Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Las duchów to książka z gatunku literatury faktu. Jej kanwą jest poszukiwanie informacji o przedmiotach z tak zwanej kolekcji syberyjskiej Muzeum Etnograficznego w Krakowie, przywożonych w XIX wieku przez podróżników, zesłańców, ludzi interesu. W latach 2016-2019 autor kilkakrotnie jeździł na Syberię, rozmawiał z potomkami ludzi, do których takie rzeczy należały. Nieme przedmioty dały początek fascynującym historiom. O współczesnych i dawnych mieszkańcach tamtych terenów, o miejscach i kulturze od dziesięcioleci degradowanych na skutek decyzji podejmowanych w Moskwie. W centrum uwagi Dybczaka jest zawsze czujący człowiek na tle historii, natury, polityki albo czujące zwierzę, często od tego człowieka zależne. Las duchów dziś nie mógłby już powstać, ponieważ tocząca wojnę z Ukrainą Rosja stała się dla polskiego badacza praktycznie niedostępna. Również z tego powodu jest to świadectwo bezcenne.
Te opowieści wciągają jak rzeki. Chciałoby się już w nich pozostać. Zanurzać się coraz głębiej w głosy ludzkie i nieludzkie, które razem składają się na świat. Ku spotkaniu z drugim człowiekiem, źródłem wiedzy i niewiedzy, jak mówi nam Andrzej Dybczak.
Jego książka jest naprawdę wspaniała.
Olga Stanisławska
Andrzej Dybczak (ur.1978) – antropolog, pisarz, dokumentalista. Wydał wcześniej Gugarę, literacki reportaż ze spotkania z ewenkijskimi pasterzami reniferów (Nagroda Kościelskich 2012) oraz zbiór opowiadań Pan wszystkich krów (nominowany do Nagrody Nike 2018). Jako współtwórca pełnometrażowego dokumentu pt. Gugara został nagrodzony m.in. Złotym Lajkonikiem na Krakowskim Festiwalu Filmowym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
LAS DUCHÓW
To był chyba już trzeci wieczór w pociągu przesuwającym się przez szary jesienny krajobraz już daleko za górami Ural, prosto na północ. Zapadł wczesny zmrok, zrobiło się ciemno, listopadowo i sennie. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że świat lubi te mokre, jesienne ciemności. Lubi je, bo pozwalają mu odpocząć od samego siebie. Zapomnieć. Tylko ludzie nie dają o sobie tak łatwo zapomnieć. Ci w wagonie – kiwający się na pryczach obok mnie robotnicy – i wszyscy inni, schronieni w swoich bańkach: w blado oświetlonych kajutach, sypialniach, salonach, kuchniach, knajpach, poczekalniach i gabinetach. Tymczasem zatopiony w ciemności świat ma urlop, podróżuje po ścieżkach własnej duszy. Co to muszą być za podróże!
Ogromna czarna rzeka pojawiła się nagle, a wraz z nią niepokój, co się stanie, jeśli pociąg runie z wąskiego mostu bez końca. W cichym wagonie rozeszły się szepty, że Surgut już blisko. Nic dziwnego, że w drugą stronę śmigały mostem cysterny ciągnięte przez złączone dwójkami i trójkami lokomotywy. Wagon za wagonem. Zresztą przez całą rozległą równinę bez przerwy sunęły żelazne karawany naftowych składów. W rozświetlonych na różowo kabinach tkwili maszyniści, mocni i pewni. Prawdziwi władcy tej przestrzeni. Niedbający o nic poza swoją żelazną drogą i swoim ładunkiem. Mieszkańcy widocznych po drodze bloków w miastach, których nazw nie zdołałem zapamiętać. Albo niewielkich domów i domeczków w bezimiennych z perspektywy pociągu wsiach przykrytych bezmiarem ołowianego nieba.
Za rzeką, ponad linią pokrywających równinę brzózek, chwiał się w ciemnościach pomarańczowy język ognia. Nierzeczywisty w otoczeniu mokrej nocy i pól pełnych szarych łat śniegu.
– Fakiel – odezwał się wąsaty facet naprzeciwko mnie, widząc, że patrzę.
– Ropa?
– Gaz.
Nie chciał rozmawiać, ale ile można siedzieć vis-à-vis i tylko patrzeć za okno. Dzień, dwa?
(...)
– A ten to kto? – pytanie zabrzmiało głośno i wyraźnie, ale nie zadał go człowiek z czajnikiem. W drzwiach do sąsiedniego pomieszczenia stała kobieta. Miała zniszczoną twarz, wyglądała na pijaczkę. – Kto to jest? – powtórzyła pytanie, zwracając się do Siergieja.
– Uczony – odpowiedział.
– Etnograf – uściśliłem.
– Etnograf? – powtórzyła. I umilkła, jakby się nad czymś zastanawiała.
Za nią, w głębi pokoju widać było fragment żelaznego łóżka, ktoś właśnie się z niego podnosił. Podszedł do niej i ponad nią wystawiał głowę przez otwór. Ta sama strzecha co u człowieka z czajnikiem, te same oczy, te same grube rysy i zamyślony wyraz twarzy. Bliźniacy! Ten pierwszy kroił już podany mu przez kogoś chleb, drugi, tak samo bosy i przygarbiony, przeszedł niepewnie, jak po omacku, przez kuchnię i usiadł na zydelku pod ścianą. Tam gdzie już nie sięgało światło świec. Jedna z kobiet podała mu kubek. Złapał go w dwie ręce i wypił jednym haustem. To nie była herbata.
– Masz! – Kierowca drugiego burana trącił mnie i podał mi zimny kubek.
Wódka. Wypiłem. Nalał każdemu.
– Po co tu przyjeżdżacie?
Nie musiałem podnosić wzroku, żeby wiedzieć, że pyta kobieta stojąca w progu. Było cicho, tylko ogień trzaskał w piecu. Bliźniak odstawił czajnik, usiadł na podłodze obok brata i podciągnął kolana.
– Kto? – zapytałem, żeby ukryć zakłopotanie.
Spojrzałem – patrzyła rozgniewana.
– No... – zrobiła pauzę, świdrując mnie wzrokiem. Szukała właściwego słowa. – Sam powiedziałeś. Etnografowie – wydusiła w końcu.
– Jesteście rzadcy. Dlatego przyjeżdżają do was etnografowie.
Zdziwiła mnie moja własna odpowiedź. Pomyślałem o miliardach ludzi, właśnie wstających do pracy albo kładących się spać, do których nikt nie przyjeżdża. Może byłem pijany. Spirytus szybko kopie. Ale rozejrzałem się – ledwie widoczne twarze słuchały mnie w napięciu, zaintrygowane. Może z wyjątkiem braci. Ten, który pojawił się jako drugi i siedział na krzesełku, kiwał się w przód i w tył. Siedzący na podłodze splótł dłonie wokół kolan i opuścił głowę tak, że widziałem tylko jego włosy.
– Nie chcemy was tu – głos kobiety był bardzo zdecydowany. – Nie chcemy – powtórzyła jakby z bezsilności, tylko do siebie.
(...)
Oparłem głowę o grubo ciosaną belkę ściany. Mech gryzł mnie w kark. Ściana przylegała do całego wilgotnego i zimnego świata, pogrążonego teraz w ciemności. A tu, w niewielkim pomieszczeniu, tylu ludzi. Księgi zapisane i księgi niemal puste, ich historie dopiero się tworzyły. Czułem to. Słyszałem w każdym oddechu. Trzymałem kciuki za to, żeby to były dobre historie. Chciałem do nich dołączyć, zasnąć. Żeby już było jutro.
– A kim był jego dziadek? – wyszeptałem jeszcze, jak szepcze się w głąb studni, jeśli tylko ma się odwagę, jeśli nie boi się usłyszeć odpowiedzi.
Studnia mojego dziadka była głęboka, przepastna. Poił z niej krowy. Uwielbiałem klęczeć przy betonowej cembrowinie i patrzeć na pełgającą daleko w dole czarną taflę. I czarny zarys mojej własnej głowy, jak głowy jakiegoś innego chłopca. Wyobrażałem sobie, że patrzy na mnie stamtąd ostrożnie. Ciekawie. I chował się za każdym razem, kiedy chowałem się ja.
– Ich dziadek był tetypy – usłyszałem szept.
Tetypy, szaman, „człowiek, który wie”. Serce zabiło mi mocniej. Tak myślałem.
– Złym tetypy – dodał ten sam głos i umilkł, jakby pożałował tego określenia.
– Tacy są najmocniejsi. – Tym razem szept był kobiecy, miękki. – Mają szpony jastrzębi.
– Ich już nie ma – wyszeptałem w studnię.
– Są! – odpowiedziało coś z jej głębi.
– Żyją! – dodał ktoś inny.
– Ale gdzie?
– Sam zobaczysz.
– Spać, chłopcy, spać.
Giena zaszeleścił śpiworem. Ja też zanurzyłem nogi w swoje okrycie, osunąłem się na futro rena. Puchową kurtkę podłożyłem sobie zamiast poduszki. Kręciło mi się w głowie od jej zapachu, zapachu śniegu i benzyny.