Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie, owszem, jest labiryntem w polu kukurydzy [...] Ale przede wszystkim to ty jesteś swoim labiryntem, Bea. To ty budujesz swoje ślepe zaułki. Możesz je zburzyć, to twoja konstrukcja.
Ośmioletnia Beata Bek jest świadkiem nieprawdopodobnej katastrofy. Samolot lecący z Pragi do Sztokholmu na jej oczach spada w labirynt w polu kukurydzy, turystyczną atrakcję polskiego wybrzeża.
Dziesięć lat później dziewczyna wciąż niesie ze sobą ciężar wraku, a duchy zmarłych nie opuszczają jej myśli. Bea nie jest w stanie zapomnieć o śmierci zamkniętej w labiryncie. Pozostawiona sama sobie, musiała zmierzyć się z brakiem zrozumienia oraz obowiązkiem bycia perfekcyjnym dzieckiem. Poszukiwanie swojego miejsca na ziemi sprowadziło ją na ścieżkę czternastoletniego Dawida. Śmiertelnie chory mieszkaniec hospicjum pokazuje, że można czerpać radość z życia nawet w najgorszych chwilach... A największa siła drzemie w nas samych.
Labirynt w polu kukurydzy to przejmujący powrót i pierwsze spotkanie z literaturą obyczajową Aleksandry Polak, autorki popularnej trylogii Circus Lumos. Unikalna, jednotomowa historia wyzwoli w Was niejedną emocję.
Labirynt w polu kukurydzyto oryginalna i niezwykle wciągająca książka, która opowiada o tym, jak nieprzepracowana trauma potrafi zniszczyć życie – a także uczy, że należy czerpać z niego pełnymi garściami, ponieważ mamy je tylko jedno.
Izabela Mainka, @i_love_ksiazka
Sztuką samą w sobie jest napisać dobrą książkę. Natomiast sprawić, że czytelnik czuje ją całym sobą... to zupełnie inny poziom pisarstwa. Taki, na którym autor zyskuje wiernych odbiorców, sięgających po jego książki z przekonaniem, że przeczytają coś wartościowego. Aleksandra Polak zdecydowanie ten poziom osiągnęła!
Magdalena Kolasińska, @Index.book
Aleksandra Polak zabierze Was w niezwykłą podróż, którą zapamiętacie na długo. Niepozorna okładka skrywa wulkan emocji w treści. Ta historia złamie Wam serce, ale również sama je sklei, dając nadzieję na lepsze jutro. Prawdziwa i ekscytująca, a co najważniejsze: zmusza do refleksji. Polecam.
Monika Boćwinska, @m.oniska__czyta__
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 468
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wrak samolotu, kikut ramienia, wystająca z niego kość i krwawa maź pokrywająca ziemię jak gęsta farba pokrywa płótno. Oto moje demony.
Labirynt w polu kukurydzy przyjmuje wiele oblicz i jestem pewna, że nawet teraz nie ukazał jeszcze ich wszystkich, że dla każdego wkłada inną maskę. Wielu z nas nie patrzy w oczy, nerwowo unika konfrontacji, brnie do przodu na oślep. Czy da się iść w pełni świadomie, bez grama strachu? Nie wiem. Pewna mogę być tylko jednego – muszę iść dalej, aż znowu pochłoną mnie wysokie liście. Rozwiązuję równanie, które ma milion niewiadomych. Biegnę, zatrzymuję się, padam, potem wstaję i znów próbuję biec. Wspinam się na górę, której szczytu nie umiem dostrzec. Piję ze szklanki wodę, której nigdy nie ubywa. Rozwiązuję krzyżówkę, która nie ma haseł. Tańczę z wiatrem, płynę z wodą, płonę jak ogień, a moje stopy wrastają w glebę. Żyję.
W moim labiryncie w polu kukurydzy odkryłam największy sekret życia. Jaki? To zdradzę ci tuż przed końcem podróży, kiedy samolot zniży lot, wysunie koła i postawi klapy na skrzydłach.
Uważaj jednak – każde lądowanie jest kontrolowaną katastrofą.
„Gazeta Pomorska”
2 lipca 2008
NAJWIĘKSZA ATRAKCJA WYBRZEŻA POWRACA
Pierwszego dnia upalnego lipca oficjalnie zainaugurowaliśmy wakacje, a jak zrobić to lepiej niż przez otwarcie bram największej atrakcji turystycznej Pomorza? Labirynt w polu kukurydzy, który od trzech lat cieszy się ogromną popularnością, powrócił na sezon wakacyjny. Wczoraj kolejki ustawiały się już od szóstej rano, by najwięksi fani jako pierwsi skorzystali z tajemniczych zakamarków labiryntu. W tym roku zobaczymy tam kultowe już atrakcje – zaginiony helikopter, porzuconą karoserię malucha czy serię zagadek ukrytych w liściach, za których rozwiązanie zgarniemy nagrody. Labirynt to nie tylko rozrywka dla dzieci! W zielone korytarze z chęcią zagłębiają się też dorośli. Ostrzegamy jednak, że nie tak łatwo znaleźć wyjście! Uczestnicy na starcie dostają specjalne race; jeśli się zgubią, obsługa wyprowadzi ich z labiryntu, jednak bez nagród. Dla tych, którzy odnajdą wyjście, organizatorzy przygotowali fantastyczne niespodzianki: karty podarunkowe, maskotki, zabawki. Pod koniec sezonu zarząd ogłosi, kto ukończył wyścig z najlepszym czasem. Szczęśliwiec otrzyma najnowocześniejszy telefon komórkowy Sony Ericsson G900 z łącznością bluetooth, przeglądarką Internet Explorer i przednią kamerą.
Ekipa „Gazety Pomorskiej”, która odnalazła wyjście z labiryntu, życzy Wam udanych wakacji i niezapomnianych przygód!
EAG292.
Te trzy litery i trzy cyfry prześladowały mnie każdego dnia i każdej nocy przez dekadę. Numer lotu, który wbił mi się w pamięć, znacząc każdą następną dobę mrocznym wspomnieniem. Obrazy się nie zatarły, krew nie przestała płynąć, a dym nadal drażnił moje nozdrza. Pozostały terror i strach.
Trzynastego września 2008 roku słońce dźwignęło się nad horyzont w pozornie normalnym, leniwym tempie. Nic nie zwiastowało tego, co miało nadejść. Nie pojawiły się mrożące krew w żyłach omeny nieszczęścia. Życie toczyło się zwyczajnie, bo świat wobec śmierci zawsze bywa zwyczajny.
Mam na imię Bea. Beata, w pełnym brzmieniu mojego imienia, a jeżeli jesteś ciekaw, to zdradzę ci więcej szczegółów. Beata Bek, lat osiemnaście, o włosach czarnych jak smoła i obfitych udach, które dawały dzieciakom w szkole jeden z wielu powodów do zupełnie nieukrywanego chichotu. Moje nazwisko ma żydowskie pochodzenie, lecz dla rówieśników od wyjaśnienia ciekawsze były epitety. Bekająca Bea, Beknięta, Bękata Pękata. Z wiekiem przyodziałam gruby pancerz, a niemiłe słowa wyciszałam do zera. Mojego młodszego brata rodzice nazwali Mieszkiem i on też nasłuchał się uszczypliwości.
Mieszkamy w małej nadmorskiej miejscowości, która poza sezonem po prostu zamiera. Rodzice przenieśli się tu z Warszawy, szukali spokoju, gdy życie w zgiełku dało im w kość. Ojciec założył smażalnię ryb, nazwał ją „Na Foczym Wąsie”, by wyróżniała się wśród wielu nazwanych na cześć żon właścicieli. Pomiędzy „Basią”, „Kasią” i „Grażynką” restauracja „Na Foczym Wąsie” kusiła obietnicą czegoś nowego, nietypowego. Mama pracowała zdalnie przy publikacjach internetowych poradników. Z wykształcenia była architektem wnętrz, a pedantyczny charakter okazał się jej największą zawodową zaletą. Nasz mały domek stał na granicy Suchych Kątów i Słowików, każda korespondencja głosiła inaczej.
W promieniu trzystu metrów mieliśmy czterech sąsiadów, jeżeli nie liczyć stada wścibskich mew. Do podstawówki mama często odprowadzała mnie na piechotę i zazwyczaj zajmowało nam to nie więcej niż dwadzieścia pięć minut. Na podjeździe stał van, którego tata zabierał do restauracji już bladym świtem.
Trzynastego września 2008 roku mama wstała z łóżka, a pod jej oczami rozciągały się szare wory. Miałam osiem lat. Martwiłam się, wiedziałam, że mama nie czuje się najlepiej. Pamiętałam, jak sama źle się czułam jeszcze kilka tygodni wcześniej, kiedy złapałam grypę żołądkową. Przyniosłam mamie moją maskotkę, Kota Psota, którą podczas choroby mocno ściskałam. Uśmiechnęła się blado. Słyszałam, jak mówi tacie, że nie spała całą noc, że boli ją brzuch. Gdy zajrzałam do pokoju, zobaczyłam, jak zgina się wpół. Wymiotowała, nie zjadła śniadania, nie przygotowała mi śniadaniówki, po prostu siedziała obok toalety. Zajęłam się śniadaniem, ubrałam sześcioletniego Mieszka i pierwszy raz poczułam się taka… dorosła. Mieszko, krnąbrny dzieciak, wcale nie ułatwiał mi zadania, ale o siódmej dwadzieścia oboje staliśmy pod drzwiami, w butach, z plecakami i drugim śniadaniem.
– Pojedziemy z mamą do lekarza – oznajmił tata. Próbowałam przekonać Mieszka, by zapiął kurtkę. Tata potarł skronie palcami, wyraźnie zmartwiony. – Mieszko może zostać w domu, nic się nie stanie, jeśli opuści jeden dzień w przedszkolu. Ale ty, Bea… To początek drugiej klasy. Dobrze, żebyś poszła, choć…
– Pójdę – zapewniłam od razu, napawając się dorosłością i odpowiedzialnością. – Nic mi nie będzie, przecież znam drogę.
Utkwiłam w tacie uparte spojrzenie. Moją misją było pojawić się w szkole, przebrnąć przez lekcje. Wierzyłam, że jeśli tak zrobię, świat również uzna, że nic się nie stało, a mama wyzdrowieje. Tata pokiwał głową i mocno mnie uściskał. Ku uciesze Mieszka ściągnął z jego ramion kurtkę i zaprowadził go z powrotem do pokoju. Ja stanęłam na wycieraczce i uśmiechnęłam się spod nachodzącej na oczy grzywki. Dwa gęste czarne warkocze spadały wzdłuż moich ramion, a różowy plecak ciążył jak nigdy dotąd. Po części nie chciałam wychodzić, ale to była sprawa najwyższej wagi. Musiałam stanąć na wysokości zadania.
Szkoła znajdowała się w pobliskiej miejscowości, Morskich Kątach. Przechodziłam tylko jedną, ogromną drogą, którą w ostatnich latach pięknie wyremontowano, bo prowadziła do jednej z największych atrakcji turystycznych w regionie. To właśnie wzdłuż niej rozciągał się labirynt w polu kukurydzy. Odkąd rok wcześniej rozpoczęłam spacery do szkoły, nie mogłam ani na sekundę oderwać od niego wzroku. Latem wyglądał olśniewająco, unosił się prosto do nieba, a obfite liście przypominały zielone wachlarze. Jesienią przybierały ciemniejszy kolor, opadały, a labirynt się przerzedzał i wkrótce pozostawały w nim tylko brązowe kikuty. Potem ścinano go wielkimi kosami, aż do czarnoziemu, by w zimie glebę przykryła biała pierzyna. Wiosną powracał, a ja czekałam, aż łodygi znów urosną, a liście zaiskrzą zielenią jak zapowiedź rajskiego lata. Podczas wakacji labirynt aż huczał od biegających po korytarzach turystów. Atrakcję otwierano 1 lipca, a zamykano 31 sierpnia i przez te dwa miesiące każdy mógł zapuścić się w trzymetrowe ściany zieleni. Nagrody za ukończenie wyzwania stanowiły obiekt pożądania każdego dziecka, zwłaszcza telefon komórkowy, cudo techniki, które posiadaczowi przyniosłoby wielkie poważanie w klasie. Mama powtarzała, że ja i Mieszko jesteśmy za mali, by tam wejść, że tylko się wystraszymy. Obiecała, że zabierze mnie do labiryntu na dziesiąte urodziny, jednak po 13 września 2008 roku labirynt na zawsze zrównano z ziemią. A ja, choć nigdy nie postawiłam w nim stopy, utknęłam w pnączach na długie, długie lata.
Pierwsze minuty spaceru mijały spokojnie, wręcz leniwie, jak każdy poranek w nadmorskich miejscowościach. We wrześniu drogi pustoszały, co kilka minut przejeżdżał pojedynczy samochód, zdawałoby się zagubiony. Labirynt szeleścił, zamknięty, opuszczony, jakby ukryte w nim chochliki zapadły w sen aż do następnego lata. Przystanęłam, a wrześniowy wietrzyk potargał mi grzywkę. Przybiła mnie myśl, jak długo jeszcze muszę czekać, by w końcu wejść do tego magicznego miejsca. Niepocieszona, ruszyłam dalej, ukradkiem spoglądając na wysoki gąszcz.
Gdzieś w oddali rozległ się dziwny dźwięk, chrobot zmieszany z metalicznym pogłosem, nieco wibrujący. Najpierw pomyślałam, że nadjeżdża ciężarówka. Droga była jednak pusta, a do gamy dźwięków doszedł jeszcze przedziwny świst powietrza, niemal jęk rozrywanych chmur. Decybele rosły i rosły. Kilka sekund później na linii nieba pojawił się samolot. Najprawdziwszy samolot, mechaniczny ptak, który leciał tak nisko, że widziałam go w całej okazałości. Był gigantyczny. Przeogromny, rozłożysty, wręcz gruby, obły. Najpierw poczułam ekscytację. Jeszcze nigdy nie widziałam samolotu z tak bliska. Rodzice nigdy nie zabrali nas na powietrzną wycieczkę, latające maszyny widziałam tylko na Discovery Channel. Potem zauważyłam czarną smugę, która rosła z każdą sekundą. Po chwili za skrzydłami niczym welon rozciągnęła się chmura szarego dymu. Dziób samolotu unosił się ku górze, jakby maszyna próbowała jeszcze się wznieść. Zrozumiałam, że dzieje się coś niedobrego. Poczułam niepokój. Zaschło mi w gardle. Po kręgosłupie przeszedł dreszcz.
Z podwozia wystawały koła, metalowe klapy na skrzydłach stały niemal pionowo, aż kilka z nich oderwało się i poszybowało na boki. Samolot pędził jak strzała. Przecinał powietrze, zbliżał się do labiryntu i choć szybował nad drugim jego końcem, poczułam strach o własne życie. Zrobiłam kilka kroków w tył. Za mną znajdował się przydrożny rów, a za nim rozciągało się wykarczowane pole.
Odległość między ziemią a samolotem drastycznie się zmniejszała, a maszyna wcale nie zwalniała, wręcz przyspieszała, przechylając się w prawo. Samolot wyglądał jak origami, które nie ma najmniejszej kontroli nad torem swojego lotu. Najpierw to ogon zahaczył o ziemię. Pył wystrzelił w górę, łodygi labiryntu rozchyliły się na boki. Samolot ostatni raz desperacko wzleciał, jednak tylko na kilka metrów. Kiedy zerwałam się do biegu, kadłub zanurzył się w łodygach kukurydzy i bezlitośnie ugodził w ziemię.
Tak potężnego huku nie słyszałam jeszcze nigdy. Ziemia zadrżała, jakby wszystkie kontynenty zderzyły się ze sobą, w ułamku sekundy krwistoczerwony ogień pochłonął rośliny. Biegłam, oglądając się przez ramię. Przeskoczyłam rów, wpadłam na pole, uciekając przed siłą uderzenia i kłębami dymu. Miałam wrażenie, że goni mnie demon. Otwierał ramiona, by udusić mnie w swoim uścisku. Zobaczyłam, jak czarne chmury zniszczenia unoszą się kulami, a siła wybuchu dotarła do mnie z opóźnieniem. W biegu odrzuciło mnie na kilka metrów, poczułam, jak dym, piach i odór spalenizny wypełniają mi płuca. Na chwilę straciłam przytomność. Ocknęłam się, gdy dzwonienie w uszach niemal rozrywało mi głowę. Zdarta skóra na ramieniu i nodze piekła, jakby ktoś potraktował ją rozżarzonym dłutem.
Leżałam otępiała. Nie wiedziałam, ile czasu minęło, nim w oddali usłyszałam syreny. Miałam wrażenie, że była to wieczność. Ciągle dzwoniło mi w uszach, podniosłam się i próbowałam stanąć na nogach. Zachwiałam się i znów upadłam, a ból prawej nogi omamił ciało. Dotknęłam kolana, gdzie skóra zamieniła się w zlepek piachu i krwi. W powietrzu fruwały spalone kawałki papieru, materiału, wszelkich nawierzchni, a gdy dym uniósł się wyżej, dostrzegłam zrujnowany labirynt, popękany beton ulicy i gorejące szczątki samolotu rozrzucone na zgliszczach kukurydzy. Leżały tak bezradnie. Zamarłam, oczy zaszły mi łzami i choć pojmowałam, co się wydarzyło, po części nie mogłam w to uwierzyć. Zmroziło mnie, przez nogi przechodziły mi dziwne ukłucia, głowa pulsowała, a ciałem wstrząsały dreszcze. Trzęsłam się, niemal podskakiwałam w spazmach.
Z białego ptaka pikującego ku ziemi samolot zamienił się w czarne mechaniczne kikuty. Zobaczyłam śmierć.
Dla wielu ludzi śmierć jest transcendentnym pojęciem, bytem, który unosi się pomiędzy światami. Ja w dniu katastrofy lotu EAG292, linii Eagle Airlines, zmierzającego z Pragi do Sztokholmu, zobaczyłam śmierć, która buszowała po labiryncie, zbierając żniwo jak kosiarz. Nie mogłam się ruszyć, a bezmiar tragedii wbił moje stopy w ziemię. Potężna maszyna, pozornie niezniszczalna, która na co dzień zaprzecza prawu grawitacji i ustala własne prawa fizyki, poddała się okrutnemu przeznaczeniu. Samolot wpadł w labirynt tak bezradnie, rozbił się na tysiące kawałków jak puzzle, które można ułożyć tylko raz. To była makabryczna symfonia gruzu, taniec płomieni i spektakl dymu, który zaanektował błękit nieba. Zobaczyłam kadłub, który po prostu się rozkruszył, zamienił w trzęsawisko rozerwanych foteli. Nie chciałam tam podchodzić. Nie słyszałam krzyków ani wołań o pomoc. Widząc majaczące w oddali powyginane elementy, słysząc powoli opadającą wraz z odłamkami ciszę, podświadomie wiedziałam, że nikt nie ocalał.
Straż pożarna, karetki i policja pojawiły się kilkanaście minut po katastrofie. To były najdłuższe minuty mojego życia, jakby każda sekunda przeciągała się w buncie przeciw zegarom. Nadleciał helikopter, wydając serie równie nieprzyjemnych dźwięków. Zagłuszył syreny i krzyki ratowników, głośny szum śmigieł złowieszczo rozciągał się po okolicy. Samochody zatrzymywały się, ludzie wychodzili na ulicę, nie kryjąc przerażenia. Wokół labiryntu rozciągnięto policyjną taśmę. Ja stałam tylko kilkanaście kroków dalej, jednak zdawało się, że nikt mnie nie widzi. Przed labiryntem zbierał się tłum zaciekawionych gapiów. Przeniosłam na nich wzrok, szukałam choć jednej wskazówki, że to tylko zły sen. Gdy woda wypuszczana z helikoptera dotknęła wraku, wyglądał on jeszcze gorzej. Czerń spływała po spalonych nawierzchniach gęstymi smugami, obnażając to, co wcześniej ukrywał dym. Gdy powietrze zrobiło się przejrzyste, a pył spłynął wraz z wodą na ziemię, wreszcie ich zobaczyłam.
Pasażerów.
Nie widziałam ciał. Widziałam szczątki. Spalone, pokryte gęstą krwią kikuty. Porozrywane ciała, zupełnie jakby w środku samolotu zamiast ludzi leciały marionetki. Nim odwróciłam zamglony wzrok, dostrzegłam coś, co przez następne dziesięć lat prześladowało mnie w każdym koszmarze. Kikut, bezwładne palce, rozerwane ramię, z którego wystawała biała urwana kość.
Nagle podbiegł do mnie mężczyzna. Najpierw jeden, potem drugi, a w końcu trzeci, który dźwigał na ramieniu ciężką kamerę. Wycelował obiektywem prosto we mnie, a dwóch pozostałych przytknęło mikrofony do moich ust.
– Widziałaś katastrofę?
– Jak wyglądała?!
– Powiedz kilka słów, będziesz w telewizji! – przekrzykiwali się, a mój świat zaczął odpływać, pochłaniała go ta sama czerń, która spowiła wrak samolotu. Żołądek boleśnie się skurczył. Wymioty wystrzeliły z moich ust, lądując na garniturze redaktora. W tym momencie nie wiedziałam już, co się dzieje. Poczułam, jak ktoś mnie podnosi. Twarz kobiety w czerwonym stroju przemknęła mi przed oczami. Ostatkami sił rozglądałam się dookoła. W tłumie byli tylko obcy. W samolocie były tylko marionetki. W powietrzu była tylko śmierć.
Obudziłam się w szpitalu. Mama i tata siedzieli obok, Mieszko bawił się samochodzikiem na parapecie pod oknem. Głowa rwała bólem, ściśnięta jak w obręczy. Znów poczułam smród spalenizny. Nikt nie zmienił mi ubrania. Leżałam w sterylnym, czystym łóżku w bluzce z podwiniętym rękawem. Moje ramię i nogę ściskały bandaże. Znowu zrobiło mi się niedobrze. Przed oczami stanęło mi urwane ramię, jak kalka nakładając się na obraz szpitalnej sali. Przypomniałam sobie bezwładne, zakrwawione ludzkie ciało, życie, które skończyło się w samym środku codzienności. Zwymiotowałam do żółtej miski postawionej obok łóżka.
Trzynastego września 2008 roku w wiadomościach nie mówiono o niczym innym tylko o wstrząsającej katastrofie czeskiego samolotu. Ze względu na niedbałość o sprzęt, brak przeglądów, korupcję, a przede wszystkim uszkodzony zespół napędowy jeden silnik eksplodował, a drugi zajął się ogniem na wysokości ośmiuset metrów. Liczba ofiar: pięćdziesiąt dziewięć. Ocaleni: zero.
W telewizji wywiadów udzielali specjaliści od nie wiadomo czego. Ubrani w czarne garnitury, powtarzali: „Samolot nie miał szans”. Linie Eagle Airlines zamknęły działalność. Przez kilka tygodni sprzątano labirynt. Samolot usunięto od razu, a wokół miejsca katastrofy wzniesiono gigantyczny parawan. Zniknął po dwudziestu dwóch dniach, ukazując nagi czarnoziem. Reporterzy rozlecieli się po wioskach jak wygłodniałe sępy, wozy satelitarne stały na czatach. Nie miałam pojęcia, czego oczekiwali. Może kolejnej katastrofy? A może chcieli, by z domów wyszły całe rodziny, krzycząc: „Widzieliśmy samolot!”?
Ta farsa trwała miesiąc. Gdy opuszczono parawan, przerzedziły się zastępy reporterów. Nadmorskie miejscowości powoli wracały do swojego rytmu, z biegiem dni temat lotu EAG292 ustępował innym. Ja jednak nigdy nie zapomniałam. Na zawsze pozostałam w labiryncie, który powoli wysysał i kradł mi życie. Ten, kto zobaczy prawdziwe oblicze śmierci – okrutne i bezlitosne – staje z nią w szranki do końca swoich dni. Na miejscu katastrofy po kilku miesiącach postawiono pomnik mający upamiętnić ofiary. Tam, gdzie niegdyś turyści czerpali życie garściami w labiryncie w polu kukurydzy, teraz wznosił się metalowy słup dźwigający podobiznę stalowej maszyny śmierci. Tutaj kończyły się artykuły, wiadomości, reporterzy odchodzili, pamięć powoli się zacierała, a katastrofa lotu EAG292 stała się jedną z wielu tragicznych historii ludzkości. Gazety umilkły, życie powróciło do normy, śmierć odeszła, by ścinać głowy i rozrywać ramiona gdzie indziej. Skończyły się łzy, rozmowy, zniknęło poruszenie.
W kolejnych dniach po katastrofie wyjaśniło się też złe samopoczucie mamy. Okazało się, że jest w ciąży, trudnej i zagrożonej w pierwszym trymestrze. Smutek po katastrofie musiał szybko odejść, by ustąpić miejsca radości z nowego życia, byśmy wypełnili dom oczekiwaniem.
Historia lotu EAG292 zakończyła się w labiryncie w polu kukurydzy, a historia Beaty Bek, która stała się świadkiem rozerwania pięćdziesięciu dziewięciu żyć i nie mogła uwolnić się od widma śmierci, właśnie tutaj się rozpoczęła.
Od katastrofy w labiryncie minęło dziesięć lat. Przez kilka miesięcy chodziłam na terapię, podczas której pani psycholog, Zyta Górska, czterdziestolatka w okrągłych okularach, wmawiała mi, że EAG292 był snem. Kiedy zaczynałam mówić, nie słuchała. Codzienna farsa była dla mnie przykrym obowiązkiem, a gdy wyznałam rodzicom, jak bardzo moja lekarka wzbudza we mnie odrazę, tata nerwowo się zaśmiał i powiedział, że terapeuty nie trzeba lubić. Pani Zyta kazała mi wymyślić inny schemat tego dnia, a prawdziwe wydarzenia uznać za zły sen, z którego już się przecież wybudziłam. W momencie, w którym przekroczyłam próg jej gabinetu, temat katastrofy opuścił dom. Ta cisza okazała się destrukcyjna, jakby nawet milczenie wmawiało mi, że muszę zapomnieć o samolocie, czego zupełnie nie umiałam zrobić. Trzynasty września zniknął, moja rodzina wyrwała go z kalendarza, w naszym uniwersum ten miesiąc skurczył się o jeden dzień.
Im dłużej utrzymywał się taki stan rzeczy, tym głębiej w moją duszę wpijało się niszczycielskie wspomnienie katastrofy. W najdalszym zakamarku serca, kiedy gasły światła, stawałam z widmem sam na sam, zawsze odosobniona. I zawsze szybko uciekałam. Próbowałam wierzyć, że nic się nie stało. Dniami dobrze mi szło. Nocami budziłam się spocona, nieraz mocząc łóżko, z tym samym obrazem przed oczami – kikut, krew, biała kość. Noc uparcie przypominała, że katastrofa nie odejdzie, że nie przepędzi jej brzask.
Dzień, gdy lot EAG292 zniknął z radarów, dla mnie okazał się momentem wkroczenia w zbyt wczesną dorosłość. Zmieniłam się. Spoważniałam. Posmutniałam. Gdy zamykałam oczy, widziałam części samolotu, całym ciałem czułam uderzenie maszyny o ziemię. Nie potrafiłam przestać sobie wyobrażać ludzi, którzy byli uwięzieni w machinie śmierci, ale do ostatniej sekundy mieli nadzieję, że ta wyląduje. Widziałam ich twarze w wiadomościach, a potem także w snach. Im więcej przybywało mi lat, tym gorsze robiły się nocne mary. Ze zwykłych ludzi pasażerowie zmieniali się w spalone marionetki, które goniły mnie po labiryncie w polu kukurydzy. Z czasem nauczyłam się funkcjonować ze smutkiem, który przylgnął do mnie jak druga skóra, jednak koszmary nigdy nie ustawały i nigdy nie umiałam ich ujarzmić.
Kilka dni po katastrofie przyjechała do nas babcia. Mieszkała w Krakowie, ponad sześćset kilometrów od Suchych Kątów. Spotykaliśmy się dwa razy w roku, na Gwiazdkę i Wielkanoc, dlatego jej nieoczekiwana wizyta przewróciła dom do góry nogami. Rodzice kazali nam iść na górę, babcia mierzyła mnie badawczym wzrokiem.
– Musicie skierować ją do porządnego specjalisty! – słyszałam gromki głos babci i nerwowe mruknięcia rodziców.
Nie było żadnego tematu, w którym się zgadzali. Życie Beaty po katastrofie również okazało się jednym z rodzinnych punktów zapalnych. Przytknęłam ucho do drzwi i uważnie słuchałam. Nie rozumiałam ich słów, używali tych dorosłych stwierdzeń, które czasem obiją się dzieciom o uszy, ale nie znaczą dla nich zupełnie nic. „Trauma, choroba, presja”. To mówiła babcia, a rodzice co chwilę wybuchali śmiechem. „Ona jest duża, nie możemy jej przyzwyczaić, żeby się nad sobą rozczulała”. „Każdy ma jakieś problemy”. „Codziennie umierają tysiące ludzi, przyzwyczai się”. A babcia powtarzała: „To tylko dziecko”.
Z czasem uzmysłowiłam sobie, że zamieszkały we mnie właśnie te demony, których imiona wykrzykiwała: trauma, choroba, presja. Za najważniejsze uznałam to, że moje serce bije. Na drugi plan spychałam stan głowy. Musiałam poradzić sobie z życiem i znaleźć sposób, by funkcjonować. I funkcjonowałam, jak mechaniczna lalka o zepsutym mechanizmie.
Mój brat przez kilka długich lat nie rozumiał, co wydarzyło się w labiryncie w polu kukurydzy. Gdy urósł i pojął, że byłam świadkiem katastrofy lotniczej, najpierw o nic nie pytał. Potem odkryłam, że wyszukiwał w internecie wiadomości z tamtego dnia. Dzieliliśmy jeden komputer i któregoś dnia zobaczyłam, jak z iskrą przerażenia w oczach czyta jedną notkę po drugiej. Przemilczeliśmy to. Gdy miał czternaście lat, zapytał:
– Widziałaś ten samolot?
Ten samolot. Wystarczyło tak trywialne połączenie słów, by każdy w naszej wiosce wiedział, o czym mowa. Ten samolot – ten, który spadł z nieba w spokojny letni dzień, ten, który pożarł pięćdziesiąt dziewięć żyć, ten, który roztrzaskał się w labiryncie.
– Widziałam, ale stałam daleko. Zobaczyłam tylko pożar – skłamałam.
Po części chciałam oszczędzić Mieszkowi makabrycznej opowieści, a po części uniknąć wyjaśnień. Mama czaiła się w kuchni, a rozmowa o katastrofie była zakazana. Musiałam przyjąć metodę wyparcia, którą pani Zyta wciskała mi na każdej sesji. Uwarunkowała to przedziwnymi badaniami, które donosiły, że wyparcie może być tak silne, że zmieni rzeczywistość. Momentami podejrzewałam, że zrobiła je sama, na sobie. Polecała, bym skupiła się na wesołych rzeczach. Kazała rodzicom kupić mi największy domek dla lalek. A potem żyłam właśnie w nim, codziennie witając porośnięty kikutami przy ganku labirynt w polu kukurydzy.
Przez kilka miesięcy codziennie płakałam, również z powodu pani Zyty. Nie chciałam odwiedzać jej gabinetu, jednak rodzice uparli się, że to najlepsza specjalistka. A co może słowo ośmiolatki przeciw słowu jedynej terapeutki w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, która nie bierze horrendalnej kwoty za godzinę terapii? Rodzice kazali mi uczęszczać najpierw na codzienne, potem na cotygodniowe, aż w końcu na comiesięczne sesje. Zamykałam się w sobie, nie dawałam poznać, jak bardzo mój problem nadal jest problemem. Nie pokazywałam, że dziura w sercu tylko się powiększa. Nie wiedziałam, jak powinnam się zachować, co zrobić. Próbowałam krzyczeć, ale mój krzyk trafiał w próżnię. W końcu zamilkłam. Przestałam płakać i przestałam też mówić, a cisza była mile widziana – w końcu mama nosiła w łonie dziecko. Czuła się fatalnie, sporą część dziewięciu miesięcy przeleżała w łóżku lub w szpitalu, a ja uwierzyłam, że powinnam przyjąć takie życie za normę i pozwolić demonom buszować tylko po moim podwórku.
Zostałam sama, a momentami czułam się tak źle i ociężale, jakby wszystkie dusze lotu EAG292 spoczywały na moich ramionach wraz z poczerniałymi blachami i zepsutymi silnikami.
Wróciłam do szkoły po trzech tygodniach, w październiku. Siedziałam w tej samej ławce, jadłam z tej samej śniadaniówki, czytałam te same podręczniki. Przez kilka miesięcy nawet nie chciało mi się odzywać. Bałam się życia, jakbym w świetle katastrofy zapomniała o wszystkich rzeczach, które znałam, które były bezpieczne. Po ogniu śmierci buszującym w labiryncie uczyłam się wszystkiego od nowa, zdrapałam obraz świata i namalowałam go w zupełnie innych barwach.
Z czasem emocje opadły i zastąpiła je pustka. Funkcjonowałam zupełnie machinalnie, lecz co noc przeżywałam w snach katastrofę. Promyk słońca spadł na mnie 4 kwietnia 2009 roku, kiedy na świat przyszła nasza siostrzyczka, Gloria.
Bea, Mieszko i Gloria. Rodzicom nie mogliśmy odmówić kreatywności. Ku naszej zgrozie zastanawiali się też nad Dobrawą, jednak Mieszko skutecznie wyperswadował im ten pomysł.
Gloria wprowadziła pod nasz dach radość, która udzieliła się i mnie. Znów nadchodziło lato, a mama potrzebowała pomocy. Zajmowałam się Glorią, zajmowałam się mamą, a tata i Mieszko doglądali „Foczego Wąsa”. Poczułam, że wracam na ziemię, że wraz z Glorią mogę zacząć wszystko od nowa. To dzięki niej odzyskałam źdźbło spokoju. Im bardziej angażowałam się w sprawy Glorii i mamy, tym mniej myślałam o katastrofie. Największy problem sprawiała mi droga do szkoły, którą pokonywałam najczęściej rowerem. Dawny labirynt w polu kukurydzy omijałam szerokim łukiem. Jeździłam dookoła, przez inne miasteczko. Nie byłam nawet ciekawa, jak wygląda pomnik. Nie byłam ciekawa inskrypcji, która wzruszała mieszkańców. Dla mnie katastrofa miała nie istnieć. Nie mogłam pozwolić jej powrócić.
Moje dziewiąte urodziny, 4 maja, minęły bez ekscytacji towarzyszącej poprzednim. Nie odliczałam już dni do dziesiątego roku życia. Odliczałam je do chwili, w której przestanę myśleć o labiryncie w polu kukurydzy, i liczyłam w ciemno, z wątłą nadzieją głupca, że to się kiedyś stanie.
Nadeszło lato 2010 roku, potem kolejne i jeszcze następne. Przez dziesięć lat ani razu nie zbliżyłam się do drogi przy labiryncie, widziałam ją tylko kilka razy w wiadomościach. Tak skrupulatnie unikałam tego miejsca przez dekadę. Najwyraźniej miałam ku temu talent zaczerpnięty właśnie z dzieciństwa naznaczonego dymem spalenizny – nieprzyjemnych spraw unikałam na medal.
Nauczyłam się żyć w gronie własnych myśli, wyimaginowanych przyjaciół, z przyjemnością opiekując się rodzeństwem. Często wystarczyło, bym spojrzała na Glorię, i od razu czułam się lepiej. W rówieśnikach nie odnalazłam przyjaciół, bałam się odezwać i przez większość szkolnych dni uczyłam się w milczeniu. Bywały momenty, kiedy dzieciaki się ze mnie naśmiewały, rzucały przezwiskami, jednak w większości mnie unikały. Szybko rozeszła się wieść, że Bea widziała spadający samolot, i to naznaczyło mnie jak stygmat. Wszyscy widzieli mnie przez kilka sekund w telewizji, programy informacyjne ucięły mój „wywiad” do bladej twarzy i przerażonej miny. Całe rodziny, przechodząc obok, z przedziwnym dla mnie podnieceniem wytykały palcami mnie i nasz dom: „Tu mieszka ta dziewczynka, która widziała katastrofę!”. „To ona!”. Dzieci wolały trzymać się z dala, zupełnie jakbym rzuciła klątwę na samolot niczym wiedźma z bajek.
Długo ignorowałam docinki. Nauczyłam się żyć poza grupą. Nie należałam do społeczności, nie interesowały mnie dziwne przezwiska czy głupie pogłoski. Po katastrofie lotu EAG292 mało co mogło mnie poruszyć. Było tak, jakbym obserwowała świat przez okna tego samolotu, z którego także ja nie potrafiłam się wydostać, a w którym obowiązywał tylko jeden problem. Śmierć.
W gimnazjum miałam tylko jednego przyjaciela. Zamienialiśmy ze sobą dwa słowa dziennie. „Cześć” na dzień dobry i „Cześć” na do widzenia. Siedzieliśmy razem w ławce i unosiło się między nami niewerbalne porozumienie, że po prostu nie rozmawiamy. Zajmujemy się własnymi sprawami, chyba że sytuacja wymaga konwersacji, na przykład zadanie w parach na angielskim. Poza tymi wyjątkami dzieliliśmy niemą przyjaźń, której tak bardzo wtedy potrzebowałam. Stefan, a konkretnie Stefan Okularnik, czyli dzieciak z największymi okularami pod słońcem, zawsze dawał mi ciche zrozumienie i ciche przyzwolenie na dochodzenie do siebie po 13 września w zaciszu własnego umysłu i własnej śniadaniówki. On też nie lubił rozmów, jednak nie znałam jeszcze jego powodów. Jak błędne było myślenie, że chłopak po prostu taki jest. On też miał swoje demony. Któż ich nie ma?
Powoli dobrnęłam do klasy maturalnej. A wtedy wszystko się zmieniło, wichura, która nawiedziła Pomorze ostatniego dnia wakacji 2018 roku, połamała drzewa, zerwała dachówki, wywróciła zadokowane łódki i tchnęła siłę w moje płuca, bym znów spróbowała krzyknąć.
Inauguracja nowego roku szkolnego, pierwszy dzień ostatniej klasy liceum, ukradkowe spojrzenia, świeżo wymalowane ściany, powiew wrześniowego wiatru. Mieszko, Gloria i ja chodziliśmy do tego samego zespołu szkół, dlatego na uroczystość wybraliśmy się wspólnie i ten jeden raz w roku restauracja „Na Foczym Wąsie” musiała poradzić sobie bez samochodu dostawczego. Transportem produktów zajął się ekscentryczny menedżer Tomek, któremu tata wolał raczej nie przydzielać poważnych zadań. Niegdyś Tomek grał na basie w garażowym zespole rockowym, który wypuścił jeden hit i przepadł bez wieści. Tomek wyłonił się z otchłani muzycznego zapomnienia, by zacumować w restauracji, i najpierw zgłosił się jako twarz do reklamy. Tego nie można było mu odmówić – miał perfekcyjną facjatę z ciemnym zarostem, głęboko osadzonymi oczami i burzą czarnych loków. Przyciągał tłumy klientek, najpierw przygrywając do ryby i frytek na gitarze. Po kilku miesiącach uzgodnił z tatą stałą współpracę. Wymyślał sezonowe menu, aranżował dekoracje i odpowiadał za lokal, kiedy taty nie było, czyli w praktyce nigdy z wyjątkiem pierwszego dnia szkoły.
– Jestem pewien, że Tomek Graciołek już przekabacił mi cały zespół, jakby kucharze byli jego gitarzystami – marudził tata. – Jak wrócę, zastanę czaszki w słoikach albo wegetariańskie burgery.
– Wegetariańskie burgery są świetne – wtrąciłam.
– O zgrozo, nie w Suchych Kątach! – Mieszko przedrzeźnił ojca, a ten zgromił go wzrokiem.
Mój brat uwielbiał grać rodzicom na nerwach, wyszydzając ich surowe i dość staromodne poglądy.
– Nie zaczynajcie! – Mama nałożyła okulary przeciwsłoneczne i poprawiła fryzurę w lusterku. – Tomek sobie poradzi.
Gloria przekręciła się pomiędzy mną a Mieszkiem. Wyglądała jak mały aniołek. Mama ubrała ją w granatową sukienkę, a na głowie zaplotła warkoczyk z czerwoną kokardą. Grzywka opadała na czoło mojej małej siostry, a ona nerwowo ją poprawiała. Mama obróciła się i pocieszającym gestem wygładziła jej sukienkę. Gloria była zestresowana, obawiała się, że po wakacjach jej przyjaciółki nie będą już lubić Kaczych opowieści.
– Wszystko będzie dobrze – zapewniał tata. – To druga klasa, a nie koniec świata! Masz już osiem lat, jesteś poważną panienką.
Spojrzałam na Glorię i zamarłam. Osiem lat. W tym wieku widziałam katastrofę. Ja też byłam tak mała, niewinna? Czy przed tamtym dniem też byłam taka radosna? Przeraziło mnie, że zupełnie tego nie pamiętam. Życie „przed” jakby się rozmazało. Co by się wydarzyło, gdyby to Gloria zobaczyła tak makabryczną scenę? Czy umiałabym jej pomóc? Czy byłby jakiś sposób, żeby wróciła do normalności? Czy ja wrócę? Czy wróciłam?
– Bea! – Podniesiony głos mamy wyrwał mnie z wiru myśli.
Oto jeden z moich złych nawyków, jak określała je pani Zyta. Wpadałam w pułapkę własnego umysłu, w pułapkę własnych pytań, a świat był tylko obrazem, zamrożonym tłem galopujących znaków zapytania. Czasami zawieszałam się na lekcjach, w domu, przy posiłku czy podczas oglądania telewizji. Wystarczyło jedno słowo, jedno zdanie, które w jakiś sposób kojarzyło mi się z przeszłością. Wtedy ośmioletnia Beata ożywała niczym uśpiony demon i przejmowała moje ciało. Paraliżowała kończyny, szydziła ze mnie, zasypywała pytaniami bez odpowiedzi.
– Beato Bek, odpowiedz matce, czy wracasz z nami po inauguracji, czy wychodzisz gdzieś z przyjaciółmi.
„Jakimi przyjaciółmi?”, zaśmiałam się w duchu. Rodzice uparcie udawali, że mam grono wspaniałych przyjaciół i z wigorem wkraczam w dorosłe życie. Przyszywali mi najróżniejsze łatki, którym daleko było do prawdy.
– Może pójdę gdzieś ze Stefanem – odpowiedziałam totalną bujdą.
Nigdy nie włóczyłam się nigdzie ze Stefanem, nasza znajomość po prostu nie zakładała takich rozrywek. Zamierzałam wybrać się na samotny spacer nad morze, żeby wśród krzyków mew pożegnać wakacje. Rodzice byli bardzo zerojedynkowi. Pytanie, odpowiedź. Problem, rozwiązanie. Śniadanie, szkoła. Kolacja, spanie. Katastrofa, brak katastrofy.
Tego lata spędziliśmy dwa tygodnie na rodzinnej wycieczce w góry. Zwiedziliśmy urokliwe turystyczne miejscowości, wspinaliśmy się na szczyty i odwiedziliśmy Słowację. Nawet na wakacjach chodziliśmy jak w zegarku. Rodzice dążyli do absolutnej perfekcji, zwłaszcza w moim przypadku. Opiekowałam się rodzeństwem, zawsze musiałam sobie radzić. Jeżeli sobie nie radziłam, w powietrzu momentalnie unosiła się nerwowa frustracja. Wówczas tata przyjmował ton szefa i mówił: „Radzisz sobie. Radzisz sobie, rozumiesz?”. I zawsze sobie radziłam. Gdy wszyscy wmawiali mi, że obite jabłko, przeturlane przez pół podwórka jest wciąż pyszne, zaciskałam zęby i próbowałam rozkoszować się gorzkim smakiem.
Z rozmachem zajechaliśmy na szkolny parking tuż nad łagodnym klifem. Ceremonia rozpoczęcia roku szkolnego miała się odbyć na sali gimnastycznej, gdzie z wysokich okien rozciągał się widok na morze i latarnię na cyplu. Oddaliłam się, żeby stanąć przy znajomych z klasy o profilu humanistycznym. W tym roku miałam zdawać maturę, rozszerzenie z polskiego i historii. Myślałam o studiach. Dziennikarstwo? Historia? Chciałam szybko zadecydować. Lubiłam mieć plan. Przechodziłam z punktu A do punktu B, nie pozostawiając losowi miejsca na manewry. Czułam jednak ukłucie zazdrości, kiedy koleżanki rozmawiały o przyszłości. Wymieniały się opiniami, dyskutowały, czy zostaną przyjęte na wymarzony kierunek w odległym mieście. Smuciły się konkurencją liczniejszą niż zaludnienie naszej gminy. Nie znałam tego uczucia. U mnie wszystko zawsze było na jednej, równej linii. Linii zwanej „w porządku”.
Przywitałam się z koleżankami, zupełnie pro forma. Nie miałyśmy zażyłych stosunków, od gimnazjum nasze drogi po prostu się rozeszły. Dziewczyny posyłały mi dziwne spojrzenia, gdy siadałam obok Stefana Okularnika, a potem, tak po prostu, przerwały się nici znajomości.
Stanęłam z boku, nieco w tyle. Odgarnęłam włosy z ramion i zerknęłam na telefon. Wyskoczyło powiadomienie, że w pisarskiej aplikacji pojawił się nowy rozdział mojego ulubionego opowiadania. Fryzjer wkosmosie. Traktowało o przygodach fryzjera, który wsiadł do rakiety, by przemierzać wszechświat i strzyc kosmitów. W tej opowieści obcy mieli bujne czupryny niczym nasz menedżer Tomek. Ucieszyłam się, że przeczytam kolejny fragment na plaży.
– Hej, Bea, jak minęło lato? – zagadał do mnie Szymon, chłopak, który urodą wykraczał poza standardy małego nadmorskiego miasteczka.
Miał brązowe, lekko rozjaśnione włosy i sylwetkę dobrze zbudowanego koszykarza. Wiedziałam, że wzdychało do niego siedemdziesiąt procent damskiej populacji klasy, co obliczyłam na jednej z nudnych lekcji niemieckiego. Do tej pory nie rozmawialiśmy często, ale teraz z jakiegoś tajemniczego powodu do mnie zagadał.
– Spoko – odparłam.
– Mnie też spoko. A tobie, Pati?
Patrycja podskoczyła i z zapałem opowiedziała mu o wyprawie na Wyspy Kanaryjskie.
– Witam w nowym roku szkolnym! – Dyrektor chwycił mikrofon i wrzasnął bez uprzedzenia. – Cieplutko macham zwłaszcza do pierwszaków, a ze łzami spływającymi powoli, acz obficie, muszę przywitać maturzystów. To wasz ostatni rok w tych murach, no chyba że ktoś nie zda! Ale mam nadzieję, że tak się nie wydarzy, bo zdolne z was dzieciaczki.
Dyrektor, wąsaty i korpulentny polonista, uwielbiał używać zdrobnień. Na co dzień przemiły mężczyzna, o cechach charakterystycznych Misia Uszatka, przerażał, gdy wpadał w gniew. Gdy któryś z uczniów coś przeskrobał, do głosu dochodziło alter ego dyrektora, a takiego paternoster delikwent jeszcze nigdy nie słyszał.
– Wakacje się skończyły, ale pocieszę was! Następne już za dziesięć miesięcy!
Dyrektor się zaśmiał, a po sali przeszedł szum westchnień. Szkolne kółko taneczne wykonało szybki pokaz hip-hopu, po czym na wiolonczeli zagrał Kazimierz z klasy ekonomicznej, który nie zgadzał się, by nazywano go Kazkiem. Otrzymałam plan lekcji, napakowany każdego dnia od ósmej do szesnastej, listę podręczników oraz przyborów wymaganych na maturze. Co miesiąc mieliśmy podchodzić do egzaminu próbnego. Westchnęłam w wątpliwym zachwycie.
– Bea! Bea! – Po zakończeniu ceremonii przybiegła do mnie Gloria.
– Co się stało?
– Madzia nie lubi już Kaczych opowieści!
– Och… Pewnie tylko tak mówi, żeby wyglądać na dorosłą.
– Ja też powinnam być dorosła?
– Nie, absolutnie nie. Wieczorem możemy pooglądać powtórki.
– A co, jeśli nigdy nie dorosnę, bo będę oglądać Kacze opowieści?
„Dorośniesz – pomyślałam. – Oby nie tak szybko, jak ja”.
Po dziesięciu minutach zapewnień, że Gloria może oglądać swój ulubiony serial, zostawiłam ją z tatą, a sama wymknęłam się tylnym wejściem. Ominęłam kilkoro uczniów sączących piwo w krzakach i wysokimi schodami zeszłam na plażę, gdzie głęboko zaczerpnęłam powietrza. Błękit nieba górował nad granatową taflą morza, a fale niemal ze złością atakowały plażę. Kotłowały się, wracały, rozbijały o brzeg niemal w furii, targane wiatrem pozostałym po wczorajszej wichurze. Kilka drzew opadło na piasek, bezwładnie rozłożyły gałęzie, a ich liście cicho szeleściły. Wrzesień buszował po plaży pierwszym uniesieniem zimna, słońce próbowało wskrzesić wspomnienie lata, lecz na marne. Nadchodziła jesień.
Fala uderzyła o brzeg z taką siłą, że woda rozprysła się niczym fontanna. W oddali przeleciał klucz ptaków, a morze dalej szalało. Nawet mewy odsunęły się od mokrego piasku, jakby w obawie, że i je dotknie złość Posejdona. Plaża znosiła to spokojnie, bez uniesień i wzburzeń, niemal zaprzeczając słowom Newtona, że każda akcja spotyka się z reakcją.
Nie byłam przygotowana na chłód i wiatr. Zimno rysowało wzory gęsiej skórki na moim ciele, dlatego przeszłam tylko kawałek i wróciłam na ulicę następnym wyjściem. Jak codziennie od dziesięciu lat wybrałam okrężną drogę do domu, tym razem powłócząc nogami. Zaglądałam do każdego sklepu, podjadałam chipsy i przeglądałam ubrania w lumpeksach. Weszłam do sklepiku z antykami i uważnie obejrzałam zestaw dwudziestu czterech kieliszków, każdy malowany innym kwiecistym wzorem. Wstąpiłam na malutki ryneczek, gdzie sporo maluchów w galowych strojach zajadało się lodami i goframi. Widziałam rówieśników, którzy korzystali z przywileju osiemnastolatków i wręcz z nabożnością zbliżali do ust kufel piwa. Po brukowanym skwerze przechadzały się samotne babcie, na ławkach spało kilku pijaków z nietęgimi minami. Wyciągnęłam portfel. Musiałam dopełnić rytuału. Rzuciłam na ulicę monetę. Znacie to powiedzenie, że grosik znaleziony na ulicy przynosi szczęście? Ja dobrze wiedziałam, jak wiele nieszczęścia może się czaić na świecie, dlatego zostawiałam te drobne podarki pomiędzy chodnikowymi płytami. Rzucałam grosiki na ulicę przynajmniej raz w tygodniu. Zaczęło się od tego, że w wieku dwunastu lat przypadkowo upuściłam pieniążek. Już miałam się schylić, kiedy przypomniałam sobie o przesądzie. To tylko grosz, dlaczego nie mogę go po prostu zostawić? Może uczyni czyjś dzień szczęśliwym. Może ktoś pomyśli, że coś nad nim czuwa.
Ruszyłam dalej, tym razem dużo żwawszym krokiem. Minęłam warsztat samochodowy, kiedy nagle usłyszałam gwizd. Obróciłam się gwałtownie i utkwiłam nieufny wzrok w młodym mechaniku. Miał na sobie tylko roboczy kombinezon, a jego umięśnione ramiona i kawałek klatki piersiowej wystawały spod luźno zarzuconych szelek. Był opalony. Wyglądał atrakcyjnie. Zachował się jednak dość grubiańsko i nawet ten brzoskwiniowy odcień skóry otaczającej napięte mięśnie nie umniejszył mojego zażenowania.
– Dlaczego to zrobiłeś? – fuknęłam.
– Bo jesteś ładna. I lubię gwizdać – odparł i przeniósł wzrok na przednie koło czerwonego sedana.
– Ładna? – Zaśmiałam się z niedowierzaniem.
Nikt nigdy mi tego nie powiedział. Nawet ja nie myślałam o sobie w tych kategoriach. Ładna, brzydka, byłam po prostu Beą. Bea nie myślała o atrakcyjności, bo myślała o katastrofie samolotu, internetowych opowiadaniach o kosmitach z farbowanymi włosami i swojej rodzinie. Bea nawet nie sądziła, że mogłaby randkować tak jak inne dziewczyny. To było zupełnie poza jej orbitą.
– Ta… – potwierdził już z mniejszym entuzjazmem. – Pewnie zawracasz facetom w głowach.
– Raczej nie interesują mnie takie sprawy.
– Czemu? Jesteś kosmitą?
Oniemiałam. Kosmici w opowiadaniu randkowali. Ta myśl mnie zaskoczyła. Oczywiście, zakochiwałam się w chłopakach z klasy, wzdychałam do gwiazd filmowych, czasami nawet zwracałam uwagę na atrakcyjnych klientów w restauracji. Ale nigdy nie randkowałam, nie dopuszczałam nawet do siebie myśli, że mogę być do tego zdolna.
– Nie wiem. I nie jestem kosmitą. Raczej.
– Serio? – Wybuchnął śmiechem. – To może spróbuj. Randkować, nie zostać kosmitą.
To wtedy zakiełkowała we mnie ta intrygująca myśl. Miłość. Nigdy jej nie szukałam, nigdy nie chciała do mnie przyjść. Wszystkie frazesy i cytaty o miłości puszczałam mimo uszu. A może to było rozwiązanie? Może właśnie miłość potrafiłaby mnie posklejać? Jeśli jest najważniejsza, to czy łatwo ją znaleźć? Gdzie ją znaleźć? Pod jakim adresem? Na której ulicy? Na którym piętrze?
W drodze do domu nie myślałam już o niczym innym. Poczułam pragnienie, by się zakochać i sprawdzić, czy uczucie naprawdę przeniesie mnie do innego wymiaru. Wizja odmienności życia, nowej drogi zwanej miłością wypełniła moje myśli nadzieją na piękniejsze jutro…
Wydawnictwo Młodzieżówka
Grupa Wydawnicza Papierowy Księżyc
skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12
tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21
e-mail: [email protected]