał Arturo.

Parali się nie­au­to­ry­zo­wa­nymi mistycz­nymi prak­ty­kami, odcią­ga­ją­cymi ich umy­sły od rewo­lu­cyj­nej ide­olo­gii socja­li­stycz­nej.

Ćwi­czyli jogę.

Lorenzo chciał, żeby Arturo dowie­dział się, kim są, co umoż­li­wi­loby uży­cie fusi­la­miento del dedo, publiczne oskar­że­nie stu­den­tów i wyda­le­nie ich ze szkoły.

Arturo zna­lazł się w kropce. Gdyby zro­bił to, o co pro­sił Lorenzo, zyskałby uzna­nie Ligi, ale jed­no­cze­śnie postą­piłby wbrew wła­snym zasa­dom uczci­wo­ści. Gdyby odmó­wił, mógłby stra­cić sty­pen­dium w Moskwie. Dodat­kową kom­pli­ka­cję sta­no­wił fakt, że był pewien, iż zna kilku wino­waj­ców. Nie tak dawno wpadł na swo­jego dobrego przy­ja­ciela Ale­jan­dra. Chło­pak pró­bo­wał ukryć za ple­cami jakąś książkę, więc Arturo zapy­tał, o co cho­dzi.

– Szcze­rze? – odparł Ale­jan­dro. – Mam tu książkę, któ­rej nie wolno ci prze­czy­tać. Ani nawet zoba­czyć. Jeśli mnie z nią zła­pią, obe­rwę, ale dla cie­bie byłoby to jesz­cze gor­sze, jesteś prze­cież w Lidze, a ja nie.

Arturo uznał, że książka musiała być pod­ręcz­ni­kiem jogi, a Ale­jan­dro pró­bo­wał go chro­nić, ukry­wa­jąc ją. Nie było mowy, żeby wsy­pał przy­ja­ciela. Wró­cił do Lorenza, pró­bu­jąc z nim pole­mi­zo­wać, ale nic nie wskó­rał. Lorenzo oskar­żył go o sprzy­ja­nie wino­waj­com i przy­siągł, że dopro­wa­dzi do wyrzu­ce­nia Artura z Ligi – co kosz­to­wa­łoby go moskiew­skie sty­pen­dium.

Arturo nie wie­dział zbyt dużo o jodze, ale w przy­spie­szo­nym tem­pie pozna­wał spo­soby, na jakie sys­tem komu­ni­styczny potra­fił nisz­czyć ludzi zacho­wu­ją­cych się nie­zgod­nie z wyty­czo­nym przez ide­olo­gię sztyw­nym wzor­cem albo po pro­stu nieco odmien­nych. Wpadł więc do biura Lorenza i zażą­dał, żeby się odcze­pił. Czym­kol­wiek mu zagro­ził, podzia­łało. Nie­długo póź­niej wezwano go na regio­nalne spo­tka­nie Ligi Mło­dzieży Komu­ni­stycz­nej; spo­dzie­wał się, że zosta­nie wyrzu­cony i będzie musiał poże­gnać się z Moskwą. Ale obrady zakoń­czyły się bra­kiem decy­zji. Nikt nie powie­dział mu, jak wyglą­dała dys­ku­sja, ale Artura to nie obcho­dziło. Wie­dział już na tyle dużo o komu­ni­zmie w kubań­skim stylu, że był zde­cy­do­wany trzy­mać się w miarę moż­li­wo­ści z dala od niego, choć nie był prze­ciwny korzy­sta­niu z moż­li­wo­ści, jakie ofe­ro­wał.

Roz­dział 3. Ukra­ina, ZSRR, 1976

Roz­dział 3

Ukra­ina, ZSRR, 1976

Kijów był bar­dzo daleko od Tacajó i cokol­wiek Cary wma­wiała sobie w kwe­stii wła­snej siły i ambi­cji, nowe, dziwne widoki, dźwięki i zapa­chy obcego kraju onie­śmie­lały ją i stre­so­wały. Była samotna i zada­wała sobie pyta­nie, czy na pewno pod­jęła dobrą decy­zję. Zena­ida w listach ostrze­gała córkę, że jeśli zosta­nie za długo za gra­nicą, zapo­mni, co to zna­czy być Kubanką. Zda­wała jej spra­woz­da­nia z tego, jak idzie nauka Espe­ran­zie i z jakimi mło­dymi męż­czy­znami się spo­tyka. Przy­po­mi­nała, że na Cary czeka w domu Miguel, jej chło­pak.

Opty­mizm dziew­czyny przy­ga­sał. Cza­sami tylko słowa pio­senki Pregúntale a las estrel­las utrzy­my­wały ją przy zdro­wych zmy­słach. Wresz­cie, jakieś trzy mie­siące po przy­jeź­dzie Cary do Kijowa, jej przy­ja­ciółka Alina przy­nio­sła eks­cy­tu­jące wie­ści: wpa­dła przy­pad­kiem na chło­paka, któ­rego Cary poszu­ki­wała od początku pobytu w ZSRR.

Pierw­szy dzień w kraju Lenina był nie­wy­pa­łem. Po dwu­dzie­stu dwóch wypeł­nio­nych mdło­ściami dniach na morzu Cary sta­nęła na pokła­dzie Kazach­stanu, spo­glą­da­jąc na pano­ramę Ode­ssy, skąd miała pole­cieć małym samo­lo­tem do Kijowa. Dzień był ponury i mokry. Jak okiem się­gnąć, nabrzeże wypeł­niały paskudne rzędy kon­te­ne­rów, maga­zyny, fabryki i dźwigi. Była ogrom­nie roz­cza­ro­wana. Może popeł­niła błąd, opusz­cza­jąc Kubę?

Nagle od strony doków dole­ciał ją dziwny, ale zna­jomy dźwięk: kilka gło­sów śpie­wa­ją­cych chó­rem Guan­ta­na­merę. Cary wytę­żyła wzrok, nieco roz­le­ni­wiony po wielu dniach oglą­da­nia wyłącz­nie morza, i zoba­czyła, skąd dobiega śpiew. Na nabrzeżu stała grupa kubań­skich stu­den­tów. Mimo panu­ją­cej tu sza­ro­ści wyglą­dali na szczę­śli­wych. Kto wie, pomy­ślała, może i oni z początku byli roz­cza­ro­wani. Jeśli przy­wy­kli do zimna i sza­ro­ści, może i jej mogło się to udać. Naj­pierw jed­nak musiała coś zała­twić. Pod­czas trzy­ty­go­dnio­wej prze­prawy przez ocean pra­wie codzien­nie pisała list do Migu­ela i teraz potrze­bo­wała kopert, żeby wysłać listy do Hawany. Zatrzy­mała wzrok na chu­dym mło­dzieńcu o jasnej cerze, który wyda­wał się prze­wo­dzić gru­pie.

– Potrze­buję pomocy – powie­działa.

– Nic się nie martw – odparł i zanim zdą­żyła zapro­te­sto­wać, już pobiegł kupić koperty za wła­sne pie­nią­dze. Zakle­iła pie­czo­ło­wi­cie pakie­cik miło­snych wyznań i wysłała go na Kubę, ale – jak przy­znała Ali­nie – ten pomocny chu­dzie­lec był cał­kiem przy­stojny.

Musiała wyrzu­cić go z myśli i sku­pić się na dotar­ciu do Kijowa i na uczel­nię. Wraz z trójką innych kubań­skich stu­den­tów zła­pali tek­tu­rowe walizki, iden­tyczne we wszyst­kim poza kolo­rem. Cary, podob­nie jak Mari­sela, miała nie­bie­ską, José i Alberto – beżowe. Ta iden­tycz­ność była kojąca, bo ucie­le­śniała to, co obie­cy­wał Fidel, kiedy mówił: „Rewo­lu­cja to rów­ność i abso­lutna wol­ność”. Wszy­scy wsie­dli na pokład małego samo­lotu do Kijowa.

Kilka mie­sięcy póź­niej Alina powie­działa Cary, że widziała chu­dego chło­paka na stu­denc­kiej impre­zie. Dowie­działa się, że pocho­dzi z Cárdenas i stu­diuje budowę maszyn wła­śnie tutaj, w Kijo­wie. Cary zde­cy­do­wała, że wybie­rze się na następną imprezę, i kiedy zapu­kała do drzwi wła­ści­wego pokoju w aka­de­miku, otwo­rzył jej chu­dzie­lec we wła­snej oso­bie.

– Nazy­wam się Jesús Fidel Matienzo – przed­sta­wił się z dumą. – Fidel – tak samo jak El coman­dante!

Jesús Fidel zaczął stu­dia w Kijo­wie na rok przed przy­by­ciem Cary; prze­pły­nął ocean na leci­wym radziec­kim statku wyciecz­ko­wym klasy „Rosja”. Kiedy sta­tek dziew­czyny zacu­mo­wał w Ode­ssie, był tam wła­śnie na let­nich waka­cjach i pomógł zor­ga­ni­zo­wać pro­wi­zo­ryczną cere­mo­nię powi­talną. Ich krót­kie spo­tka­nie poru­szyło i w nim jakąś strunę, ale podob­nie jak Cary, nie sądził, że ich ścieżki znowu się prze­tną.

Jesús Fidel zawró­cił Cary w gło­wie; kiedy poznali się lepiej, wyznał, że skła­mał co do swo­jego imie­nia. Na dru­gie dostał Fidel nie na cześć wodza rebe­lian­tów, ale dla­tego, że uro­dził się dwu­dzie­stego czwar­tego kwiet­nia, na świę­tego Fide­lisa. Tak czy ina­czej, w Cárdenas nikt nie zwra­cał się do niego ani per Jesús, ani Fidel. Był znany jako Pipo – to popu­larny na Kubie przy­do­mek. Mimo że pod­ko­lo­ry­zo­wał związki, jakie łączyły go z wodzem, całym ser­cem wie­rzył w rewo­lu­cję, która zmie­niła jego życie. Przed 1959 rokiem jego ojciec han­dlo­wał warzy­wami i owo­cami na placu Mala­koff w cen­trum Cárdenas, a matka zaj­mo­wała się domem i powięk­sza­jącą się rodziną. Po 1959 roku zapi­sała się na uni­wer­sy­tet i została nauczy­cielką w szkole pod­sta­wo­wej, ojciec zaś dostał pracę dróż­nika, a kiedy go awan­so­wano, zyskał prawo do zaję­cia dużego miesz­ka­nia przy dworcu w Cárdenas. Tam dora­stali Pipo i czwórka jego rodzeń­stwa; skoń­czyw­szy czter­na­ście lat, chło­pak zapi­sał się do Ligi Mło­dzieży Komu­ni­stycz­nej.

Cary była roz­cza­ro­wana, że nie popro­sił jej do tańca na tam­tej impre­zie, ale z zachwy­tem prze­ko­nała się, że ma nie­zwy­kły wprost talent do liczb. Ona słabo sobie radziła nie tylko z rosyj­ską pisow­nią i gra­ma­tyką, ale także zaawan­so­waną mate­ma­tyką na zaję­ciach z eko­no­mii. Zaczęli więc uczyć się razem, a kiedy wresz­cie zakoń­czyła zwią­zek na odle­głość z Migu­elem, jej rela­cja z Pipem roz­kwi­tła.

Stu­dio­wała inży­nie­rię eko­no­miczną ze spe­cja­li­za­cją prze­mysł lekki, szcze­gól­nie tek­sty­lia i pro­duk­cja odzieży. Z początku zamiesz­kała w kom­plek­sie miesz­kal­nym wraz z innymi Kubań­czy­kami, ale wkrótce zdała sobie sprawę, że jeśli tam zosta­nie, ni­gdy nie nauczy się wła­dać języ­kiem Lenina. Zmie­niła więc pokój, dołą­cza­jąc do dziew­cząt, dla któ­rych rosyj­ski był języ­kiem ojczy­stym. Zaraz na początku pobytu w Kijo­wie jedną z rosyj­skich współ­lo­ka­to­rek Cary odwie­dziła Tania, kole­żanka z Azer­bej­dżań­skiej Socja­li­stycz­nej Repu­bliki Radziec­kiej. Kiedy Cary się przed­sta­wiła, Tania zasy­pała ją pyta­niami, cie­kawa, jak wygląda życie na egzo­tycz­nej Kubie. Dziew­czyna opi­sała wyspę, którą opu­ściła, i pla­no­wany socja­li­styczny porzą­dek, w któ­rego budo­wa­niu miała po powro­cie brać czynny udział.

Wszystko pięk­nie, ale Tania chciała przede wszyst­kim wie­dzieć, czy w nie­bie­skiej tek­tu­ro­wej walizce przy­wie­zio­nej z Kuby Cary miała „ame­ry­kań­skie wycie­ru­chy”.

– Co takiego?

– Masz chyba ze sobą ame­ry­kań­skie dżinsy, nie?

Na ten okres przy­padł szczyt nie­to­le­ran­cji, jaką Fidel oka­zy­wał bur­żu­azyj­nej kul­tu­rze Zachodu i wszyst­kiemu, co choćby wyda­wało się glo­ry­fi­ko­wać ame­ry­kań­skie war­to­ści. Cary była zasko­czona, że jej nowa zna­joma zazdro­ściła innym ame­ry­kań­skich dżin­sów, a jesz­cze bar­dziej – że spo­dzie­wała się po kubań­skiej komu­ni­stce posia­da­nia sym­bolu kapi­ta­li­stycz­nej kul­tury. Spo­tkaw­szy się póź­niej z kubań­skimi zna­jo­mymi, opo­wie­działa im, o co pytała Tania, i odkryła, że każdy ma w zana­drzu jakiś przy­kład „dzi­wacz­nej ide­olo­gii” Rosjan.

– Nie myślą tak jak my – pod­su­mo­wała.

Kolejną nie­spo­dzianką był Pierw­szy Maja w Kijo­wie. Wraz z kil­kor­giem kubań­skich zna­jo­mych Cary wybrała się na rynek, żeby wziąć udział w pocho­dzie z oka­zji Święta Pracy. Obchody pierw­szo­ma­jowe upa­mięt­nia­jące wywal­cze­nie przez klasę robot­ni­czą pod­sta­wo­wych praw były na Kubie ogrom­nym wyda­rze­niem. Dziew­czyna jechała zawsze auto­bu­sem na placu Rewo­lu­cji w Hawa­nie i stała tam aż do wschodu słońca, ocze­ku­jąc prze­mó­wie­nia Fidela. Wódz wygła­szał trzy- lub czte­ro­go­dzinną mowę, a kiedy koń­czył, ona i jej zna­jomi kon­ty­nu­owali świę­to­wa­nie, pijąc rum i tań­cząc. W Kijo­wie jej rosyj­skie współ­lo­ka­torki wykpi­wały Kubań­czy­ków, któ­rzy ich zda­niem mar­no­wali czas na pocho­dzie. Kiedy Cary wró­ciła z rynku, włą­czyła tele­wi­zor, żeby obej­rzeć prze­mó­wie­nie sowiec­kiego przy­wódcy Leonida Breż­niewa. Jedna z Rosja­nek wstała i wyłą­czyła odbior­nik.

– Dla­czego to zro­bi­łaś? – zapy­tała zdez­o­rien­to­wana Cary.

– Po co słu­chać tego sta­ru­cha? – odparła po rosyj­sku tamta.

Breż­niew był sekre­ta­rzem gene­ral­nym Par­tii Komu­ni­stycz­nej, a do tego Ukra­iń­cem. Cary widziała w nim radziec­kiego Fidela i czuła, że mają obo­wią­zek obej­rzeć jego występ.

– Nie mów nam, co mamy robić we wła­snym kraju, przy­błędo – rzu­ciła pogar­dli­wie Rosjanka.

Cary napi­sała póź­niej do matki, żaląc się, że nie wie, co za komu­nistki są z jej współ­lo­ka­to­rek, ale na pewno nie takie jak na Kubie.

Wio­sną 1979, na rok przed uzy­ska­niem dyplomu z inży­nie­rii elek­tro­ma­szy­no­wej, Pipo zor­ga­ni­zo­wał stu­dencki wyjazd do Moskwy. Inni stu­denci oglą­dali Plac Czer­wony, a on z Cary udali się do kubań­skiej amba­sady, gdzie wzięli for­malny ślub cywilny. Zena­ida doma­gała się, żeby się pobrali, jak należy – sta­ro­świec­kie podej­ście jak na rewo­lu­cyjną Kubę, ale z doświad­cze­nia z Ari­stede wie­działa, że zwią­zek „na kocią łapę” może zakoń­czyć się nazbyt łatwo, wystar­czy jedna por­cja rumu za dużo albo czyjś zachę­ca­jący uśmiech. I choć dzie­liło ją od matki tysiące kilo­me­trów, Cary nie ośmie­liła się sprze­ci­wić. Poza tym już zde­cy­do­wała, że Pipo to męż­czy­zna dla niej. Był mądry i dobry, pełen ener­gii i humoru. Wie­działa też, że jego rodzice są razem od kil­ku­dzie­się­ciu lat, a była zde­cy­do­wana nie powtó­rzyć losu wła­snej matki i babki, które musiały samot­nie wycho­wy­wać potom­stwo.

Przy­ja­ciele udo­stęp­nili im osobną kabinę sypialną w pociągu powrot­nym do Kijowa, a kiedy już zna­leźli się z powro­tem na miej­scu, mło­dzi mał­żon­ko­wie urzą­dzili ogromne wesele. Wyna­jęli nawet foto­grafa, żeby zro­bił im zdję­cia; gdy umie­ścił jedno w oknie wysta­wo­wym swo­jego zakładu, miej­scowi, któ­rzy rzadko widy­wali czar­no­skó­rych, nie mogli się napa­trzeć.

Współ­lo­ka­torki Cary wypro­wa­dziły się, żeby mogła zamiesz­kać z Pipem w pokoju w aka­de­miku. Skoń­czyła stu­dia rok po nim i wró­ciła na Kubę jako mężatka z dyplo­mem z eko­no­mii i obiet­nicą pracy. Pięć lat spę­dzo­nych w ojczyź­nie Lenina otwo­rzyło jej oczy na świat o wiele więk­szy, niż sobie wyobra­żała. Ten czas pomógł jej rów­nież uświa­do­mić sobie, że ist­nieją różne odcie­nie komu­ni­zmu. Nauczyła się, co to zna­czy sto­pień poli­tycz­nego zaan­ga­żo­wa­nia oraz jaka moc i przy­wi­leje wiążą się z lojal­no­ścią wobec par­tii. Pipo zamie­rzał robić karierę w jej sze­re­gach i naci­skał na żonę, żeby posta­rała się o wła­sną legi­ty­ma­cję par­tyjną. Jak by to wyglą­dało, mawiał czę­sto, gdyby żona lojal­nego członka par­tii nie nale­żała do orga­ni­za­cji?

Pod­czas pobytu w Kijo­wie Cary dowie­działa się jesz­cze cze­goś waż­nego. W 1978 roku zaszła w ciążę, ale w trze­cim mie­siącu tra­fiła do szpi­tala – poro­niła. Kiedy pie­lę­gniarka zaj­rzała do niej, Cary zapy­tała, czy dziecko było chłop­cem, czy dziew­czynką. Za wcze­śnie, żeby można było stwier­dzić, odparła kobieta i dodała coś po rosyj­sku, czego Cary nie zro­zu­miała.

Bli­znetsy.

Dopiero póź­niej odkryła, co miała na myśli pie­lę­gniarka.

Bli­znetsy.

Bliź­nięta.

Roz­dział 4. Moskwa, ZSRR, 1978

Roz­dział 4

Moskwa, ZSRR, 1978

Arturo Mon­toto spę­dził w Moskwie sześć lat, malu­jąc, ucząc się rosyj­skiego i uczest­ni­cząc w nie­zli­czo­nych wykła­dach z teo­rii mark­si­zmu. Zro­zu­miał, że Kuba w jakiś spo­sób wyna­la­zła wła­sną odmianę komu­ni­zmu, różną od sowiec­kiego sys­temu zarówno w tre­ści, jak i w celach. Nie cho­dziło tylko o to, że Kubę uwa­żano za jedno z państw nie­za­an­ga­żo­wa­nych albo że Fidel wręcz objął przy­wódz­two w tej gru­pie. Oba kraje dzia­łały na dia­me­tral­nie róż­nych zasa­dach. Choć Kubań­ska Par­tia Komu­ni­styczna posia­dała naj­wyż­szą wła­dzę, w rze­czy­wi­sto­ści Kubą zarzą­dzano zgod­nie z oso­bi­stą ide­olo­gią repre­zen­to­waną przez Fidela i jego rodzinę. Nie­któ­rzy nazy­wali ją „kastry­zmem”, inni po pro­stu przy­wy­kli do mówie­nia „to”. Ide­olo­gia była zbit­kiem socja­li­stycz­nych kon­cep­cji prze­pusz­czo­nych przez pry­zmat uporu Castro. Hawana chęt­nie przyj­mo­wała pie­nią­dze od Moskwy, i to w dużych ilo­ściach, ale do przyj­mo­wa­nia roz­ka­zów z Kremla Fidel był znacz­nie mniej skłonny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki