Martwy sad - Mieczysław Gorzka - ebook + audiobook + książka

Martwy sad ebook

Mieczysław Gorzka

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Jakie tajemnice kryje przykościelny sad?

Komisarz Marcin Zakrzewski zostaje w środku nocy wezwany do brutalnego morderstwa na jednym z osiedli na obrzeżach Wrocławia. Podczas pościgu za zabójcą słyszy od niego tajemniczy przekaz: „Widziałem, jak diabeł chodzi tam na palcach”. Te same niepokojące słowa usłyszał trzydzieści lat wcześniej z ust brata bliźniaka, który zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach.

Zakrzewski postanawia wrócić do sprawy z przeszłości. Szybko odkrywa, że spokojna podwrocławska wieś, z której pochodzi, od wojny jest milczącym świadkiem zaginięć także innych dzieci. Te tragiczne zdarzenia łączą się z kolei z morderstwami popełnionymi obecnie. Czy to możliwe, żeby ten sam sprawca działał nieprzerwanie od siedemdziesięciu lat?

Powrót do wspomnień z dzieciństwa okazuje się dla policjanta prawdziwym koszmarem, rozgrywającym się tu i teraz. Wkrótce musi walczyć o życie nie tylko swoje, ale i bliskich mu osób. Morderca staje się jego cieniem i zdaje się wiedzieć o nim wszystko...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 438

Oceny
4,7 (8001 ocen)
5863
1644
385
96
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Camilla_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Moje pierwsze spotkanie z autorem i już wiem że nie ostatnie ciężko jest się oderwać !
70
KasziIszak

Nie oderwiesz się od lektury

Początek książki nie przekonał mnie, wręcz myślałam że przeczytanie tej książki będzie stratą czasu. Postanowiłam przebrnąć przez początek powieści a dalej czekała na mnie jazda bez trzymanki. Akcja powieści zdecydowanie przyspiesza, wątek staje się coraz bardziej zawiły.. Polecam!
72
MarcinDurka

Nie oderwiesz się od lektury

Wartka akcja,wciągająca fabuła. Cała seria godna polecenia.
50
Aleksandra_olewnik

Dobrze spędzony czas

"Martwy Sad" to moim zdaniem swietny debiut literacki. Dobry kryminal, Sprawa morderstwa i morczna przeszlosc glownego bohatera byl naprawde strzalem w dziesiatke. Czesc obyczajowa wogole do mnie nie przemowila.
50
Kotwbutach102

Dobrze spędzony czas

zakończenie przeeeeeeeeciągnięte i słabe.
31

Popularność




Rozdział I

I

– Kto to jest? – Kaśka zdjęła z lodówki opra­wione w ramkę czarno-białe zdję­cie. Mar­cin zastygł w bez­ru­chu, nale­wa­jąc kawę z dzbanka do dwóch wiel­kich kub­ków. Nie pamię­tał już, że ta foto­gra­fia wciąż stoi na lodówce.

– Ja i mój brat – odpo­wie­dział.

– Masz brata bliź­niaka? – zdzi­wiła się.

– Mia­łem.

– Jak to?

– Nie żyje.

– Ni­gdy mi nie mówi­łeś!

– To było trzy­dzie­ści lat temu. Pra­wie już o tym zapo­mnia­łem. Chodź na kawę.

Kaśka usia­dła przy kuchen­nym stole i wpa­trzyła się w zdję­cie. Dwóch jasno­wło­sych chłop­ców, w wieku około dwu­na­stu lat, obej­mo­wało się ramio­nami.

– Jak miał na imię? – zapy­tała.

Mar­cin popa­trzył na foto­gra­fię.

– Rysiek.

– Który jest który?

– Ja stoję po lewej.

– Ni­gdy bym was nie odróż­niła.

– Nauczy­ciele w szkole też mieli z tym kło­poty. – Uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie daw­nych cza­sów. – Nie­kiedy zamie­nia­li­śmy się rolami. To zawsze Rysiek miał takie pomy­sły. Był moim prze­ci­wień­stwem. Ja byłem grzeczny i cichy, a on… – zawie­sił głos – bar­dziej żywy.

Umilkł nagle, zdzi­wiony, że wspo­mnie­nie brata tak boli. Się­gnął po kubek i upił łyk gorą­cej kawy. Przy­jemne cie­pło popły­nęło do żołądka.

Poprzed­niego dnia, w sobotę, umó­wili się w rynku na kawę, a skoń­czyło się na dys­ko­tece w klu­bie Jaz­zda i paru drin­kach za dużo. Kaśka stra­ciła kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Mar­cin musiał ją zanieść do tak­sówki, zawieźć do sie­bie do miesz­ka­nia i poło­żyć w łóżku. Sam spał na sofie w dru­gim pokoju.

Teraz docho­dziło połu­dnie.

– Strasz­nie się dzi­siaj czuję – powie­działa, wzdy­cha­jąc. – Nie powin­nam pić tych drin­ków na koniec.

Stary prze­le­wowy eks­pres do kawy ostatni raz prych­nął, zasy­czał i zamilkł.

– Mar­cin?

Spoj­rzeli sobie w oczy.

– Słu­cham?

– Obie­caj, że nie powiesz Tymo­nowi, że noco­wa­łam dzi­siaj u cie­bie.

– Byłby zazdro­sny?

– A jak myślisz? O cie­bie zawsze jest zazdro­sny.

– Widocz­nie ma powód.

– Prze­stań, prze­cież tyle razy o tym roz­ma­wia­li­śmy.

Pod­niósł dwa palce w górę.

– Obie­cuję, że nic nie powiem.

Znali się od ponad pię­ciu lat. Spo­tkali się u zna­jo­mych i zaiskrzyło, ale Kaśka miała wtedy męża, mówiła, że zdrada nie jest w jej stylu. Raz tylko, kiedy wra­cali z zakra­pia­nej imprezy, cało­wali się w tak­sówce i przed bramą bloku Kaśki.

Dwa lata póź­niej się roz­wio­dła, ale wtedy Mar­cin był już z dawną kole­żanką ze stu­diów i miał wiel­kie plany na przy­szłość. Nic z nich nie wyszło. Teraz, kiedy znowu był sam, Kaśka spo­ty­kała się z ich wspól­nym kolegą Tymo­nem i nie miała siły tego zmie­niać. Jed­nak cały czas się przy­jaź­nili. Gadali przy piwie o rze­czach, o któ­rych nie mówili swoim part­ne­rom. Mar­cin uwa­żał, że są dla sie­bie stwo­rzeni, ale usta­lili kie­dyś, że zostaną tylko przy­ja­ciółmi.

– Wzię­łaś ibu­prom?

Przy­tak­nęła.

– Dwie tabletki, jak mówi­łem?

– Nie, jedną.

– No i dla­czego?

Zro­biła nie­winną minę. Z potar­ga­nymi ciem­nymi wło­sami wyglą­dała prze­ślicz­nie.

– Jak zmarł? – zmie­niła temat.

– Kto?

– Twój brat.

Zasta­no­wił się. Pytała o sprawy, o któ­rych nie myślał od bar­dzo dawna.

– Wła­ści­wie nie umarł – odrzekł.

– Nie rozu­miem.

– Zagi­nął. – Wzru­szył ramio­nami. – Któ­re­goś dnia wyszedł z domu i ni­gdy nie wró­cił.

Kaśka chyba nie wie­działa, co powie­dzieć.

– To był dzień jak każdy inny. Wra­ca­li­śmy od dziadka do domu – kon­ty­nu­ował Mar­cin. – Rysiek wsiadł na rower i poje­chał. Pamię­tam jesz­cze, jak zni­kał za zakrę­tem. Miesz­ka­li­śmy wtedy na wsi, w Szcze­pa­no­wie koło Środy Ślą­skiej. Nikt wię­cej Ryśka nie widział. Jakby zapadł się pod zie­mię. Ciała ni­gdy nie odna­le­ziono, więc po pew­nym cza­sie uznano go za zmar­łego. Nawet jest jego grób na cmen­ta­rzu w Szcze­pa­no­wie, tylko pusty.

– To straszne… Musia­łeś bar­dzo prze­żyć jego zagi­nię­cie.

Wziął do ręki foto­gra­fię i długo się jej przy­glą­dał.

– Dziwne, ale tamte chwile pamię­tam jak przez mgłę. Zatarte obrazy, szczątki zdań… i nic wię­cej.

– To natu­ralne zacho­wa­nie obronne, twój umysł wyka­so­wał wspo­mnie­nia prze­ży­tej w dzie­ciń­stwie traumy.

– Wiesz, co jest naj­dziw­niej­sze?

– Co?

– U nas w rodzi­nie nie wspo­mina się Ryśka. Nikt o nim nie mówi, jakby nikt go nie pamię­tał. Wszy­scy uda­jemy, że ni­gdy nie ist­niał. Tylko pierw­szego listo­pada z przy­zwy­cza­je­nia zapa­lamy mu lampki. Posta­wi­łem to zdję­cie na lodówce, żeby o nim pamię­tać. – Znowu uśmiech­nął się smutno. – I co się stało? Zapo­mnia­łem o nim.

– Nie rób sobie wyrzu­tów. – Pogła­skała go po wierz­chu dłoni. – Prze­ży­li­ście kosz­mar.

– Ale nie powi­nie­nem zapo­mnieć.

– Sam mówi­łeś, że minęło trzy­dzie­ści lat. Szmat czasu, pre­hi­sto­ria.

– Może racja.

Pod­nio­sła kubek do ust, ale zaraz go odsta­wiła, jakby kawa prze­stała jej sma­ko­wać.

– Raz na jakiś czas Rysiek mi się śni – powie­dział i zawa­hał się. – Wła­ści­wie to śni mi się coś, co wyda­rzyło się naprawdę.

– To cie­kawe. Opo­wiedz.

– Wiesz, w Szcze­pa­no­wie jest taki bar­dzo stary kościół z szes­na­stego wieku, obok stoi ple­ba­nia i kilka zabu­do­wań. Do kościoła należy też sad, który przy­lega do cmen­ta­rza. Nic wiel­kiego, kilka grusz rosną­cych w trzech rzę­dach, no wiesz. Kie­dyś się mówiło „sad u księ­dza”. Gruszki były prze­pyszne, słod­kie, miały wspa­niały aro­mat. Dzie­ciaki czę­sto się tam zakra­dały, żeby ukraść parę sztuk. Rysiek i ja też tam cho­dzi­li­śmy. Ale to była wyprawa dla osób o moc­nych ner­wach, bo jedyne wej­ście do sadu pro­wa­dziło przez ten przy­ko­ścielny cmen­tarz. Nawie­dza mnie taki sen: idziemy z Ryś­kiem do tego sadu, jest wie­czór, mgli­sto i wtedy ktoś…

Urwał, bo roz­dzwo­nił się tele­fon Kaśki. Popa­trzyła na wyświe­tlacz.

– Tymon – powie­działa.

Ski­nął głową. Ode­brała.

– Słu­cham? No, jesz­cze sobie plot­ku­jemy… Nie, nie musisz po mnie przy­jeż­dżać, pora­dzę sobie. – Roze­śmiała się. – Pozdro­wię ją. Nie, nie będę jej od cie­bie cało­wać. – Popa­trzyła na Mar­cina z bły­skiem w oku. – Sam możesz ją pocało­wać, pozwa­lam ci łaska­wie. No to buźka. Nie­długo będę. Pa!

Mar­cin odwró­cił krze­sło i usiadł na nim okra­kiem, zakła­da­jąc ręce na opar­ciu.

– Kaśka, prze­cież wiesz, że powin­ni­śmy być razem. Od dawna.

Zaci­snęła usta, nie patrząc na niego.

– Myśla­łam, że już omó­wi­li­śmy tę sprawę. To nie­moż­liwe.

– Dla­czego?

– Nie mogę tego zro­bić Tymo­nowi. I tak czuję się, jak­bym go zdra­dzała.

– Prze­sa­dzasz.

– Cza­sem nie wiem, co gor­sze, zdrada fizyczna czy psy­chiczna. – Spoj­rzała na niego prze­cią­gle. – Muszę już iść.

Wstali, by się poże­gnać. Ona wspięła się na palce i cmok­nęła go w poli­czek.

– Dzię­kuję za super­wie­czór. – Uśmiech­nęła się.

– Mam tylko nadzieję, że pozo­sta­niemy przy­ja­ciółmi. – Przy­tu­lił ją.

Mil­czeli, każde pogrą­żone we wła­snych myślach. Prze­szli do przed­po­koju. Kaśka zdjęła z wie­szaka lekką kurtkę i zaczęła się ubie­rać.

– Z Ryś­kiem musia­łeś mieć dosko­nały kon­takt – stwier­dziła raczej, niż zapy­tała. – Nie pró­bo­wa­łeś go ni­gdy odszu­kać? Dowie­dzieć się, co tak naprawdę się z nim stało?

– Jak niby miał­bym to zro­bić? – Roz­ło­żył ręce. – Szu­kała go mili­cja w całym kraju.

– Nie wtedy. Teraz. Prze­cież pra­cu­jesz w poli­cji kry­mi­nal­nej. Macie swoje archi­wum X z nie­roz­wią­za­nymi spra­wami sprzed lat. Teraz są nowe moż­li­wo­ści. Trzeba spró­bo­wać, przy­naj­mniej poznasz prawdę.

– Myślisz, że chciał­bym ją poznać?

– Ja bym chciała. Sam mówi­łeś, że minęło trzy­dzie­ści lat. Może kie­dyś prawda byłaby bole­sna, ale teraz, po tylu latach? Na pewno mniej.

Patrzył na nią, jakby widział ją po raz pierw­szy.

– Że sam na to nie wpa­dłem – powie­dział. – Dziwne, prawda? Znam kogoś w naszym dol­no­ślą­skim archi­wum X, na pewno mi pomoże. Tylko dla­czego wcze­śniej o tym nie pomy­śla­łem?

Uśmiech­nęła się na do widze­nia, zarzu­ciła na ramię torebkę, ści­snęła mu rękę i już jej nie było.

Zamknął drzwi na zamek i powlókł się do salonu, gdzie zwa­lił się na fotel. Miał kaca, czuł się ocię­żały i zmę­czony.

– Gówno! – mruk­nął do sie­bie, wstał i poszedł do lodówki po piwo.

Tego dnia ni­gdzie się nie wybie­rał i uznał, że może popra­wić sobie samo­po­czu­cie kil­koma butel­kami piwa. Zabrał z kuchen­nego stołu zdję­cie z Ryś­kiem i długo się w nie wpa­try­wał. Póź­niej wycią­gnął jesz­cze stary album z foto­gra­fiami, który dała mu mama. Oglą­da­jąc zdję­cia, czuł ucisk w gar­dle i pie­cze­nie w oczach. Foto­gra­fie były uło­żone chro­no­lo­gicz­nie. Na pierw­szej roze­śmiani mło­dzi rodzice pchali dwa iden­tyczne wózki z nie­mow­la­kami, na następ­nych dwa ledwo sie­dzące brzdące pła­kały na kra­cia­stym kocu roz­ło­żo­nym na tra­wie u dziadka w ogro­dzie, potem jeden leżał na dru­gim i się śmiał, a drugi pła­kał nie­za­do­wo­lony. Dwaj chłopcy w takich samych raj­tu­zach, sta­wia­jący pierw­sze kroki po dywa­nie. Mar­cin nie potra­fił stwier­dzić, który to on, a który jego brat. Następne zdję­cia przed­sta­wiały ich ubra­nych w kra­cia­ste kurtki ze szpi­cza­stymi kap­tu­rami, jadą­cych na jed­nych san­kach w zimie, potem były zdję­cia na emzetce wujka. Na końcu bra­ko­wało jed­nej foto­gra­fii. Wła­śnie tej, którą Mar­cin opra­wił w ramkę i posta­wił na lodówce. Kie­dyś ojciec zdra­dził mu, że to ostat­nie zdję­cie Ryśka. Zagi­nął nie­całe dwa tygo­dnie póź­niej. Zdję­cie wywo­łano już po jego znik­nię­ciu.

Długo sie­dział z albu­mem na kola­nach. Myślał o Kaśce, swoim pogma­twa­nym życiu uczu­cio­wym i o Ryśku. Czy zagi­nię­cie brata miało jakiś wpływ na to, że nie potra­fił się z nikim zwią­zać? Czy bra­ko­wało mu połowy sie­bie?

Na pewno Kaśka miała rację. Powi­nien cho­ciaż spró­bo­wać wró­cić do sprawy tego zagi­nię­cia. Nie­ważne, czy znajdą się akta ze śledz­twa, czy uda mu się coś usta­lić. Musi spró­bo­wać.

Rozdział II

II

W nocy z nie­dzieli na ponie­dzia­łek znowu nawie­dził go sen o Ryśku, sadzie i grusz­kach. Tym razem w zaska­ku­ją­cej for­mie.

Jest pochmurno, szaro i chłodno. Z każ­dym odde­chem z ust wydo­bywa się blada mgiełka pary wod­nej. Zatrzy­mują się pod zardze­wia­łym ogro­dze­niem cmen­ta­rza i zosta­wiają rowery w krza­kach. Rysiek pod­cho­dzi do zde­ze­lo­wa­nej furtki.

– Masz cykora? – pyta z drwią­cym uśmie­chem. W oczach ma dziwny zły blask, któ­rego Mar­cin jesz­cze ni­gdy nie widział.

– Nie – rzuca, choć strach para­li­żuje mu nogi.

Rysiek nie wie­rzy.

– Mamin­sy­nek się nie boi? – drwi. – To może pój­dziesz pierw­szy?

Mar­cin spo­gląda na cmen­tarz, przez który wiatr prze­ga­nia białe tumany mgły. Sadu po dru­giej stro­nie nie widać, tylko gdzie­nie­gdzie pod bia­łym cału­nem można doj­rzeć poprze­krzy­wiane kształty sta­rych krzyży. Wygląda to nie­rze­czy­wi­ście, prze­ra­ża­jąco gro­te­skowo.

– Pójdę.

Rusza. Roz­gląda się na boki, bo we mgle wydaje mu się, że groby się ruszają. Docho­dzą do dru­giej furtki, tej pro­wa­dzą­cej do sadu. Mar­cin ją otwiera i czeka, aż Rysiek przej­dzie.

– Nie zamy­kaj jej, fra­je­rze – szepce brat.

– Dla­czego?

– W razie czego łatwiej będzie zwiać.

Razem wcho­dzą do sadu. Stare powy­gi­nane przez czas gru­sze rosną równo, posa­dzone w trzech rzę­dach po trzy, na łące poro­śnię­tej nie­sko­szoną na jesień trawą. Naj­pierw łąka opada w dół, trzeba przejść ze dwa­dzie­ścia metrów, żeby dojść do pła­skiego terenu, i jesz­cze raz tyle do pierw­szych drzew. Teraz sadek widać dokład­nie, pogrą­żony jedy­nie w lek­kiej mgiełce. Za łąką, za znisz­czo­nym ogro­dze­niem z kamien­nymi słup­kami, maja­czy gęsto poro­śnięty krza­kami park, który nale­żał przed wojną do majątku tutej­szego wła­ści­ciela ziem­skiego, a po woj­nie do miej­sco­wego pege­eru.

Naj­lep­sze gruszki leżą w tra­wie. Pomię­dzy tymi roba­czy­wymi i czę­ściowo zgni­łymi tra­fiają się praw­dziwe perełki, owoce o fan­ta­stycz­nym aro­ma­cie, nie­na­gan­nie zło­tej skórce, pod którą czai się słodki i soczy­sty miąższ. Muszą szybko zna­leźć te naj­lep­sze. Rysiek zbiera gruszki nieco dalej, przy parku, a Mar­cin klę­czy w rzę­dzie bli­żej cmen­tar­nej furtki.

Nagle czuje, że na łące dzieje się coś nie­do­brego. Pod­nosi głowę i zamiera. Ogar­nia go prze­ra­że­nie, jakiego ni­gdy dotąd nie doświad­czył. Od strony parku prze­suwa się w ich kie­runku ciemna jak sadza, gigan­tyczna postać bez twa­rzy. Sunie płyn­nie, jakby w ogóle nie doty­kała sto­pami ziemi; postrzę­pione szaty falują na wie­trze. Rysiek nie widzi zbli­ża­ją­cego się nie­bez­pie­czeń­stwa, a postać wyciąga już gro­te­skowo dłu­gie ręce w jego kie­runku. Mar­cin myśli, że oto widzi dia­bła.

Chce krzyk­nąć, lecz nie może wydo­być głosu z gar­dła. Chce się zerwać, żeby uciec, ale jest tak spa­ra­li­żo­wany stra­chem, że nawet nie ma siły pod­nieść się z klę­czek. Spo­gląda do tyłu w kie­runku uchy­lo­nej furtki cmen­tar­nej, jakby w poszu­ki­wa­niu ratunku. Ledwo ją widać pośród mgły. Patrzy znów w kie­runku brata i drę­twieje.

Dia­beł stoi nie­da­leko, a Rysiek tań­czy w tra­wie. Z wyra­zem dzi­kiego sza­leń­stwa na twa­rzy pod­ska­kuje i kręci piru­ety z roz­ło­żo­nymi ramio­nami. Naraz zatrzy­muje się, pod­biega do Mar­cina i spo­gląda na niego oczami czar­nymi i szkli­stymi jak dia­menty.

– Widzia­łem, jak dia­beł cho­dzi tu na pal­cach – szepce chra­pli­wie.

Odwraca się i zaczyna się odda­lać.

– Widzia­łem, jak dia­beł cho­dzi tu na pal­cach! – rzuca już gło­śniej.

I nagle znowu zaczyna swój sza­lony pląs.

Sygnał tele­fonu komór­ko­wego wyrwał Mar­cina ze snu.

Była pierw­sza szes­na­ście, ponie­dzia­łek, 26 wrze­śnia 2011 roku.

Rozdział III

III

Usiadł spo­cony na łóżku, odru­chowo się­gnął po apa­rat leżący na sto­liku noc­nym, ode­brał, nie patrząc, kto dzwoni, i zaspa­nym gło­sem powie­dział:

– Zakrzew­ski, słu­cham?

W słu­chawce usły­szał zna­jomy głos.

– Sroka z tej strony.

– O tej porze?

– Ja tej godziny nie wybie­ra­łem. Mamy mor­der­stwo na Mar­szo­wi­cach. Wszystko jesz­cze świeże. Nasza ekipa dopiero się zjeż­dża, potrze­buję cię tutaj jak naj­szyb­ciej.

Mar­cin obu­dził się w sekundę.

– Już się zbie­ram. Jaki adres?

Sroka podał nazwę ulicy i numer domu.

– Wiesz, gdzie to jest? – zapy­tał na koniec.

– Mam GPS, tra­fię.

Mar­cin zerwał się z łóżka, zapo­mi­na­jąc o śnie. Ubie­rał się pra­wie po ciemku, tylko przy świe­tle noc­nej lampki. Wpadł na moment do łazienki, zacze­sał włosy i pobież­nie umył zęby. W drzwiach zatrzy­mał się, wró­cił do kuchni, gdzie w szafce nad zle­wem trzy­mał cukierki euka­lip­tu­sowe na odświe­że­nie odde­chu. Jed­nego wło­żył do ust, dru­giego do kie­szeni.

Trzy minuty póź­niej wyje­chał na Miń­ską. Skrę­cił w prawo. Chciał jechać przez Pil­czycką, ale prze­jazd kole­jowy był zamknięty, więc poje­chał pro­sto i skrę­cił w Szcze­ciń­ską. Na Lot­ni­czą w kie­runku Leśnicy wyje­chał w oko­li­cach Sta­dionu Miej­skiego. Ruch był nie­wielki, włą­czył koguta i pruł ponad sto kilo­me­trów na godzinę.

Doje­chał w dzie­sięć minut. Co prawda GPS zawie­sił się zaraz za Leśnicą, ale Mar­cin znał osie­dle Wio­senne, nie miał kło­potu ze zna­le­zie­niem wła­ści­wego domu. Na pod­jeź­dzie stały już dwa radio­wozy, samo­chód Sroki, karetka pogo­to­wia i fur­go­netka ekipy z Zakładu Tech­niki Kry­mi­na­li­stycz­nej. Zatrzy­mał się po dru­giej stro­nie ulicy i wysiadł z auta. Mun­du­rowy poli­cjant roz­cią­gał aku­rat taśmę zabez­pie­cza­jącą.

Mar­cin rozej­rzał się. To była spo­kojna ulica. Po obu stro­nach stały nowo wybu­do­wane domy wol­no­sto­jące, prze­dzie­lone pustymi dział­kami i żywo­pło­tami. Jak na stan­dardy, jakimi kie­ro­wali się obec­nie dewe­lo­pe­rzy budu­jący podobne osie­dla, wokół każ­dego z budyn­ków było wyjąt­kowo dużo wol­nego terenu. W drzwiach i przy pło­tach oko­licz­nych domów poja­wiali się obu­dzeni zamie­sza­niem miesz­kańcy i patrzyli zdzi­wieni na coraz to nowe poli­cyjne samo­chody zatrzy­mu­jące się na ich ulicy.

Mar­cin wypa­trzył nad­ko­mi­sa­rza i zbli­żył się do niego szyb­kim kro­kiem. Uści­snęli sobie dło­nie.

– Co się stało, Ste­fan?

– Mamy mor­der­stwo. Kobieta, trzy­dzie­ści pięć lat, wła­ści­cielka domu – odrzekł Sroka.

Nie­dawno skoń­czył pięć­dzie­siątkę, miał lekką nad­wagę, krótko ścięte siwe włosy i zazwy­czaj kamienną twarz. Mar­ci­nowi zawsze przy­po­mi­nał zawo­do­wego żoł­nie­rza z ame­ry­kań­skich fil­mów: nie­zbyt roz­mowny, kon­kretny do bólu, na jego twa­rzy rzadko gościł uśmiech. Dopiero parę głęb­szych spra­wiało, że sta­wał się bar­dziej podobny do czło­wieka.

– Kto ją zna­lazł?

– Mąż.

– O cho­lera, co z nim?

– Sie­dzi w kuchni, lekarz z pogo­to­wia pró­buje go uspo­koić, a Ruciń­ski ma zamiar wydo­być z niego zezna­nie.

– Coś już z niego wycią­gnął?

– Jesz­cze nie wiem.

Prze­szli przez furtkę i wyło­żoną płyt­kami ścieżkę prze­ci­na­jącą równo wyko­szony traw­nik. Lampy ogro­dowe były zapa­lone, więc zanim doszli do drzwi wej­ścio­wych, Mar­cin zdą­żył się przyj­rzeć pod­jaz­dowi. Przy­strzy­żone sta­ran­nie żywo­płoty, wysprzą­tane liście, wypie­lę­gno­wane i przy­go­to­wane na zimę klomby z kwia­tami świad­czyły o tym, że albo mieli ogrod­nika, albo nie­dawno wyna­jęli firmę zaj­mu­jącą się pie­lę­gna­cją zie­leni. Widać pie­nię­dzy im nie bra­ko­wało.

Dom był duży, miał dwa pię­tra, pod­da­sze i dwa garaże. Kątem oka Mar­cin zauwa­żył ścieżkę bie­gnącą wzdłuż ściany w lewo, do wyj­ścia na tyły. Pomy­ślał, że musi się tam póź­niej przejść.

Weszli do budynku i zatrzy­mali się. Paliły się wszyst­kie świa­tła. Kory­tarz był sze­roki. Na wprost był salon z komin­kiem połą­czony z dużą kuch­nią, z lewej strony schody pro­wa­dzące na pię­tro. Po salo­nie krę­cił się jeden z tech­ni­ków i szu­kał odci­sków pal­ców na ramach okien, drugi zaj­mo­wał się porę­czą scho­dów. Przy kuchen­nym stole sie­dział pod­ko­mi­sarz Michał Ruciń­ski, naprze­ciw niego roz­trzę­siony wła­ści­ciel domu, wyglą­da­jący na nie wię­cej niż czter­dzie­ści pięć lat. Sani­ta­riusz pogo­to­wia ratun­ko­wego aku­rat wycho­dził.

– Doszedł do sie­bie? – zagad­nął go cicho Sroka.

– Dałem mu coś na uspo­ko­je­nie, jest w fatal­nym sta­nie.

Mar­cin dokład­nie rozej­rzał się po pomiesz­cze­niach na dole i wró­cił do kolegi.

– Bez śla­dów wła­ma­nia? – zapy­tał.

– Chyba tak, jesz­cze to spraw­dzamy.

– Co dokład­nie zaszło?

– Facet wyszedł na bry­dża do kolegi około dzie­więt­na­stej trzy­dzie­ści. Już to spraw­dzamy. Mówi, że wró­cił chwilę po pół­nocy, pokrę­cił się tro­chę na dole.

– Sypial­nię mają na górze? – domy­ślił się Mar­cin.

– Tak. Kiedy chciał się poło­żyć, zna­lazł oka­le­czone zwłoki mał­żonki w łóżku. Jesz­cze cie­płe. Mor­derca musiał być tu bar­dzo nie­dawno.

– Przy­je­dzie ktoś z psem?

– Już powi­nien tu być, jedzie z dru­giego końca mia­sta.

– Co jej zro­bił?

Sroka skrzy­wił się, co było dosyć nie­co­dzienne.

– Sam zoba­czysz – odpo­wie­dział, po czym zwró­cił się do tech­nika przy scho­dach: – Można już na górę?

– Daj­cie mi jesz­cze parę minut.

– W porządku – odrzekł Mar­cin. – Co jest za domem?

– Taras, na który można wyjść z pokoju obok, mały basen, kawa­łek traw­nika i budy­nek gospo­dar­czy, z tego, co zdą­ży­łem zoba­czyć – odpo­wie­dział Sroka. – Dalej jest ogro­dze­nie i las.

– Wyso­kie?

– Zwy­kła siatka.

– Chyba nie cier­pią na brak gotówki, nie sądzisz?

– Na dom wydali for­tunę.

– Trzeba spraw­dzić, czy coś nie zgi­nęło.

Poszli do kuchni, sta­nęli przy stole. Wła­ści­ciel spoj­rzał na nich zaczer­wie­nio­nymi oczami.

– Komi­sarz Mar­cin Zakrzew­ski – przed­sta­wił się Mar­cin. – Pro­szę przy­jąć moje wyrazy współ­czu­cia.

– Złap­cie skur­wy­syna, który zro­bił to mojej Marysi – odrzekł męż­czy­zna sła­bym gło­sem. – Złap­cie go…

– Zła­piemy, ale musi nam pan tro­chę pomóc.

– Powie­dzia­łem już wszystko.

Ruciń­ski spoj­rzał w swoje notatki.

– Pan Janus powie­dział, że wyda­wało mu się, że sły­szy kroki na górze zaraz po tym, jak wró­cił do domu o pół­nocy. Myślał, że żona jesz­cze nie śpi.

Mar­cin spoj­rzał na zega­rek.

– Teraz jest druga, czyli dwie godziny temu mor­derca mógł tu jesz­cze być – stwier­dził. – Gdzie, do cho­lery, jest ten pies?

Sroka wycią­gnął komórkę, wybrał numer i wyszedł na kory­tarz. Sły­chać było, jak roz­ma­wia z kimś ner­wowo.

– Panie Janus, pro­szę się teraz przejść po domu z pod­ko­mi­sa­rzem Ruciń­skim i spraw­dzić, czy nic nie zgi­nęło – zwró­cił się do gospo­da­rza Mar­cin. – Pro­szę zaj­rzeć we wszyst­kie miej­sca, w któ­rych trzy­mali pań­stwo cenne przed­mioty.

Janus ski­nął głową, wstał i skie­ro­wał się do pokoju obok. Michał poszedł za nim. Wró­cił Sroka.

– Pies będzie za kwa­drans – powie­dział.

– Ktoś był na tyłach domu?

– Tak, ja. Mor­derca mógł dostać się na pose­sję od strony lasu. Prze­sko­czyć zwy­kłą siatkę to nie pro­blem. Uciec mógł w ten sam spo­sób.

– Cho­lera, ludzie nie mają wyobraźni – mruk­nął Mar­cin. – Miesz­kają w miej­scu, gdzie psy dupami szcze­kają, i nawet porząd­nego ogro­dze­nia nie zro­bią.

Wyszli z kuchni i sta­nęli przy scho­dach.

– Już może­cie – powie­dział tech­nik.

Wolno wcho­dzili na górę. Pierw­szy Mar­cin, dwa stop­nie za nim Sroka. Schody skrzy­piały pod ich sto­pami.

– Kiedy przy­je­dzie pro­ku­ra­tor? – zapy­tał Mar­cin.

– A czy oni się kie­dyś spie­szyli? – Sroka wzru­szył ramio­nami.

Sypial­nia znaj­do­wała się po pra­wej stro­nie w głębi kory­ta­rza. Gdy tylko weszli na górę, Mar­cin poczuł wiszący w powie­trzu słod­kawy odór krwi. Nie­na­wi­dził tego zapa­chu. Koja­rzył mu się tylko ze śmier­cią. Poczuł gwał­tow­nie wzbie­ra­jącą falę mdło­ści.

Wolno zbli­żył się do sypialni i zatrzy­mał na progu. Widział już różne mor­der­stwa, lecz tym razem wzdry­gnął się mimo­wol­nie.

Kobieta leżała na wznak na łóżku, naga i cała we krwi. Twarz miała pociętą nożem, podob­nie jak piersi, pod­brzu­sze i uda. Krew ście­kała po ścia­nach, znaj­do­wała się na noc­nym sto­liku i lampce, na dywa­nie, na oknie, a nawet na sufi­cie i żyran­dolu. Pokój wyglą­dał tak, jakby sprawca wpadł w mor­der­czy szał i zada­wał kolejne ciosy ostrym narzę­dziem z wiel­kim roz­ma­chem, nie bacząc na bry­zga­jącą wszę­dzie krew.

– Nie wchodź­cie dalej – powie­dział tech­nik zabez­pie­cza­jący ślady. Miał pla­sti­kowe ochra­nia­cze na buty, nie­bie­ski lekar­ski far­tuch i gumowe ręka­wiczki. Walizkę z narzę­dziami posta­wił w naj­dal­szym kącie, bo tylko tam nie było krwi. Nad zwło­kami pochy­lał się podob­nie ubrany lekarz sądowy.

Mar­cin z tru­dem prze­łknął ślinę.

– Macie coś? – zapy­tał.

– Ślady mor­dercy i jego buty – odrzekł tech­nik.

– Jak to buty? – zdzi­wił się Mar­cin.

– Po wyj­ściu z sypialni zdjął obu­wie – wyja­śnił tech­nik.

– Po co?

– Było zakrwa­wione, nie chciał zosta­wiać śla­dów.

– Dobrze, że coś mamy. – Mar­cin spoj­rzał z ukosa na Srokę. – Spo­tka­łeś się kie­dyś z czymś takim?

Inspek­tor był od niego star­szy i dużo bar­dziej doświad­czony.

– Ni­gdy.

Pod­szedł do nich lekarz.

– Jak zgi­nęła? – zapy­tał Sroka.

– Ma co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt ran kłu­tych i cię­tych zada­nych ostrym narzę­dziem – odpo­wie­dział zmę­czo­nym gło­sem i zdjął gumowe ręka­wiczki. – Naj­praw­do­po­dob­niej był to nóż. Ma kilka ran na szyi, na twa­rzy i jedną w skroni. Moim zda­niem każda z tych ran mogła być śmier­telna. Mogła rów­nież zostać udu­szona, mogła zostać zgwał­cona. Nie mogę powie­dzieć nic wią­żą­cego, zanim nie zosta­nie zro­biona sek­cja zwłok. Na pierw­szy rzut oka niczego nie można wyklu­czyć, ale też nie można zna­leźć innych śla­dów niż te po nożu z uwagi na ilość krwi. Aha, i odrą­bał denatce prawą dłoń.

Mar­cin drgnął.

– Słu­cham?

– Pozba­wił ofiarę pra­wej dłoni.

Teraz dopiero to dostrzegł. Biały kikut kości przed­ra­mie­nia wyglą­dał jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jąco. Mar­cin musiał odchrząk­nąć, zanim udało mu się wydo­być głos z gar­dła.

– Jak to moż­liwe?

Dok­tor popa­trzył na niego znad oku­la­rów.

– Musiał mieć ze sobą coś w rodzaju bar­dzo ostrej sie­kiery lub ciężką maczetę.

– Poło­żył całą rękę na noc­nej szafce – wtrą­cił się tech­nik. – Po śla­dach na poli­tu­rze wnio­skuję, że były dwa potężne ude­rze­nia. To wystar­czyło.

– Jest gdzieś ta dłoń?

– Nie zna­leź­li­śmy.

– Czy ofiara jesz­cze wtedy żyła?

– Nie potra­fię tego usta­lić – odrzekł lekarz.

– Dzię­kuję, dok­to­rze – powie­dział Mar­cin.

– Mamy też ślady jego dłoni na ścia­nie – ode­zwał się tech­nik.

– W któ­rym miej­scu? – zapy­tał Mar­cin.

– Tu, zaraz za wez­gło­wiem łóżka.

– Nic stąd nie widzę – powie­dział Mar­cin. – Mogę jed­nak wejść?

– Dobrze, ale włóż ochra­nia­cze na stopy, gumowe ręka­wiczki i niczego nie doty­kaj.

Podał mu worki, takie, jakie zakłada się w szpi­ta­lach, i ręka­wiczki, po czym prze­pro­wa­dził Mar­cina bokiem do miej­sca, gdzie mor­derca zosta­wił ślady na ścia­nie. Obaj spoj­rzeli z bli­ska. Mar­cin sta­rał się nie zwra­cać uwagi na leżące obok zma­sa­kro­wane ciało. Trudno było mu się oswoić z myślą, że pew­nie jesz­cze kilka godzin temu była to zadbana kobieta, szy­ku­jąca się do snu lub nawet już śpiąca spo­koj­nie, z pla­nami na jutrzej­szy dzień i na przy­szłość. Przy­po­mniał mu się dow­cip. Jak sku­tecz­nie roz­śmie­szyć Pana Boga? Opo­wie­dzieć mu o swo­ich pla­nach na przy­szłość. Do bólu praw­dziwe.

Około pół­tora metra nad pod­łogą mor­derca musiał doty­kać ściany zakrwa­wio­nymi rękami. Pierw­sze sko­ja­rze­nie było takie, jakby pró­bo­wał je wytrzeć.

– Chciał coś napi­sać? – zapy­tał Mar­cin.

– Jeśli nawet, to nie napi­sał – odpo­wie­dział tech­nik obo­jęt­nie.

– Tu jest jakby litera „d”, a potem „i” lub „l”?

– Może i „d”, ale dalej to raczej przy­pa­dek…

– Może chciał coś napi­sać i spło­szył go mąż, wcho­dząc do domu – ode­zwał się Sroka.

– Może, może… jak się tu dostał? – zapy­tał Mar­cin.

– Chyba przez pię­tro – stwier­dził tech­nik. – Obok w pokoju uchy­lone jest okno bal­ko­nowe. Na porę­czy zna­la­złem ślady krwi.

– Zabez­pie­czy­łeś już bal­kon?

– Tak, może­cie zoba­czyć.

Mar­cin z ulgą wyszedł z sypialni, ostroż­nie ścią­gnął ochra­nia­cze z butów i rzu­cił je z obrzy­dze­niem w kąt, gło­śno prze­ły­ka­jąc ślinę. Sroka patrzył na niego uważ­nie i nie­spo­dzie­wa­nie przez jego twarz prze­mknęło coś na kształt uśmie­chu.

– Po tylu latach jesz­cze odruch wymiotny? – zapy­tał.

Mar­cin się skrzy­wił.

– To chyba dobrze? – odpo­wie­dział pyta­niem. – To zna­czy, że jesz­cze nie stra­ci­łem ludz­kich cech w tym popie­przo­nym świe­cie. Ty nie masz?

Sroka tylko wzru­szył ramio­nami. Mar­cin pomy­ślał, że mil­czy, by nie musieć odpo­wia­dać twier­dząco.

Poszli do dru­giego pokoju, gdzie przy otwar­tych drzwiach bal­ko­no­wych falo­wała firanka popla­miona krwią. Mar­cin prze­su­nął ją, trzy­ma­jąc dłoń z daleka od plamy, i wyszedł na prze­stronny bal­kon. Wszyst­kie świa­tła były włą­czone, więc cały teren aż po ogro­dze­nie był dokład­nie widoczny. Tak jak mówił Sroka, po lewej stro­nie znaj­do­wał się kil­ku­me­trowy basen przy­kryty folią na zimę, obok mały traw­nik z drew­nia­nym gazebo, gdzie można było usiąść w cie­niu w upalne dni, dalej przy samym ogro­dze­niu mały budy­nek gospo­dar­czy. Za ogro­dze­niem szu­miał las. Jeśli mor­derca przy­szedł stam­tąd, a potem wró­cił tą samą drogą, nie było wiel­kich szans, żeby go tam zna­leźć. Obej­rzeli dokład­nie porę­cze bal­konów, lecz nie dostrze­gli śla­dów krwi, o któ­rych mówił tech­nik. Na wszelki wypa­dek niczego nie doty­kali.

Po pra­wej stro­nie bal­konu, na ścia­nie, zamon­to­wany był drew­niany ste­laż, po któ­rym piął się bluszcz aż po sam dach – uła­twie­nie dla prze­stęp­ców. Po takim ste­lażu na bal­kon mogło wspiąć się nawet dziecko. Sroka wes­tchnął i się­gnął po papie­rosy. Zakrzew­ski stał zamy­ślony, patrząc na las, potem spoj­rzał w górę, gdzie wiatr gonił po roz­gwież­dżo­nym nie­bie poje­dyn­cze obłoki. Teraz dopiero poczuł, że jest mu zimno. Była koń­cówka wrze­śnia i noce robiły się coraz chłod­niej­sze.

– Zapa­lisz? – zapy­tał Sroka.

Mar­cin ni­gdy nie palił nało­gowo, ale w takich chwi­lach lubił zacią­gnąć się dymem.

Palili, nic nie mówiąc. Wresz­cie ode­zwał się star­szy poli­cjant:

– To będzie gów­niana sprawa, Mar­cin.

– Tak myślisz?

– Jeśli motyw nie był rabun­kowy, na co mi wygląda… Jeżeli nie była to zemsta nie­zrów­no­wa­żo­nego kochanka albo jakieś pora­chunki pół­światka, mamy do czy­nie­nia ze świ­rem, jakich mało cho­dzi po tym świe­cie.

– Trzeba spraw­dzić, czy w ostat­nich latach nie było cze­goś podob­nego gdzieś w kraju – odrzekł Mar­cin.

– Słusz­nie. – Sroka poki­wał głową i skrzy­wił się. – Boję się, że on to lubi.

– No tak, bo po co miałby zabrać dłoń ofiary?

– Kolek­cjo­ner?

– Boję się potwier­dzić.

– To będzie trudna sprawa – powtó­rzył Sroka.

Pro­wa­dzili razem nie­jedno śledz­two. Sroka był star­szy stop­niem i bar­dziej doświad­czony, ale na ogół pozo­sta­wał na dru­gim pla­nie, pozwa­la­jąc Zakrzew­skiemu dzia­łać. Wtrą­cał się tylko wtedy, kiedy miał jakiś pomysł lub kom­plet­nie się z Mar­ci­nem nie zga­dzał. Taka sytu­acja zda­rzyła się zresztą tylko raz, kiedy pro­wa­dzili śledz­two w spra­wie pobi­cia wła­ści­ciela kan­toru ze skut­kiem śmier­tel­nym. Wtedy Sroka miał rację.

Wyrzu­cili nie­do­pałki na traw­nik i weszli do domu.

– Rozej­rzę się w pobliżu ogro­dze­nia – powie­dział Mar­cin.

– Już tam spraw­dza­łem – odrzekł Sroka.

– I co?

– Nic.

– Jed­nak popa­trzę.

Po dro­dze przy­sta­nęli jesz­cze na progu sypialni. Blady jak ściana foto­graf robił zdję­cia, a tech­nik z leka­rzem poka­zy­wali mu, gdzie ma skie­ro­wać obiek­tyw. Zeszli wolno na dół.

– Cho­lera, napił­bym się kawy – powie­dział Mar­cin.

– Ja też – przy­znał Sroka.

Nie zauwa­żyli męża zamor­do­wa­nej, który wyszedł wraz z Ruciń­skim z pokoju po lewej stro­nie.

– To może ja panom zro­bię – powie­dział sła­bym gło­sem.

Widać było, że chce się zająć czym­kol­wiek, żeby tylko choć przez chwilę nie myśleć o tra­ge­dii. Sroka popa­trzył na niego z waha­niem.

– Jeśli byłby pan tak miły…

– Tak, tak, już nasta­wiam eks­pres!

Janus znik­nął w kuchni. Mar­cin popa­trzył na Michała.

– Zgi­nęło coś? – zapy­tał.

– Nic. Wszystko jest na swoim miej­scu – odrzekł Ruciń­ski. – W meblach mają poupy­chane dolary, euro i co naj­mniej kilo­gram złota.

– Czym zaj­muje się ten Janus? – zain­te­re­so­wał się Sroka.

– Jest pre­ze­sem dużej zagra­nicz­nej firmy. Pew­nie zara­bia kupę kasy.

– Gdzie są duże pie­nią­dze, są też nie­zdrowe emo­cje – rzu­cił filo­zo­ficz­nie Sroka. – Spraw­dzisz rano inte­resy pana Janusa.

– Jasne.

– Teraz idź za nim do kuchni, żeby nie przy­szło mu do głowy jakieś głup­stwo.

Cze­ka­jąc na kawę, wyszli przed dom. Mimo bar­dzo póź­nej pory przy taśmach zabez­pie­cza­ją­cych teren było jesz­cze wię­cej gapiów. Pew­nie wie­ści o mor­der­stwie dotarły już do sąsia­dów. Plotki zawsze roz­cho­dziły się w spo­sób zaprze­cza­jący zdro­wemu roz­sąd­kowi. Mun­du­rowi poli­cjanci stali na straży, nie wpusz­cza­jąc na pose­sję nikogo nie­po­wo­ła­nego. Mar­cin pomy­ślał, że lada chwila poja­wią się repor­te­rzy z wro­cław­skich gazet, a zaraz za nimi ekipa tele­wi­zyjna. Pod­je­chały kolejne dwa ozna­ko­wane radio­wozy. Wysie­dli z nich poli­cjanci, któ­rzy mieli ochra­niać teren. Na­dal nie było pro­ku­ra­tora i poli­cjanta z psem.

– Mówi­łeś, że mor­derca może to lubić – powie­dział Mar­cin. – Zakła­da­jąc, że tak jest… jak myślisz, co teraz robi?

– Coś brzyd­kiego w domo­wym zaci­szu? Wie­sza pamiątkę z dzi­siej­szej nocy na ścia­nie w sypialni?

Przez wyobraź­nię Mar­cina prze­mknęła taka wizja. Z tru­dem sku­pił się na czymś innym.

– Nie o tym myśla­łem – powie­dział, krę­cąc głową. – Może ma wielką satys­fak­cję, obser­wu­jąc zamie­sza­nie które wywo­łał?

– Jest dumny z tego, co zro­bił?

– Do tego ma nas za głup­ków i czuje się bez­karny.

– Nie uciekł?

– Jest gdzieś bli­sko, gdzie spo­koj­nie, nie rzu­ca­jąc się w oczy, obser­wuje nasze dzia­ła­nia.

Sroka zmie­rzył Zakrzew­skiego poważ­nym spoj­rze­niem.

– Naoglą­da­łeś się ame­ry­kań­skich fil­mów o psy­cho­pa­tach – powie­dział.

– Uwa­żasz, że fan­ta­zjuję?

– Widzia­łeś, ile krwi było w sypialni? Musiałby wziąć prysz­nic i się prze­brać.

– Może tak zro­bił.

Sroka wzru­szył ramio­nami.

– Idę na kawę.

– Też zaraz przyjdę, tylko rzucę okiem na gapiów.

Mar­cin wol­nym kro­kiem pod­szedł do bramy i sta­nął obok jed­nego ze zna­jo­mych poli­cjan­tów. Przy­wi­tał się i zaczął obser­wo­wać sto­ją­cych, sta­ra­jąc się nie robić tego zbyt nachal­nie. Na chod­niku naprze­ciw domu dwaj męż­czyźni palili papie­rosy i patrzyli na oświe­tlony dom Janu­sów. Co chwilę wymie­niali mię­dzy sobą jakieś uwagi. Obaj wyglą­dali, jakby nie­dawno wstali z łóżka. Tro­chę dalej przysta­nął męż­czy­zna około trzy­dziestki w kurtce zarzu­co­nej na szla­frok. Po lewej stro­nie, w pobliżu bramy sąsied­niego domu, kilka osób cicho roz­ma­wiało. Kobiety spra­wiały wra­że­nie prze­ra­żo­nych, męż­czyźni za ich ple­cami rów­nież mieli posępne miny. Inni ludzie, sto­jący w róż­nych miej­scach na ulicy, poje­dyn­czo i gru­pami, też wyglą­dali na miesz­kań­ców i nie wzbu­dzili podej­rzeń Mar­cina.

Wró­cił do kuchni, skąd roz­cho­dził się wspa­niały aro­mat kawy. Oka­zało się, że ama­to­rów jest wię­cej i cała ekipa śled­cza trzy­mała fili­żanki w dło­niach, pijąc łap­czy­wie. Wła­ści­ciel znowu nasta­wił eks­pres.

Ruciń­ski wska­zał fili­żankę sto­jącą na stole i powie­dział do Mar­cina:

– Ta jest twoja.

– Dzięki.

Kawa była wyśmie­nita. Mar­cin poczuł, jak przy­jemne cie­pło roz­lewa mu się po brzu­chu i na chwilę zapo­mniał o doku­cza­ją­cym mu coraz bar­dziej chło­dzie nocy. Wypił szybko i zwró­cił się do gospo­da­rza.

– Prze­pra­szam, może mi pan powie­dzieć, co jest w budynku gospo­dar­czym na tyłach pose­sji?

– Mamy tam skła­dzik na narzę­dzia do ogrodu, rowery i różne inne rze­czy – padła odpo­wiedź. – Wie pan, tyle się tego gro­ma­dzi. Żona…

Urwał nagle i przy­mknął oczy, zaci­ska­jąc usta.

– Mogę tam zaj­rzeć? – zapy­tał Mar­cin.

– Oczy­wi­ście. Tylko…

– Tak?

– W sobotę rano zepsuła się insta­la­cja elek­tryczna i jesz­cze nie usu­ną­łem awa­rii.

– Rozu­miem, a ma pan może latarkę?

– Chwi­leczkę.

Janus przej­rzał zawar­tość szu­flad w szafce przy oknie, wresz­cie podał Mar­ci­nowi małą latarkę ledową na korbkę.

– Tylko taką – powie­dział prze­pra­sza­jąco. – Trzeba pokrę­cić…

– Rozu­miem. Pójdę tam na chwilę. Tylko zostaw­cie mi tro­chę kawy.

– Posta­ramy się – odrzekł Sroka.

Mar­cin ruszył na tyły ścieżką wzdłuż domu. Świa­tła na tara­sie były włą­czone, podob­nie jak świa­tła we wszyst­kich poko­jach w domu, więc było bar­dzo jasno. Dobra widocz­ność koń­czyła się równo z ogro­dze­niem, za któ­rym szu­miał cicho las.

Mar­cin obszedł basen, zaj­rzał do altany, prze­szedł wzdłuż ogro­dze­nia, szu­ka­jąc śla­dów. Nie był jed­nak w sta­nie okre­ślić, w któ­rym miej­scu mor­derca sfor­so­wał ogro­dze­nie. Wresz­cie sta­nął przed wej­ściem do budynku gospo­dar­czego. Janu­som musiało żyć się naprawdę dostat­nio, wiele domów miało mniej­sze garaże. Krę­cił korbką latarki przez jakąś minutę, po czym wszedł do środka, nie domy­ka­jąc drzwi, żeby mieć wię­cej świa­tła.

Sta­nął dwa metry od wej­ścia i uważ­nie roz­glą­dał się po pomiesz­cze­niu, świe­cąc sobie latarką. Tak jak powie­dział wła­ści­ciel, budy­nek był gra­ciar­nią. Z zewnątrz pięk­nie odma­lo­wany i zadbany, w środku wyglą­dał zgoła ina­czej – bała­gan, kurz, paję­czyny, sprzęty domowe uło­żone bez żad­nego ładu. Z lewej strony rowery, potem trzy różne kosiarki do trawy, stare meble, czę­ści do samo­chodu, zwi­nięta nie­dbale siatka do tenisa ziem­nego, piłki do koszy­kówki i kosz z porwaną siatką. Bała­gan kon­tra­sto­wał z ide­al­nym porząd­kiem w domu. Pew­nie dom był kró­le­stwem nie­pra­cu­ją­cej żony wła­ści­ciela, a on rzą­dził tutaj. Innego wytłu­ma­cze­nia nie było.

Nagle jakiś cień zasło­nił świa­tło wpa­da­jące przez otwarte drzwi. W pierw­szej chwili Mar­cin pomy­ślał, że drzwi się same przy­mknęły, lecz kiedy w noz­drza ude­rzył go słod­kawy odór krwi, taki sam jak w sypialni na pierw­szym pię­trze, zro­zu­miał swój błąd. Odwró­cił się gwał­tow­nie i wyłącz­nie dla­tego ukry­wa­jący się tu przez cały czas mor­derca odro­binę chy­bił. Cios meta­lową rurką miał tra­fić Mar­cina w głowę, lecz prze­ciął tylko skórę nad skro­nią i padł na ramię. Przed oczami eks­plo­do­wały mu tysiące kolo­ro­wych iskier, na moment nogi się pod nim ugięły i upadł na kolana. Nie minęły jed­nak dwie sekundy, jak doszedł do sie­bie i zerwał się z powro­tem na nogi, wyszar­pu­jąc pisto­let z kabury pod pachą.

– On tu jest!! – wrza­snął na całe gar­dło. – Ste­fan, mor­derca tu jest!!

Był pewien, że jego wrzask w ciszy nocy sły­szało co naj­mniej pół osie­dla Mar­szo­wice. Napast­nika już nie było. Mar­cin wybiegł na zewnątrz i kątem oka zoba­czył, jak prze­ska­kuje przez ogro­dze­nie i znika w lesie. Nie zdą­żył nawet pod­nieść broni. Nie zasta­na­wia­jąc się, rzu­cił się za nim w pogoń. Wdra­pał się na siatkę i prze­sko­czył na drugą stronę w wysoką trawę i pędy jeżyn. Wyda­wało mu się, że widzi plecy mor­dercy zni­ka­jące za naj­bliż­szymi drze­wami. Ruszył bie­giem, w jed­nej ręce trzy­ma­jąc pisto­let, w dru­giej latarkę. Po kilku kro­kach musiał otrzeć lepką ciecz kapiącą mu z czoła na poli­czek i oko. Jego krew! Nie czuł nawet bólu roz­bi­tej głowy, tylko uczu­cie pul­su­ją­cego gorąca. Miał nadzieję, że ktoś z ekipy widział, w któ­rym miej­scu prze­sko­czył przez ogro­dze­nie, i że ruszyli za nim do lasu.

Prze­dzie­rał się przez krzaki i gałę­zie. Latarka dawała nie­wiele świa­tła i wła­śnie zaczy­nała przy­ga­sać. Ni­gdzie nie widział śladu napast­nika. Jeśli znał dokład­nie ten las, mógł być już daleko stąd. Gdzie, do jasnej cho­lery, jest pies?! Teraz przy­dałby się naj­bar­dziej.

Mar­cin zatrzy­mał się, nie widząc sensu dal­szego pościgu w ciem­no­ściach. Tym bar­dziej że głowa zaczęła go boleć i w nogach coraz wyraź­niej czuł dziwną sła­bość.

Nagle jakaś ciemna postać sko­czyła na niego z boku i powa­liła na zie­mię. Pisto­let wypadł mu z ręki, a latarka upa­dła metr dalej i cały czas przy­ga­sała. Mor­derca bar­dzo spraw­nie przy­ci­snął go kola­nami i unie­ru­cho­mił w sta­lo­wym uchwy­cie. Mar­cin nie miał siły się bro­nić. Nawet nie zdą­żył się prze­stra­szyć. Był prze­ko­nany, że za chwilę pojawi się któ­ryś z poli­cjan­tów i zastrzeli bydlaka.

Leżał twa­rzą do ziemi i nie widział napast­nika. On tym­cza­sem pochy­lił się nad nim nisko i szep­nął mu do ucha:

– Wiesz, że widzia­łem, jak dia­beł cho­dzi tam na pal­cach?

Mar­cin Zakrzew­ski poczuł lodo­waty dreszcz prze­ra­że­nia na ple­cach.

Rozdział IV

IV

Napast­nik znik­nął tak szybko i bez­sze­lest­nie, jak się poja­wił.

Mar­cin leżał na ziemi, nie wie­rząc w to, co przed chwilą usły­szał. Tak zna­lazł go pościg.

Trzech poli­cjan­tów z latar­kami i z psem nawet się nie zatrzy­mało. Pobie­gli dalej przez las, a przy Mar­ci­nie klęk­nął Sroka.

– Co ci zro­bił? – zapy­tał zanie­po­ko­jony.

Mar­cin pod­niósł się z ziemi i klę­cząc, wytarł sobie krew z czoła ręka­wem kurtki.

– Jasna cho­lera! – wykrzyk­nął Sroka, widząc, że krwawi.

– Nic mi nie jest – powie­dział szybko Mar­cin. – Ude­rzył mnie czymś w tym skła­dziku, gdzie się ukry­wał, ale na szczę­ście nie tra­fił mocno.

– Uciekł?

– Tak, potkną­łem się o coś… – skła­mał Zakrzew­ski.

Kolega pomógł mu się pod­nieść na nogi.

– Musi cię obej­rzeć lekarz.

Na ulicy przed domem Janu­sów pano­wał kom­pletny chaos. Mun­du­rowi poli­cjanci kazali wszyst­kim gapiom rozejść się do domów i poza­my­kać szczel­nie okna i drzwi, zjeż­dżały się nowe radio­wozy z mia­sta, przy­je­chał już pro­ku­ra­tor Jaro­sław Plich, który wyjąt­kowo nie lubił się ze Ste­fa­nem Sroką, i teraz objął dowo­dze­nie akcją. Stał przy naj­bliż­szym radio­wo­zie i orga­ni­zo­wał przy­by­cie jed­nostki spe­cjal­nej do prze­szu­ka­nia lasu i oko­lic oraz koor­dy­no­wał zarzą­dzoną wła­śnie blo­kadę dróg w oko­licy.

Sroka włą­czył się do akcji, a Mar­ci­nem zajął się sani­ta­riusz w karetce. Dokład­nie wytarł mu głowę z krwi, zde­zyn­fe­ko­wał ranę i obma­cał dokład­nie czaszkę. Na koniec nakleił pla­ster i pokle­pał Mar­cina po ramie­niu.

– To na szczę­ście nie­wiel­kie ska­le­cze­nie – powie­dział. – Nie trzeba zakła­dać szwów, będzie za to spory guz. Chęt­nie zawió­zł­bym pana do szpi­tala na obser­wa­cję, ale pew­nie taka opcja nie wcho­dzi w grę…

– Abso­lut­nie!

– Tak myśla­łem. – Poki­wał głową. – Rana nie­wielka, ale ude­rze­nie mogło być mocne. Nie wyklu­czam wystą­pie­nia lek­kiego wstrzą­śnie­nia mózgu. Gdyby pan w ciągu naj­bliż­szych dwu­dzie­stu czte­rech godzin odczu­wał mdło­ści lub zawroty głowy, pro­szę od razu jechać do szpi­tala na izbę przy­jęć.

– W porządku. – Mar­cin ski­nął głową. – Dzię­kuję panu.

Wyszedł z karetki.

– Prze­pra­szam pana! – usły­szał za sobą woła­nie sani­ta­riu­sza.

Odwró­cił się i spoj­rzał na niego pyta­jąco. Ten wska­zał na jego spodnie.

– Ma pan brudne nogawki z tyłu.

Mar­cin odru­chowo się­gnął i poma­cał się ręką po udzie. Poczuł wil­goć. Spoj­rzał na swoje palce i zoba­czył czer­wone ślady. Zro­biło mu się nie­do­brze.

Mor­derca musiał być cały uma­zany krwią ofiary. Gdy przy­gniótł go do ziemi, zosta­wił mu na ubra­niu czer­wone plamy. Zakrzew­ski z tru­dem zapa­no­wał nad twa­rzą. Była noc, sztuczne oświe­tle­nie na ulicy, więc miał nadzieję, że sani­ta­riusz nie dostrzegł koloru zabru­dzeń.

– To błoto – powie­dział i odszedł szybko.

Poli­cjanta sto­ją­cego z dala od latarni popro­sił o papie­rosa, po czym poszedł do swo­jego samo­chodu i palił w zamy­śle­niu oparty o maskę, tak żeby nie było widać plam na spodniach i kurtce.

Czuł się zupeł­nie nie­re­al­nie, jakby straszny sen sprzed kilku godzin jesz­cze trwał. A naj­gor­sze było to, że kosz­mar senny spo­tkał się z real­nym życiem. Jak to moż­liwe, że mor­derca szep­nął mu aku­rat takie słowa do ucha? Dla­czego nie uciekł z miej­sca zbrodni, tylko scho­wał się w budynku na tyłach domu, ryzy­ku­jąc? Prze­cież gdyby poli­cjant z psem przy­je­chał szyb­ciej, natych­miast zostałby odkryty. Na kogo cze­kał? Na Mar­cina? Nie ujaw­nił się prze­cież, kiedy kil­ka­na­ście minut wcze­śniej Sroka zaglą­dał do skła­dziku.

Mar­cin gubił się w domy­słach. Prze­stało go inte­re­so­wać, co dzieje się dookoła. Na ple­cach czuł jesz­cze zimne dresz­cze, a na wspo­mnie­nie mor­dercy szep­czą­cego mu do ucha nacho­dziły go mdło­ści. Gdzieś w środku nara­stała wście­kłość.

Wresz­cie wyraź­nie prze­mknęło mu przez myśl pyta­nie, które bał się wypo­wie­dzieć.

Czy mor­derca go znał?

Nie wie­dział, ile czasu tak spę­dził. Ock­nął się na widok samo­chodu. Wysko­czyło z niego kilku ludzi z oddziału spe­cjal­nego, w peł­nym rynsz­tunku bojo­wym. Dowódca roz­ma­wiał przez chwilę ze Sroką, po czym oddział znik­nął za domem, z wyjąt­kiem dwóch poli­cjan­tów, któ­rzy ruszyli wzdłuż ulicy, jeden po pra­wej, drugi po lewej stro­nie. Zaglą­dali na każde podwó­rze i pukali do domów. Zaraz poja­wiło się też dwóch poli­cjan­tów z psem wra­ca­ją­cych z pościgu. Sroka mach­nął do niego ręką.

Mar­cin pod­szedł do radio­wozu, obok któ­rego stali jesz­cze Plich, poli­cjanci z psem i Ruciń­ski. Sta­nął nieco z boku, żeby nie dostrze­gli plam ma spodniach.

Pro­ku­ra­tor uści­snął Mar­ci­nowi dłoń i popa­trzył na pla­ster z boku głowy.

– Coś poważ­nego? – zapy­tał.

– Na szczę­ście nie – odrzekł Mar­cin.

Pli­cha jed­nak nie inte­re­so­wała odpo­wiedź, bo już odwró­cił się do kogoś innego. Sroka spoj­rzał na Mar­cina i uśmiech­nął się pogar­dli­wie. Gdyby mógł, pew­nie splu­nąłby pro­ku­ra­to­rowi pod nogi.

– Pies zgu­bił ślad około pię­ciu­set metrów dalej – rela­cjo­no­wał pościg poli­cjant z psem. – Tam jest taka polna droga. Naj­praw­do­po­dob­niej odje­chał samo­cho­dem albo moto­rem.

– Panie Mar­ci­nie, sły­szał pan odgłos sil­nika? – zapy­tał pro­ku­ra­tor.

– Raczej nie, byłem oszo­ło­miony po ude­rze­niu w głowę i nie sły­sza­łem nic prócz dzwo­nie­nia w uszach. Może to zresztą był wła­śnie sil­nik?

– Ja dokład­nie sły­sza­łem odjeż­dża­jące auto – ode­zwał się Ruciń­ski.

– W któ­rym momen­cie? – zapy­tał Sroka.

– Zaraz po tym, jak prze­sko­czy­łem ogro­dze­nie.

– Czyli miał nad nami dużą prze­wagę.

– Ale nie mógł odje­chać daleko – powie­dział Plich, wycią­ga­jąc komórkę i wybie­ra­jąc numer.

Odszedł na bok i sły­szeli tylko, jak pyta kogoś o blo­kadę dróg.

Sroka patrzył na niego z tym samym wyra­zem pogardy na twa­rzy.

– Możesz sobie dzwo­nić – szep­nął przez zaci­śnięte szczęki. – Zanim ktoś w środku nocy ruszy dupę i ustawi blo­kadę, mor­derca będzie już w Pozna­niu.

– Dla­czego aku­rat w Pozna­niu? – zain­te­re­so­wał się Ruciń­ski.

– Za Pozna­niem też nie prze­pa­dam.

– A dla­czego nie lubisz Pli­cha? – zapy­tał.

– Nie lubię dup­ków, któ­rzy bar­dzo chęt­nie, dla wła­snej kariery, przy­pi­sują sobie cudze zasługi.

– To ma sens. – Ruciń­ski poki­wał głową.

Pro­ku­ra­tor wró­cił do nich, cho­wa­jąc komórkę do kie­szeni płasz­cza.

– Gdzie się dało, usta­wiono już blo­kady – powie­dział.

– Pies zna­lazł ubra­nie – rela­cjo­no­wał dalej poli­cjant.

– Jakie ubra­nie? – zain­te­re­so­wał się Mar­cin.

– Ciem­no­zie­lone spodnie ogrod­niczki i bluzę, wszystko popla­mione krwią. Mor­derca prze­brał się, zanim wsiadł do samo­chodu.

– Tech­nik już ogląda porzu­cone rze­czy – wtrą­cił Ruciń­ski. – Nie liczył­bym jed­nak na wiele. Taki kom­bi­ne­zon robo­czy można kupić w każ­dym mar­ke­cie budow­la­nym.

– Dobrze – powie­dział Plich. – Panie Michale, pro­szę poka­zać mi ciało.

Razem poszli do domu.

Sroka odcią­gnął Mar­cina na bok. Wycią­gnął papie­rosy. Zakrzew­ski wziął kolej­nego, cho­ciaż roz­są­dek pod­po­wia­dał, że nie powi­nien. Sroka wyglą­dał na zmie­sza­nego.

– Prze­pra­szam, Mar­cin – ode­zwał się. – Dałem dupy.

– O czym ty mówisz?

– Zaglą­da­łem do tego skła­dziku i niczego nie dostrze­głem. Pokpi­łem sprawę.

– Obaj pokpi­li­śmy.

– Mia­łeś rację, kiedy mówi­łeś, że może jest gdzieś w pobliżu i pod­nieca się zamie­sza­niem, które zro­bił.

– Nie obwi­niaj się, ja też posze­dłem tam jak na spa­cer. Nie zacho­wa­łem nale­ży­tej ostroż­no­ści.

– Obe­rwiemy za to.

Mar­cin tylko wzru­szył ramio­nami. Przy kolej­nym papie­ro­sie zro­biło mu się nie­do­brze. Wyrzu­cił nie­do­pa­łek z obrzy­dze­niem.

– Jesteś blady jak papier – powie­dział jego part­ner.

– Boli mnie głowa i ogól­nie nie czuję się naj­le­piej.

– Jedź do domu i odpocz­nij. Weź sobie dzi­siaj wolne.

– Chyba żar­tu­jesz.

– Nie. Po tym wystę­pie dzi­siej­szej nocy będą go ści­gali wszy­scy gli­nia­rze z woje­wódz­twa. Jakoś sobie bez cie­bie pora­dzimy.

– Nie o to cho­dziło…

– Wolę cię mieć w pełni spraw­nego.

Mar­cin rozej­rzał się po ulicy. Pew­nie ni­gdy wcze­śniej nie było tu tylu radio­wo­zów. Nie­które koguty na­dal mru­gały kolo­ro­wymi świa­tłami. Marzył o tym, by odje­chać stąd jak naj­prę­dzej.

– Może masz rację – powie­dział. – Prze­śpię się i jutro będę do two­jej dys­po­zy­cji.

– Cześć! Nie widzę cię tu już.

– Cześć!

Odcho­dząc, Mar­cin sły­szał, jak Sroka mówi do sie­bie:

– Dla­czego ten sukin­syn sie­dział tak długo w komórce?

Zatrzy­mał się i odwró­cił.

– Ste­fan…

– Co?

Nie zde­cy­do­wał się jed­nak powie­dzieć prawdy.

– Nie, już nic.

Wró­cił do domu przed świ­tem. Roze­brał się szybko, popla­mione krwią ubra­nie wrzu­cił do pralki i włą­czył naj­dłuż­szy cykl, skó­rzaną kurtkę wypłu­kał pod prysz­ni­cem i powie­sił na bal­ko­nie, żeby wyschła. Potem długo szo­ro­wał wannę cifem, zanim wziął prysz­nic.

Była piąta czter­dzie­ści jeden, kiedy zasia­dał w fotelu z kub­kiem kawy. Ręka trzę­sła mu się nie­zno­śnie ze zde­ner­wo­wa­nia. Musiał przy­trzy­mać naczy­nie drugą.

Nic nie ukła­dało się w jedną logiczną całość. Miał pustkę pod czaszką. Zaczął się zasta­na­wiać, czy szept mor­dercy nie był wytwo­rem jego wyobraźni, zaraz jed­nak odrzu­cił wąt­pli­wo­ści. To się na pewno wyda­rzyło.

Spoj­rzał na zdję­cie sto­jące na­dal na sto­liku obok fotela i wygrze­bał z mro­ków pamięci wyda­rze­nie, które wyrzu­cił z głowy na trzy dzie­się­cio­le­cia.

Był koniec sierp­nia 1981 roku. Na pewno koniec sierp­nia, ponie­waż tego dnia mama kupiła im na kier­ma­szu szkol­nym we Wro­cła­wiu zeszyty i nowe tor­ni­stry. Dokład­nie mie­siąc przed zagi­nię­ciem Ryśka. Mar­cin został po połu­dniu w domu i przy­go­to­wy­wał się do szkoły. Okła­dał zeszyty i książki w szary papier, opi­sy­wał je sta­ran­nie, oglą­dał nowiut­kie fla­ma­stry, tem­pe­ro­wał kredki i ołówki. Cie­szył się, że za kilka dni roz­pocz­nie się nowy rok szkolny. Ryśka nie było. Gdy tylko mama z ojcem wró­cili z pracy z Wro­cła­wia pocią­giem o szes­na­stej dwa­dzie­ścia i weszli do miesz­ka­nia, wsiadł na rower i gdzieś poje­chał. Rysiek nie prze­pa­dał za szkołą i wcale nie cze­kał na roz­po­czę­cie roku. Nie lubił się uczyć, miał słabe oceny i dużo uwag z zacho­wa­nia.

Wró­cił do domu o zmierz­chu, tuż przed kola­cją, nie­wiele zjadł, był zamy­ślony, jakby nie­obecny. Nie reago­wał na zaczepki, przed snem nie prze­glą­dał komik­sów w mie­sięcz­niku „Relax”, jak to mieli w zwy­czaju. Poło­żył się szyb­ciej.

Miesz­kali wtedy w przed­wo­jen­nym domu, w któ­rym oprócz nich żyło jesz­cze sześć innych rodzin. Zaj­mo­wali trzy­dzie­sto­dwu­me­trowe miesz­ka­nie, skła­da­jące się z kuchni i dwóch pokoi, prze­chod­nich. Żeby się dostać do pokoju bliź­nia­ków, naj­pierw trzeba było przejść przez kuch­nię i pokój. Mieli pię­trowe łóżko, Rysiek spał na dole, a Mar­cin na górze. Na początku było odwrot­nie, ale Rysiek dwa razy spadł z góry na pod­łogę pod­czas snu, dla­tego osta­tecz­nie rodzice umie­ścili go na dole.

Mar­cin pamię­tał, że w nocy obu­dziło go świa­tło. Wychy­lił się przez poręcz i spoj­rzał w dół. Rysiek leżał na wznak z otwar­tymi oczami, miał włą­czoną nocną lampkę, któ­rej uży­wał do czy­ta­nia. Wyglą­dał dziw­nie.

– Czemu nie śpisz? – zapy­tał Mar­cin.

Rysiek nie odpo­wie­dział.

– Jesteś chory?

Znowu brak odpo­wie­dzi. Dopiero któ­reś kolejne pyta­nie wyrwało jego brata z roz­my­ślań. Popa­trzył do góry i powie­dział coś bar­dzo dziw­nego, czego Mar­cin wtedy nie zro­zu­miał.

– Widzia­łem, jak dia­beł cho­dzi tam na pal­cach.

– Gdzie?

– U księ­dza, w sadzie.

Wspo­mnie­nie otwo­rzyło się w gło­wie żywe i kolo­rowe, ze wszyst­kimi naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami. Wstał z fotela i zaczął krą­żyć po pokoju, gry­ząc palce. Wresz­cie usiadł. W gło­wie huczało mu od nad­miaru myśli.

Nie dopusz­czał do sie­bie tej jed­nej. Brzmiała zbyt nie­praw­do­po­dob­nie, ale w końcu wybiła się ponad inne. Sie­dział, ana­li­zu­jąc argu­menty za i prze­ciw. Wła­ści­wie nie było żad­nych za, prócz jakie­goś wewnętrz­nego prze­świad­cze­nia.

„Widzia­łem, jak dia­beł cho­dzi tam na pal­cach”. Słowa wypo­wie­dziane przez Ryśka i przez mor­dercę z Mar­szo­wic. Odle­głe od sie­bie w cza­sie o trzy­dzie­ści lat. Nie­moż­liwe, żeby padły przy­pad­kiem. Tylko jaki z tego pły­nie wnio­sek? Ryszard Zakrzew­ski – brat bliź­niak Mar­cina, zagi­nął, lecz nie umarł. Żyje i teraz jest mor­dercą. Sie­dział scho­wany w skła­dziku na narzę­dzia do ostat­niej moż­li­wej chwili, cze­ka­jąc wła­śnie na Mar­cina. Tylko po co? Ma satys­fak­cję z tego, że się ujaw­nił? Nie chce już być ano­ni­mowy? Dla­tego wybrał takie spe­cy­ficzne zda­nie? Skąd mógł mieć pew­ność, że Mar­cin je zapa­mię­tał? Skąd w ogóle wie­dział, że Mar­cin zosta­nie wezwany do tego mor­der­stwa?

Bzdura! Nie­moż­liwe! Naj­prost­sze, naj­bar­dziej narzu­ca­jące się roz­wią­za­nia, bywają cza­sem strasz­nie złudne i… kom­plet­nie nie­praw­dziwe. Mar­cin wie­dział coś na ten temat. Musiało ist­nieć inne wytłu­ma­cze­nie. Nic mu jed­nak nie przy­cho­dziło do głowy. Przy­pa­dek! Może tamto zda­nie sprzed wielu lat wcale tak nie brzmiało, było tylko podobne. Czas zatarł je w pamięci i teraz oszu­kuje Mar­cina, uda­jąc inne. Musi tak być, nie ma innego roz­sąd­nego wytłu­ma­cze­nia.

Około siód­mej trzy­dzie­ści spró­bo­wał zate­le­fo­no­wać do Kaśki, ale po kilku sygna­łach włą­czyła się poczta. Pra­co­wała od siód­mej, więc na pewno już nie spała. Pew­nie póź­niej oddzwoni. Co z tego, kiedy potrze­bo­wał jej porady teraz? Długo zasta­na­wiał się, do kogo jesz­cze może zate­le­fo­no­wać, lecz lista jego bli­skich przy­ja­ciół nie była zbyt długa. Może Kaśka miała rację? Może po stra­cie brata pod­świa­do­mie czuł się nie­pełny i dla­tego nie mógł sobie uło­żyć życia oso­bi­stego?

Odło­żył tele­fon i poło­żył się na sofie. Nawet nie wie­dział, kiedy zapadł w nie­spo­kojną drzemkę. Śnił mu się kosz­mar naj­gor­szy z moż­li­wych. Ucie­kał przed zama­sko­wa­nym napast­ni­kiem i nie mógł mu uciec. Nogi miał cięż­kie jak z oło­wiu.

Ock­nął się dwie godziny póź­niej, tuż po dzie­sią­tej. Długo nie rozu­miał, co się dzieje, wresz­cie uświa­do­mił sobie, że dzwoni tele­fon.

– Zakrzew­ski, słu­cham? – powie­dział nie­zu­peł­nie jesz­cze przy­tomny.

– Cześć! – usły­szał w słu­chawce głos Kaśki.

– No cześć! – Ucie­szył się.

– Byłam na spo­tka­niu i nie mogłam ode­brać – wytłu­ma­czyła się.

– Nie przej­muj się, to nic waż­nego, chcia­łem po pro­stu zapy­tać, jak leci. – Z tru­dem stłu­mił ziew­nię­cie.

– Ostat­nio mam jakoś pod górkę – odrze­kła. – Wiesz, że ktoś wła­mał mi się do miesz­ka­nia?

W jed­nej chwili otrzeź­wiał.

– Jak to się wła­mał?

– Nor­mal­nie, otwo­rzył zamek w drzwiach. Poli­cjant mówił, że takie zamki, jakie mam zamon­to­wane w drzwiach, nie sta­no­wią dla zło­dziei żad­nej prze­szkody.

– Kiedy to się stało?

– Tej nocy, gdy byli­śmy na mie­ście, czyli w sobotę.

– Kaśka, dla­czego do mnie od razu nie zadzwo­ni­łaś? – zapy­tał z wyrzu­tem.

– A po co mia­łam dzwo­nić? Zja­wił się bar­dzo roz­sądny poli­cjant, który wszyst­kim się zajął, nie było potrzeby cię anga­żo­wać – odpo­wie­działa. – Poza tym nic nie zgi­nęło.

– Jesteś pewna, że nic? – zdzi­wił się.

– Nie trzy­mam w domu nic cen­nego. Poli­cjant mówił, że są szajki wła­my­wa­czy nasta­wione wyłącz­nie na gotówkę albo złoto. Nie robią bała­ganu, tylko kradną kosz­towne rze­czy. Podobno od razu wie­dzą, gdzie ludzie naj­czę­ściej je cho­wają. Ja żad­nych skar­bów nie mia­łam. Jedyny cenny pier­ścio­nek, taki po mojej babci, leżał na półce przy pły­tach CD. Wyobraź sobie, nie zna­leźli go. Nie wpa­dli na to, żeby szu­kać w takim miej­scu.

Mar­cin poczuł dreszcz nie­po­koju.

– Nic nie zabrali, mówisz…

– Nic. Naj­gor­sza jest jed­nak świa­do­mość, że ktoś obcy grze­bał w two­ich rze­czach i był w twoim miesz­ka­niu – cią­gnęła. – To mnie naj­bar­dziej dener­wuje. Czuję się teraz jak brudna, jak­bym stra­ciła dzie­wic­two z naj­bar­dziej oble­śnym typem z osie­dla.

– Nor­malna reak­cja na taką inge­ren­cję w pry­wat­ność – mruk­nął.

– Piorę teraz pościele i bie­li­znę. Może to coś pomoże.

– Dobrze, że nic nie zgi­nęło. Teraz mam wyrzuty sumie­nia, że wycią­gną­łem cię w sobotę na mia­sto.

– Powin­nam ci raczej podzię­ko­wać. Co by było, gdy­bym wtedy była w domu? Skóra mi cierp­nie, kiedy o tym pomy­ślę! – Zro­biła pauzę i zmie­niła temat. – Na szczę­cie już po wszyst­kim, Tymon zmie­nił mi zamki na inne, podobno trud­niej­sze do otwar­cia. Ale co u cie­bie, prze­zię­bi­łeś się? Masz głos, jak­byś całą noc pił.

– Prak­tycz­nie nie spa­łem – odrzekł. – Tra­fiło mi się mor­der­stwo w nocy.

– O rany! Możesz powie­dzieć coś wię­cej?

– Nie bar­dzo. – Wes­tchnął. – Do tego jestem w dziw­nie kiep­skiej for­mie. Drę­czy mnie nie­po­kój, czuję się, jak­bym jutro miał mieć kla­sówkę z matmy. Cały wewnętrz­nie się tele­pię.

– Spa­łeś tro­chę?

– Dwie godziny.

– Prze­śpij się, to ci dobrze zrobi.

– Chcia­łem usły­szeć twój głos.

Wes­tchnęła.

– Mar­cin, ja cię nie mogę pocie­szyć – powie­działa poważ­nie. – Musisz sobie zna­leźć kogoś, kto będzie umiał to sku­tecz­nie zro­bić.

– To nie takie pro­ste. – Uśmiech­nął się.

– Bzdury gadasz. Jesteś kawał cia­cha, nie­jedna laska na cie­bie poleci.

– Tak myślisz?

– Tak. Słu­chaj, jestem w pracy, zdzwo­nimy się póź­niej – zapro­po­no­wała.

– OK. Zadzwoń, co z tym wła­ma­niem. Jakby nic się nie działo, mogę popchnąć sprawę. Mam kilku kole­gów w tym wydziale.

– Na pewno zadzwo­nię. Pa!

Poszedł do łazienki, odkleił pla­ster ze szczytu czoła po pra­wej stro­nie i popa­trzył do lustra. Odpo­wied­nio uło­żona grzywka zakry­wała ranę. Prawa strona głowy bez prze­rwy pul­so­wała tępym bólem od guza. Dobrze, że tylko tak się to skoń­czyło.

Po wyj­ściu z łazienki zate­le­fo­no­wał do swo­jego przy­ja­ciela, Marka Grab­skiego. Ode­brał po dwóch sygna­łach.

Rozdział V

V

– Cześć, nie prze­szka­dzam? – zapy­tał Mar­cin tro­chę nie­pew­nie.

– Nie, spo­koj­nie. Jadę do pracy, ale Agnieszka pro­wa­dzi.

– Pozdrów żonę.

– Rów­nież cie­bie pozdra­wia. Pyta, kiedy wpad­niesz do nas na obiad.

Mar­cin uśmiech­nął się pod nosem. Był ojcem chrzest­nym jed­nego z trzech synów pań­stwa Grab­skich.

– Kiedy tylko będzie­cie mieli ochotę – odpo­wie­dział.

– Dobrze, umó­wimy się. Z czym dzwo­nisz?

– To nie jest na tele­fon. Poświę­cisz mi dzi­siaj kwa­dran­sik?

Marek przez chwilę się zasta­na­wiał.

– Mam naradę w wydziale na dwu­na­stą i muszę się do niej tro­chę przy­go­to­wać. Jeśli mamy się spo­tkać, to za pół godziny u mnie w biu­rze.

– Super! Wolał­bym jed­nak poza twoim biu­rem. Zej­dziesz do mnie na par­king?

Grab­ski był zdzi­wiony.

– Skoro sprawa jest aż tak deli­katna…

– Dla mnie tak.

– W takim razie OK.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej Mar­cin zapar­ko­wał na płat­nym par­kingu na Pod­walu. Kupił w auto­ma­cie bilet par­kin­gowy na trzy­dzie­ści minut i wło­żył go za przed­nią szybę. Już miał wykrę­cać numer do Grab­skiego, kiedy otwo­rzyły się drzwi po stro­nie pasa­żera i Marek wsiadł do jego auta.

– Paskudna pogoda się robi – powie­dział. Uści­snęli sobie dło­nie na powi­ta­nie.

Od rana na nie­bie gęst­niały chmury. Przed kwa­dran­sem powiał zimny wiatr i przy­niósł ze sobą kro­ple pierw­szego tego roku jesien­nego desz­czu. Po paru minu­tach roz­pa­dało się na dobre.

– Co się dzi­wisz? – Mar­cin się uśmiech­nął. – Mamy koniec wrze­śnia.

Grab­ski popa­trzył uważ­nie na jego czoło.

– Sły­sza­łem, że mia­łeś przy­godę w nocy – powie­dział.

– To nie była dobra noc – odrzekł Mar­cin.

– Sły­sza­łem o tym mor­der­stwie. Jest duży szum po napa­dzie na cie­bie. Komen­dant kazał swoim ludziom spraw­dzić, czy za bar­dzo nie pokpi­li­ście sprawy.

– Nikt nie miał prawa się spo­dzie­wać, że ten sukin­syn jesz­cze jest na pose­sji.

– Ale są pro­ce­dury.

– Sroka z mun­du­ro­wymi prze­szu­kali cały teren, gdy tylko się tam poja­wili.

Marek jesz­cze raz popa­trzył na jego czoło.

– Mocno obe­rwa­łeś?

– Na szczę­ście nie.

– Mógł cię zabić.

– Miał mnie jak na tacy – przy­znał Mar­cin.

Nie wspo­mniał, że w ciągu dwóch minut zda­rzyło się tak dwa razy. Mor­derca mógł z nim zro­bić wszystko.

– No dobrze, ale chyba nie po to mnie wycią­gną­łeś na deszcz? – zapy­tał Marek.

Grab­ski miał czter­dzie­ści pięć lat, od dwu­dzie­stu lat upra­wiał biegi dłu­go­dy­stan­sowe. Prze­biegł dotąd trzy­dzie­ści dwa mara­tony, pew­nie dla­tego był taki szczu­pły. Nosił dłu­gie włosy wią­zane z tyłu, zawsze cho­dził w skó­rza­nej kurtce i uwiel­biał heavy metal. Na pierw­szy rzut oka trudno było uwie­rzyć, że jest pro­ku­ra­to­rem śled­czym w Pro­ku­ra­tu­rze Okrę­go­wej we Wro­cła­wiu.

– Wspo­mi­na­łem wam kie­dyś, że mia­łem brata? – zapy­tał Mar­cin.

– Tak, pamię­tam, jak o nim opo­wia­da­łeś. Bliź­niak.

– Wła­śnie mija trzy­dzie­ści lat od dnia, w któ­rym zagi­nął. Możesz się z tego śmiać, ale mam nie­od­parte wra­że­nie, że jestem mu coś winny. Marek, czy któ­ryś z poli­cjan­tów, z któ­rymi współ­pra­cu­jesz, mógłby spraw­dzić w archi­wum, czy są jakieś akta ze śledz­twa w jego spra­wie? Może nie zostały znisz­czone? Chciał­bym do nich zaj­rzeć i dowie­dzieć się, czy ówcze­śni śled­czy doszli do jakichś wnio­sków, czy mieli jakieś poszlaki, zebrali ślady. Pro­szę cię nie­ofi­cjal­nie.

Marek wycią­gnął notes i oku­lary z dru­giej kie­szeni.

– Dobrze – zgo­dził się. – Jeśli doku­menty nie zostały znisz­czone, odnaj­dziemy je i dosta­niesz skany. Oczy­wi­ście nie­ofi­cjal­nie.

– Jasne. Nie będę ich publi­ko­wał w pra­sie.

– Mam nadzieję. Podaj mi tylko parę szcze­gó­łów.

Mar­cin mówił, a Grab­ski noto­wał.

– Miesz­ka­li­śmy w Szcze­pa­no­wie, gmina Środa Ślą­ska, na ulicy Polnej 12. Ryszard Zakrzew­ski, syn Wie­sława i Zofii, z domu Radecka, uro­dzony 15 lipca 1969 roku w Śro­dzie Ślą­skiej. Zagi­nął 20 wrze­śnia 1981 roku w Szcze­pa­no­wie.

Marek spoj­rzał na niego uważ­nie znad oku­la­rów.

– Na pewno był koniec wrze­śnia? – zapy­tał z dziwną miną.

– Oczy­wi­ście. Coś się stało?

– Nie, nie. Tak pytam. Jak zagi­nął?

– Byli­śmy u dziadka na ulicy Lip­nic­kiej. Razem z rodzi­cami mie­li­śmy wra­cać rowe­rami do domu, odda­lo­nego o około pół­tora kilo­me­tra. Rysiek powie­dział, że poje­dzie pierw­szy. No i poje­chał. Wtedy widzie­li­śmy go ostatni raz. Ja ruszy­łem z rodzi­cami kwa­drans póź­niej.

– Rozu­miem.

– Z tego, co pamię­tam z tam­tych cza­sów, sąsie­dzi mówili, że nas widzieli jadą­cych rowe­rami. Ryśka nikt nie widział i nikt nic nie pamięta. Jakby zapadł się pod zie­mię.

– Cie­kawe.

Marek zastygł zamy­ślony nad otwar­tym note­sem, wresz­cie scho­wał go szyb­kim ruchem i otwo­rzył drzwi samo­chodu. Miał dziwny wyraz twa­rzy.

– Stało się coś? – powtó­rzył Mar­cin.

– Chyba nie – odrzekł Grab­ski. – Muszę już lecieć. Ode­zwę się do cie­bie, jak tylko coś uda mi się zna­leźć.

– Z góry dzię­kuję!

– Podzię­ku­jesz, jak będzie za co. Cześć!

Marek zatrza­snął drzwi. Mar­cin widział przez szyby zalane desz­czem, jak bie­gnie w kie­runku wej­ścia do budynku komendy woje­wódz­kiej.

Rozdział VI

VI

Zaraz po roz­mo­wie z Mar­kiem Grab­skim Mar­cin zate­le­fo­no­wał do Sroki. Powie­dział, że nie wytrzyma całego dnia w domu i wraca do pracy.

Naj­pierw poje­chał do biura, żeby napi­sać raport. Wydział był już po nara­dzie i śled­czy roz­je­chali się po tere­nie. Po zała­twie­niu papier­ko­wej roboty Zakrzew­ski jesz­cze raz poje­chał na miej­sce zbrodni. Razem ze Sroką dokład­nie spraw­dzili cały teren. Od rana pra­co­wali tu kolejni tech­nicy zabez­pie­cza­jący ślady. Na leśnej dro­dze, w miej­scu, z któ­rego praw­do­po­dob­nie odje­chał mor­derca, zro­biono sześć odle­wów róż­nych śla­dów opon i dzie­więć odle­wów odci­sków obu­wia. Popla­mione krwią ubra­nie i buty ode­słano do ana­lizy do labo­ra­to­rium, podob­nie jak włosy zebrane na miej­scu zbrodni, strzępki ubra­nia i nitki. Na razie nie usta­lono żad­nych oko­licz­no­ści, które mogłyby jed­no­znacz­nie wska­zać kie­ru­nek dal­szego śledz­twa.

We wto­rek, 27 wrze­śnia Michał Ruciń­ski zajął się prze­świe­tla­niem dzia­łal­no­ści biz­ne­so­wej Janusa, inni śled­czy prze­słu­chi­wali sąsia­dów, uru­cho­mione zostały też wydziały śled­cze poza Wro­cła­wiem, które miały za zada­nie zro­bić sondę wśród rodziny i przy­ja­ciół Janu­sów. Zwra­cano uwagę na każdą ewen­tu­al­ność: zawiść, rodzinne nie­sna­ski, nie­roz­wią­zane sprawy mająt­kowe, kon­flikty, cho­ciaż cha­rak­ter mor­der­stwa suge­ro­wał coś zgoła innego. Raporty i zezna­nia spły­wały do ich wydziału i tu były pod­da­wane dokład­nej ana­li­zie. Cały czas ekipa pra­co­wała też na miej­scu zbrodni. Odtwa­rzano prze­bieg zda­rzeń, zarówno samego mor­der­stwa, jak i wyda­rzeń po. Bie­gły sądowy zbie­rał mate­riały do por­tretu psy­cho­lo­gicz­nego sprawcy.

W środę, 28 wrze­śnia zaczęły spły­wać pierw­sze dane z labo­ra­to­riów. Były bar­dzo obie­cu­jące. Na butach zna­le­ziono krew nie­na­le­żącą do ofiary. Sprawca musiał się ska­le­czyć pod­czas zada­wa­nia kil­ku­dzie­się­ciu pchnięć nożem. Obok butów zna­le­ziono też włos, nie­na­le­żący do nikogo z rodziny Janu­sów. Ist­niało duże praw­do­po­do­bień­stwo, że był to włos sprawcy.

Po połu­dniu na biurko Sroki tra­fił raport leka­rza sądo­wego z prze­pro­wa­dzo­nej sek­cji zwłok, ilu­stro­wany kil­ku­na­stoma foto­gra­fiami. W wydziale zabójstw pra­co­wali poli­cjanci z wie­lo­let­nim doświad­cze­niem, któ­rzy nie­jedno już widzieli i na pewne okro­pień­stwa się uod­por­nili. Jed­nak tego raportu nikt nie był w sta­nie czy­tać na chłodno. Rzeź­nik z Mar­szo­wic, ktoś nazwał tak mor­dercę w pra­sie i nazwa przy­jęła się zupeł­nie natu­ral­nie.

Maria Janus została naj­praw­do­po­dob­niej zaata­ko­wana pod­czas snu. Mor­derca zadał jej sześć­dzie­siąt jeden cio­sów ostrym narzę­dziem – praw­do­po­dob­nie nożem z ząb­kami – w twarz, szyję, klatkę pier­siową, ramiona, brzuch i uda, jakby wpadł w amok i długo kale­czył ciało, zanim ochło­nął. Lekarz zauwa­żył jesz­cze cztery nacię­cia na brzu­chu, szyi, skroni i pra­wym udzie. Według niego były to ostat­nie rany, jakie sprawca zadał swo­jej ofie­rze. Bar­dzo praw­do­po­dobne, że ten mor­der­czy amok został nagle prze­rwany przez wra­ca­ją­cego do domu męża.

Środa zakoń­czyła się naradą w wydziale i pod­su­mo­wa­niem dotych­cza­so­wych usta­leń.

Mar­cin wró­cił do domu około dzie­więt­na­stej, kom­plet­nie wycień­czony. Odgrzał sobie w mikro­fa­lówce kupioną po dro­dze piz­zerkę i zjadł ją bez ape­tytu, popi­ja­jąc piwem. Od ponie­działku nie­wiele jadł. Pod powie­kami wciąż miał obrazy z sypialni Janu­sów. Ale nie to było naj­gor­sze. Cią­gle sły­szał szept mor­dercy, wyraź­nie, każde słowo, i czuł obrzy­dze­nie. Po kola­cji wziął prysz­nic, poło­żył się na sofie i pró­bo­wał czy­tać książkę. Tydzień wcze­śniej poży­czył od mamy histo­ryczną powieść kry­mi­nalną Impri­ma­tur, ale za każ­dym razem czy­tał kilka stron i znu­dzony, odkła­dał ją na półkę. Podob­nie było tym razem, poszedł więc do lodówki po dru­gie piwo i pół­le­żąc na sofie, oglą­dał tele­wi­zję. Prze­łą­czał kanały, nie kon­cen­tru­jąc się na niczym kon­kret­nym. To go odprę­żało.

Przy­po­mniał sobie, że w ponie­dzia­łek tele­fo­no­wał do Kaśki, obie­cała, że zadzwoni i powie, czy jest coś nowego w spra­wie wła­ma­nia. Nie oddzwo­niła. Przy­szło mu do głowy, że może ma do niego żal po ich ostat­nim spo­tka­niu, ale doszedł do wnio­sku, że nie może sobie nic zarzu­cić. Wprost prze­ciw­nie – zacho­wał się aż za porząd­nie. Może powi­nien sko­rzy­stać z oka­zji? Prze­cież wie­dział – powie­działa mu to nie­jed­no­krot­nie wprost – że nie jest jej obo­jętny. Po chwili odsu­nął tę myśl. Za późno i nie w jego stylu.

Dalej patrzył w ekran tele­wi­zora i nagle prze­stał cokol­wiek widzieć. Pomy­ślał o Ryśku i zaraz zalały go wspo­mnie­nia. Jakby w pamięci otwo­rzyły się nagle drzwi, któ­rych wcze­śniej nie mógł otwo­rzyć. A może nie chciał ich otwie­rać?

Kie­dyś, na ulicy Lip­nic­kiej, naprze­ciw domu ich dziadka Wła­dy­sława, ktoś posta­no­wił wybu­do­wać trzy budynki fermy kur. Na łąkę zwie­ziono kilka cię­ża­ró­wek pusta­ków, które długo leżały, zara­sta­jąc trawą i krza­kami. To były czasy głę­bo­kiej komuny, kiedy budowy cią­gnęły się latami. Dzieci z ulicy lubiły bawić się na tych pusta­kach, cho­ciaż naprze­ciw łąki miesz­kał też soł­tys, który je stam­tąd prze­ga­niał. Trzeba było zakra­dać się tam tak, żeby soł­tys nie zauwa­żył.

Któ­re­goś dnia Rysiek z chło­pa­kiem z domu obok, Arkiem, namó­wili Mar­cina na zabawę za pusta­kami. Dostali się tam i ukryli za jedną ze stert, a wtedy Rysiek z dziw­nym gry­ma­sem na twa­rzy wycią­gnął z kie­szeni kurtki drew­niany piór­nik z odsu­wa­nym wiecz­kiem. W środku miał kil­ka­na­ście nie­do­pał­ków papie­ro­sów. Musiał je przez jakiś czas zbie­rać z chod­ni­ków. Za tymi pusta­kami pierw­szy raz zapa­lili praw­dziwe papie­rosy. Mar­cin nie pamię­tał dokład­nie, ale wyda­wało mu się, że mieli nie wię­cej niż dzie­sięć lat. Potem prze­go­nił ich stam­tąd soł­tys.

Przy­po­mniał sobie jesz­cze jedno zda­rze­nie, też zwią­zane z papie­ro­sami. To był już wrze­sień feral­nego roku, zaraz po roz­po­czę­ciu szkoły. Rysiek zdo­był nie wia­domo skąd całe papie­rosy – sporty – i namó­wił Mar­cina do zapa­le­nia ich na dłu­giej prze­rwie. Jeden z budyn­ków szkol­nych sąsia­do­wał z zie­mią leżącą nie­opo­dal dru­giego kościoła w Szcze­pa­no­wie wybu­do­wa­nego w XIX wieku. Wystar­czyło prze­sko­czyć płot i prze­biec kil­ka­dzie­siąt metrów do małego przy­ko­ściel­nego parku poro­śnię­tego krza­kami. Dosko­nałe miej­sce, żeby ukryć się przed świa­tem. Kie­dyś stał tam budy­nek ple­ba­nii, ale zostały z niego tylko fun­da­menty. Tam wypa­lili papie­rosy i wró­cili do szkoły na lek­cje. Nagle oka­zało się, że o ich wyczy­nie wie­dzą wszy­scy ucznio­wie. Patrzyli na nich z podzi­wem i Mar­cin pomy­ślał, że Rysiek się wcze­śniej komuś pochwa­lił.

Nagle przy­szło mu do głowy, że to dziwne. Wszyst­kie jego wspo­mnie­nia zwią­zane z bra­tem miały nega­tywny wydźwięk. Zawsze Rysiek nakła­niał go do cze­goś, z czym Mar­cin się nie zga­dzał lub czego sam ni­gdy by nie zro­bił. Zawsze był grzecz­nym i uło­żo­nym chłop­cem. Rysiek był inny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki