39,99 zł
Komisarz Laura Wilk czuje się bezsilna wobec działań bezwzględnego zabójcy znanego jako Poltergeist. Niespodziewanie otrzymuje wsparcie od młodszego aspiranta Dominika Bielczyka specjalizującego się w ściganiu seryjnych morderców. Ich współpraca nie układa się jednak pomyślnie, a dzielący ich mur braku zaufania i głęboko skrywanych tajemnic z dnia na dzień staje się coraz grubszy. W międzyczasie zabójca uderza bezpośrednio w Laurę Wilk, co jeszcze bardziej komplikuje sytuację.
Aby zrozumieć przyczyny swoich problemów psychicznych, Ariel Lesiecki postanawia powrócić do czasów dzieciństwa spędzonego we wsi Wątlica. Z przerażeniem odkrywa prawdę i po raz kolejny musi walczyć o życie, mając za przeciwnika bezwzględnego mordercę.
Wciągnięci w trudny do przewidzenia wir wydarzeń, Lesiecki i Wilk trafią do miejsca, gdzie narodził się Poltergeist. A on już na nich czeka…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 555
Laura – wiele lat wcześniej
Miasto w połowie lutego śmierdziało wilgocią i zgnilizną.
Wysiadła z autobusu miejskiego, naciągnęła kaptur bluzy mocniej na głowę, zapięła suwak skórzanej kurtki i wcisnęła zmarznięte dłonie do kieszeni. Pewnie, że się bała, ale nie było odwrotu, musiała działać, bo stawka zrobiła się za wysoka. Nie mogła stracić jedynej osoby na świecie, która została jej po śmierci rodziców. Jedynej osoby, dla dobra której zapukałaby do bram piekieł i zatłukła każdego diabła stojącego na drodze do szczęścia jej młodszej siostry, Alicji. Tak, to było dobre porównanie. Właśnie wybierała się do takiego piekła w pojedynkę, a jedyną jej bronią były ukryty pod kurtką kij bejsbolowy i kastet na prawej dłoni. Sprawdziła, czy tam jest. Był, i teraz emanował chłodem na jej całą rękę, tak że prawie straciła czucie w palcach. Czy się bała? Bała się jak jasna cholera, ale przecież ona jest teraz nieważna, nie o jej życie toczy się ta gra. Mogli ją zatłuc, trudno, ale i tak spróbuje. Przecież obiecała nad grobem rodziców, że zajmie się młodszą siostrą, pomoże jej wyjść na ludzi, znaleźć szczęście, nawet kosztem własnego. Nie po to w wieku osiemnastu lat poszła do pracy. Imała się każdego zajęcia, tyrała po szesnaście godzin na dobę, żeby udowodnić temu nieprzychylnie do niej nastawionemu sukinsynowi, sędziemu w sądzie rodzinnym, że może przejąć opiekę nad dziesięcioletnią siostrą. Dlatego teraz nie mogła odpuścić.
Spojrzała w niebo zasnute żałobnym całunem chmur, z których na przemian padał deszcz, śnieg albo oba te gówna naraz. Jakie teraz były zimy? Wilgoć, wiatr, błoto i wszechogarniająca zgnilizna. Drażniła nozdrza, drapała w gardle, powodowała odruch wymiotny. Ale to nic, dla nich jeszcze zaświeci słońce, Laura musi tylko zejść do piekła i wyrwać z diabelskich sideł swoją kochaną młodszą siostrzyczkę. Zadanie niewykonalne? Nie dla niej. Ona przecież jest twarda i silna. Nie ugnie się przed niczym, nie ma takiej opcji.
Ruszyła chodnikiem wzdłuż ulicy w kierunku stacji kolejowej Wrocław Brochów i kilku budynków z czerwonej cegły, które kiedyś zamieszkiwali pracownicy kolei, a teraz ćpuny, menele i zwykli bandyci. Dasz radę – pomyślała – nie ma odwrotu, wszystko skończy się właśnie tu, a potem zacznie się od nowa. Dużo lepiej.
Odkąd ten sukinsyn sędzia nie miał już żadnych argumentów przeciw i w końcu przyznał jej opiekę nad młodszą siostrą, minęło całe sześć lat. A od kiedy stosunki między nimi zaczęły się psuć? Niezbyt dawno – dwa, trzy lata wcześniej. Alicja dorastała i zaczęły się problemy wychowawcze. Laura już studiowała, musiała dzielić czas między pracę zarobkową i naukę, nie mogła poświęcić Alicji tyle czasu, ile powinna. To dlatego przegapiła ten moment, kiedy zaczęła ją tracić. Uznała, że siostra wchodzi w okres buntu nastolatki i niedługo jej przejdzie.
Pewnie tak by było, gdyby Alicja nie wpadła w złe towarzystwo. Zaczęły się imprezy, alkohol, ucieczki z domu, pierwsze skręty, a potem twarde narkotyki. I było już za późno. Jej kochana nastoletnia siostrzyczka była na drodze do piekła. Highway to Hell. Może to jeszcze nie było piekło, tylko jego przedsionek, ale diabeł już przejął nad nią kontrolę. Nie dało się jej przemówić do rozsądku, była w jakimś pieprzonym amoku i nic do niej nie trafiało. Trauma po stracie rodziców w dzieciństwie eksplodowała, niszcząc młode, dobrze zapowiadające się życie. Nie pomogły rozmowy, groźby, zamykanie w domu i straszenie. Przecież ona musiała w końcu iść do pracy i na zajęcia, a wtedy Alicja uciekała. Może sama, może ktoś jej pomagał. Podczas każdej takiej awantury nastolatka oskarżała ją o swoje problemy, obarczając winą za wszystko, łącznie ze śmiercią rodziców. Wczoraj wykrzyczała jej to w twarz, a potem wybiegła z domu, trzaskając drzwiami i krzycząc, że nienawidzi siostry i już nigdy nie chce jej widzieć.
To było dla Laury jak grom z jasnego nieba, który pieprznął niespodziewanie w jej głowę i zatrzymał się gdzieś w środku mózgu, paląc wszystko, co do tej pory uważała za swoje życie. Zniszczył wiele, przewartościował myślenie, ale też naładował energią. Lecz zanim ta energia dała o sobie znać, Laura siedziała na krześle w kuchni, pośród porozrzucanych sztućców i potłuczonych naczyń, i miała tylko pustkę w głowie. Potem położyła się do łóżka i zapadła w jakiś obłędny letarg, a kiedy się obudziła, już nie była tą samą osobą. Wiedziała, że musi stanąć do ostatecznego starcia, przecież ona nie odpuszcza, jest twarda i nie cofnie się przed niczym.
Plan powstał bardzo szybko. Zadzwoniła w kilka miejsc, dowiedziała się, gdzie kręcą się szemrani koledzy jej siostry, potem załatwiła sobie kij bejsbolowy i kastet. Była gotowa na wojnę totalną. Tylko trzeba było jeszcze zdobyć się na odwagę. Nie, nie była słaba; wśród tysiąca obowiązków znajdowała czas, żeby biegać, chodzić na siłownię i ćwiczyć sztuki walki. Tak przygotowywała się do wymarzonej pracy po studiach. Żeby dostać się do akademii, wymagane były testy sprawnościowe, dlatego ćwiczyła. Zanim wyszła z domu, postanowiła się zmienić, odciąć się od dotychczasowego życia, od przeszłości. Musiała stać się kimś innym, twardym, nieugiętym, wyposażonym w gruby pancerz, który będzie ją chronił przed złym światem.
Poszła do łazienki, stanęła przed lustrem i spojrzała sobie w oczy. Alicja była od niej ładniejsza. Miała urodę matki i w dzieciństwie wyglądała jak aniołek z obrazów starych mistrzów. Ona miała urodę ojca, nieco grubsze rysy twarzy i jego kolor włosów – jasny blond. Była na swój sposób ładna, faceci się za nią oglądali i niczego jej nie brakowało. Tylko jej brakowało czasu na facetów. Spotykała się z kilkoma, wyłącznie dla seksu. Odkąd na własnych zasadach straciła dziewictwo w wieku szesnastu lat, kręcił ją seks. Nigdy jednak nie spotkała faceta, na widok którego mocniej zabiłoby jej serce. Nosiła długie włosy, zazwyczaj rozpuszczone lub spięte w koński ogon, zawsze mocniej się malowała, jakby dzięki temu jej uroda mogła być porównywalna z urodą jej siostry.
Teraz sięgnęła po płyn do demakijażu i płatki kosmetyczne, po czym szybko i zdecydowanie starła z twarzy makijaż. Następnie chwyciła nożyczki i bez wahania obcięła włosy. Krótko, przy samej skórze. Wyrównała cięcia maszynką, przejechała dłonią po nowej fryzurze i ponownie spojrzała sobie w oczy w lustrze. Z głębi zwierciadła patrzyła na nią inna osoba. Odważna, zdeterminowana i przygotowana do walki na śmierć i życie.
To jej nowe „ja” skręciło teraz do bramy numer trzy domu z czerwonej cegły. Drzwi były uchylone, w nozdrza uderzyła ją ostra woń moczu i stęchlizny. Nawet się nie skrzywiła.
– Kolego, poratuj groszem!
Wzdrygnęła się. Kilkunastoletni ćpun, któremu narkotyki dołożyły do wyglądu co najmniej dwie dekady, wyciągał w jej kierunku brudną, pokrwawioną i czerwoną z zimna dłoń w błagalnym geście.
– Spierdalaj! – warknęła i poszła brudnymi drewnianymi schodami na drugie piętro.
Stanęła przed odrapanymi i pokrytymi podejrzanymi plamami drzwiami i zaczęła walić w nie pięścią. Wewnątrz rozległy się przekleństwa, potem usłyszała szuranie, ciężkie kroki i nagle drzwi otworzyły się gwałtownie na całą szerokość.
– Czego, kurwa, chcesz? Kim jesteś?!
Niewiele starszy od niej chłopak, tak jak ona ogolony na łyso, ze skórą czaszki pokrytą łojotokowymi plamami, spojrzał na nią ze złością. Nie znała go nawet z widzenia, chociaż wydawało jej się, że towarzystwo siostry miała rozpracowane.
– Gówno cię to obchodzi! – warknęła. – Otwieraj!
– Spierdalaj i nie zawracaj dupy!
Chłopak chciał szybko zamknąć drzwi, ale nie zdążył. Z całej siły kopnęła go w krocze. Ciężki, wojskowy, podbity blachą but trafił idealnie. Gnojek nawet nie zdążył pisnąć, a już składał się jak scyzoryk z oczami zamglonymi od bólu i ustami rozchylonymi od niemego krzyku. Nie liczyła specjalnie na takie szczęście, żeby tym jednym kopnięciem potłuc mu jaja, ale na pewno przez najbliższe tygodnie będzie chodził z pięć razy większym, fioletowym fiutem w gaciach i będzie płakał z bólu przy każdej próbie oddania moczu. Czy taka perspektywa ją satysfakcjonowała? Nie. Kopnięciem w twarz posłała go do innego świata. Przez chwilę nie będzie czuł bólu, za to potem przebudzenie będzie miał gorsze, niż mógł sobie to wyobrazić.
– Co tam się, kurwa, dzieje? – rozległ się okrzyk z głębi mieszkania.
Krótkim korytarzykiem poszła do dużego pokoju. Po drodze zerknęła do pustej kuchni. Prawdziwa melina. Wszędzie walały się opakowania po podłym żarciu, puste butelki, a na gazie stały czarne od sadzy wielkie garnki do gotowania maku, żeby uzyskać polską heroinę. To był nadspodziewanie udany wynalazek jakiegoś zapomnianego domorosłego ćpuna-zielarza, który pewnie już dawno smaży się w piekle. Wynalazek, przez który poszła tam razem z nim cała rzesza innych poszukiwaczy odmiennych stanów świadomości. Stanęła na progu pokoju i omiotła go szybkim spojrzeniem.
Burdel był jeszcze większy niż w kuchni. Dwóch łysoli piło wino na podartych skórzanych fotelach, które teraz wyglądały bardziej jak pozbawione kształtu kawałki żółtej gąbki niż szlachetne kiedyś meble. Na tak samo brudnej i zniszczonej wersalce siedział chłopak Alicji, Daro. Jak znała życie, miał na imię Darek, a Darem ochrzcili go kumple, przy których Forrest Gump był przedstawicielem Mensy. Alicja też tam była. Paliła skręta, oparta o jego ramię. Na początku jej nie zauważyła.
– Kim ty, kurwa, jesteś?! – zapytał Daro ostro i poderwał się na równe nogi.
Na ten okrzyk wszyscy w pomieszczeniu zamarli i patrzyli teraz na nią zdziwieni, zaskoczeni, może przestraszeni. Trudno było cokolwiek ocenić po szklanych oczach odzwierciedlających różne fazy odurzenia środkami zażytymi w trudnej do określenia ilości.
– Przyszłam po siostrę – powiedziała twardo i głośno.
Jednym ruchem ściągnęła z głowy kaptur, ukazując w pełnej krasie ogoloną na jeża głowę.
– Laura!
Alicja nagle zesztywniała, jej zamglone dotąd oczy zalśniły i pojawiło się w nich przerażenie. Ona już wiedziała i z każdą sekundą jej strach rósł. Daro zbliżył się do Laury i zajrzał jej w oczy. Biła od niego woń tytoniu i alkoholu.
– Przyszłaś prosić siostrzyczkę, żeby wróciła do domu? – zakpił. – Proszę bardzo, nie wiem tylko, czy będzie chciała z tobą iść.
– Nie – rzuciła krótko.
– Co: nie? – zdziwił się.
– Laura, proszę! – zapłakała z tyłu Alicja. – Pójdę z tobą!
Daro rzucił na nią zdziwione spojrzenie. Był pewien, że skończy się jak zawsze. Alicja wyśmieje siostrę i każe jej się wynosić. Co się zmieniło?
Z korytarzyka dobiegło ich nagle rozpaczliwe jęczenie tego, który na swoje nieszczęście otworzył Laurze drzwi. Dwaj łysole odstawili wino i też poderwali się na równe nogi.
– Nie przyszłam prosić – powiedziała twardo. – Przyszłam zabrać ją siłą.
Daro zarechotał chrapliwie, lecz w jego głosie nie było cienia wesołości.
Zanim jednak zdążył cokolwiek zrobić, Laura wyciągnęła ręce z kieszeni, podskoczyła do niego i zadała mu cios pięścią uzbrojoną w kastet. Alicja pisnęła, jeszcze bardziej przerażona, rozległy się przekleństwa dwóch kolegów Dara, a on sam poleciał do tyłu i upadł na dywan, zalewając się krwią z pokiereszowanych warg.
– Ty pierdolona dziwko! – wrzasnął jego kolega i zaatakował.
Laura odskoczyła, jednym ruchem wyciągnęła kij bejsbolowy spod kurtki i uderzyła gościa od spodu w bok. Uderzenie zatrzymało go w miejscu. Pod wpływem bólu wybałuszył oczy i otworzył usta do krzyku. Nie zdążył, ponieważ spadło na niego uderzenie z drugiej strony, a kiedy się pochylił, dostał w plecy cios powalający. Upadł, trącając stół, stojące na nim butelki przewróciły się i całą baterią sturlały na podłogę. Te upadające na brudny i zdeptany dywan przetrwały, jednak te upadające na deski podłogowe roztłukły się z trzaskiem.
Drugi napastnik już na nią szarżował z tulipanem z butelki. Wytrąciła mu go celnym uderzeniem kija, a kiedy wyhamował, krzycząc z bólu, ścięła go z nóg, uderzając z całej siły w kolano. Trzask gruchotanej rzepki i pękających więzadeł został zagłuszony przez wrzaski osiłka. Upadł, nie przestając krzyczeć, i stracił zainteresowanie Laurą.
Odwróciła się gwałtownie, kiedy Daro wreszcie pozbierał się z podłogi i ruszył na nią jak wściekły nosorożec. Zrobiła unik i gdy przelatywał obok niej, przywaliła mu kijem w nerki. Upadł na podłogę, lecz tym razem zlitowała się nad nim. Podskoczyła i zgasiła mu światło kopnięciem w głowę.
Starcie trwało nie dłużej niż kilka sekund, jednak Laura czuła się wyczerpana jak po przebiegnięciu maratonu. Dysząc ciężko, spojrzała kontrolnie na leżące na podłodze ciała i słusznie oceniła, że potyczkę z tymi troglodytami wygrała do zera. Odwróciła się do wciąż przerażonej Alicji i wtedy nagle coś eksplodowało jej pod czaszką. Jej siostra krzyknęła przerażona, a równocześnie za jej plecami rozległ się nienawistny głos:
– Ty pierdolona suko! Zajebię cię! Będziesz błagać o litość!
Laura poczuła, jak wraz ze słabością ogarnia ją obojętność. Z rozbitej głowy po policzku spłynął strumyczek krwi i ona sama zaczęła odpływać. Źle zrobiła rozpoznanie. Albo w kuchni był jeszcze ktoś, kogo nie zauważyła, albo był w łazience, do której nie zaglądała. Tylko że teraz już było za późno. Napastnik atakował. Kopnął ją w bok, przygięła się, odwrócił ją szarpnięciem i uderzył pięścią. Nie była w stanie utrzymać się na nogach po takim ciosie, przecież była kobietą. Głowa jej odskoczyła i obraz rozmył się, jak świat oglądany przez szybę auta podczas deszczu. Upadła. Facet podszedł do niej czerwony z wściekłości i kopnął ją w bok. Nawet nie zabolało. Czuła tylko, jak jej ciało podskoczyło. W sumie szkoda, że się nie udało. Było blisko, mogła ocalić siostrę, ale przegrała. Nie okazała się dobrą opiekunką, nie poradziła sobie, nie miała w sobie tyle ciepła i miłości, żeby zastąpić Alicji rodziców. Skupiła się na pracy i wykształceniu, żeby zapewnić im bezpieczną przyszłość. Tylko jaką przyszłość? Teraz nie będzie żadnej.
Czekała na kolejne kopnięcia, ale te nie nastąpiły. Nagle rozległo się głuche uderzenie kija bejsbolowego o łysą pałę i facet przewrócił się z łoskotem na podłogę. Odsłonił stojącą za nim wątłą postać uzbrojoną w kij. To była Alicja, uratowała ją.
Alicja rzuciła kij, przypadła do Laury i zaczęła ją szarpać z oczami pełnymi łez.
– Przepraszam cię, Lauro – chlipała. – Naprawdę cię przepraszam. Kocham cię. Nie chciałam, żeby tak wyszło. Już nigdy tu nie przyjdę, pójdę do szkoły, będę się dobrze uczyć, nie będę robić ci przykrości, tylko nie umieraj.
Laura się poruszyła, a na jej zakrwawionej twarzy pojawił się lekki uśmieszek.
– Obiecujesz? – zapytała cicho.
– Tak.
– To zabierajmy się stąd.
Niezdarnie zaczęła podnosić się z podłogi. Alicja jej pomagała, ale i tak wstała z trudem. Była oszołomiona, dzwoniło jej w uszach, a słabość ciągle nie odpuszczała. Nogi się pod nią uginały. Postała chwilę i zrobiło jej się lepiej. Już chciała ruszyć do wyjścia, gdy nagle zobaczyła jeszcze jedną osobę w pokoju. Wcześniej nie dostrzegła chłopaka, ponieważ siedział w kącie po jej prawej stronie, lekko z tyłu, a ona skupiła się na tych trzech palantach. Dopiero teraz go zauważyła.
– Ty też chcesz wpierdol? – zapytała.
Był wysoki i szczupły, mógł mieć nie więcej niż dwadzieścia kilka lat, miał czarne jak smoła włosy, bardzo ładne czarne brwi, ciemniejszą karnację i niesamowite oczy. Hipnotyczne, prawie podniecające, patrzące z niezwykłym blaskiem, sięgające dna duszy i czytające w niej jak w otwartej księdze.
Na jej propozycję chłopak wyszczerzył w uśmiechu białe zęby.
– To było fantastyczne – powiedział. – Fantastyczne i cholernie seksowne.
– O czym ty mówisz?
– Zdradzę ci coś: przypominasz mi moją mamę. Ona też była silna, zdecydowana i kiedy zachodziła taka konieczność, potrafiła postawić na swoim.
– Co ty pieprzysz?
– Naprawdę jesteś jak ona, nawet włosy masz takie jak ona. – Patrzył na nią niemal z rozmarzeniem.
– Naćpany jesteś czy co?
Alicja szarpała Laurę za ramię.
– Chodź już – prosiła błagalnym tonem. – Oni zaraz wstaną…
Laura jeszcze się zawahała, patrząc chłopakowi w oczy i oceniając, czy jest dla nich zagrożeniem. Uznała, że nie, i ruszyła do wyjścia.
On tymczasem oblizał wargi długim językiem, jakby naprawdę niezdrowo się podniecił.
– Jesteś niesamowita, skarbie – wyszeptał. – Chyba się w tobie zakochałem od pierwszego wejrzenia.
Część pierwsza
Teraz
Poruszyła się z jękiem, a potem oblizała wargi. Poczuła bliżej niezidentyfikowany gorzki smak pomieszany z czymś jeszcze. Jakaś mdła słodycz, kojarząca się tylko z krwią. Na razie jeszcze się nie zaniepokoiła. Być może była to tylko część jakiegoś sennego koszmaru, z którego jej umysł wciąż nie zdołał się wydobyć. Jeszcze chwila, moment, kilka sekund świadomych myśli i wszystko zniknie. A jednak nie zniknęło.
Miarowe łupanie w skroniach omal nie rozsadziło jej czaszki na setki kawałków. To nie był koszmar senny, to była pieprzona rzeczywistość, trzeba było stawić jej czoła, pokonać ból głowy i przebić się do realnego świata. Tylko jak to zrobić, kiedy duża część mózgu wciąż jest połączona z innym światem i śni sen na jawie. Cholerny koszmar o bólu, krwi i umieraniu. Czy ona umierała? Najpierw chciała zaprzeczyć, jednak się zawahała. Co się tak naprawdę stało? Gdzie jest? Co się z nią teraz dzieje? A jeśli tak właśnie wygląda umieranie?
Jęcząc, przewróciła prawie bezwładne ciało na bok i ból znowu uderzył znienacka, pogrążając ją w ciemnościach i odcinając od zdolności myślenia. Dopiero kiedy trochę zelżał, myśli wróciły. Tylko było ich za dużo, a one same zbyt ruchliwe, zbyt rozmyte, nic z nich nie rozumiała. Skojarzyły jej się ze stadem padlinożerców krążących nad ciałem, z którego właśnie ulatuje życie. Niektóreptaki jeszcze czekają, ale kilka odważniejszych nie wytrzymuje, ląduje na żerowisku i zaczyna łapczywie wydziobywać oczy i rytmicznie stukać w czaszkę, żeby dostać się do gorącego jeszcze mózgu. Znowu jęknęła i nagle wizja padlinożerców zniknęła. Jeśli jest ból, to ciało jeszcze żyje, nie wolno się poddawać ani myśleć o śmierci. Jeszcze nie umiera. Im bardziej przytomniała, tym większej pewności nabierała, że tak właśnie jest. Tylko co się stało, do jasnej cholery? Potrąciła ją ciężarówka, wpadła pod pędzący pociąg? Nie, bzdura. Ale coś pamiętała.
Wypadek. To jednak był wypadek. Pamiętała pisk opon na asfalcie i… co dalej? Myślała gorączkowo. Następnym obrazem, który zapamiętała, był widok mężczyzny przelatującego nad maską hamującego auta, a potem huk, kiedy przód uderzał w ogrodzenie. W jej uszach wciąż wybrzmiewał krzyk. Kto krzyczał? Może to po prostu był jej krzyk? Pełna bezsilności reakcja na straszny obraz, który właśnie przemknął jej przed oczami. Tak, właśnie tak mogło być. Kim był mężczyzna potrącony przez samochód? Ariel Lesiecki! To było pierwsze nazwisko i pierwsza osoba przychodzące jej na myśl. Czy to mógł być on? Tak, to na pewno był on, tylko dlaczego ten samochód w niego wjechał? I co tak naprawdę zdarzyło się potem? Miała czarną dziurę w głowie, którą wypełniał po brzegi ból, i nie mogła zobaczyć, co skrywa się w samym jej środku. Może gdy ból minie, z tej czarnej dziury wyłonią się jakieś inne obrazy.
Zmusiła się do działania i usiadła, spuszczając stopy na podłogę. Podeszwy chlupnęły w kałużę wody. Skąd tu woda, do jasnej cholery? Gdzie ona się znajduje, dlaczego tu jest tak ciemno i zimno? Spojrzała na swoje dłonie leżące na kolanach. Były brudne, paznokcie wytarte i połamane, jakby drapała nimi o beton. Starte do krwi opuszki palców też bolały. Dlaczego jej dłonie tak wyglądają? A może ten widok ciała przelatującego nad maską czerwonego samochodu był tylko jej wyobrażeniem? W rzeczywistości to ona padła ofiarą wypadku. Mogło tak być, skoro wszystko ją boli, a dłonie wyglądają, jakby tarła nimi o asfalt.
Przestraszyła się, bo to rozwiązanie sporo tłumaczyło i wydało jej się całkiem rozsądne. Tylko co dokładnie tłumaczyło? Dlaczego miałoby być takie rozsądne? Dlaczego niczego nie pamięta? Nawet tego, co zdarzyło się wczoraj, dwa dni temu, tydzień, miesiąc. Wszystko było rozmyte, pogrążone w chaosie i nie potrafiła nad tym żywiołem złożonym ze wspomnień zapanować.
Nagle zrobiło jej się niedobrze, pochyliła się i zwymiotowała z jękiem. Żołądek kurczył się boleśnie, nawet kiedy był już pusty, i z ust kapała jej tylko lepka ślina. Splunęła i wyprostowała się, a wtedy ból znowu uderzył ją brutalnie w środek mózgu.
Kurwa, niech to się już wreszcie skończy.
Siedziała na zardzewiałej pryczy ze starym, wybitym materacem, stojącej przy ścianie jakiejś piwnicy. Podejrzewała, że to może być piwnica, ponieważ czuła zapach stęchlizny i wilgoci, a na podłodze w bladym świetle księżyca, wpadającym przez okno zamontowane przy samym suficie, połyskiwała kałuża wody. Nie kojarzyła tego miejsca, zresztą teraz pewnie nie potrafiłaby przeliterować własnego imienia i nazwiska. Co gorsza, nie pamiętała ani imienia, ani nazwiska. Ból głowy, wymioty, zawroty, ogólne rozbicie – to musiało być wstrząśnienie mózgu. Ten wypadek, samochód, ciało przelatujące przez maskę, to jednak chyba naprawdę była ona. Bo jak inaczej to wytłumaczyć?
Tylko że skoro to była ona, dlaczego teraz czuje taki strach o kogoś innego? To był zwierzęcy, pierwotny lęk. Wiedziała, że jeśli tej drugiej osobie coś się stało, jeśli już nie żyje, to nigdy sobie tego nie daruje. Nie będzie w stanie dalej funkcjonować samotnie, nie chce być już sama. I wiedziała jeszcze jedno. Nie odpuści, jej zemsta będzie nieunikniona, brutalna i bezwzględna. Nic jej nie powstrzyma, znajdzie sprawcę, znajdzie tego skurwysyna, który przejechał bliską jej osobę, i go zabije. A znajdzie go na pewno. Przecież ona nigdy nie odpuszcza, nigdy nie zbacza z raz obranej drogi, jest dzika i niebezpieczna.
Nie bez powodu nazywają ją Wilczycą.
Cztery tygodnie wcześniej
Dominik Bielczyk obudził się z bólem głowy. Z jękiem podniósł się na łokciach, rozejrzał po pokoju i zaraz zwalił się znowu na łóżko. Przetarł oczy, ścisnął pulsujące nieprzyjemnie skronie i spróbował myśleć. Na początku nie szło mu najlepiej. Zerknął na okno. Zasłony były rozsunięte, do środka wpadały promienie słońca, stojącego już dość wysoko na niebie. Sobota zapowiadała się całkiem przyjemnie. Ciekawe, która była godzina.
Myśli zaczynały krążyć żwawiej i wpadały we właściwe ścieżki wydeptane w mózgu. Już sobie przypomniał. Piątkowa wizyta w klubie, jeden drink za dużo, kobieta i seks. Nagle szerzej otworzył oczy. W łóżku leżał sam, kołdra obok była zwinięta w kłąb, w nozdrzach poczuł zapach jej perfum. Po chwili na ten zapach nałożył się inny – cudowny aromat kawy, rozchodzący się po całym mieszkaniu.
Dominik poderwał się nagle, szybko włożył spodnie i koszulkę i poszedł do kuchni. Przystanął na progu.
Stała odwrócona do niego tyłem. Była już ubrana. Wypatrywała czegoś za oknem i piła kawę z jego kubka. Była wysoka, miała według niego idealne kształty i przepiękne oczy. Mógłby wpatrywać się w nie godzinami, próbując odkryć, skąd bierze się ten smutek na ich dnie. Jeszcze żadna kobieta nie zrobiła na nim takiego wrażenia. Podobały mu się nawet jej krótko ścięte blond włosy, chociaż jego ideał kobiety miał długie, ciemne i proste.
– Nalej sobie kawy – rzuciła, nie odwracając się.
Bez słowa wyciągnął drugi kubek z szafki nad zlewem i sięgnął po dzbanek przelewowego ekspresu. Odwróciła się do niego, oparła pośladkami o parapet i patrzyła, uśmiechając się enigmatycznie.
– Obudziłam cię?
– Obudziła mnie kawa – odparł niewyraźnie.
Pod wpływem jej spojrzenia stracił trochę zwykłej pewności siebie. Gorączkowo się zastanawiał, o czym ma z nią rozmawiać. Jak ją zatrzymać jeszcze trochę u siebie? Najchętniej przekręciłby klucz w zamku i wyrzucił go przez okno. Niech się dzieje, co chce. Nie, to był chyba głupi pomysł. Z nią trzeba postępować inaczej.
– Wypiję i muszę iść.
– Zostań jeszcze – powiedział niemal błagalnie, łowiąc jej spojrzenie, i dodał zachęcająco: – Zrobię dobre śniadanie.
Zaśmiała się. Podobała mu się taka. Uśmiechnięta, pewna siebie, zaczepna. To dlatego przysiadł się do niej poprzedniego wieczoru.
– Może jeszcze chwilę zostanę… – Wzruszyła ramionami.
Nie był pewien, jak ma naprawdę na imię. Przedstawiła się jako Klaudia, ale kiedy po kilku drinkach zaczął do niej mówić Kamila, nie poprawiła go.
– Klaudia czy Kamila? – zapytał teraz.
Znowu się roześmiała.
– A czy to ma jakieś znaczenie?
– Dla mnie ma.
– A które wolisz?
– Wolałbym poznać prawdziwe imię.
– Może kiedyś. – W jej oczach nieoczekiwanie znowu pojawił się ten przejmujący smutek.
Usiadła przy kuchennym stole, postawiła przed sobą kubek z resztką kawy i zapytała:
– Co z tym śniadaniem?
Zrobił jajka sadzone na bekonie. Przez ten czas żadne z nich się nie odezwało. Dominik bał się, że jeśli będzie zbyt dociekliwy, ona po prostu wyjdzie i ślad po niej zaginie. A tego nie chciał. Zerkał na nią, kiedy jedli, i myślał o ostatniej nocy. Przyjechali tu taksówką około pierwszej. Na dole zapytał, czy wstąpi do niego na jeszcze jednego drinka. Trochę się wahała, ale poszła za nim po schodach. Nie wypili już niczego więcej. Kiedy tylko przekroczyli próg mieszkania, przekręciła za nimi zamek, zbliżyła się i znalazła swoimi ustami jego usta. Mimo wszystko był trochę zaskoczony, lecz dał się ponieść chwili i emocjom. Była zaskakująco delikatna, kiedy go całowała. Ta delikatność sprawiła, że Dominikowi zakręciło się w głowie, i nie był to skutek wypitego alkoholu. Pragnął jej, jak jeszcze nigdy nie pragnął żadnej kobiety. A równocześnie obleciał go strach – może to tylko sen, a ona zniknie, kiedy tylko ją puści. Więc trzymał ją długo w ramionach, a ona nie zniknęła. W łóżku chwilę walczyli o to, kto ma przejąć inicjatywę. Na początku pozwolił się zdominować i czekał na rozwój wypadków. Była dziwnie nieporadna, jakby i ją zżerał stres, wreszcie stanowczo zareagował, a ona się poddała. Tylko że on do samego końca nie był pewien, czy jej się podoba. Jakby była myślami gdzieś obok i nawet nie próbowała walczyć o osiągnięcie pełnej satysfakcji.
– Czym się zajmujesz? – zapytał i zaraz pożałował.
Pytanie było banalne, a do niej trzeba było przemawiać zupełnie inaczej. Przynajmniej on odnosił takie wrażenie. Niestety, jej obecność i spojrzenia, które mu od czasu do czasu rzucała znad talerza, paraliżowały go.
– Posłuchaj, Dominiku. – Posłała mu drwiące spojrzenie. – Jesteś miłym facetem. Wierz mi, lepiej, żebyś o mnie wiedział jak najmniej. Tak będzie lepiej dla nas obojga. Zaraz sobie pójdę i proszę, nie szukaj mnie.
– Myślałem, że zostaniesz na dłużej – wyznał wyraźnie zawiedziony. – Szczerze mówiąc, myślałem, że zostaniesz u mnie na zawsze.
Czy on zawsze musi mieć takiego pecha? W życiu już co najmniej kilka kobiet próbowało go usidlić, tylko że żadna z nich mu się nie podobała. Za to teraz, gdy spotyka niesamowitą kobietę, ona nie jest nim zainteresowana. Czy mogło być jeszcze gorzej?
Przełknęła ostatni kęs, odsunęła talerz i spojrzała mu w oczy. Znowu dostrzegł ten przejmujący smutek gdzieś w głębi.
– Przepraszam cię za wczorajszy wieczór – powiedziała nieoczekiwanie. – Nie powinnam była…
– Co ty mówisz, było fantastycznie – przerwał jej szybko.
– Nie było. – Pokręciła głową. – Ale to nie z twojej winy, tylko z mojej. Nie mogłam się wyluzować. Może nie zrozumiesz tego, co powiem, ale wszystko, co dobre, szybko odchodzi, a to złe zostaje już z nami na długo.
Zdziwiony otworzył usta i zaraz je zamknął. Przez głowę przeleciało mu sto myśli. Ta jej delikatność, potem ta rozbrajająca nieporadność…
– Czy ja muszę mieć takiego pecha? – jęknął po chwili, drapiąc się po głowie. – Spotykam najfajniejszą kobietę na świecie, a ona chce mi uciec.
– Przepraszam, nie rób sobie nadziei. – Uśmiechnęła się smutno. – Co najwyżej możemy zostać przyjaciółmi, ale jaki to ma sens?
– Nie wiem, co powiedzieć.
– Nic nie mów. Pójdę już.
Wstała i skierowała się do drzwi. Poszedł za nią. Patrzył, jak wkłada kurtkę, spogląda w lustro w korytarzyku i przygładza brwi.
– Nie zobaczymy się więcej? – zapytał.
– Nie, to nie ma sensu. – Pokręciła głową.
Podeszła do niego, pocałowała delikatnie w usta i zmierzwiła mu włosy jak małemu chłopcu.
– Jesteś miłym facetem, zasługujesz na coś lepszego.
Trzasnęły drzwi i już jej nie było. Dominik przekręcił zamek i poszedł do kuchennego okna, skąd najlepiej było widać wyjście z bloku. Po chwili ją zobaczył. Odeszła szybkim krokiem i zniknęła za rogiem. Jeszcze raz pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Człowieku, ty to masz pecha – powtórzył pod nosem. – Takie rzeczy się nie zdarzają.
Włożył talerze i sztućce do zmywarki, nastawił sobie jeszcze jedną kawę, a w międzyczasie łyknął tabletkę na ból głowy. Potem poszedł pościelić łóżko. Miał wrażenie, że w powietrzu ciągle unosi się delikatny zapach jej perfum.
Jeszcze raz pokręcił głową i nagle zaczął rozsądniej myśleć. Miała rację. Najlepiej, jakby zapomniał o niej jak najszybciej. To była jedna z najdziwniejszych przygód w jego życiu i niech tak zostanie. Będzie miał co wspominać na stare lata. Teraz musi skupić się na czymś innym. W poniedziałek szedł do nowej pracy i powinien myśleć tylko o tym.
Poniedziałek nie był dobrym dniem na początek nowej pracy w nowym miejscu. Dominik Bielczyk zaspał, potem stał w korku przed zamkniętymi rogatkami na przejeździe kolejowym na Kuźnikach i oczywiście spóźnił się kilkanaście minut. Niezłe wejście jak na początek – myślał, siedząc na krześle przed biurkiem nowego szefa. Na szczęście inspektor Frąszyk nie był drobiazgowy. Przywitał go sympatycznie, wypytał o dotychczasowy przebieg służby, na koniec powitał w Wydziale Kryminalnym Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu.
– Zaraz zawołam Wilczycę.
– Wilczycę? – powtórzył machinalnie Dominik.
– Tak nazywamy komisarz Laurę Wilk, która przewodzi grupie śledczej. – Komisarz uśmiechnął się dziwnie pod nosem, czego Dominik nie zarejestrował. – To twarda babka, nie próbuj się jej stawiać, bo zje cię na śniadanie. Ona cię wprowadzi. Myślę, że będziecie do siebie pasować.
Nie czekając na reakcję Dominka, sięgnął po telefon i wybrał numer wewnętrzny.
– Podejdź do mnie na chwilę – rzucił do słuchawki i znowu skupił wzrok na swoim nowym podwładnym. – Dlaczego się zdecydowałeś?
– Nie po to szkoliłem się w FBI, żeby teraz siedzieć za biurkiem. Seryjni nie zdarzają się zbyt często. – Bielczyk wzruszył ramionami.
Wiedział, o co szef pyta, i miał nadzieję, że takie wyjaśnienie zabrzmi prawdopodobnie i nie wzbudzi wątpliwości. Bo takie nagłe przeniesienie w policji mogło sugerować, że ciągnie się za nim jakiś smród, którego ktoś chciał się szybko pozbyć ze swojego podwórka. To dlatego Frąszyk z taką ciekawością oglądał jego akta, które sugerowały nienaganny przebieg dotychczasowej służby. Dominik postanowił mu niczego nie ułatwiać. W aktach było czysto, nie narobił sobie nigdy kłopotów w pracy, niczego nie trzeba było zamiatać pod dywan, zawsze był porządnym i uczciwym gliną.
– Tak. – Inspektor pokiwał głową. – Mam nadzieję, że będzie nam się dobrze współpracować.
W tej chwili otworzyły się drzwi i w progu stanęła ona. Kobieta z piątkowej nocy.
Decyzja o tym, żeby pomóc kryminalnym z Wrocławia w sprawie zabójcy nazywanego Poltergeistem, zapadła nagle na szczeblu komendantów wojewódzkich, a że nikt nie palił się do przenosin ze stolicy na prowincję, propozycję dostał Bielczyk. Był jedynym, który się z niej szczerze ucieszył. Zanim jednak złożył oficjalną prośbę o przeniesienie, zapoznał się z aktami sprawy w policyjnej bazie danych. Wiedział, że szefową grupy śledczej jest komisarz Laura Wilk, ale nigdy jej nie widział.
Dominik otworzył usta ze zdziwienia i tak już został, nie wiedząc, jak zareagować. Ona była równie zaskoczona. Zobaczył, że jej twarz blednie, rysy się ściągają, usta zamieniają w poziomą kreskę. Była wściekła. Szef nie zauważył albo nie chciał widzieć jej reakcji na Bielczyka.
– To są te długo zapowiadane posiłki ze stolicy – powiedział. – Młodszy aspirant Dominik Bielczyk będzie twoim nowym partnerem. Z papierów wynika, że jest specjalistą od ścigania seryjniaków, szkolonym w Stanach Zjednoczonych. Masz w pokoju wolne miejsce, wprowadź go w obowiązki. Przez najbliższy kwartał odpowiadasz za wszystkie głupoty, które zrobi.
Odpowiedziała mu cisza. Dopiero teraz się zorientował, że ich zachowanie nie jest standardowe dla takich sytuacji. Spojrzał na jedno i na drugie.
– Coś z wami nie tak? – rzucił.
– Wszystko w porządku. – Bielczyk ochłonął pierwszy.
– To co tu jeszcze robicie?
Komisarz wyszła pierwsza, Dominik ruszył za nią. Drzwi zatrzasnęły się trochę za głośno. Echo poniosło się po korytarzu, ściągając na nich zaciekawione spojrzenia kilku osób.
Próbował ją dogonić.
– Wilczyca, zaczekaj!
Zatrzymała się i odwróciła. Tym razem na jej twarzy malowała się furia.
– Jeszcze raz mnie tak nazwiesz, a połamię ci obie ręce – wycedziła przez zęby. – Masz to jak w banku.
Bielczyk dopiero teraz zrozumiał uśmieszek szefa, kiedy wypowiadał jej ksywkę. Czyżby wystawił go z premedytacją?
– Nie wiedziałem… – wycofał się szybko.
Znowu ruszyła korytarzem i znowu z trudem za nią nadążał.
Cholera, jak ja nie lubię poniedziałków – jęknął w duchu. Nie dość, że się spóźnił, to teraz jego praca w najbliższym czasie nie zapowiadała się na łatwą i przyjemną. Jeśli czegoś nie uda mu się zrobić dla polepszenia ich relacji, nie popracują długo razem. Przez pozostałą część dnia w sobotę i przez całą niedzielę miał czas, żeby sobie pewne tematy przemyśleć. Pogodził się z tym, że już nigdy jej nie spotka, i nawet od rana udało mu się przestać o niej myśleć. Najważniejsza była praca. No i wszystko w sekundę runęło jak domek z kart. Znowu była ona, a jej obecność wpływała też na tę drugą ważną dla niego sferę życia – pracę. Los czasem potrafi być wyjątkowo złośliwy.
Kiedy przechodzili obok drzwi do toalety, nagle się odwróciła i pociągnęła go za ramię do damskiej. Zanim zdążył zaprotestować, sprawnie wykręciła mu rękę z tyłu i przycisnęła go do ściany. Próbował się wyrwać, lecz była silna, a jej uchwyt profesjonalny, i tylko obtłukł sobie kość policzkową o zimne kafelki na ścianie.
– Zwariowałaś?! – krzyknął.
– Nie szarp się. – Jej głos był zimny i stanowczy. – Musimy ustalić pewne zasady. Jeśli komuś piśniesz choć słowo o tym, co zaszło między nami, wybiję ci wszystkie zęby i nie będziesz się miał czym uśmiechać do dziewczyn w barze. Zrozumiałeś?
Groźby wydały mu się tak absurdalne, że mimo bólu wykręconego ramienia omal się nie roześmiał.
– Zrozumiałem – potwierdził.
Puściła go gwałtownie, aż się zatoczył. Patrzyli chwilę na siebie jak bokserzy po pierwszej rundzie pojedynku o mistrzostwo świata, zakończonej remisem. Dominik masował sobie obolałe ramię, a potem sprawdził, co z kością policzkową.
– Nie lepiej zakopać topór wojenny i współpracować jak ludzie? – zapytał.
– Nie – warknęła.
Złość jej trochę przeszła. W jej emocje wkradła się bezsilność. Zrozumiała, że nie może na niego wpłynąć.
– Dobrze – sapnęła. – W takim razie ja zrezygnuję. Dość już mam tego gówna.
– Poczekaj. – Rozłożył ręce w pojednawczym geście. – Po co ta wojna? Będę trzymał gębę na kłódkę, nie puszczę nawet pary. Daj nam chociaż szansę. – Wciąż patrzyła na niego wrogo. – W pracy jestem po prostu psem, jak ty.
– Tydzień – rzuciła. – Potem zobaczę.
Wyszła na korytarz, zamykając mu drzwi przed nosem. Z trudem ją dogonił przed drzwiami do ich pokoju.
– Nie wiedziałem, że nie lubisz, jak się ciebie nazywa Wilczycą – powiedział.
– Generalnie lubię, ale na ten przywilej trzeba sobie zasłużyć.
Ariel – wiele lat wcześniej
Deszcz się wzmagał. Wydawało mu się, że z każdą sekundą pada coraz mocniej, nieubłaganie gęstnieje przed nim ściana deszczu, przez którą przebijał się z coraz większym trudem. W pewnym momencie poczuł się tak, jakby biegł pod wodą. W każdy krok wkładał gigantyczny wysiłek, lecz poruszał się coraz wolniej i wolniej. Płuca paliły żywym ogniem, miał wrażenie, że za sekundę utoną zalane wodą, a on się udusi z braku tlenu. Tracił oddech.
Wtedy zdrowy rozsądek przebił się wreszcie przez stalową powierzchnię śmiertelnego przerażenia, która go pokryła kilka minut temu. Zatoczył się i zatrzymał na drewnianym słupie energetycznym, stojącym na granicy ścieżki i rowu ciągnącego się wzdłuż ulicy. Padało już od kilku godzin i na dnie rowu kłębiła się brązowa woda ściekająca tu kanałami melioracyjnymi z okolicznych pól. Pochylił się mocno i oddychał szybko, walcząc z narastającym uczuciem mdłości. To było za szybko, za daleko, bał się, że nie zdąży. Może gdyby od początku biegł wolniej, teraz nie musiałby tu odpoczywać na nogach jak z waty, walcząc rozpaczliwie o każdy oddech. Mijały długie sekundy, wreszcie uspokoił się na tyle, żeby się rozejrzeć. Był już blisko.
Od głównej drogi odchodziła boczna, kończąca się dwieście metrów dalej zawaloną bramą w murze okalającym stary kościół. To był jego cel gonitwy.
– Już blisko, Ariel – powiedział do siebie cicho. – Dasz radę, musi się udać.
Ruszył. Najpierw szedł wolno, potem przyspieszył, a gdy po kolejnych kilkunastu krokach strach powrócił, puścił się truchtem, trzymając się jedną ręką za bok, gdzie czuł bolesne kłucie.
Ruiny kościoła się przybliżały i w szarości dnia, rozmytej dodatkowo przez padający deszcz, przypominały teraz pałac, w którym rezyduje sam szatan. Bo gdzie diabłu byłoby najlepiej? W dawnym domu Bożym, zdesakralizowanym zaraz po drugiej wojnie światowej i od tego czasu popadającym w coraz większą ruinę. Z każdym krokiem był coraz bliżej frontu wielkiego budynku i widział coraz więcej przerażających szczegółów. Szerokie wejście do kościoła, pozbawione teraz drzwi, wyglądało jak rozdziawiona paszcza potwora. Powyżej wejścia patrzyły na niego dwa kwadratowe czarne otwory, które kiedyś były oknami, lecz również im wandale wiele lat temu wydarli okiennice i pozostawili je wiecznie wytrzeszczone i martwe. Teraz tworzyły głowę diabła zwieńczoną zrujnowaną wieżą, na której kiedyś znajdował się dzwon. Miejscowa legenda mówiła, że jeszcze tego samego dnia, kiedy biskup zdecydował, że to już nie będzie dom Boży i w tym miejscu może zamieszkać szatan, rozpętała się burza i w pozbawiony krzyża szczyt wieży uderzył piorun, niszcząc dzwon. Od tego czasu oficjalnie omijano to miejsce. W ostatnich latach jednak legenda mocno wyblakła, ponieważ dawny kościół został ograbiony ze wszystkiego, co dało się wynieść. Zostały tylko ściany i kawałek zrujnowanego dachu z czarnymi krokwiami sterczącymi żałośnie ku niebu, po każdej ze stron. Z daleka mogły skojarzyć się z koroną cierniową, ale taką szyderczą. Tkwiła wszak na głowie mieszkającego tu diabła.
Przy zniszczonej bramie znowu zatrzymał się na moment i popatrzył na front dawnego kościoła. Na chwilę strach przed tym miejscem przysłonił strach o nią. W końcu ruszył dalej. Tym razem już tylko szedł, rozchlapując kałuże i brodząc w błocie. Nie zwracał na to uwagi, był przemoknięty, zmarznięty, strąki włosów lepiły mu się do czoła i spadały na oczy. Poprawił je nerwowym ruchem i zanim przekroczył próg domu zła, rozejrzał się jeszcze raz.
Nikogo nie dostrzegł. Były tylko chmury, wiszące nisko na niebie, zmoknięty las z trzech stron i wszechobecna szarość. Smutek tego miejsca wwiercał się bezwzględnie w mózg lodowatym ostrzem.
Nabrał powietrza w płuca i po przekroczeniu progu zrujnowanego budynku zaraz je wypuścił. Rozejrzał się szybko. Tu też padał deszcz, a tam, gdzie kawałek dachu jeszcze nie zdążył się zawalić, woda lała się strumieniami z dziur w dachówkach. Wnętrze wypełniały rozchodzące się szerokim echem odgłosy kropel deszczu, strug wody, a gdzieś w tym wszystkim słyszał szyderczy śmiech. Pewnie diabeł się z niego teraz śmiał, jednak on nie mógł się wycofać, musiał być silny.
Przymknął oczy i zaczął szeptać głośno pod nosem swoją mantrę:
– Nie błagaj o litość, ponieważ nie ma żadnego Boga. Nie okazuj słabości, bo stracisz szacunek u innych. Pomóc możesz sobie tylko sam.
Śmiech znowu zabrzmiał w jego uszach, wreszcie zamilkł pośród szumu wody i kropel deszczu. Cała posadzka wyglądała jak wielkie górskie jezioro pośrodku strzelistych skał przypominających dłonie wycelowane oskarżycielsko w niebo.
– Nie rozmawiaj z nieznajomymi, tylko oni mogą cię zasmucić.
Celowo pominął środkowy wers swoich życiowych zasad, wykutych w ogniach dziecinnych traum i upokorzeń. „Nie zwracaj uwagi na innych, nikt nie jest ważniejszy od ciebie”. To nie była teraz prawda. Przyszedł tutaj, żeby kogoś uratować. Kogoś, kto był dla niego bardzo ważny, przez kogo w ostatnich miesiącach ten wers stał się nieaktualny, i kiedy go wypowiadał, czuł brzmiący w nim fałsz.
– Gosia! – krzyknął najpierw niepewnie, ale zaraz rozdarł się na całe gardło: – Gosia!!!
Echo poniosło jego krzyk, który mimo wilgoci kilkukrotnie odbił się od ścian z poobijanym tynkiem odsłaniającym czerwone cegły, kojarzące się z otwartymi ranami zadanymi budowli przez bezlitosny czas. Krzyk trwał i trwał, jakby mieszkający tu diabeł specjalnie bawił się jego strachem i rozpaczą. A potem nastała cisza. Odpowiedź nie nadeszła, co spowodowało u niego napad frustracji.
– Gosia! – krzyknął raz jeszcze, podniósł wzrok i nagle zastygł, zdjęty grozą.
Zobaczył ją. Drobną postać swojej jedynej prawdziwej przyjaciółki wyglądającej jak posąg anioła albo jak wyblakły fresk na resztce tynku. Z oczu pociekły mu łzy i zaraz zmieszały się z padającym deszczem, jakby były czymś nieistotnym i niewartym uwagi na tym okrutnym świecie. Bo kogo tak naprawdę obchodzą łzy? Tylko tych, którzy płaczą.
Gosia stała na poziomej belce kilkanaście metrów nad miejscem, gdzie kiedyś znajdował się ołtarz. Wiedział, jak tam weszła. Po szczątkach zniszczonych schodów trzeba było dostać się na boczny chór, potem wejść na barierkę, chwycić się wystających ze ściany kabli i wskoczyć na belkę usytuowaną przy samej ścianie. Potem przesunąć się po niej. Ściana się zaraz kończyła i belka biegła nad ołtarzem do ściany po drugiej stronie. Wiedział, że tak można zrobić. Ten idiota, jego kolega z klasy, Romek Książyk i jego banda troglodytów kiedyś tak zrobili. Założyli się, który z nich przejdzie po tej belce na drugą stronę. Tylko dwóch przeszło, Romek i jeszcze jeden mięśniak. Dwóch pozostałych popuściło w majtki ze strachu i zrezygnowali, zanim chwycili się kabli. No dobrze, oni byli idiotami, ale po co weszła tam Gosia?
Na sztywnych nogach ruszył przed siebie. Szedł jak na szczudłach, kolana prawie mu się nie zginały z przerażenia, jakby naprawdę stały się tylko drewnianymi kołkami. Szkoda, że naprawdę nie były szczudłami, bo wtedy może by jej dosięgnął. Teraz nie miał szans.
Co ona robi na tej belce? W głowie ciągle kołatało mu się to pytanie, chociaż znał odpowiedź, jeszcze zanim się sformułowało. To była jej ucieczka. Naiwna, ale szczera i brutalna ucieczka od świata i ludzi, którzy ją skrzywdzili.
Głos nie zdołał wyrwać mu się z gardła. Kiedy był już blisko, zobaczyła go. Nie mógł dojrzeć wyrazu jej twarzy, ale poznała go, bo podniosła rękę w pożegnalnym geście.
A może nawet na jego widok przyspieszyła swoją decyzję?
Nie minęła chwila, gdy biały anioł spłynął z belki nad ołtarzem. Tylko że nie wylądował z gracją, jak to anioły mają w zwyczaju. Temu aniołowi zabrakło skrzydeł i uległ prawu grawitacji.
Odgłos uderzenia drobnego ciała o posadzkę na zawsze zmienił życie Ariela Lesieckiego.
Tak samo jak widok wody zabarwiającej się szybko na czerwony kolor, bardziej intensywny od otwartych ran z cegieł na ścianach dawnej świątyni.
Nagle wokół Ariela rozległ się przeraźliwy krzyk. Krzyczały ściany, krzyczała podłoga, krzyczały resztki dachu, krzyk piął się po zrujnowanej wieży, żeby uciec w zasnute deszczem niebo. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to on krzyczy, a echo zwielokrotnia moc jego głosu.
Tylko że w jego krzyku była bezbrzeżna rozpacz, a w tych innych brzmiało coś na kształt szyderstwa.
Zdjęcie roześmianej szesnastolatki na płycie nagrobkowej powodowało, że ból był kilka razy większy, niż gdyby tego zdjęcia tam nie było. On postawiłby nagrobek bez zdjęcia. Była piękną dziewczyną, miała długie czarne, proste włosy, jej uśmiech zachwycał, gdy szła ulicą, szczupła i wysoka, przyciągała spojrzenia wszystkich.
Maciej Lesiecki wolałby przywoływać jej postać w swojej pamięci, bo przecież często jej się przyglądał, ukryty w samochodzie. I być może przez to zwrócił na nią uwagę zabójcy, pieprzonego Poltergeista, złego ducha, i teraz już jej nie ma. Zostały tylko zdjęcia i żywe obrazy w pamięci.
Pokręcił głową. On by tego zdjęcia tu nie umieścił, ale mimo że była jego córką, jego opinia się nie liczyła. Decydowała matka, a ona miała na ten temat inne zdanie. On nic nie mógł, ponieważ tak naprawdę nigdy nie poznał Kamili Kawęckiej osobiście. Bał się, jak zareaguje, kiedy się dowie, że jest jej ojcem, obawiał się, czy go nie odtrąci, znienawidzi za to, że nie było go, kiedy dorastała. A on przecież nie wiedział, że ma córkę, dowiedział się przypadkiem, odnalazł ją, zachwycał się nią, bał się jej przedstawić, a teraz już nic nie miało znaczenia.
Jeszcze raz prześledził wzrokiem złote litery na czarnej płycie nagrobkowej: Kamila Kawęcka, dwie daty, jakiś dopisek o wiecznej pamięci, którego nie mógł zapamiętać, i to niechciane zdjęcie. Jego twarz pozostała niewzruszona, chociaż dusza wciąż płonęła ogniem rozpaczy. Swój zapas łez już wypłakał, teraz jego oczy pozostawały suche.
Spojrzał na zegarek. Była jedenasta pięćdziesiąt dwie. Według planu ułożonego poprzedniego wieczora zostało mu jeszcze osiem minut. Nie może zostać tu dłużej, bo złapie opóźnienie i cały plan znowu szlag trafi, doprowadzając go do frustracji i ataku paniki. Myślał nawet, czy nie odejść stąd wcześniej, wtedy będzie miał kilka minut zapasu i jeśli nawet trafi na nieoczekiwane korki, nic się nie stanie. Po chwili jednak postanowił zostać tu na te ostatnie minuty. Nie poświęcił córce zbyt wiele czasu za jej życia, właściwie nie poświęcił jej ani chwili, więc przynajmniej teraz jej to w jakiś sposób wynagrodzi. To było głupie, jako psycholog doskonale rozumiał ten mechanizm. Miał on na celu uspokoić jego sumienie, tłumaczyć przed samym sobą tak długo, aż urośnie w nim przekonanie, że jednak chociaż w pewnej części odkupił swoje winy wobec córki. Takie to były prymitywne mechanizmy obronne, wykształcone przez tysiąclecia ewolucji. Znane, już dawno opisane, a jednak cięgle skuteczne. Nawet doświadczony terapeuta, jakim był Lesiecki, dawał się na nie złapać. Prawie słyszał śmiech, jakim skomentowałby te jego myśli Ariel. I to raczej byłby szyderczy rechot, bo on nigdy nie gryzł się w język, a Maciej mu na to pozwalał.
Pierwsze dni października przyniosły falę nienormalnie wysokich temperatur, już nikt nie pamiętał, kiedy padał deszcz, więc natura zamiast cieszyć oko ostatnimi chwilami zieleni, wzbudzała niepokój wyschniętymi trawnikami i drzewami z uschniętymi przedwcześnie liśćmi. Tak jak wysoki żywopłot, odgradzający poszczególne sektory cmentarza, przy którym znajdował się grób Kamili Kawęckiej. Tak naprawdę trudno było stwierdzić, czy usechł, czy przedwcześnie zaczął zrzucać liście.
Kiedy Maciej Lesiecki miał jeszcze pięć minut, nagle usłyszał kroki, które zatrzymały się tuż za jego plecami.
– Przepraszam, kim pan jest? – dobiegł go zaniepokojony głos kobiety. – Już wcześniej widziałam, że odwiedza pan grób mojej córki.
Lesiecki zdrętwiał. Znał ten głos, należał do matki Kamili. Kiedyś była piękną kobietą, robiła karierę modelki, potem została prezenterką pogody w telewizji, a jeszcze później dała o sobie znać jej słabość do łatwego życia i związała się z synem milionera, który ostatecznie ją porzucił dla młodszych. Krótkie pocieszenie znalazła w ramionach Lesieckiego, ale potem nagle zniknęła i nawet nie wiedział, że jest ojcem.
Nie chciał jej spotkać i już praktycznie nie miał dla niej czasu. Cholerny pech. Ona nie wiedziała o jego wyrzutach sumienia, nie miała pojęcia, że ta tragedia wydarzyła się przez niego. Nie mogła wiedzieć, bo w przeciwnym razie takie spotkanie mogło się źle skończyć. Na szczęście nie wiedziała, a on nie miał zamiaru jej o tym powiedzieć.
Teraz był silniejszy. Odwrócił się i spojrzał w twarz Oliwii. Nadal była piękna, lecz czas zrobił swoje. Może dołożyły się do tego papierosy, trochę za dużo alkoholu, a ostatnio stres. W podkrążonych oczach czaił się bezmierny smutek, który na moment rozwiało zaskoczenie.
– Ariel? – zapytała cicho.
– Teraz mam na imię Maciej.
– Jak to? – Zrobiła wielkie oczy.
– Długo by opowiadać – rzucił trochę na odczepnego i nerwowo spojrzał na zegarek.
Miał niecałe trzy minuty. Chciał odejść, ale nie mógł oderwać od niej wzroku. Oliwia otwierała i zamykała usta, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Wreszcie jej oczy zalśniły łzami.
– Jak się dowiedziałeś? – Głos jej drżał.
– Od policji. Byłem przesłuchiwany. Nawet mnie przymknęli na kilka godzin. – Pierwsze dwa słowa były kłamstwem, następne były prawdziwe. Może dlatego Kawęcka niczego złego nie wyczytała z jego twarzy i głosu.
– Przepraszam. – Po jej policzkach potoczyły się łzy.
Półtorej minuty. Zaczął się denerwować.
– Za co przepraszasz? – zabrzmiał opryskliwie.
– Że ci nie powiedziałam. Teraz żałuję, naprawdę. Może gdyby Kamila cię znała, życie potoczyłoby się inaczej i wciąż by żyła… – Głos jej się załamał i przeszedł w szloch.
Minuta. Maciej Lesiecki zaczął panikować. Chciał ją ominąć, ale ona zastąpiła mu drogę.
– Muszę już iść. – Próbował ją odsunąć.
– Arielu… – zaczęła.
– Nie mam teraz czasu! – przerwał jej, wreszcie ją wyminął i ruszył szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie.
Po chwili zaczął biec. To była paniczna ucieczka. Czas mu się kończył, lecz to był tylko pretekst.
Nie mógł jej powiedzieć prawdy.
Laura – wiele lat wcześniej
Laura zatoczyła się na schodach i omal nie poleciała w dół. Siostra ją przytrzymała, szarpiąc rozpaczliwie.
– Laura, musimy stąd iść – szeptała jej przerażona do ucha. – Oni zaraz się ockną. Przyjedzie policja, aresztują nas.
– Nikt nas nie aresztuje – wybełkotała, ciągle otumaniona ciosem butelką.
– Boże, ja chyba go zabiłam!
Laura pokręciła głową, krzywiąc się z bólu.
– Nie zabiłaś go – zapewniła. – Takie sukinsyny mają twardą czaszkę pozbawioną mózgu, dlatego pewnie nic mu nie jest.
Uspokajała Alicję, ale sama była przestraszona. Widziała wyraz twarzy gościa, którego Alicja zdzieliła bejsbolem po łbie, i ten obraz wcale jej się nie spodobał. Naprawdę musiały szybko się stąd oddalić, nie tylko ze względu na możliwość zemsty kolegów Alicji.
Zatrzymała siostrę stanowczym ruchem.
– Daj mi minutę – powiedziała słabo.
Alicja pokiwała tylko głową, a jej twarz aniołka z obrazów była teraz wykrzywiona strachem. Highway to Hell. Nawet anioły bały się tej drogi na samo dno, na wieczne potępienie.
Laura oparła się o ścianę na półpiętrze i starała się zatrzymać wzrokiem deski podłogi, tańczące jej pod nogami. Nagle poczuła mdłości i zwymiotowała na ścianę. Niedobrze, zostawiała po sobie za dużo śladów, lecz niestety było już za późno. Wytarła załzawione oczy rękawem bluzy, na głowę naciągnęła kaptur, drugim rękawem wytarła krew z policzka i naprawdę poczuła się lepiej.
– Idziemy!
Tym razem o wiele szybciej ruszyły w dół schodów. Nasłuchiwały, lecz na górze nic się nie działo. Ten dziwny chłopak o czarnych włosach i hipnotyzującym spojrzeniu, gdyby był trzeźwy i chociaż odrobinę odpowiedzialny, nie wyznawałby Laurze miłości, tylko jak najszybciej zatelefonował po pogotowie i gliny. No chyba że był tak naćpany, iż nie dostrzegł czołgających się po podłodze zakrwawionych kolegów.
– Wzięłaś kij? – zapytała Laura.
– Tak.
Sama sprawdziła kastet na palcach. Wciąż tam był i przydał się bardzo. Miała nadzieję, że ten przeklęty Daro stracił co najmniej dwa zęby i jeszcze długo będzie ją wspominał.
– Kolego, poratuj groszem!
Ten sam ćpun wyciągał do nich tę samą brudną łapę.
– Spierdalaj! – Tym razem pogoniła go Alicja.
Kiedy wyszły na chodnik, już się ściemniło, tym razem z nieba obficie padało to białe gówno, zamieniając się zaraz w wodnistą breję, rozchlapującą się przy każdym kroku.
– Co dalej? – zapytała bezradnie młodsza z sióstr.
Laura dopiero teraz dostrzegła poważną lukę w swoim doskonałym planie. Nie zabezpieczyła odwrotu. Obiecała sobie już nigdy tak nie pokpić sprawy.
– Niedaleko jest pętla autobusowa.
Powlokły się noga za nogą w kierunku pętli i wsiadły do jedynego stojącego tam autobusu. Numer był nieważny, po prostu musiały się stąd jak najszybciej wydostać. Na szczęście nie minęły trzy minuty, kiedy kierowca uruchomił silnik, drzwi zamknęły się z sykiem i stary autobus ruszył w swoją mozolną podróż po mieście, cierpliwie walcząc z zapadającym zmrokiem i padającym śniegiem. Jak co dzień, nie wiadomo już od kiedy. To było smutne życie. Co dzień po kilka razy ta sama trasa, te same przystanki, korki na tych samych ulicach.
Laura nieoczekiwanie dla samej siebie właśnie wtedy postanowiła, że jej życie nie będzie tak wyglądać. Nie da się wcisnąć w ten sam schemat. Zrozumiała też, co chce robić w życiu. Jak to możliwe, że miała dotąd jeszcze jakieś wątpliwości? Przecież ona była stworzona do tej roboty. Pewnie nadawała się do tego o wiele bardziej niż faceci, którzy zawłaszczyli sobie ten zawód i niechętnie wpuszczali do swojego towarzystwa kobiety. To nic. Jeszcze zasłuży sobie na ich szacunek, wywalczy go, choćby miała szarpać zębami. Po dzisiejszym dniu wiedziała, że sobie poradzi.
Wysiadły przy dworcu głównym PKP, przesiadły się na właściwy autobus i w milczeniu pojechały do domu. Alicja opatrzyła Laurze ranę, a potem siedziały obok siebie na kanapie w szlafrokach z podkulonymi nogami. Laura walczyła z bólem głowy, na który nie pomagały żadne lekarstwa. Wreszcie nalała sobie duży kieliszek wina i sączyła, krzywiąc się. Żebra też ją bolały przy każdym głębszym oddechu.
– A dla mnie? – zapytała Alicja z pretensją w głosie.
– Ty jesteś, gówniaro, nieletnia! – Laura nie utrzymała już nerwów na wodzy i wybuchnęła.
– Ale tylko na spróbowanie – zaprotestowała jej młodsza siostra.
Westchnęła i podała jej kieliszek. Młoda pociągnęła dwa łyki i skrzywiła się jeszcze bardziej niż Laura przed chwilą.
– Widzisz, to nie dla ciebie.
Potem milczały długo. Alicja zerkała na nią nieśmiało, wreszcie cicho zapytała:
– Dlaczego obcięłaś włosy?
Laura odruchowo przejechała dłonią po głowie i zasyczała z bólu.
– Posłuchaj, młoda – rzuciła ostrzejszym tonem. – Musimy chyba coś sobie wyjaśnić, prawda?
Oczy jej siostry nagle się zaszkliły, warga zaczęła drżeć, wolno przysunęła się do niej, nieśmiało przytuliła i dopiero teraz wstrząsnął nią niepowstrzymany szloch. Płakała z twarzą wtuloną w jej ramię, a Laura wolną ręką głaskała ją po plecach. Ale nic nie mówiła, czekała na to, co usłyszy.
– Przepraszam.
Chwila przerwy i popłynęła reszta słów. Dzisiejsze zdarzenia sprawiły, że nastolatka musiała bardzo szybko dorosnąć i zmienić perspektywę, z jakiej patrzyła na życie.
– Przepraszam cię, Laura. Kocham cię. To wszystko moja wina… bo ja… bo tak mocno mi brakowało rodziców, że sobie z tym nie poradziłam. Obwiniałam niesprawiedliwie wszystkich, łącznie z tobą. A przecież dzięki tobie nie poszłam do domu dziecka. Poświęciłaś się dla mnie. Przepraszam. Oni już nie będą moimi kolegami, nie będę uciekać z domu, pomogę ci.
Znowu z oczu Alicji popłynęły łzy. Laura mocniej ją przytuliła.
– Nie musisz mi pomagać. Jeśli tylko pójdziesz do szkoły, będziesz się uczyć i zerwiesz stare znajomości, poradzimy sobie.
– Przepraszam…
Laura odsunęła ją od siebie, popatrzyła na zaczerwienione i mokre od łez oczy, a potem zmierzwiła jej ciemne włosy.
– Nie przepraszaj, tylko obiecaj.
– Obiecuję.
– I dotrzymaj słowa.
– Dotrzymam. Dlaczego ścięłaś włosy?
Laura długo nie odpowiadała, wreszcie spojrzała siostrze w oczy.
– Ja też dzisiaj podjęłam ważną decyzję – powiedziała. – Muszę się zmienić. Nie mogę myśleć tylko o tobie i o innych. Bo widzisz, takie myślenie omal nie skończyło się katastrofą. Muszę myśleć o sobie, a ja… jestem inna. Nie jestem typem blondynki z długimi włosami. Ścięłam je, żeby być silniejszą i robić w życiu to, co chcę.
– To znaczy co? – Alicja wpatrywała się w nią wielkimi oczami, jakby spodziewała się od siostry deklaracji odmienności seksualnej.
– Postanowiłam zostać policjantką – oznajmiła Laura, czym trochę ją uspokoiła. – Marzyłam o tym od dziecka, potem chciałam zostać prawnikiem, bo z tego jest więcej pieniędzy. Wiesz, myślałam głównie o tym, żeby tobie było dobrze, a to nie tak. Muszę robić w życiu to, co ja chcę. Pomożesz mi w tym?
Alicja gorliwie pokiwała głową. Tym razem na jej twarzy malował się zachwyt. Pewnie już sobie ją wyobrażała w mundurze na paradzie. Tylko że przecież praca w policji wcale tak nie wygląda. Tak jest tylko na pokaz, codzienność to zło, brud i zgnilizna. Jak ten cholerny luty w tym roku.
– I wiesz co? – Laura uśmiechnęła się gorzko. – Ja chyba się nie nadaję, żeby mieć męża i dzieci. To jak dla mnie za dużo.
Nie mogły zasnąć do późna w nocy. Alicja się bała, że zaraz ktoś zapuka do ich drzwi. I chyba bardziej bała się zemsty kolegów niż policji. Wreszcie zasnęła. Laurze udało się to dopiero, kiedy świt liznął zasłony w oknach. Walczyła z bólem głowy, żeber, a potem ze wspomnieniem czarnowłosego chłopaka o niepokojącym spojrzeniu nienaturalnie lśniących oczu. Kim był? Kiedy zamykała oczy, słyszała w głowie jego wyznanie miłości. Postanowiła zapytać o niego Alicję następnego dnia. Tylko że nie zapytała.
Zapomniała o nim na długo. Prawie na zawsze.
Przez kilka pierwszych dni komisarz Laura Wilk omijała aspiranta Bielczyka szerokim łukiem. Zarzuciła go stosem papierów, zdjęć, protokołów z przesłuchań świadków i zakomunikowała, że będzie mógł z nią porozmawiać dopiero, gdy się z tym wszystkim zapozna.
– Podobno morderca zawsze znajduje się w pierwszym tomie akt – zakpiła złośliwie.
Bielczyk spojrzał na biurko zawalone segregatorami. Kilka dodatkowych teczek leżało też na podłodze.
– To stwierdzenie nie zawsze się sprawdza – burknął niezadowolony.
Laura nachyliła się do niego nad biurkiem, oparła dłonie na tej górze papierów i zajrzała mu w oczy. Nie spodobało mu się jej spojrzenie, było zimne i wrogie. Wolał to z piątkowej nocy, kiedy patrzyła na niego zupełnie inaczej. Chciał rzucić jakąś złośliwą uwagę na ten temat, ale na szczęście w porę ugryzł się w język. I tak byli w czarnej dupie ze swoimi relacjami zawodowymi, bo o innych nie mogło być na razie mowy. Laura traktowała go jak powietrze, a kiedy już musiała z nim porozmawiać, robiła to szybko, minimalizując liczbę słów i patrząc na niego jak na paskudnego insekta, którego chętnie by rozgniotła butem na trotuarze, ale nie pozwalało jej na to objęcie go ścisłą ochroną.
– Posłuchaj mnie, panie młodszy aspirancie – odezwała się. – Nie czekaliśmy na żadną pomoc od kolegów z Warszawy, sami sobie poradzimy z Poltergeistem. Wiesz, dlaczego tak długo mu się udaje i jeszcze go nie dopadliśmy? Bo mieliśmy w wydziale skorumpowanych gliniarzy, którzy nam w tym przeszkadzali. Ale już pozbyliśmy się tego problemu i teraz w mojej grupie są młodzi i dobrze zapowiadający się śledczy.
– Który z nich zna się na ściganiu seryjnych zabójców? – wtrącił się z pytaniem Bielczyk.
– A ty ilu już złapałeś, że tak się chwalisz tym kursem w FBI? – odgryzła się.
– Żadnego – przyznał – ale jestem najlepiej przygotowany do ich ścigania ze wszystkich śledczych w kraju.
Laura obdarzyła go cynicznym uśmiechem.
– Na razie jesteś dla mnie ostatni w drabince przydatności spośród wszystkich ludzi w moim zespole. Na więcej musisz sobie zasłużyć. Chyba się domyślasz jak?
– Jak? – wyrwało mu się.
Wilczyca zrobiła krótki gest dłonią, wskazując mu leżące wszędzie segregatory.
– Udowodnij, że twoje słowa nie są tylko folderem reklamowym – powiedziała. – Znajdź w tych papierach coś, na co ja i moi poprzednicy nie zwróciliśmy uwagi albo nie doceniliśmy wagi tego czegoś. To będzie dla ciebie dobre wejście. Nie uważasz?
– Dobrze – zgodził się szybko.
Był tu już trzeci dzień, a jeszcze tak długo z nim nie rozmawiała, nie licząc pierwszego razu w damskiej toalecie. Dużo by zrobił, żeby pociągnąć jeszcze tę rozmowę, ale komisarz Wilk miała inne plany. Wyprostowała się i ruszyła do drzwi. W drzwiach się zatrzymała i odwróciła jeszcze na moment.
– Dobrze by było, gdybyś zdążył do piątku – rzuciła. – Poltergeist już dawno się nie pojawił i cały czas zagrożenie rośnie. Jakbyś czegoś chciał, dzwoń do aspiranta Kowalewskiego, Młodego, poznaliście się już. To bystry młody człowiek, dogadacie się.
Zanim zdążył odpowiedzieć, drzwi już się za nią zamknęły.
Młodszy aspirant Bielczyk odchylił się w fotelu i splótł dłonie na karku. Zamyślił się. Nie miał Laurze za złe, że jest nieufna i nie chce kogoś niesprawdzonego wpuścić do zespołu. Po tym, co się zdarzyło trzy miesiące temu, wcale jej się nie dziwił. Krążyło wiele plotek, ale mnóstwo faktów nie wyszło poza ścisłe kierownictwo policji. Podobno było starcie z Poltergeistem, w którym nie poradziło sobie trzech bardzo doświadczonych gliniarzy. Potem komisarz Laura Wilk została na długo zawieszona, ale wróciła i dalej kierowała grupą śledczą. O tym też się głośno mówiło. Wilczyca musiała mieć mocnych protektorów, skoro po tym, co się stało, wróciła, albo naprawdę w wojewódzkiej nie było nikogo lepszego od niej.
Dominik popatrzył na piętrzące się wokół niego segregatory i skrzywił się. Nie będzie łatwo, był tego pewien, i wiedział dlaczego. Przez przypadek poznał zupełnie inną twarz Wilczycy, nie tę, którą sprzedawała codziennie w pracy, ale tę, której nie zna nikt, albo poznali bardzo nieliczni. Pokazała mu, że prywatnie jest prawdziwą kobietą, a nie cholerną superwoman w mundurze. Teraz się bała, że on wykorzysta tę wiedzę przeciw niej, i reagowała agresją. Przejdzie jej, bo on nie miał zamiaru jej zdradzić, miał inne cele. Teraz zdał sobie sprawę, że cele ich obojga są ze sobą zbieżne. Ona chciała udowodnić, że jest najlepsza, dopadając Poltergeista, i jemu zależało na tym samym. To miał być tylko środek do realizacji jego celu – on chciał udowodnić sobie i innym, że się do tej roboty nadaje. Był też inny cel, o wiele ważniejszy. Ale na niego czas przyjdzie później.
Zrobił sobie kawę i przeszedł do przeglądania akt.
Zabójca, ochrzczony pochodzącym z języka niemieckiego słowem określającym złośliwego ducha, pojawił się ponad pięć lat temu. Jego pierwszą ofiarą była Anna Jaśkowska mieszkająca w dzielnicy Krzyki. Była ładną dziewczyną, miała cudowne dołeczki w policzkach, długie ciemne włosy i błysk w oku, kiedy uśmiechała się do fotografa. Poczuł się dziwnie ze świadomością, że ona już od dawna nie żyje.
Zerknął na spis dokumentów znajdujących się w pierwszej teczce i najpierw odszukał zdjęcia z miejsca zbrodni. Zabójca gwałcił, a potem w specyficzny sposób okaleczał swoje ofiary. Często miały połamane ręce, sińce na nogach, powykręcane kostki, niekiedy złamane piszczele, jakby taki rodzaj tortur szczególnie go podniecał. Zdarzały się też wykręcone barki, nacięcia na głowie, udach i podbrzuszu. Czasem krwi było więcej, innym razem mniej. Ciała znajdowano po kilku dniach nagie, w miejscach oddalonych od ludzi: na polach, w rowach, na łąkach, pod lasem. Lokalizacje miały jedną cechę wspólną – można było tam dojechać autem osobowym. Wcześniej zabójca musiał te miejsca odnaleźć, a niewykluczone, że w nich bywał, żeby uniknąć niespodziewanych kłopotów.
Niby wszystko to już wiedział, oglądał fotografie, część raportów czytał z policyjnej bazy, zapoznał się z profilami psychologicznymi sprawcy, a były ich aż trzy, sporządzone przez dwóch najlepszych profilerów w kraju i jednego z USA. Akurat tego, który prowadził kurs organizowany przez amerykańskie Federalne Biuro Śledcze dla sojuszników z Europy. Tylko że coś Bielczykowi w tych dokumentach nie grało. Wszyscy wskazywali na motyw seksualny, na osobę zaburzoną, w dzieciństwie skrzywdzoną przez najbliższych, być może nawet molestowaną seksualnie. Stąd u sprawcy miała się brać z jednej strony nienawiść do młodych dziewczyn, a z drugiej strony dzikie, trudne do zaspokojenia pożądanie, pchające go do zbrodni.
Jednak Bielczyk nie do końca był przekonany, że za wszystkim stoi motyw seksualny. To był jeden z pewników w tym śledztwie, więc próbując myśleć inaczej, spodziewał się, że zostanie napiętnowany i zaraz potem wygnany, gdy tylko wygłosi swoje kontrowersyjne tezy. Albo spalony na stosie jako heretyk śledczy, wątpiący w jedyną prawdę o zabójcy, zawartą w trzech księgach pisma świętego psychologów, napisach przez trzech apostołów policyjnego profilowania. W tym przez jego mentora z USA.
Jednym z uczuć, jakie wyniósł z tego szkolenia, było zwątpienie. Odkąd za oceanem policja zaczęła na stałe współpracować z psychologami przy ustalaniu profilu psychologicznego sprawcy i narodzili się profilerzy, ci ostatni zaczęli być traktowani jak wszystkowiedzący mędrcy. Po kilku głośnych porażkach amerykańska policja zaczęła ich traktować z pewnym dystansem i ich opracowania wykorzystywać bardziej jako wskazówki, a nie jako prawdę objawioną. Tymczasem w Polsce profilowanie było profesją dość młodą i policja popełniała jeszcze ten sam błąd. Za mocno wierzyła w to, na co wskazują oficjalne profile zabójców. On jakoś ciągle wątpił i był ostrożny. Tak jak teraz, w przypadku Poltergeista.
Dominik miał wrażenie, że ten złośliwy duch wcale nie wyładowuje na ofiarach swoich negatywnych seksualnych emocji, sięgających daleko poza granicę dewiacji. Jakoś to mu się nie kleiło w zestawieniu z innymi faktami. Przy trzech ofiarach znaleziono wióry, które omal nie doprowadziły do ujęcia zabójcy. Okazało się, że podszywał się pod właściciela zakładu stolarskiego. Czy ktoś, kto cierpi na zaburzenia na tle seksualnym, tak by ryzykował? Narażał się na rozpoznanie przez świadków, których były dziesiątki, narażał na możliwość popełnienia błędu, który mógłby doprowadzić policję na jego trop? A przecież tak właśnie się stało. Te wióry w końcu doprowadziły policję do niego. Tylko cudem udało mu się wtedy uciec. Jaki to miało sens?
Była jeszcze inna sprawa. Ariel Lesiecki, przyjaciel Laury Wilk. Został aresztowany, ponieważ większość ofiar miała z nim jakieś związki. Oczywiście policja zwolniła Lesieckiego, gdy tylko dokładniej przeanalizowała zebrane dowody. Potem, kiedy komisarz Laura Wilk była zawieszona, psy dostały wścieklizny i przewróciły życie Lesieckiego do góry nogami. Niczego nie znaleźli, a sam psycholog był wielokrotnie przesłuchiwany i też nie potrafił pomóc. Wreszcie i ten trop został na chwilę zarzucony. Do powrotu Laury Wilk. Ona nadal miała Lesieckiego na oku.
Młodszy aspirant Bielczyk zrobił sobie drugą kawę. Pił ją tak długo, aż resztka na dnie kubka wystygła i przestała mu smakować. W tym czasie przeglądał akta kolejnych zabójstw i ciągle się zastanawiał. Wreszcie wyciągnął notes i złożył teczki na dwie kupki, dzięki czemu na środku biurka zrobiło się trochę miejsca. Jak Poltergeist wypadł w świetle tego, czego Dominik dowiedział się na kursie?
Został nauczony, że podstawą było przyporządkowanie zabójcy do jednej z kilku grup. W latach siedemdziesiątych XX wieku agent federalny Robert Ressler wraz ze swoimi współpracownikami wprowadzili termin „seryjnego mordercy” oznaczający sprawcę, który dokonał trzech lub więcej morderstw. Zaproponowali też najpowszechniejsze kryteria podziału seryjnych morderców ze względu na ich stopień zorganizowania, mobilność oraz na motyw zbrodni i cechy charakterystyczne ofiary.
Według kryterium stopnia zorganizowania podzielono morderców na zorganizowanych i niezorganizowanych. Tych pierwszych charakteryzuje bardzo dobre planowanie zbrodni, ich precyzyjne wykonanie i pewna powtarzalność działań. Mordercy zorganizowani często krępowali swoje ofiary, korzystali z samochodu, a aktów seksualnych dokonywali na żywej jeszcze ofierze, ponieważ ważne dla nich było poczucie dominacji i kontroli. Tylko niewielki procent sprawców z tej grupy łamał swoje ustalone schematy i postępował w inny sposób, co zazwyczaj było wymuszane nieprzewidzianymi okolicznościami. Na miejscu zbrodni pojawiały się osoby trzecie, ofiara stawiała nieoczekiwany opór lub wystąpiły inne niekorzystne dla sprawcy okoliczności. To właśnie odstępstwo od tego schematu było dla mordercy zorganizowanego gwoździem do trumny. Zwykle zostawiał ślady i popełniał błędy, które naprowadzały policję na jego trop.
Na drugim biegunie znajdował się zabójca niezorganizowany. Teoretycznie łatwiejszy do złapania, ponieważ działał pod wpływem impulsu i zostawiał na miejscu zbrodni masę śladów. Zazwyczaj dokonywał aktów seksualnych post mortem, potem układał zwłoki w dla siebie tylko zrozumiały sposób, znęcał się nad ciałem, co miało na celu depersonalizację ofiary.
W późniejszym czasie zostały opracowane inne metody podziału seryjnych morderców. Zaczęto dzielić ich na megastatycznych, czyli takich, którzy mieszkają w tej samej okolicy co ich ofiary, oraz na megamobilnych, których cechą charakterystyczną było szybkie przemieszczanie się i działanie w miejscach znacznie od siebie oddalonych. Do tych ostatnich zaliczał się Ted Bundy, który swoim potwornym garbusem przemierzał setki mil w poszukiwaniu ofiar. Na przykładzie Bundy’ego analizowali podziały seryjniaków na kursie, więc Bielczyk teraz podświadomie porównywał Poltergeista do niego, co chyba nie było dobrym pomysłem. Musiał szybko się z tego otrząsnąć. Skupił się na kolejnych podziałach i zapisał wnioski w notesie.
Kolejnym kryterium podziału była mobilność sprawcy. Podróżujący to byli ci, którzy działali na dużym obszarze, lokalni działali w mieście lub w jego okolicach. Lokalni zazwyczaj zabijali we własnym domu, w pracy albo w innym ulubionym miejscu, na przykład na działce. Najbardziej znanym przykładem takiego mordercy był Jeffrey Dahmer, który mordował i przez jakiś czas przechowywał zwłoki we własnym mieszkaniu, w piwnicy babci lub w domu z dzieciństwa. Bielczyk zawsze czuł niesmak, kiedy go wspominał. Serial zrobił z niego gwiazdę, podczas gdy facet był potworem i dawno powinien zostać zapomniany. Żyjemy jednak w popieprzonym świecie.
Poltergeista łatwo było zakwalifikować do powyższych kategorii. Jednak czy na pewno? Dominik zastanowił się przez moment. Na pewno był zabójcą zorganizowanym, nic nie pozostawiał przypadkowi, miał swoje rytuały, których się trzymał, ofiary były wykorzystywane seksualnie przed śmiercią. Bez wątpienia był też mobilny, skoro poruszał się autem, podrzucając ciała w miejscach, do których dało się dojechać. Z pewnością działał lokalnie, być może był związany na stałe z jednym miejscem. Można było założyć, że ofiary przetrzymywał i mordował w domu lub w miejscu mu bliskim i dla niego bezpiecznym. Tylko czy na pewno tak było? Porwanie i otrucie jednej z ofiar kompletnie odbiegało od schematu, jakby było działaniem podyktowanym potrzebą, a dopiero później powstał plan. Sonia Budka była przetrzymywana w innym miejscu niż pozostałe ofiary, zabójca złamał swój schemat, podrzucając ubrania w starej szopie na polu, w małej wiosce pod miastem. Po co to zrobił? To się nie trzymało kupy, ale mogło wynikać z trzeciej klasyfikacji seryjnych morderców, zaproponowanej przez amerykańskich profilerów, która teraz interesowała Bielczyka najbardziej. To była klasyfikacja ze względu na motyw zbrodni i charakterystykę ofiar.
Tu morderców dzielono na cztery grupy. Wizjonerów, czyli jednostki chore psychicznie, często wykonujące wyznaczony im Boży Plan i mordujące według określonego klucza, takiego jak na przykład: wiek, zawód, rasa. Nazwa wzięła się od często występujących u nich halucynacji, urojeń i świętych objawień. Misjonarze, czyli mordercy z drugiej kategorii, zwykle nie wykazują objawów choroby psychicznej, a zabijają, żeby pozbyć się ze społeczeństwa określonej grupy społecznej. Często ich ofiarami były prostytutki i osoby o odmiennej orientacji seksualnej. Do trzeciego zbioru zaliczani byli maniacy władzy i przemocy. Im zależało przede wszystkim na osiągnięciu całkowitej dominacji. Ofiara zazwyczaj była duszona, ale ten proces mógł trwać bardzo długo, ponieważ morderca nie od razu posuwał się do zabójstwa. Najpierw podduszał ofiarę, potem skłaniał ją do błagania o litość i kontynuował powolne zadawanie śmierci. Nawet akt seksualny był tylko ostatecznym potwierdzeniem dominacji. Ostatnią grupę, tak zwanych hedonistów, psychologowie podzielili na trzy podgrupy. Do pierwszej należeli zabójcy z lubieżności, których głównym motywem było zaspokojenie seksualne, do drugiej zaliczali się zabójcy, którym najbardziej zależało na emocjach związanych z nowym doświadczeniem, jakim było zadawanie śmierci. Wreszcie do trzeciej przypisywano sprawców traktujących morderstwa jako cel do osiągnięcia gratyfikacji finansowej lub psychologicznej.