Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie i dzieło Witolda Lutosławskiego opisywano już wielokrotnie i obszernie. W tak niedużej objętości otrzymujemy samą esencję treści na temat jego osobowości, szczególnego stylu bycia oraz kontekstów rodzinnych i historycznych, w jakich przyszło mu żyć i tworzyć. Rzut oka na najważniejsze dzieła - oraz idee ekompozytorskie - pozwala zrozumieć, co zapewniło mu zaszczytne miejsce w dziejach muzyki i w życiu muzycznym. Autorka opisuje historię kompozytora przystępnie i z sympatią. Wybór wypowiedzi przyjaciół kompozytora - znanych postaci ze świata kultury - dopełnia obraz znakomitego artysty, człowieka obdarzonego wybitnym intelektem i serdecznego w kontaktach z ludźmi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 126
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Turysta, jeśli wybierze się do Polski samolotem, a jego celem będzie Warszawa, wyląduje na lotnisku, któremu patronuje najsławniejszy Polak w osobie Fryderyka Chopina. W Poznaniu port lotniczy nosi imię Henryka Wieniawskiego, w Bydgoszczy – Ignacego Jana Paderewskiego. Siedem polskich lotnisk ma patronów, a są nimi: polityk, papież, naukowiec, związek zawodowy (!) i aż trzech wspomnianych muzyków. Przyjeżdżając do stolicy pociągiem, wysiada się na Dworcu Centralnym im. Stanisława Moniuszki. W 2012 roku, gdy w Poznaniu rozważano nadanie imienia budowanemu wtedy nowemu dworcowi, padły cztery propozycje, wśród których aż dwie były muzyczne: Ignacy Paderewski i Krzysztof Komeda, urodzony w tym mieście. Badania od lat potwierdzają, że wśród Polaków upodobanie do muzyki zdecydowanie bije na głowę skłonność do czytania, chociaż trudno byłoby uznać Wieniawskiego, Paderewskiego czy nawet Chopina za ulubieńców narodu.
A gdyby ktoś postawił pytanie: „Z czym kojarzy ci się nazwisko Lutosławski?”, w ponad 30 miastach może paść nazwa ulicy, której patronuje twórca Koncertu na orkiestrę, natomiast wWarszawienajczęściejusłyszałobysięzapewne: „zestudiem”. Konkretnie zaś, ze Studiem Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego, po Filharmonii Narodowej najważniejszej sali koncertowej w stolicy. Otwarto je w 1991 roku pod prozaicznym szyldem „S1”, a imię Lutosławskiego uroczyście nadano mu we wrześniu 1996. Kompozytor ten jest również patronem Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu, szczycącego się aż czterema salami, w tym największą w Polsce, dla co najmniej 1800 osób. Zapowiedzi radiowe, informacje internetowe i afisze informujące o odbywających się tam koncertach, i to muzyki bardzo różnorodnej, utrwalają w głowach rodaków nazwisko Lutosławskiego, z którym wielu nigdy by się inaczej nie zetknęło. Biorąc pod uwagę fakt, że zainteresowanie muzyką „poważną” deklaruje w Polsce 1–2% obywateli, a entuzjaści repertuaru stworzonego w drugiej połowie XX wieku stanowią w tym gronie mniejszość, nietrudno uznać oba patronaty za bezcenną reklamę.
A jak on sam odniósłby się do tej sytuacji? Zapewne spokojnie, skoro zastanawiając się kiedyś nad tym, „jaki jest procent ludzi, którym muzyka jest do czegoś potrzebna”, i rozpatrując „prawdziwąpotrzebęprawdziwejmuzyki,aniebezmyślneupodobaniedo«muzyki–tła»,towarzyszącejbezmyślnym,a najczęściej także pozbawionym wrażliwości ludziom w różnych czynnościach dnia codziennego”, do takiego doszedł wniosku: „Otóż gdybyśmy szukali wyłącznie «ilościowej» odpowiedzi na to pytanie, wyglądałaby ona dla muzyka prawdopodobnie dosyć deprymująco. Gdybyśmy jednak zastosowali odpowiedni współczynnik dla «jakości» potrzeby muzyki, a więc dla tego, «jak bardzo» jest muzyka potrzebna tej stosunkowo nielicznej grupie ludzi, sprawa nie wyglądałaby już może tak źle” [1].
Kompozytorzy muzyki „poważnej” nie cieszą się w Polsce wielką popularnością, ale za to mają chyba skuteczne lobby – i to nie tylko w gremiach decydujących o patronatach węzłów komunikacyjnych. Zdarzyło się bowiem w pierwszych latach III RP, że właśnie Lutosławski trafił do trójki najbardziej uhonorowanych rodaków. Reaktywowano wówczas najwyższe polskie odznaczenie, ustanowione jeszcze w XVIII wieku – Order Orła Białego. 3 maja 1993 roku przyznano go Janowi Pawłowi II, 19 stycznia 1994 – generałowi Stanisławowi Maczkowi oraz Witoldowi Lutosławskiemu. Przyjmując kolejność alfabetyczną, można rzec, iż dzięki kapitule Orła Białego Lutosławski – wcześniej obwołany „pierwszym po Chopinie” – został również„pierwszym po papieżu”.
Rok 1913 upamiętnił się jako symboliczny moment narodzin nowoczesnej muzyki. Miała ona kontestować tradycję, więc poród przebiegał w atmosferze skandalu. W Wiedniu publiczność protestowała przeciwko utworom Arnolda Schönberga i kompozytorów z jego kręgu, w Paryżu burzliwą reakcję sprowokowało wystawienie Święta wiosny Igora Strawińskiego, a w Petersburgu – wykonanie II Koncertu fortepianowego Siergieja Prokofiewa. Bez podobnego rozgłosu, ale jeszcze radykalniej przeobrażał wówczas sztukę – w tym poniekąd i muzykę – Marcel Duchamp. Najpierw w owym pamiętnym 1913 roku utworem The Tuner (Stroiciel) nadał status dzieła sztuki strojeniu fortepianu oraz wymyślił konceptualną Sculpture musicale (Rzeźba muzyczna), a cztery lata później stworzył swoje najsławniejsze, a równie umowne dzieło sztuki wizualnej w postaci pisuaru opatrzonego tytułem Fontanna. Rozpoczęła się rewolucja, w której moderniści tacy jak Schönberg ostentacyjnie rozbierali harmonicznyimelodycznyfundamentmuzykiwykonywanejw salach koncertowych, natomiast artyści pokroju Duchampa odbierali jej nawet przysłowiową „powagę” i „trwałość”.
Jakiś czas później skutki tej rewolucji postawiły przed dylematami chłopca urodzonego na początku tego roku – w sobotę, 25 stycznia. Miejsce i czas narodzin również nie były pozbawione pewnej symboliki. Chłopiec przyszedł bowiem na świat w warszawskim szpitalu (dziś już nieistniejącym gmachu) położonym przy ulicy, której patronował Stanisław Moniuszko – „ojciec” polskiej opery narodowej, czyli gatunku, do którego jako słuchacz i kompozytor Witold przez całe życie serca nie miał. Tuż obok mieściła się jednak Filharmonia – „świątynia muzyki symfonicznej”, do której czuł wręcz powołanie. Dodajmy jeszcze, że tego właśnie dnia na scenie Teatru Wielkiego wystawiono akurat Lillę Wenedę z postacią króla Derwida, którego imieniem posłużył się cztery dekady później, układając „dla chleba” piosenki.
Przychodząc na świat jako rówieśnik pierwszej awangardy, w latach dojrzałych Witold Lutosławski przyłączył się do drugiej, powojennej fali muzycznych kontestatorów. Skłonność do burzenia zastanych porządków na ogół objawia się w młodości, ale w jego przypadku na ów zwrot wpływ miały okoliczności zewnętrzne, głównie zaś polityka. Nolens volens, został współuczestnikiem modernistycznej rewolucji, a potem na własną rękę odbudowywał ten kwestionowany przez kolejne awangardy świat, bo nie wyobrażał sobie życia innego niż wypełnionego tworzeniem muzyki.
Środowisko, z jakiego wywodził się Lutosławski, było specyficzne dla Europy Wschodniej. Podobnie jak starsi od niego Modest Musorgski, Mieczysław Karłowicz, Karol Szymanowski czy Siergiej Prokofiew, urodził się bowiem w rodzinie ziemiańskiej, podczas gdy typowym otoczeniem zachodnioeuropejskiego artysty było miasto. W tej sferze muzykę uprawiało się chętnie, ale traktując jako zajęcie – podkreślmy: nie zawód, lecz właśnie zajęcie – pozwalające na rozpędzanie nudy w dworach odległych od wielkomiejskich atrakcji kulturalnych. Obierając zawód kompozytora, Lutosławski został pierwszym artystą w rodzinie.
Stosunkowo niskim wzrostem i drobną budową najwyraźniej przypominał stryjów (jak wtedy jeszcze mawiano o braciach ojca), na jednym z niewielu zachowanych zdjęć ojca podobieństwo syna do niego jest wręcz łudzące – zacznijmy zatem kreślić obraz rodziny przyszłego twórcy czterech symfonii od krewnych „po mieczu”. W połowie XVIII wieku Lutosławscy osiedli w Drozdowie oddalonym o 9 kilometrów na południowy wschód od Łomży, w rozległym korycie Narwi. W pobliżu znajdują się Bagna Biebrzańskie o niepowtarzalnym krajobrazie, do dzisiaj przyciągającym miłośników ptactwa wodnego z całej Europy, toteż nic dziwnego, że po latach Lutosławski z pewną nostalgią wspominał dzieciństwo spędzone w domu ze wspaniałym widokiem na dolinę Narwi, w okolicach pozwalających na ciągły kontakt z naturą.
Zdecydowanie najlepszym gospodarzem drozdowskiego majątku był dziadek przyszłego kompozytora Franciszek Dionizy. Jako młody człowiek wybrał się w „podróż edukacyjną” po Francji i Anglii, lecz nie po to, by zwiedzać muzea i zamki, ale poznawać najskuteczniejsze metody organizacji produkcji spożywczej oraz najnowsze urządzenia i rozwiązania techniczne. Powróciwszy do domu, założył gorzelnię, krochmalnię oraz browar, imponujący jak na ówczesne czasy wielkością, o czym dzisiaj zaświadczają już tylko monumentalne wręcz ruiny. Rozwijał tę działalność z tym większym zaangażowaniem, że po klęsce powstania styczniowego, za udział w którym zapłacił pobytem w więzieniu, stracił wiarę w sens nierównej walki zbrojnej i przeszedł na pozytywistyczną wiarę w rozwój cywilizacyjny. Zmarł w 1891 roku w wieku zaledwie 61 lat, więc sławny wnuk nie miał okazji poznania go, lecz sposób działania – chociaż w zupełnie innej dziedzinie – poniekąd po nim właśnie odziedziczył: rozsądek, dobrą organizację, zdolność przewidywania, konsekwencję...
Z dwóch małżeństw – z Marią Szczygielską, a po śmierci żony z jej siostrą Pauliną – Franciszek doczekał się sześciu synów. Najstarszego, Wincentego, studia nad Platonem uczyniły najbardziej znanym polskim filozofem przełomu XIX i XX wieku (choć zdaniem części rodziny, ekstrawagancki pierworodny nie tyle rozsławił, ile zniesławił rodowe nazwisko, zostawiając w pewnym momencie prawowitą żonę, hiszpańską pisarkę Sofię Casanovę, i żeniąc się po raz wtóry). Zupełnie innymi sukcesami mógł poszczycić się trzeci w kolejności Marian. Należąc do elity tworzącej się wówczas polskiej inteligencji technicznej, był pionierem zastosowania silników Diesla do wytwarzania prądu i wykorzystywania żelbetu w budownictwie. Według jego projektu w 1909 roku w Lublinie zbudowano most, będący jedną z pierwszych takich konstrukcji w tej części Europy. Odrestaurowany w 2012 roku i nazwany imieniem inżyniera Mariana Lutosławskiego, jako „Most Kultury” jest dziś miejscem wydarzeń artystycznych. Jeszcze inne skłonności zdradzał piąty z synów Franciszka – Kazimierz. W Londynie zapalił się do skautingu i po powrocie do Polski zaczął ów pomysł propagować w kraju. „Skaut jest właściwie typem rycerza chrześcijańskiego z mocniejszym tylko zaakcentowaniem charakteru społecznego – objaśniał swoją wizję harcerstwa. – Główne jego cechy to dzielność i społeczna miłość bliźniego, z nich płyną dalsze: rzetelność i prawość, społeczna użyteczność, wrażliwość na potrzeby innych, ciągła gotowość do niesienia im pomocy, opanowanie własnych pożądań i skupienie wszystkich władz pod kierunkiem rozumnej woli” [2]. Parę lat później zasady te wpajał bratankowi Witoldowi (zachowało się jego zdjęcie w mundurku skauta), z którym słowa te, sądząc po jego późniejszym postępowaniu, zostały do końca życia. Kazimierz odkrył w sobie również powołanie do stanu kapłańskiego i – podobnie jak pozostali bracia – zaczął łączyć je z intensywną działalnością polityczną. Bracia Lutosławscy wcześnie i bardzo mocno związali się z Ligą Narodową, a zaangażowanie ich posuwało się tak daleko, że przywódcę Ligi Romana Dmowskiego z czasem traktowano jak członka rodziny. I to do tego stopnia, że przyszły kompozytor drugie imię – Roman – nosił właśnie po nim, a po latach zdarzyło mu się wspomnieć, że przecież „wychowywał się na kolanach Dmowskiego” [3].
Ojcem chłopca był najmłodszy z synów Franciszka – Józef. Zawód obrał podobny jak dwaj starsi bracia Stanisław i Jan, zostając inżynierem rolnikiem, a wykształcenie zdobył na politechnice w Zurychu. Uczelnia mieściła się w ogromnym, neoklasycystycznym gmachu, po sąsiedzku z fakultetem medycznym uniwersytetu, na którym wcześniej już studia podjął Kazimierz. Na zajęcia dojeżdżało się Polybahnem – jedyną taką śródmiejską kolejką linowo-terenową w Europie, czynną do dzisiaj. Tym nietypowym środkiem komunikacji docierała tam również Maria Olszewska, koleżanka Kazimierza, który – jak opowiadano w rodzinie – przebywając w jej towarzystwie nie myślałjeszczeożadnympowołaniu.Mariibardziejjednakspodobał się Józef, i to z wzajemnością, zdecydowali się więc na wspólne życie. Sceptycyzm wobec wykształconych kobiet nie był domeną jedynie carskich władz, zakazujących im wstępu na uczelnie i tym samym zmuszających ambitne dziewczęta do studiów za granicą, gdyż wkrótce o „sufrażystce” w roli synowej z niepokojem myślała Paulina Lutosławska, wdowa po Franciszku i matka jego czterech młodszych synów. Podobno jednak panna Olszewska szybko podbiła serce przyszłej teściowej i nic już nie stało na przeszkodzie małżeństwu, które Maria i Józef zawarli w 1904 roku.
Matką Marii była Joanna z Sienkiewiczów (spowinowacona z Henrykiem). Ojcem – Konrad Olszewski, z zawodu matematyk,któryprzezlatanauczałtegoprzedmiotu,pracującrównież jako kurator szkolny, a po przejściu na emeryturę wraz z żoną osiadł w jej rodowym majątku w Łuce Mołczańskiej na Podolu, oddalonej o ponad 800 kilometrów na południowy wschód od Drozdowa. Również i tego dziadka Witold nie miał okazji poznać, gdyż zmarł w 1917 roku, ale i jego geny dały chyba o sobie później znać – przejawiając się zamiłowaniem Lutosławskiego do matematyki. Maria, podobnie jak Józef, była najmłodsza w rodzinie. Za sprawą jej starszej siostry Wiktorii również w rodzinie Olszewskich zagościła polityka, acz z przeciwnej strony ówczesnej sceny. Wiktoria związała się bowiem z socjalistami i to tak konsekwentnie, że podobno nie pozwalała uczyć swoich dzieci gry na fortepianie, uważając to zajęcie za burżuazyjny przeżytek.
Witold urodził się jako trzeci, najmłodszy syn Marii i Józefa Lutosławskich. Przed nim na świat przyszło dwóch chłopców – Jerzy (ur. 1904) i Henryk (ur. 1909) – oraz dziewczynka, która zmarła w niemowlęctwie. Miał zaledwie dwa i pół roku, gdy w życiu rodziny Lutosławskich, a wkrótce także Olszewskich, zakończył się okres pomyślności. W sierpniu 1915 roku, uciekając przed wojskami niemieckimi, Lutosławscy musieli opuścić Drozdowo. Trzy kolejne lata spędzili w Moskwie, gdzie przeżyli bolszewicką rewolucję. W 1917 roku z ręki bandytów zginął starszy brat matki, a wkrótce na serce zmarł jej ojciec. W kwietniu 1918 roku Józefa i Mariana aresztowano „za udział wspiskuprzeciwkoRosyjskiejRepubliceSowieckiej”irozstrzelano 4 września. Rok później ofiarą epidemii „hiszpanki” padła Wiktoria.
Jesienią 1918 roku Maria Lutosławska wróciła do Polski. Z synami i owdowiałą matką zamieszkała w Warszawie przy ulicy Marszałkowskiej 21 w mieszkaniu numer 7, po sąsiedzku z Casanovą, Kazimierzem i Dmowskim (dom ten dzisiaj już nie istnieje, natomiast w tym miejscu znajduje się Centrum Edukacyjne Instytutu Pamięci Narodowej). Jako jedną z 10 kobiet wybrano ją do 120-osobowej rady miejskiej Warszawy. Kazimierz został posłem. Idee endecji propagował z takim zaangażowaniem, że zwolennicy porównywali go do Piotra Skargi, natomiast sceptycy – jak Jarosław Iwaszkiewicz – raczej do Savonaroli: „z dwoma pałającymi węglami zamiast oczu – był niechybnie jednym z najdziwniejszych posłów. […] wejście jego na trybunę połączone było zawsze z jakimś gorącym powiewem czegoś fanatycznego i południowego” [4]. Do historii wszedł jako główny autor wstępu do konstytucji z marca 1921 roku, roty przysięgi prezydenckiej i ślubowania poselskiego, ale także jako pomysłodawca numerus clausus, mającego marginalizować żydowskich obywateli.
Miesiące letnie spędzano w Drozdowie, które powoli chyliło się upadkowi. Majątek był zrujnowany przez pierwszą wojnę światową. Zabrakło gospodarzy – zamordowanych w bolszewickiej Rosji. Dzieciństwo Lutosławskiego, mimo ziemiańskiego pochodzenia, nie przypominało więc idylli w bogatej rezydencji. Nakładały się na to zdrowotne problemy matki, u której pod wpływem tragicznych przeżyć wyzwoliła się choroba dwubiegunowa. Czasami na długie miesiące wyłączało ją to z normalnego życia, a wtedy chłopcami zajmowała się babka Joanna. W dobrych okresach Maria Lutosławska pracowała jako lekarka, a znajomość języków obcych, zwłaszcza angielskiego, oraz lekkość pióra pozwalały jej na zajmowanie się tłumaczeniami, co z czasem stało się głównym źródłem jej dochodów. Około 1930 roku w jej przekładzie ukazała się dwutomowa książka dla dzieci Susan Coolidge Co Kasia robiła, a w 1937 – Mity greckie Nathaniela Hawthorne’a.
Historię rodziny Lutosławskich przedstawia dziś ekspozycja w Muzeum Przyrody w Drozdowie. Eksponaty ukazujące bogactwo miejscowej przyrody sąsiadują z pamiątkami rodzinnymi, co rozbawiło kiedyś znakomitego dyrygenta Esę-Pekkę Salonena, gdy tuż obok wypchanego niedźwiedzia zobaczył fotografię kompozytora. W 1984 roku, kiedy muzeum zakładano, niemożliwe było jednak eksponowanie ani osoby Romana Dmowskiego – chociaż nie tylko często przebywał w Drozdowie, ale tutaj właśnie zmarł – ani Kazimierza Lutosławskiego. Zmieniło się to po 1989 roku, ale wtedy pojawiły się inne uprzedzenia. I tak pewnego razu, już w XXI wieku, omal nie usunięto śladów po Witoldzie, gdy uwierzono w pogłoskę, że był masonem. Widocznie na terenie Łomżyńskiego przynależność do wolnomularstwa do dzisiaj jest występkiem zasługującym na najwyższe potępienie.
Z zupełnie innych powodów zdeformowany obraz dzieciństwa Witolda przekazywały jego kolejne biografie. Ojca stracił w wieku zaledwie trzech lat, Kazimierz padł ofiarą szkarlatyny, gdy chłopiec miał lat osiem, wychowaniem go zajmowała się więc głównie matka i babka z jej strony, o czym trudno jednak przeczytać w „literaturze przedmiotu”. Dlaczego? Bo sam Lutosławski opowiadał o swoim dzieciństwie dość powściągliwie, a o Joannie Olszewskiej nikt nie wiedział, więc i nikt o nią nie pytał. Podobnie „białą plamą” została w jego życiorysie starsza siostra matki Janina, żona Józefa Zaporskiego, dyrektora Lilpop, Rau i Loewenstein – największej przedwojennej fabryki w Warszawie, chociaż to z nią utrzymywano regularne kontakty i to u niej mieszkał przez parę lat w Komorowie. Tymczasem o rodzinie Lutosławskich informacje były łatwo dostępne, więc rozpisywano się głównie na temat stryjów, z którymi kontakty miał znacznie słabsze.
Dwaj najsławniejsi Lutosławscy – Wincenty i Witold – nie wpisali się w endecki model Polaka propagowany przez rodzinę, obaj padli nawet ofiarą swoistego bojkotu z przyczyn obyczajowych. Wincenty – bo zostawił żonę, Witold – ponieważ związał się z rozwódką. Pytany zaś w ostatnich latach życia o swój stosunek do Narodowej Demokracji, Witold wyraźnie się od niej dystansował, uważając nawet, że równowaga umysłowa Dmowskiego w ostatnich latach życia była nieco zaburzona. Podkreślając zaś katolickie wychowanie, jakie odebrał w domu, postrzegał je raczej jako pewien system etyczny. Religijności nigdy ostentacyjnie nie demonstrował, a pytany o wiarę w Boga, zwykł był cytować replikę Winstona Churchilla na tak postawione mu kiedyś pytanie: „What a continental question!” (‘Cóż za typowo europejskie pytanie!’).
We wrześniu 1924 roku 11-letni Witold wstąpił do Gimnazjum im. Stefana Batorego, męskiej szkoły o profilu matematyczno-przyrodniczym. Przez sześć lat, o ile akurat nie był to okres świąt albo wakacji, pokonywał mniej więcej kilometr z mieszkania na Marszałkowskiej 21 na Myśliwiecką 6, gdzie mieściła się szkoła – aż do wiosny 1931 roku, gdy pożegnał ją jako maturzysta. „Mieliśmy, bodaj pierwsi w Polsce, kryty basen pływacki. Liczne pracownie: fizyczna, chemiczna, przyrodnicza, pracy ręcznej (z wszelkiego rodzaju obrabiarkami do metalu i drewna), sala muzyczna i gimnastyczna, a na zewnątrz trawniki, ogrody, alpinarium, olbrzymie boisko sportowe, place tenisowe i do innych gier – wszystko to było doprawdy imponujące. Zazdrośnicy zwali nasze gimnazjum ironicznie «wzorcówką», a była to po prostu wspaniała szkoła” [5].
Do tej nadzwyczajnej opinii szkoły przyczyniała się też znakomita kadra nauczycielska. Lutosławski trafił na wyjątkowego entuzjastę matematyki: „Józef Szymanowski, znakomity matematyk, potrafił zaszczepić u wielu z nas prawdziwe zamiłowanie do swej dyscypliny” [5] – wspominał po latach swego wychowawcę. Dbano też o poziom nauczania przedmiotów humanistycznych, i tak rysunków uczył Jan Gwalbert Olszewski, ceniony wówczas realista i pejzażysta, a polskiego – Stanisław Młodożeniec, poeta futurysta. Gimnazjalistom dostarczała szczególnej radości konfrontacja poglądów estetycznych obu tych pedagogów, gdyż Olszewski zdecydowanie deklarował się jako zwolennik malarstwa tradycyjnego, a Młodożeniec przy każdej okazji kpił z przeszłości. „Chętnie na ten temat się wypowiadał na swoich lekcjach, mieszając z błotem starych mistrzów pędzla, raz nawet powiedział, że Matejko był pacykarzem i nie miał pojęcia o perspektywie. Oczywiście z zapałem powtarzaliśmy te bluźnierstwa Olszewskiemu, który znów o nowoczesnej sztuce mówił: «Jajecznica ze szczypiorkiem» albo «małpa ogonem zamoczonym w farbie machnęła»” [5].
Nad życiem muzycznym „batoraków” czuwał twórca polskiej szkoły umuzykalnienia – nowości w tamtych czasach – Stefan Wysocki. Prowadził lekcje wychowania muzycznego, chór, orkiestrę dętą oraz zespół kameralny. Dbał o to, by każdy dzień nauki zaczynano muzyką: najpierw z wieżyczki szkolnej rozlegał się hejnał, następnie odśpiewywano pieśń, która miała nastroić uczniów do nowego dnia nauki, i dopiero potem rozchodzono się na lekcje. Co drugi czwartek cała szkoła zbierała się w auli na wspólne śpiewanie, a od 1931 roku stałym elementem tego rytuału była pieśń Pochodem idziemy ze słowami Młodożeńca i muzyką Lutosławskiego, stanowiąca do dzisiaj muzyczną wizytówkę szkoły. Uzdolnienia Witolda Wysocki odkrył bowiem szybko i wykorzystywał na rozmaite sposoby. Uczeń grywał więc na fisharmonii podczas szkolnych nabożeństw, ale także dostarczał kolegom rozrywki, kierując zespołem rewelersów, jak zwano przedwojenne boysbandy. Dorosły Lutosławski nie przywiązywał do tych epizodów żadnej wagi, lecz dzięki nim odnosił pierwsze sukcesy w rolach dyrygenta, aranżera, a ponoć i kompozytora, bo jakaś piosenka stała się szkolnym przebojem. Naprawdę? A może tą anegdotą chciano upiększyć historię szkoły? Bo koledzy zmuszeni do śpiewania Pochodem idziemy narzekali, że natura poskąpiła Witoldowi daru melodycznego.
Kontakty gimnazjalisty Lutosławskiego z muzyką rozpoczęły się oczywiście, zanim poszedł do szkoły. Podobnie jak w wielu innych rodzinach, pierwszych lekcji gry na fortepianie udzieliła sześcioletniemu synkowi matka. Po pewnym czasie zadanie to powierzono zawodowej nauczycielce muzyki, potem kolejnej i w efekcie chłopiec stracił do nich zapał, nie tracąc przy tym zainteresowania samą muzyką. Zniechęcała go ciągła zmiana nauczycielek, które z reguły najpierw chciały „po swojemu” ustawić mu rękę i kazały chłopcu grać przeraźliwie nudne wprawki. Zmora powracających pięciopalcówek mogłaby wydawać się zastanawiająca, skoro wszyscy jego nauczyciele przedstawiali się jako uczniowie jednego pedagoga – Aleksandra Michałowskiego. Ten znakomity pianista wychowanków liczył jednak w setki i choć zdarzały się wśród nich prawdziwe gwiazdy, jak Wanda Landowska, to większość nie przekraczała poziomu przeciętności, zmuszona przez życie do mało pasjonującej pracy z amatorami. Fakt ów pozwala na przypisanie nazwisku Michałowskiego – nawet pośrednio obecnemu w biografii Lutosławskiego – pewnej symbolicznej roli. Uczył się on bowiem u Karola Mikulego, który z kolei był uczniem Fryderyka Chopina. Jako pianista Lutosławski mógłby się zatem uważać za praprawnuka Chopina – swojego ulubionego kompozytora.
Zniechęcony perspektywą kolejnej zmiany pedagoga, nastoletni Witold postanowił uczyć się grać na skrzypcach, więc zapisano go do Warszawskiej Szkoły Muzycznej, działającej popołudniami w kamienicy Pod Gryfami na placu Trzech Krzyży (przedpołudnia należały do żeńskiego Gimnazjum i Liceum A. Jakubowskiej). Trafił do świetnej skrzypaczki Lidii Kmitowej i pod jej kierunkiem z czasem doszedł do takich umiejętności, że mógł grać sonaty Bacha i koncerty Mozarta. Zasiadał też w szkolnej orkiestrze, poznając sekrety zespołowej gry. Przez rok był również uczniem konserwatorium na Okólniku, ucząc się tam teorii muzyki i dodatkowego fortepianu. Zachowało się podanie z września 1927 roku, w którym o przyjęcie młodszego brata do tej szkoły prosi brat Henryk, a 1 października pozytywną decyzję Rady Pedagogicznej zatwierdził swym podpisem Karol Szymanowski, od paru miesięcy pełniący obowiązki dyrektora owej szkoły – wtedy jeszcze dla dzieci i dorosłych.
Lutosławski zdawał maturę w okresie nasilenia kryzysu gospodarczego. Perspektywy zawodowe muzyków rysowały się fatalnie. „W ostatnim roku zlikwidowano Departament Sztuki, zamknięto wszystkie opery polskie. Pozostała bokami robiąca, jedyna stała orkiestra symfoniczna” – informowano w gwiazdkowym numerze „Kuriera Porannego” w 1931 roku. Znacznie sensowniejszym pomysłem na przyszły zawód wydawała się matematyka, toteż jesienią 1931 roku został studentem Seminarium Matematycznego Uniwersytetu Warszawskiego, bywając na zajęciach w gmachu przy ulicy Oczki 3 (spłonął w 1942). Już po roku zrezygnował jednak z perspektywy zawodu praktycznego na rzecz tego, o którym marzył od lat.
Pełną wersję książki można kupić pod adresem: pwm.com.pl
© Copyright by Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Poland 2021
ISBN 978-83-224-5190-8
PWM 20 941
Wydanie I. 2021
malemonografie.pl
Portret kompozytora na okładce
Ewelina Gąska
Projekt graficzny serii, skład i łamanie
Marcin Hernas
Frontyspis
Witold Lutosławski, Le papillon z cyklu Chantefleurs et chantefables, faksymile autografu, Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 1996 – detal partytury
Redakcja
Lesław Frączak
Korekta, indeks
Danuta Ambrożewicz, Lesław Frączak
Redaktor prowadzący
Danuta Ambrożewicz
Polskie Wydawnictwo Muzyczne
al. Krasińskiego 11a, 31-111 Kraków
www.pwm.com.pl
Konwersja: Epubeum