Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa gwiazda wśród norweskich autorów kryminałów
Wciągająca powieść o dzikiej przyrodzie i równie dzikiej naturze człowieka
W norweskich lasach ginie kobieta zagryziona przez wilki. W ostatniej chwili ratuje swojego 5-letniego syna, sadzając go wysoko na gałęzi drzewa. Chłopca przynosi do miasteczka tajemniczy mężczyzna, informując tym samym mieszkańców o pierwszym od ponad 200 lat ataku wilków…
Między obrońcami praw zwierząt a lokalną społecznością wybucha medialny spór. W walce o swoje często sięga się do środków znajdujących się daleko poza prawem.
Kto kieruje się szczytnymi ideami, a kto pragnie jedynie zbić polityczny kapitał na sprawie wilków?
Rino Gulliksen, żyjący z daleko od ludzi były mafioso i miłośnik wilków, zajmuje się tym problemem osobiście. Na miejscu pojawia się też adwokat Leonard Vangen, którego zadaniem jest zaprowadzenie porządku i niedopuszczenie do rozlewu krwi.
Lars Lenth po mistrzowsku rysuje pełen napięcia konflikt interesów i porusza ważny temat stosunku do przyrody i zwierząt. Mroczni, bezwzględni bohaterowie, nieczyste zagrywki i wartko tocząca się akcja to idealny przepis na wciągającą powieść kryminalną.
Lars Lenth (ur. 1966) norweski pisarz, a zarazem mistrz wędkarstwa muchowego. Nakręcił dla telewizji ponad 30 programów wędkarsko-podróżniczych, napisał też wiele książek i artykułów z tej dziedziny. Od kilku lat pisze także powieści, którymi zyskuje coraz większy rozgłos. Powieść Mężczyźni, którzy nienawidzą wilków wzbudziła żywą debatę tuż przed norweskimi wyborami i uczyniła z Lentha cenionego autora powieści sensacyjnych i kryminalnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Historia, którą przeczytasz, jest oparta na autentycznych wydarzeniach – doszło do nich w Østerdalen po roku 2010. Ze względu na żyjących autor zmienił przebieg poszczególnych zdarzeń, daty i dane geograficzne, ponadto wygląd, wykształcenie, zawód, hobby i nazwiska niektórych osób. Z szacunku dla zmarłych – zarówno zwierząt, jak i ludzi – postanowił przedstawić całą resztę dokładnie tak, jak wyglądała w rzeczywistości.
Problem ze światem polega na tym,że ludzie inteligentni są pełni wątpliwości,podczas gdy głupi są zbyt pewni siebie.
Charles Bukowski
1
MÓWI SIĘ, że długa i bezlitosna zima w Østerdalen albo cię zabije, albo zahartuje. Wielu jednak nie wie, że także ta cieplejsza pora roku w dolinie może okazać się ciężką próbą i dla ludzi, i dla zwierząt.
Trzymając synka za rączkę, Phung Johansen szła przez rzadki sosnowy las na północ od Elverum z wiklinowym koszykiem na grzyby w dłoni. Słabe promienie słońca padały ukośnie między wysokimi, smukłymi, gładkimi pniami sosen i tworzyły smugi na wilgotnym poszyciu, miękkiej mozaice złożonej z chrobotka reniferowego, zbutwiałych gałązek, mchu, krzaczków borówek i brusznic.
Dla Phung największą zaletą Østerdalen było to, że mogła wyjść z domu prosto do lasu i znaleźć w nim to, co jej rodzinie potrzebne jest do życia, zarówno jedzenie, jak i lekarstwa. Wszystko było nieskazitelnie czyste i nietknięte ludzką ręką – zupełnie inaczej niż w dużym mieście, w którym dorastała.
Phung spojrzała na synka i mocniej ścisnęła jego rączkę. Podniósłszy wzrok na matkę, zmrużył oczka, a na wypchanej jagodami buzi pojawił się szeroki uśmiech.
Po ulewnych deszczach i kilku ciepłych dniach istniała spora szansa na to, że w tych miejscach, co zawsze, wyrosły nowe zastępy kurek. Na łysiczki lancetowate na terenach dawnych pastwisk dalej na południe wciąż jeszcze było za wcześnie, ale przecież zawsze można mieć nadzieję.
Chłopiec był już na tyle duży, że bardzo się przydawał podczas wędrówki po lesie; jego ciekawskie, czujne spojrzenie potrafiło wytropić rośliny, zwierzęta i różne zjawiska w przyrodzie, których ona nie zauważała.
Gdy zbliżali się do pasa gęstego, liściastego lasu, kryjącego jedno z najbardziej niezawodnych miejsc występowania piestrzenicy kasztanowatej w gminie Elverum, Phung usłyszała jakiś dźwięk, wyraźny trzask, i nagle poczuła, że ktoś ich obserwuje.
Ostrożnie postawiła koszyk na biało-zielonych porostach, przyciągnęła chłopca do siebie i zmrużywszy oczy, wpatrzyła się w ciemność między pniami brzóz – dojrzała tam jakiś ruch i cienie, zarejestrowała odgłosy życia.
– Halo?! – zawołała, lewą dłonią osłaniając oczy przed słońcem. – Jest tam kto?
Chłopiec zerknął na mamę. Dostrzegł w niej jakąś zmianę. Podrapał się za uchem i lekko zakołysał. Ona zaś spojrzała na syna i przyłożyła wyprostowany palec wskazujący do ust. Następnie pochyliła się nad nim, chwyciła go w pasie i posadziła sobie na ramionach, po czym zaczęła się cofać ze wzrokiem wciąż utkwionym w brzozach i mroku jakieś pięćdziesiąt metrów przed nimi.
Siedział nieruchomo, nie płakał, nie zadawał pytań, chociaż czuł pod sobą drżące ciało matki.
Wtedy wyszły z cienia: pięć podnieconych, rozjuszonych, wielkich, jasnych bestii z jęzorami na wierzchu. Zjeżyły sierść, zadarły ogony, wyszczerzyły zęby i zawarczały.
– Nie bój się – szepnęła Phung. – One nie są groźne.
Odwróciła głowę i spod przymrużonych powiek spojrzała na drzewa za nimi. Wszystkie miały gałęzie wysoko, na samej górze, z wyjątkiem garbatej starej sosny stojącej nieco z boku. Phung wiedziała, że to ich jedyny ratunek: wdrapać się na którąś z grubych gałęzi sterczących z pnia kilka metrów nad ziemią.
Nie odrywając wzroku od zwierząt, posuwając się bokiem jak otumaniony krab na drewnianym pomoście po długim, słonecznym dniu spędzonym w plastikowym wiadrze, dotarła wreszcie do starej sosny i stanęła twarzą do pnia.
– Złap się za małe gałązki – powiedziała do syna. – Potem stań mi na ramionach i wciągnij się na grubą gałąź.
Chłopiec posłusznie wykonał polecenie i ostrożnie ustawił nóżki po obu stronach jej głowy. Wtedy chwyciła go za pięty, objęła dłońmi małe stopy w plecionych sandałkach własnej roboty i wspiąwszy się na palce, uniosła go najwyżej, jak mogła; z całej siły, na jaką stać było jej drobne ciało, pchała go do góry, by mógł złapać obiema rączkami gałąź, wciągnąć się na nią i usiąść.
– Trzymaj się mocno – powiedziała, patrząc na niego.
Próbowała się uśmiechnąć, zdejmując z szyi batikowy szal, ale zdradziły ją oczy. Syn nie odpowiedział na jej uśmiech, tylko spoglądał na przemian to na matkę, to na śliniące się i warczące zwierzęta, które podeszły znacznie bliżej.
Phung podjęła nieudaną próbę wspięcia się na sosnę, pień jednak okazał się zbyt gładki, a zbutwiałe kikuty starych gałęzi łamały się po kolei, gdy tylko je chwytała; usiłowała też podskoczyć, ale nic to nie dało – wszystko znajdowało się zbyt wysoko albo było zbyt śliskie. Chłopiec wyciągnął rękę, aby jej pomóc, nie chwyciła jej jednak, obawiając się, że mogłaby go ściągnąć.
Phung odwróciła się i spojrzała we wlepione w nią ślepia, przenosząc po kolei wzrok z jednego zwierzęcia na drugie. Otoczyły ją półkolem, przestępowały z łapy na łapę, warczały. Czuła ich zapach – mokrej sierści, śmierci, czegoś dzikiego, odrażającego i obcego. Drobna kobieta uniosła w obronnym geście ramiona i zaczęła wywijać szalem; starała się sprawiać wrażenie jak największej, tupała, wymachiwała nogami i podskakiwała, krzycząc na całe gardło.
Zwierzęta nic sobie z tego nie robiły; wlepiały w nią bursztynowe ślepia, które nie zdradzały ani strachu, ani żadnych innych emocji; odbijał się w nich jedynie pierwotny instynkt, bezlitosny zew natury.
Podniosła na sosnę wilgotne oczy, usiłowała się uśmiechnąć do synka drżącymi wargami.
Jest bezpieczny, pomyślała. Teraz możecie sobie podchodzić.
I zrobiły to. A echo rozniosło się ponad potokami, jeziorami i bagnami, rozniosło się po lasach, borach i puszczy, rozbrzmiało na wrzosowiskach, w zaroślach i wąwozach, wzdłuż ścieżek, leśnych duktów i zardzewiałych torów kolejowych.
Kilka minut po tym, jak zwierzęta zniknęły, dwoje silnych, spieczonych słońcem ramion chwyciło skulonego małego chłopca i ostrożnie zdjęło go z gałęzi, na której siedział. Dziecko popatrzyło apatycznie na to, co pozostało z jego matki, a potem na wysokiego mężczyznę z siwym zarostem i z wężem wytatuowanym na szyi, w okrągłych damskich okularach przeciwsłonecznych i żółtej zydwestce na głowie.