Milczące bliźniaczki - Wallace Marjorie - ebook + książka

Milczące bliźniaczki ebook

Wallace Marjorie

4,3
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

O milczących bliźniaczkach świat usłyszał w 1982 roku, gdy toczył się ich proces o podpalenie i kradzież. Siostry, drobne i kruche, nie odezwały się ani słowem, wydały z siebie tylko kilka pomruków, które sąd uznał za przyznanie się do winy. Za kilka aktów wandalizmu, za które ich rówieśnicy dostaliby najwyżej parę miesięcy w zawieszeniu, te wystraszone nastolatki zostały skazane na bezterminowe przymusowe leczenie w Broadmoor, otoczonym złą sławą szpitalu psychiatrycznym o zaostrzonym rygorze – dożywocie wśród morderców, gwałcicieli i pedofilów. Dlaczego do tego doszło? Ponieważ milczały.

June i Jennifer Gibbons jako małe dzieci były otwarte, pełne życia, zdrowe i radosne. Jednak w wieku kilku lat zaczęły coraz bardziej oddalać się od swoich rodziców i trójki rodzeństwa. W końcu całkiem przestały odzywać się do dorosłych. Zamknęły się w świecie fantazji i rojeń, które z upływem lat stawały się coraz bardziej mroczne.

Milczące bliźniaczki Marjorie Wallace to fascynująca historia przedziwnej relacji dwóch sióstr, pełnej pasji, miłości i nienawiści, współzależności i kontroli. To opowieść o bliskości, która stała się śmiertelną pułapką.

„Przedziwna, fascynująca opowieść. Dzięki niesamowitej historii bliźniaczek spisanej przez Marjorie Wallace przekonujemy się, co to znaczy spoglądać w mroczne zwierciadło.” „London Review of Books”

„Niezwykła, choć tragiczna historia, która ukazana w sposób przenikliwy i głęboki, świadczy o wybitnym talencie autorki.” „The New York Times Review of Books”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 437

Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martuna

Dobrze spędzony czas

Niesamowite i lekko przerażające
00

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Remigiusz Ryziński Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów

Maja Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju (wyd. 2)

Marcin Kącki Maestro. Historia milczenia (wyd. 2)

Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera (wyd. 2 poprawione)

Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 3)

Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce

Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła” (wyd. 2)

Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku (wyd. 2 zmienione)

Anna Bikont Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie

Magdalena Kicińska Pani Stefa (wyd. 2)

Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej

Mariusz Surosz Ach, te Czeszki! (wyd. 2)

Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu (wyd. 2)

Sonia Faleiro Porządne dziewczyny. Zbrodnia i hańba w Indiach

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 5)

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 4)

Adam Robiński Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów

Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy (wyd. 2)

Ilona Wiśniewska Migot. Z krańca Grenlandii

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 3)

Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 3)

Katarzyna Surmiak-Domańska Mokradełko (wyd. 2)

Piotr Bernardyn Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny

Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych (wyd. 2)

Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 3)

Wade Davis Wąż i tęcza. Voodoo, zombie i tajne stowarzyszenia na Haiti

Igor T. Miecik 14:57 do Czyty. Reportaże z Rosji (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 4)

Aleksander Gurgul Podhale. Wszystko na sprzedaż

Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce

Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch (wyd. 2)

Stig Dagerman Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech (wyd. 2)

Jakub Szymczak Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym

Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 5)

Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 3)

W serii ukażą się m.in.:

Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii (wyd. 2)

Jerzy Haszczyński Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Silent Twins

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce ze zbiorów rodzinnych, udostępniona przez autorkę

Copyright © 1985 by Marjorie Wallace, 1986

Reprinted with a new chapter 1993

First published as THE SILENT TWINS in by Chatto & Windus, an imprint of Vintage. Vintage is part of the Penguin Random House group companies

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022

Copyright © for the Polish translation by Michał Szczubiałka, 2022

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Magdalena Błędowska

Korekta Justyna Sadurska / d2d.pl, Sandra Trela / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-578-6

Wprowadzenie

Kiedy spojrzałam za okno,

Ujrzałam samotnego ptaka.

Nastroszony, przycupnął w śniegu,

Dziób zatrzasnął mocno przed światem.

Jak ja, ale któż to może wiedzieć.

June Gibbons

Haverfordwest to małe, nieciekawe miasto o kolczastym obrysie, którego zabudowania wciskają się pomiędzy wzgórza jak skamieniałe szkielety archaicznych gadów. Położona na skraju półwyspu Pembroke stolica Walii Zachodniej ucieleśnia stulecia niemrawych, pochmurnych i deszczowych dni. Stare ulice i nowe budynki bez trudu wtapiają się w ogólną szarość. Najwyraźniej także mieszkańcy przesiąkli miejscową aurą – mówią z chlupoczącym akcentem i trzymają swoje wnętrza szczelnie zamknięte przed żywiołami. Na szczycie wzgórza położonego między miastem a opuszczonym torem wyścigowym stoi jedno z powojennych osiedli mieszkaniowych – szeregi nijakich, trzy-, cztero- i pięciopokojowych domów, wybudowanych dla rodzin „niższych szarż” z pobliskiej bazy RAF-u w Brawdy. Choć wrośnięty w tynk brud świadczy o długich latach użytkowania, osiedle wciąż wygląda jak tymczasowe. Niemal każdy ogródek pozostał zwykłym kawałkiem trawy. Posadzono niewiele drzew i jeszcze mniej kwiatów.

Pod numerem trzydzieści pięć przy Furzy Park, w ostatnim domu w jednym z szeregów, mieszkali Gibbonsowie – wówczas jedyna czarna rodzina na osiedlu. Aubrey Gibbons, przystojny mężczyzna o niewątpliwym uroku i lubiący się podobać, pracował jako asystent kontrolera ruchu lotniczego w tamtejszej bazie. Od wyjazdu z Barbadosu przed dwudziestoma laty zrobił solidną, chociaż nie olśniewającą karierę w RAF-ie. Jego żona Gloria, starsza o cztery lata, towarzyszyła mężowi na kolejnych placówkach, wychowując pięcioro dzieci. Tworzyli zżytą, szanowaną rodzinę, miłą w kontaktach, ale nieskorą do bliskich relacji z sąsiadami. Dzieci były grzeczne i dobrze ułożone. Gibbonsowie załatwiali swoje powszednie sprawy, nie wadząc nikomu, niczym się nie wyróżniali. Niczym – nie licząc, rzecz jasna, bliźniaczek.

June i Jennifer, bliźnięta jednojajowe, były identyczne (chociaż Gloria zawsze uważała inaczej). Ładne i drobne, o niezwykle delikatnych rysach, większość czasu spędzały razem w swojej sypialni nad salonem. Bawiły się lalkami jeszcze w wieku szesnastu lat, rozmawiały, słuchały radia lub taśm z popem. Od czasu do czasu się malowały, układały włosy i szły na spacer po mieście. Odbierały zasiłek dla bezrobotnych i wracały z książkami, arkuszami znaczków pocztowych, piórami, blokami listowymi, zeszytami. Codziennie listonosz przynosił tuzin albo i więcej listów do panien J. i J. Gibbons, w dużych brązowych kopertach, nieraz wyściełanych folią bąbelkową. Na progu odbierała je Gloria, z wyrazem coraz większego zdumienia na twarzy: co też jej bliźniaczki kombinują?

Po ukończeniu szkoły średniej zamknęły się w swojej sypialni z piętrowym łóżkiem. Nigdy nie schodziły na posiłki, nigdy nawet nie uśmiechnęły się do pozostałych członków rodziny ani nie dały znaku, że zauważają ich obecność. Dziewczyny były głęboko przywiązane do bliskich i okazywały to na wiele drobnych, pośrednich sposobów, lecz rzadko wyrażały otwarcie. Czasami kontakt stawał się tak wątły, a one tak zatapiały się w swoich sekretnych sprawach, że przywodziły na myśl żołnierzy wrogiej armii kwaterujących w obcym domu. Dzień po dniu Gloria zastawała je rozmemłane, ciągle w pidżamach, leżące w łóżkach bądź stukające zacięcie na maszynach do pisania, które na ich prośbę kupiła w firmie wysyłkowej. Pewnego razu, kiedy niosła pocztę do ich sypialni, ciekawość wzięła górę. Otworzyła na korytarzu jedną z kopert, wyciągnęła grubą żółtą broszurę i spojrzała na tytuł: Sztuka konwersacji. Przeczytała te słowa bliska łez, jak gdyby nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Od wczesnego dzieciństwa June i Jennifer nie chciały z nikim rozmawiać – ani z Aubreyem, ani ze starszym rodzeństwem, ani nawet z nią. Gloria pomyślała o wszystkich tych latach rozczarowań i niepokoju.

– Och, moje małe – szepnęła. – Teraz naprawdę próbujecie.

O milczących bliźniaczkach pierwszy raz usłyszałam w kwietniu 1982 roku, kiedy pracowałam w „Sunday Times” i relacjonowałam ich sprawę o podpalenie i kradzież. Proces był niezwykłym wydarzeniem. Bliźniaczki, małe i kruche, nie odezwały się ani słowem i wydały z siebie tylko kilka pomruków, które sąd uznał za przyznanie się do winy. Mogło się wydawać, że beznamiętna sądowa pantomima w ogóle ich nie dotyczy. Lekarz złożył zeznanie, prawnicy przedstawili konkluzje, sędzia ogłosił wyrok. Wydawało się to proste, niegroźne – lecz spokojny głos wymiaru sprawiedliwości skazał te wystraszone dzieci na przymusowe leczenie przez nieokreślony czas w szpitalu psychiatrycznym Broadmoor.

Po części właśnie ten szokujący wyrok popchnął mnie do odwiedzenia rodziców bliźniaczek i do zgłębienia ich historii. Rozmowa się nie kleiła, aż w końcu Aubrey zapytał, czy nie chciałabym zobaczyć pokoju córek. Otworzył drzwi i ukazało się małe pomieszczenie zarzucone czarnymi foliowymi workami na śmieci, które leżały na piętrowym łóżku, na podłodze i na wszystkich meblach. Aubrey otworzył jeden, wypełniony tekstami i rysunkami.

– Policja to wszystko zabrała i właśnie oddali – wyjaśnił.

Był to niezwykły zbiór pamiętników, maszynopisów opowiadań, powieści i wierszy, rysunkowych historyjek i całych komiksów. Aubrey pozwolił mi załadować czarne worki na tył samochodu i zabrałam ten skarb do Londynu.

Z lektury pamiętników dowiedziałam się, że w wieku siedemnastu lat siostry uskładały wspólnie z zasiłków dla bezrobotnych siedemset funtów na wydanie pierwszej powieści June, Uzależniony od pepsi-coli. Od tego czasu June napisała dziesiątki opowiadań i wierszy, zaczęła też trzy następne powieści. Jennifer stworzyła trzy nowele i wiele esejów. Ich pisarstwo było dość prymitywne pod względem stylu, ale pełne energii i wrażliwości.

Jakiś czas później zadzwonił do mnie doktor Le Couteur, psychiatra z Broadmoor, który przeczytał mój artykuł o bliźniaczkach. Zapytał, czy nie pomogłabym mu namówić je, żeby wróciły do pisania. Uznał, że gdybym pobudziła ich twórczy talent, mogłyby zacząć komunikować się z innymi ludźmi. Pełna obaw, zgodziłam się je odwiedzić. Wysiadłam na dworcu w Crowthorne, zapuszczonym i zasmarowanym graffiti, i poszłam na wzgórze do szpitala psychiatrycznego Broadmoor. Budynek na szczycie jest otoczony wysokim ceglanym murem i przywodzi na myśl warowne miasto, zbudowane wszakże nie po to, aby najeźdźcy nie mogli się dostać do środka, tylko po to, aby mieszkańcy nie wydostali się na zewnątrz. To okryty najgorszą sławą brytyjski szpital psychiatryczny o zaostrzonym rygorze. Za murami ujrzałam spacerniaki, magazyny z prefabrykatów, potężne budynki oddziałów szpitalnych, kotłownie oraz sypiące się „wille” z zakratowanymi oknami i balkonami o żeliwnych barierkach. Nawet ogrody i warzywniaki przedzielono murami, jak tarasy na zboczu wzgórza. Wszędzie zamki i klucze pobrzękujące u pasków pielęgniarek. Wśród pięciuset pensjonariuszy znajdowali się gwałciciele, pedofile, dusiciele, podpalacze i seryjni zabójcy. Wpisałam się do księgi gości w skrzydle żeńskim i natychmiast upomniano mnie za to, że ośmieliłam się odwrócić stronę, żeby rzucić okiem na wcześniejsze nazwiska.

Przywołana do porządku, zgodnie z poleceniem dołączyłam do grupki kilkorga innych odwiedzających. Drobny mężczyzna krzyczał histerycznie przy biurku recepcji, domagając się widzenia z żoną. Powiedziano mu, że żona nie jest w stanie do niego wyjść. Rozpaczliwie tłumaczył, że jechał cały dzień, aby się z nią zobaczyć. Pielęgniarka oznajmiła, że to niemożliwe. Kłótnia jeszcze trwała, kiedy kobieta w błękitnym uniformie otworzyła drzwi i zaprosiła naszą nieśmiałą gromadkę do sali widzeń. W sali stał z tuzin stolików karcianych, przy każdym dwa płócienne krzesła. Jedyną ozdobę stanowiła gablota z pluszowymi misiami w pastelowych, różowych i niebieskich muchach, puszystymi króliczkami, koala o zdziwionych okrągłych oczach oraz kilkoma podniszczonymi lalkami w długich, staromodnych koszulach i czepkach – ironiczny pokaz niewinności urządzony przez jednych z najokrutniejszych mężczyzn i kobiet w tym kraju.

– June Gibbons – oznajmił któryś z pracowników.

Spojrzałam. Dwie pielęgniarki podtrzymywały sztywną postać dziewczyny, niczym trumnę opartą o ich ramiona. Nie poruszała się. Oczy miała spuszczone, ramiona zwisały bezwładnie. Jej twarz niczego nie wyrażała, jakby uszło z niej życie. Usadzono ją naprzeciwko mnie przy stoliku. Pielęgniarki przyciągnęły krzesła w odległości półtora metra, żeby monitorować naszą „rozmowę”.

Nie było wiele do podsłuchania. Po kwadransie doszłam do przekonania, że do June nie dociera ani jedno moje słowo. Mimo to mówiłam dalej, coraz bardziej skrępowana. Od przybycia przed miesiącem do Broadmoor June nie rozmawiała z pielęgniarkami, lekarzami, logopedami ani z pensjonariuszami. Rozmawiałaby tylko ze swoją siostrą bliźniaczką Jennifer, ale je rozdzielono. Jennifer umieszczono w innym budynku, gdzie objęto ją „intensywną opieką”.

Gdy tak siedziałam przy nędznym stoliku naprzeciw odrętwiałej June, miałam wrażenie, że kontakt w ogóle nie jest możliwy. Jednak po pewnym czasie, kiedy mówiłam o jej pisarstwie, spostrzegłam iskierki w oczach dziewczyny i usta wykrzywiające się w coś na kształt uśmiechu. Wydawała z siebie tylko jakieś urywane szepty. Była całkowicie rozdarta między rozpaczliwą potrzebą mówienia i jakimś niszczycielskim przymusem, który jej tego zakazywał. Coś zaczynała, po czym raptownie milkła, jak gdyby ktoś niewidzialny zaciskał jej ręce na gardle. Kto lub co może mieć taką władzę nad człowiekiem, żeby zmusić go do dożywotniego milczenia i bezruchu? Jaka wewnętrzna siła kazała jej odtrącać wszystkich ofiarujących pomoc lub uczucie? Co się stało, że potencjalnie atrakcyjna dziewczyna marnuje młodość – nie tylko za murami szpitala podobnego do więzienia, lecz przede wszystkim za swoimi wewnętrznymi obwarowaniami? Gdy podeszła eskorta, żeby ją odprowadzić, June zerknęła na mnie, na wpół zawstydzona, na wpół rozbawiona tym, w jak niegodny sposób mnie opuszcza, i przez chwilę widziałam jej bystre, czujne spojrzenie oraz ironiczny uśmiech. Poczułam się jak detektyw na tropie morderstwa. Tyle że w tym przypadku „ciało” nadal żyło, a mordercą był ktoś lub jakaś moc w duszy tej dziewczyny.

Przez asfaltowy dziedziniec zaprowadzono mnie do budynku zwanego wówczas Lancaster House, gdzie miałam zobaczyć Jennifer. Lancaster House I był żeńskim oddziałem „intensywnej opieki” nad pacjentkami, które nie chciały współpracować lub których nie sposób było upilnować na oddziałach o mniejszym rygorze. Najgorsze cele pozostawały na ogół zamknięte i nieumeblowane, wyposażone tylko w materac leżący na podłodze. Jennifer zaatakowała pielęgniarkę. Była teraz na obserwacji. Przez dwie pary drzwi, które otwierano przed nami i zaraz za nami zamykano, zaprowadzono mnie do małego pokoju przeznaczonego dla odwiedzających, ponieważ pacjenci oddziału intensywnej opieki nie mieli wstępu do głównego budynku.

Jennifer przyprowadziły dwa razy większe od niej pielęgniarki. Usiadła naprzeciwko mnie przy stole. Pielęgniarki zostały blisko, aby obserwować i słuchać. Wyciągnęłam teczkę z broszurami kursów pisarskich i jej pokazałam. Zaciekawiła się. Początkowo nie mówiła, wydawała tylko krótkie, ciche dźwięki i spoglądała znacząco na pielęgniarki. Wyjęłam papier i ołówek i prowadziłyśmy naszą rozmowę pisemnie. Potem zaczęła mówić. Powiedziała, że najbardziej martwi się tym, że rozdzielono ją z siostrą bliźniaczką. Rozpaczliwie pragnęła znowu być razem z nią.

Z każdymi kolejnymi odwiedzinami Jennifer i June nabierały do mnie zaufania. Podniecenie związane z rozmową o pisaniu sprawiało, że się odprężały i zaczynały mówić swobodniej. Niecierpliwie wyrzucały z siebie ciągi słów, niczym serie z karabinu maszynowego, które stopniowo nauczyłam się rozumieć.

Ponad murem więzienia zawiązała się nić przyjaźni, chłodnej i zdystansowanej niczym przyjaźń kotów, niemniej rzeczywiście opartej na wzajemnym szacunku i zaufaniu. Pisały do mnie i udostępniły mi wszystkie swoje pamiętniki – przeszło milion słów. Spisały je w więziennych zeszytach, zapełniając każdą stronę najdrobniejszym pismem, jakie widziałam, niemal zbyt drobnym, aby dało się je odczytać gołym okiem. Nie zostawiły wolnego miejsca, wypełniły je zwartą masą słów ładnie i starannie napisanych, przypominających drobniutkie czarne ściegi, po cztery w każdej linijce.

Uważnie studiowałam tekst i stopniowo odczytywałam poszczególne wyrazy, potem wersy, a w końcu akapity. Każde zdanie wydawało się tak przekonujące, że gdy już zaczęło się czytać, nie sposób było się oderwać aż do końca. Wessała mnie powszednia rutyna bliźniaczek, pochłonęły ich myśli, marzenia, refleksje i często zdumiewająca metaforyka. Kiedy one czuły chłód i zmęczenie, ja czułam to samo. Mój nastrój kołysał się do ich rytmu. Opisy były tak drobiazgowe i żywe, że utożsamiałam się z przeżyciami Jennifer i June; zaczęłam jakoś rozumieć ich niespokojne dusze. Stopniowo stawałam się zdolna do zrekonstruowania smutnego dramatu ich życia.

O przypadku bliźniaczek rozmawiałam z ich rodzicami, rodziną, nauczycielkami, psychologami, psychiatrami i pracownikami socjalnymi, którzy próbowali im pomóc, z amerykańskimi chłopcami, którzy je oczarowali, z policjantami, którzy je aresztowali, z adwokatami, którzy starali się je bronić. Rozmawiałam z personelem aresztu śledczego w Pucklechurch, a także z lekarzami i pracownikami Broadmoor. Te rozmowy dowiodły, że pamiętniki bliźniaczek niezwykle wiarygodnie oddawały rzeczywistość – aż po najdrobniejszy szczegół. Ich relacje okazały się ścisłe, a opinie i interpretacje rozsądne. W kilku przypadkach rozbieżności między pamiętnikami a tym, co mi mówiono, po dalszej indagacji wyszło na jaw, że to zapiski przedstawiały prawdę, a mój rozmówca się mylił. Ponieważ Jennifer i June dały się poznać jako rzetelne w tych partiach swoich opowieści, które mogłam skonfrontować z opiniami świadków, uznałam, że pozostałe, niesprawdzone części są tak samo dokładne. Z tego powodu w książce często sięgam do tych pamiętników, by oddać koloryt wydarzeń i detale.

Przez ich pryzmat June i Jennifer jawią się jako dwie istoty ludzkie, które kochają się i nienawidzą tak mocno, że nie potrafią żyć ani razem, ani osobno. Zupełnie jak bliźniacze gwiazdy usidlone grawitacją, muszą wiecznie krążyć wokół siebie. Jeżeli zanadto się zbliżą lub za bardzo od siebie oddalą – ulegają zniszczeniu. To dlatego dziewczęta wymyślały strategie czy zasady, dzięki którym mogły utrzymywać równowagę tego układu.

Tajemnica bliźniaczek tkwi właśnie w tych dziecinnych grach, których żadna z sióstr nie mogła przerwać, gdyż oznaczało to porzucenie tej drugiej dla prawdziwego świata. Rytuały tego rodzaju często mają złowieszcze znaczenie, prowadzą na ciemną stronę życia. Są kary do wyegzekwowania, fanty do oddania. Porażka, pokuta, a nawet śmierć czekają tych, co grają za długo.

To opowieść o tajemnej więzi, w której skrajne dobro i skrajne zło, uosabiane zarówno przez June, jak i przez Jennifer, doprowadziły do tego, że bliźniaczki opętały się nawzajem. To historia cichej wojny, której nikt nie może wygrać; historia walki o indywidualność – o pierworództwo, w której Kain zabił Abla, a Jakub oszukał Ezawa; o władzę, w której Romulus zabił Remusa.

ISzczęśliwe rodziny

Rodziny są tak tragiczne, pełne porażek… Czasem chodzi o miłość, przeważnie o nienawiść. Dlatego widzę pozę, rodzinę udającą, że jest jak układanka, że wszyscy do siebie pasują: że wszystkie elementy są potrzebne.

June Gibbons

June Alison Gibbons przyszła pierwsza na świat, co w późniejszym życiu ją prześladowało. Jennifer Lorraine Gibbons urodziła się dziesięć minut później. Wydarzyło się to 11 kwietnia 1963 roku o ósmej dziesięć rano w szpitalu RAF-u Steamer Point w Adenie. Ich matka Gloria Gibbons bardzo się cieszyła, że za jednym zamachem podwoi potomstwo, da dwie siostry sześcioletniej Grecie i czteroletniemu Davidowi. Oczywiście nie było to niespodzianką. Dwa miesiące wcześniej lekarze zrobili USG i wykryli nakładające się echa dwóch serc. Przed porodem Gloria była spokojna i dała się pochłonąć ożywionej rutynie życia szpitalnego.

Pamiętała swoje barbadoskie dzieciństwo, narodziny najmłodszego z pięciorga jej braci i sióstr. Wspominała, jak matka, kochana Betha, z którą nadal była blisko, śpieszyła się, aby zagrać na organach w miejscowym kościele. Ojciec Glorii był księgowym na plantacji trzciny cukrowej, a potem prowadził sklep spożywczy w Saint Philip. Surowy barbadoski ojciec miał ambitne plany wobec swojej najstarszej córki – oczekiwał, że zostanie nauczycielką. Dbał, żeby „nie zadawała się z byle kim”, a gdy miała trzynaście lat, posłał ją do koedukacyjnej prywatnej szkoły Industry High School.

Gloria była rozsądna i obdarzona intuicją, lecz nauka jej nie interesowała. W wieku osiemnastu lat ukończyła szkołę bez świadectwa, poszła na kurs księgowości i maszynopisania. Przez pewien czas pracowała jako nauczycielka najmłodszych klas, ale nie znosiła tego. W końcu, mając dwadzieścia dwa lata, znalazła odpowiadającą jej pracę jako telefonistka w porcie lotniczym Seawell w Saint Philip. Niecałe dwa lata później poznała tam wymarzonego mężczyznę, przystojnego, czarującego dziewiętnastolatka Aubreya Gibbonsa.

Aubrey był synem cieśli, najstarszym z sześciorga rodzeństwa. Dzieciństwo miał nieszczęśliwe, bo rodzice ciągle ostro się kłócili. Był jednak bystry, dobrze sobie radził w szkole podstawowej i nauczył się grać na rodzinnym fortepianie, najcenniejszym przedmiocie w dobytku ojca. Gdy miał jedenaście lat, zdobył stypendium w Harrison College, drogiej placówce urządzonej na wzór najlepszych szkół angielskich. Zamieszkał u ciotki w Saint Michael, blisko szkoły, i szybko okazał się dobrym uczniem. Brał nawet prywatne lekcje greki i łaciny, zdobywał wysokie oceny z tej ostatniej, a także z chemii, matematyki i języków nowożytnych. Był wszechstronny, znakomity w krykiecie i w wieku piętnastu lat grywał w niedziele w szkolnej kaplicy na organach. Ostatecznie uzyskał świadectwo ukończenia szkoły z dziewięciu przedmiotów.

Jednak w domu atmosfera była coraz gorsza. Niekończące się awantury. Matka wiele razy się pakowała i odchodziła, ale zawsze wracała, nieszczęśliwa, przegrana. Dwóch braci Aubreya zmarło. Potem, kiedy miał osiemnaście lat i przystępował do egzaminów końcowych, po urodzeniu siódmego dziecka umarła również matka. Aubrey czuł się zdruzgotany; miał poczucie winy, że był daleko, i przepełniała go nienawiść do ojca, tak głęboka, że nawet teraz, po prawie czterdziestu latach, nie pisze do niego ani nie uznaje jego istnienia. Wszelkie pomysły, że powinien spełnić marzenie rodziny i zostać lekarzem lub prawnikiem, straciły dla niego sens. Rzucił szkołę.

– Czuję, że przegrałem – mówi. – Zawiodłem swoją rodzinę. Nie jestem tym, kim według nich powinienem się stać.

Tyle dobrego, że szybko znalazł pracę w służbach meteorologicznych w porcie lotniczym Seawell, gdzie poznał Glorię. Pobrali się 8 grudnia 1955 roku. On miał dwadzieścia jeden lat, ona dwadzieścia pięć. W następnym roku Gloria urodziła pierwsze dziecko, Franka, który zmarł jako niemowlę. Rok później na świat przyszła Greta, a potem David.

W maleńkim oddziale meteorologicznym portu lotniczego Seawell na awans czekało się długo albo wręcz bez końca. Posada Aubreya wydawała się dobrze płatna, gdy zaczynał, ale teraz, z żoną i dwojgiem dzieci, potrzebował czegoś lepszego. Po długim namyśle postanowił przeciąć więzy z Karaibami, emigrować do Anglii i dołączyć do brata Glorii w Coventry. Przyjechał w styczniu 1960 roku, zaliczył test sprawnościowy w RAF-ie i został przyjęty. W lipcu do Anglii zjechała Gloria z dziećmi, aby zacząć tułaczkę z bazy do bazy w ślad za Aubreyem.

Życie rodziny wojskowego nigdy nie jest łatwe; to udręka ustawicznych przeprowadzek z jednego tymczasowego domu do drugiego, zadowalanie się dobytkiem innych, nawiązywanie i zrywanie znajomości z każdą kolejną zmianą adresu, dławiące poczucie społecznej klaustrofobii w bazie wojskowej. Gloria odczuwała to tym bardziej boleśnie, że była czarna, a czarne rodziny należały wówczas w RAF-ie do rzadkości.

Inaczej było w przypadku Aubreya. W Harrison College przyswoił sobie ideał angielskiego dżentelmena. Jako członek RAF-u chciał pokazać, że jest tak angielski jak inni – lub nawet bardziej. Lubił wypić kieliszek i podyskutować z kolegami. Grał w krykieta w drużynie jednostki. Pragnął akceptacji i sympatii. Niemniej jego tęsknota za społecznym szacunkiem źle wpływała na bliskich, z którymi coraz mniej przebywał. Bardzo mało zajmował się dziećmi. Jak wielu barbadoskich mężczyzn uważał, że jego wkład w życie rodzinne zaczyna się i kończy na zapewnieniu mieszkania. Cała reszta była na głowie Glorii.

Ta przeżywała trudne chwile – sama z dwojgiem dzieci, a wkrótce też z dwoma noworodkami w służbowym mieszkaniu, prawie bez znajomych i pozbawiona pomocy. June, aczkolwiek starsza, była słabszą z bliźniaczek i w pierwszych miesiącach Jennifer dystansowała ją na wszystkich etapach rozwoju – w siadaniu, raczkowaniu, chodzeniu. Gloria zauważyła, że już jako małe dzieci bliźniaczki chciały wszystko robić razem. Przez pierwsze miesiące karmiła je piersią i nieraz miała dość ich walki o to, aby ssać jednocześnie.

Tuż przed Bożym Narodzeniem 1963 roku Aubreya przeniesiono do bazy w Linton nad rzeką Ouse w Yorkshire. To tam dziewczynki zaczęły chodzić. Czarowały rodzinę, promienne i roześmiane. Glorii ubyło obowiązków, bo Greta i David poszli już do szkoły. Bliźniaczki były pełne życia i wesoło się bawiły, mocno związane jedna z drugą, ale późno zaczęły mówić. Do trzech lat nauczyły się układać najprostsze dwu-, trzywyrazowe zdania, a nieliczne znane im słowa artykułowały niewyraźnie. Gloria jednak niezbyt się martwiła. Wiedziała, że bliźnięta zwykle późno zaczynają mówić, a pod każdym innym względem dziewczynki wydawały się zdrowe i szczęśliwe.

W 1967 roku znowu zaszła w ciążę i w następnym roku powiła piąte dziecko, Rosie. June i Jennifer poszły już do szkoły, lecz nadal niewiele mówiły. Na zakończenie pierwszego roku nauki nauczycielka pisała o June w opinii na użytek Children’s Services[1]: „Początkowo nerwowa i niepozwalająca się rozdzielić z siostrą bliźniaczką. Z czasem jej zachowanie poprawiło się i stała się nieco bardziej niezależna. Jak coś ją zdenerwuje, długo płacze. Nie chce ze mną rozmawiać. Rozmawia z innymi dziećmi”. Rok później ocena była nieco lepsza: „June zaczyna pisać, lecz nadal brak jej odwagi, aby mówić lub czytać”. Nauczycielka dodała jeszcze spostrzeżenie, które miało się ciągnąć za bliźniaczkami do końca ich edukacji – że obie „są skłonne poprzestawać na byle czym. Wykazują bardzo mało inicjatywy czy wyobraźni”. Szkoła postanowiła wysłać dziewczynki na tygodniową terapię logopedyczną, jednak najwyraźniej to nie pomogło. Bliźniaczki przynosiły do domu zeszyty zapisane dźwiękami i słowami, które powinny ćwiczyć, ale tego nie robiły. Gloria trzymała się przekonania, że dziewczynki są po prostu trochę opóźnione w rozwoju i że w swoim czasie to nadrobią. Zresztą jako mama pięciorga dzieci nie miała czasu na ćwiczenia fonetyczne. I tak w wieku ośmiu lat dziewczynki nadal nie mówiły, chociaż w opiniach szkolnych stwierdzano, że sprawnie czytają i piszą. „Jennifer – czytamy – w ogóle się nie odzywa, ale chętnie pisze”. June „nadal milczy i nie chce rozmawiać. Obie są bardzo nieśmiałe”.

To ogólnikowe stwierdzenie uznano za wystarczające wytłumaczenie dziwnego zachowania bliźniaczek. Poszło za nimi do następnej szkoły, w Braunton w hrabstwie Devon, gdy w 1971 roku Aubreya oddelegowano do bazy RAF-u Chivenor. Dziewczynki, wówczas ośmioipółletnie, znalazły się w nowym środowisku, w otoczeniu nieznajomych twarzy, wśród rówieśników pozbawionych sympatii wobec dzieci, które nie mówiły płynnie i miały czarną skórę. Wyśmiewane w klasie, prześladowane i zaczepiane na szkolnym podwórku, tym szczelniej musiały się zamknąć w bezpiecznym wspólnym świecie, wzmocnić mury swojego bliźniactwa i się za nie wycofać. Przestały próbować rozmawiać z obcymi i nawet w rodzinie coraz bardziej się izolowały. Gloria i Aubrey słyszeli, jak bez końca trajkoczą do siebie nawzajem i do lalek, ale byli w stanie rozpoznać tylko nieliczne słowa. Wyglądało na to, że dziewczynki celowo przekształcają mowę w tajemny szyfr, aby uniemożliwić innym jej zrozumienie.

Język prywatny używany przez bliźnięta nie jest zjawiskiem nieznanym. Pewien francuski reżyser nakręcił w latach siedemdziesiątych film o bliźniaczkach z San Diego w Kalifornii. Od wczesnego dzieciństwa posługiwały się „szyfrem”, który brzmiał tak obco, że początkowo wszystkim się wydawało, że dzieci wymyśliły nowy język. Te dwie dziewczynki, które same sobie nadały imiona Poto i Cabengo, podobnie jak bliźniaczki Gibbonsów, wydawały z siebie staccato bardzo szybko wypowiadanych słów. Po spowolnieniu nagrań i przeanalizowaniu ich wyraz po wyrazie okazało się jednak, że ich „tajemny” język to zwykły angielski zmieszany z niemczyzną (rodzina była dwujęzyczna), tyle że wypowiadany z niezwykłą prędkością i z tak przesuniętymi akcentami, że słowa miały bardzo odmienne brzmienie od normalnego. Kiedy przejrzano grę Poto i Cabengo, rozdzielono je i umieszczono w różnych szkołach, a wtedy porzuciły swój język i mówiły jak inni.

W przypadku June i Jennifer sprawa nie skończyła się tak prosto. To, że nie rozmawiały z innymi ludźmi i że porozumiewały się między sobą za pomocą niezrozumiałego „żargonu”, stanowiło symptom poważniejszego konfliktu, który wkrótce określił ich życie. Nikt nie wie, kiedy się to zaczęło – w dzieciństwie, w pierwszej szkole czy w Braunton, ale gdy skończyły jedenaście lat, linie frontu zostały już wyraźnie nakreślone zarówno między bliźniaczkami i światem zewnętrznym, jak i między nimi samymi.

Aubrey już wtedy bardzo martwił się o córki. Nigdy nie rozmawiały ani z nim, ani ze starszym rodzeństwem, nie licząc jednosylabowych odpowiedzi na pytania. Początkowo starał się wierzyć w zapewnienia znajomych, rodziny i nauczycieli, że to tylko kwestia czasu i dziewczynki „wyrosną z nieśmiałości”, ale nigdy nie był w pełni do tego przekonany i uważał, że jego bliźniaczki powinien zbadać specjalista. Martwił się również dlatego, że bazę Chivenor postanowiono przenieść do Walii Zachodniej. Wielu wojskowych wyrażało obawy dotyczące edukacji dzieci, dlatego do Braunton przybyła delegacja nauczycieli i pracowników oświatowych z Haverfordwest, aby porozmawiać z rodzicami i rozproszyć ich obawy. Wśród mówców znalazł się Tim Thomas, psycholog edukacyjny hrabstwa Pembrokeshire. Aubrey Gibbons został po spotkaniu, aby omówić z nim przypadek swoich córek. Thomas był sympatycznym, troskliwym mężczyzną, wówczas krótko po trzydziestce. Uważał, że bliźniaczki powinny chodzić do normalnej szkoły, gdzie należy je rozdzielić, a dojrzewanie rozwiąże ich problemy. Aubrey poczuł się podniesiony na duchu i sądził, że w nowej placówce dziewczynki zostaną poddane wszelkiej niezbędnej terapii.

Gibbonsowie z wolna zadomawiali się w Walii. Aubrey, teraz już kapral, codziennie dojeżdżał do bazy w Brawdy. Siedemnastoletnia Greta, która zdała egzaminy gimnazjalne z dwóch przedmiotów, dostała się na kurs dla sekretarek w Haverfordwest Technical College. David i bliźniaczki uczęszczali do Haverfordwest County Secondary School wraz z pięćdziesięcioma czy sześćdziesięcioma innymi „ludźmi Brawdy” – dziećmi wojskowych z tamtejszej bazy RAF-u i bazy amerykańskiej marynarki. Rosie chodziła do miejscowej szkoły podstawowej.

W domu jednak narastały napięcia. W Devon ośmioletnie bliźniaczki zwykle odpowiadały, chociaż lakonicznie, na bezpośrednie pytania Glorii. „Co robiłyście dzisiaj w szkole, moje kochane?” – pytała na przykład. „Nic szczególnego” – odpowiadała cichutko jedna lub druga, po czym umykały, chichocząc. W Haverfordwest ta odpowiedź wydałaby się wręcz gadulstwem – bliźniaczki zaciągnęły zasłonę absolutnego milczenia. Rozgadany stół rodziny Gibbonsów zamieniły w refektarz trapistów. Na bezpośrednie pytania podczas posiłków na ogół wcale nie reagowały i tylko z rzadka odpowiadały skinieniem głowy. Nie uczestniczyły w rozmowach domowników, siedziały z oczami wbitymi w talerze i twarzami pozbawionymi wyrazu, sztywne i zamknięte na otaczający świat. Do Aubreya, Grety i Davida nie odzywały się ani słówkiem, ale rozmawiały i bawiły się z Rosie, beniaminkiem rodziny.

Aubrey próbował nauczyć dziewczęta warcabów, w których był mistrzem Pembrokeshire. Wydawały się cieszyć grą, lecz choć się śmiały, kiedy ktoś popełnił błąd, nadal nic nie mówiły. Aubrey z wolna tracił do nich cierpliwość; były ciałem obcym w rodzinie i podkopywały w nim poczucie własnej wartości. Zamiast jednak wyładować swój gniew, wycofał się z cichej wojny, która rozdzierała życie jego bliskich, i więcej czasu spędzał poza domem.

W szkole od razu zwrócono uwagę na milczenie bliźniaczek. Dyrektorka Beryl Davis, która szczyciła się swoim podejściem do dzieci, wezwała siostry do gabinetu, aby odnotować personalia w szkolnych aktach.

– Stanęły jedna za drugą, jak w kolejce – wspomina. – Patrzyły tak, jakbym była powietrzem, i nie odpowiadały. Było to nad wyraz irytujące. W końcu June coś wyszeptała. Pomyślałam, że odtają, jeżeli damy im trochę czasu.

Lecz pozostały zamarznięte. Żaden nauczyciel ani uczeń nie słyszał, jak mówiły. Nikt nie widział, żeby poszły do toalety. Nie jadły w szkole i zawsze trzymały się razem. Nie miały kolegów ani koleżanek, po części dlatego, że zachowywały się inaczej, a po części dlatego, że były jedynymi czarnymi uczennicami w szkole.

– To były ładne dziewczynki – mówi Michael John, jeden z nauczycieli. – Uczesane w warkoczyki, z lśniącą cerą. Nosiły takie same szkolne mundurki: szarą plisowaną spódniczkę, białą bluzkę i granatowy krawat. Zapytałem jedną z nich o imię. Nie odpowiedziała. Któryś chłopiec powiedział: „Ona jest głupia. Z nikim nie rozmawia”. Tego rodzaju zachowanie nie przysparzało im sympatii ani nauczycieli, ani uczniów. Nauczyciele zarzucali im bezczelność, a uczniowie je prześladowali.

Z powodu tych szykan bliźniaczkom pozwolono opuszczać szkołę pięć minut przed czasem.

– Pewnego dnia byłem w sekretariacie, którego okno wychodziło na dziedziniec – opowiada dyrektor Cyril Davis – i zobaczyłem bliźniaczki idące defiladowym krokiem, jedna za drugą, jakieś dziesięć metrów; bardzo powoli, jakby w jakiejś dostojnej procesji. „Czy one zawsze tak chodzą?”, zapytałem sekretarkę. „Tak”, odparła. Nie mogłem w to uwierzyć, więc wskoczyłem w samochód, żeby zobaczyć, jak długo będą szły w ten sposób. Jechałem za nimi przez całe miasto, a one kontynuowały swoją pogrzebową procesję.

Bliźniaczki zawarły tylko jedną przyjaźń – z Diane Williams, astmatyczką, dziewczynką religijną, najmłodszą z ośmiorga dzieci gorliwych zielonoświątkowców. W soboty Diane z bliźniaczkami chodziły po sklepach, spacerowały, a czasem wracały do domu Williamsów przy Baring-Gould Road na herbatę.

– Były pięknie ubrane, zawsze czyste i schludne – mówi pani Williams. – Były też grzeczne. Ale milkły, gdy tylko wchodziłam do pokoju. Nigdy ze mną nie rozmawiały, a jeżeli ktokolwiek przyszedł do domu, znikały.

Bliźniaczki rozmawiały za to z Diane.

– Dla mnie były całkiem normalne – wspomina Diane. – Nigdy jednak nie widziałam, żeby komunikowały się ze swoimi rodzicami. Mówiły trochę szybko i dziwnie, lecz prędko do tego przywykłam i gadałyśmy jak najęte. Nie były szczęśliwe. Było mi ich szkoda.

Skoro bliźniaczki w ogóle się nie odzywały, wyniki szkolne nie mogły być dobre. Obie zaliczono do grupy uczniów potrzebujących zajęć wyrównawczych. W 1976 roku June spisywała się tak dobrze, że przeszła na poziom B[2], gdzie była trzynasta z angielskiego, trzecia na siedemdziesięcioro czworo uczniów z historii i czternasta na siedemdziesięcioro dwoje z geografii. Z matematyki wypadła bardzo słabo. Jennifer radziła sobie gorzej i pozostała wśród uczniów wymagających wsparcia, blisko ostatniej lokaty w klasie. W szkole wypracowano procedurę oceny umiejętności społecznych wychowanków – nauczyciele klasyfikowali ich pod względem określonych cech osobowych. June okazała się tą bardziej zrównoważoną, sympatyczną i inteligentną z bliźniaczek, choć zaznaczono, że „bardzo brak jej pewności siebie i nie jest towarzyska”. Jennifer oceniono niżej pod względem zdolności do współpracy, wskazano jednak pewną jej zaskakującą cechę, którą odnotowali wszyscy nauczyciele – zdolności przywódcze.

Zachowanie bliźniaczek – ich milczenie, brak reakcji – niepokoiło pedagogów. Kiedy były atakowane, odwracały się do siebie twarzami i przytulały, aby się chronić i wzajemnie podnosić na duchu.

– Były jak słomki w rzecznym wirze – mówi Michael John – skulone razem gdzieś na uboczu płynącego życia. Zawsze trzymały się z dala od innych; próbowały być niewidzialne, a mimo to przyciągały uwagę w sposób, który mi się nie podobał. Przez trzydzieści lat przez moje ręce przeszło sześć tysięcy uczniów i tylko czworo uważam za złe. Pierwszym był chłopak, który zgwałcił córkę najlepszego przyjaciela, drugi zastrzelił kolegę, a trzeciego skazano za gwałt i napaść. Czwarta była Jennifer. Czułem, że powinno się trzymać June z dala od niej, nie pozwolić, by miała na nią wpływ. Ta zła nie byłaby tak zła, gdyby nie mogła czerpać siły od swojej siostry bliźniaczki, a ta druga byłaby normalna.

Jednak cokolwiek uważali poszczególni nauczyciele, szkoła nie podjęła żadnego działania, co wydaje się zdumiewające.

– Nigdy nie wychodziły przed szereg – tłumaczy Cyril Davis. – Nigdy nie złamały zasad i nie przysparzały kłopotów dyscyplinarnych.

Władz szkoły nie zaniepokoiły też sprawozdania ani wizyty Tima Thomasa, psychologa edukacyjnego, z którym Aubrey rozmawiał w Braunton.

Davis twierdzi, że po dwóch latach, podczas których bliźniaczki nie wykazały jakiejkolwiek ludzkiej reakcji, pedagodzy byli zdesperowani, więc wezwali ich rodziców. Gloria broniła córek w typowy sposób: „Po prostu są trochę nieśmiałe”. Dyrektor utrzymuje, że nawet nie napomknęła o milczeniu dziewczynek w domu, wobec czego zakładał, że tam zachowują się normalnie.

– Rodzice nie umieli wyjaśnić postępowania córek w szkole – mówi. – Ich postawę można streścić następująco: „Jakie to ma znaczenie, skoro dobrze się uczą?”.

Na tym sprawa mogłaby się zakończyć, gdyby nie spostrzegawczy szkolny lekarz, doktor John Rees, który przyjechał na rutynowe szczepienia przeciwko gruźlicy. June i Jennifer stanęły w kolejce wraz z resztą dzieci; poruszały się ostrożnie, jakby nie chciały zrobić niczego, czym zwróciłyby na siebie uwagę.

– Przypomina to nieco targ bydlęcy: obok ciebie przechodzi noga za nogą setka dzieci. „Czy to boli, panie doktorze?” Chichoty. Najróżniejsze reakcje. Pamiętam, jak pierwszy raz zetknąłem się z siostrami Gibbons – wspomina Rees. – Jedno białe ramię za drugim, a tu nagle czarne. Niezwykłe. Wtedy w hrabstwie było bardzo niewielu czarnych. Ująłem to ramię jedną ręką w typowy dla mnie, przyjazny sposób; w drugiej ręce trzymałem strzykawkę i już miałem rutynowo zażartować, gdy podniosłem wzrok i zobaczyłem, że to dziecko gapi się gdzieś przed siebie.

Żart zamarł lekarzowi na ustach. Zaaplikował szczepionkę, ale nawet w trakcie zastrzyku nie zauważył najmniejszej reakcji.

– Nie przypominało to poszkodowanych, z którymi miałem do czynienia w wojsku, zupełnie nie przypominało niczego, z czym się wcześniej zetknąłem. Tam nie było nic. Wtedy przyszło mi na myśl słowo „zombie”, i teraz też mi się nasuwa. Ta czarnulka w ogóle mnie nie widziała, jakby była w transie.

Dwa lub trzy ramiona dalej znowu trafił na czarne. Ujrzał tak samo obojętną twarz i takie samo nieobecne spojrzenie. Cała wrodzona pogoda ducha i żywiołowość lekarza nie zdały się na nic wobec niepokoju, jaki wzbudziły w nim bliźniaczki.

Doktor Rees był tak poruszony dotknięciem ich „martwych” ramion, że poprosił o rozmowę dyrektora Cyrila Davisa.

– Kierował szkołą, do której uczęszczało około tysiąca pięciuset dzieci, i wydało mi się, że nie ma wielu informacji na temat bliźniaczek – mówi. – W każdym razie nie miał informacji, które mnie interesowały. Powiedział, że tworzą „zabawną parę”, że nie są zbyt komunikatywne i nie rozmawiają z nauczycielami. Nie wysłano ich do szkolnego pracownika socjalnego, ponieważ dobrze się zachowywały i trzymały na uboczu. Pamiętam, że dyrektor stwierdził, że osiągają dobre wyniki. Poprosiłem o pozwolenie na spotkanie z rodzicami i moi pracownicy umówili mnie z nimi.

Rees pojechał na Furzy Park i był mile zaskoczony. Aubrey i Gloria sprawili na nim wrażenie ludzi inteligentnych i pomocnych. Obydwoje wypowiadali się elokwentnie, na równi uczestniczyli w rozmowie. Powiedzieli lekarzowi, że bliźniaczki rzadko się odzywają, ale po powrocie ze szkoły biegną do sypialni, gdzie „ćwierkają” w jakimś języku tak szybko, że Gloria nie jest w stanie go zrozumieć. Lekarz był zdziwiony – ci skądinąd spostrzegawczy rodzice nie chcieli „niepotrzebnie się martwić” córkami. Jak później usłyszał, rodziny z Karaibów spodziewają się dziwnego zachowania u bliźniąt, wobec czego uznał, że względny spokój Aubreya i Glorii ma podłoże kulturowe. Poprosił ich, by pozwolili mu skierować bliźniaczki do doktora Evana Daviesa.

– Przerzuciłem na niego odpowiedzialność – mówi.

Pisał do Daviesa:

Obecna sytuacja w domu przedstawia się tak, że bliźniaczki właściwie nie kontaktują się z rodziną z wyjątkiem posiłków, wolą zamknąć się w sypialni, gdzie się bawią i czytają. Bardzo rzadko odwiedzają znajomych, nigdy z okazji przyjęć, i tylko jedna dziewczyna w ich wieku czasem przychodzi do nich do domu. Kiedy dziewczęta ze sobą rozmawiają, rodzice wyławiają nieliczne słowa, lecz nie są w stanie zrozumieć całości. Po powrocie ze szkoły nie przejawiają w domu żadnej inicjatywy, ale odpowiadają mniej lub bardziej zrozumiale na pytania.

Gloria najwyraźniej nie była w stanie uzmysłowić doktorowi Reesowi, w jakim stopniu bliźniaczki były nieme. Przekazała jednak, że rozmawiała o problemie z lekarzem rodzinnym, doktorem Jamesem Bowenem, który zbadał dziewczęta i orzekł, że mogą być dotknięte ankyloglosją. To wada wrodzona, polegająca na tym, że wędzidełko, które łączy język z dnem jamy ustnej, jest „przerośnięte”, co utrudnia panowanie nad językiem i powoduje wadliwą wymowę. Za pomocą stosunkowo prostego zabiegu chirurgicznego można usunąć nadmiar tkanki, co zapewnia językowi większą swobodę ruchu. Bliźniaczki niewątpliwe cierpiały w jakimś stopniu na ankyloglosję, ponieważ nie były w stanie wysunąć języka poza wargi. Doktor Bowen skierował je do ambulatorium oddziału chirurgii szpitala Withybush w Haverfordwest w maju 1976 roku, pół roku przed zjawieniem się doktora Reesa, ale do tego czasu nic nie zrobiono.

Sugestia, że zachowanie bliźniaczek może wynikać z wady fizycznej, przyniosła ulgę Glorii i Aubreyowi, była również o wiele mniej straszna niż alternatywne wyjaśnienie, że po prostu postanowiły nie mówić. John Rees wszakże zanotował:

Obie dziewczynki bez trudu ssały pierś, co zdawałoby się wykluczać jakąkolwiek wadę wędzidełka, która mogłaby znacząco zaburzać mowę.

Rees wysłał swoje obserwacje na temat bliźniaczek doktorowi Evanowi Daviesowi, konsultantowi hrabstwa Dyfed do spraw psychiatrii dziecięcej, który zaprosił rodzinę Gibbonsów do swojej kliniki w Haverfordwest. Doktor Davies jest powściągliwym Walijczykiem, doskonale wykwalifikowanym i z natury ostrożnym. Urodził się w 1933 roku, dyplom lekarza uzyskał w Welsh National School of Medicine w Cardiff, odbył obowiązkową służbę wojskową, po czym specjalizował się w psychiatrii. W 1966 roku został konsultantem, miał pieczę nad pięćdziesięcioma sześcioma tysiącami dzieci.

Doktor Davies znał problematykę mutyzmu z wyboru[3], ponieważ mniej więcej raz na dwa lata stykał się z takim przypadkiem, i wcale nie był skory zaangażować się w tę sprawę. To rzadka przypadłość polegająca na tym, że dana osoba postanawia nie mówić, chociaż fizycznie jest do tego zdolna. Ta przypadłość dotyka jedynaków wychowywanych przez nadopiekuńcze matki, może też być skutkiem traumy, chociaż na ogół przejściowo. Bliźnięta późno zaczynają mówić, jednak istnieje niewiele udokumentowanych przypadków tego zaburzenia w ich grupie.

Pod koniec listopada 1976 roku Gloria, June i Jennifer, opatulone w zimowe ubrania, przybyły do kliniki, aby rozegrać swoją partię z doktorem Daviesem. Potrzebowały trochę czasu na zdjęcie płaszczy i zajęcie miejsc. Zdawało się, że dziewczynki poruszają się tylko wtedy, gdy lekarz był zwrócony do nich plecami lub wyszedł z gabinetu. Słyszał nerwowe szuranie, które ustawało, gdy się odwracał, aby ujrzeć skulone postaci, skromnie patrzące w podłogę. Ani myślał dać się wciągnąć w gierkę, którą mu proponowały, unikał więc obrotów. Przejrzał historię bliźniaczek i zadawał stosowne pytania. Na twarzach dziewcząt nie pojawił się najmniejszy ślad zainteresowania lub zrozumienia. Nie było komunikacji.

Zakłopotana milczeniem i gotowa wstawić się za córkami, Gloria odpowiadała na pytania tak gorliwie i rozwlekle, że lekarz nie był w stanie wydobyć niczego z bliźniaczek ani przekonać się, że mówią płynnie, kiedy nie są podsłuchiwane, o czym zapewniała matka. Davies zdał sprawę z tej rozmowy w liście do Reesa:

Chociaż nie byłem w stanie wciągnąć ich w bezpośrednią rozmowę, rzeczywiście odpowiadały na pytania prawie niezauważalnymi skinieniami głowy. Po namowach coś dla mnie narysowały i wydało mi się, że Jennifer ma pewien talent artystyczny. Chociaż June jest mniejsza, zdaje się, że to właśnie ona dominuje i zwykle inicjuje działanie.

W tej sprawie Evan Davies najwyraźniej się pomylił. Wszyscy inni obserwatorzy bliźniaczek uważali Jennifer za przywódczynię.

– Odniosłem wrażenie, że moje trudności po części wynikały z faktu, że siostry były zupełnie niepodobne do dzieci, z którymi stykałem się wcześniej – przyznaje dzisiaj Davies. – Moje fiasko złożyłem na karb przepaści kulturowej.

Jego zdaniem bliźniaczki były nieme z wyboru i prawdopodobnie cierpiały na jakąś wadę wymowy, która uniemożliwiała im płynne mówienie i wywołała mutyzm. Uznał, że ten przypadek może być trudniejszy od innych podobnych, ponieważ dziewczynki wzajemnie się utwierdzały w swoim zachowaniu. „Leczenie w tych warunkach – pisał do Reesa – jest poważnym wyzwaniem, którego nie chcę się podjąć”. Skierował je do Ann Treharne, głównej logopedki w Haverfordwest.

Do tego momentu nikt nie był całkowicie pewny, czy bliźniaczki są fizycznie niezdolne do mówienia, czy też, jak uważali Rees i Davies, potrafią całkiem dobrze mówić (może z jakimiś trudnościami), lecz z pewnego psychologicznego powodu postanowiły nie korzystać z tej umiejętności. Uznano za wysoce prawdopodobne, że przed osiągnięciem wieku szkolnego mówiły, aczkolwiek niewiele. Nie rozmawiały z ojcem ani ze starszym bratem, w szkole zaś w ogóle nie słyszano, aby się odzywały. Gloria twierdziła, że rozmawiały z nią, gdy była sama, i że rozmawiały z Rosie, jednak matka tak mocno broniła bliźniaczek, że trudno było uznać ją za wiarygodną. Teraz ich stan miała ocenić profesjonalna logopedka.

Ann Treharne była związana ze szpitalem Withybush i uchodziła za ekspertkę od mutyzmu z wyboru, ponieważ przed spotkaniem z bliźniaczkami zajmowała się sześciorgiem lub siedmiorgiem dzieci z tą przypadłością, prawie wyłącznie z rejonu Haverfordwest. Z kilkoma przypadkami zetknęła się w Indiach i Kanadzie; ważny był zwłaszcza chłopczyk, dzięki któremu wypracowała metodę porozumiewania się za pomocą nagrań magnetofonowych.

June i Jennifer zaczęły leczenie w lutym 1977 roku. Ewentualną wadę wymowy niełatwo było zdiagnozować, ponieważ niemal nie dało się ich nakłonić do mówienia. Ann Treharne postanowiła spróbować z nagraniami, które stosowała wcześniej, i zostawiała bliźniaczki w gabinecie same z magnetofonem. Z jakiegoś powodu odtwarzanie nagrań nie wzbudza w niemówiącym dziecku zwykłych obaw, że zostało „podsłuchane”. Lecz nawet zostawione z magnetofonem bliźniaczki nie inicjowały rozmowy, chociaż niekiedy odpowiadały monosylabami na bezpośrednie pytania w rodzaju: „Czym się zajmuje wasz ojciec?” lub „Gdzie mieszkacie?”. Co więcej, ku wielkiemu zaskoczeniu Treharne, chętnie, a nawet z zapałem czytały na głos wiersze i urywki z książek.

– Czytały bardzo szybko, używając głosek, które w angielskim nazywamy szczelinowymi podniebiennymi, wskutek czego zamiast „ss” wymawiały „sz”. Ich mowa brzmiała przez to niezrozumiale – tłumaczy. – To było za szybkie i bezładne, ale nie znalazłam jakichś wielkich wad. Nie jąkały się. Rozumienie tego, co mówiły, utrudniał karaibski akcent.

Bliźniaczki nigdy nie rozmawiały z Treharne twarzą w twarz.

– Mogłam wydobyć „tak” lub „nie” czy „dziękuję” z June. Z Jennifer nic. Toczyła się swego rodzaju gra. Widziałam, że June umiera z ochoty, żeby mi coś opowiedzieć. I nagle działo się coś dziwnego: Jennifer ją przed tym powstrzymywała. Nigdy się nie poruszyła. Obserwowałam ją i zauważałam tylko ledwie widoczny ruch oczu, ale jestem pewna, że powstrzymywała June. To było niesamowite. Jak percepcja pozazmysłowa. Siedziała i patrzyła w sposób absolutnie pozbawiony wyrazu, lecz czułam jej władzę. O wszystkim decydowała. Przyszło mi na myśl, że opętała June.

Po kilku tygodniach terapii logopedycznej, w marcu 1977 roku, bliźniaczki wezwano na operację podcięcia wędzidełka języka, czyli frenulum linguae. Ani Rees, ani Treharne nie uważali tego za konieczne, ale chirurg, doktor Peter Wilson, był przekonany, że zabieg pomoże.

– Kiedy potem pojechałam odwiedzić je w domu – mówi logopedka – siedziały przytulone i nieszczęśliwe. Nie sądzę, aby ktokolwiek je uprzedził, że po operacji będą bolały je usta. Zabieg odrobinę poprawił ich artykulację, ale czuły się głęboko urażone.

Tymczasem ruszyła ociężała machina biurokracji oświatowej. Szkołę zaalarmował doktor Rees. Evan Davies osobiście zdiagnozował bliźniaczki. Do sprawy włączył się Tim Thomas, psycholog edukacyjny, który wcześniej zalecił umieszczenie dziewcząt w normalnej szkole. Teraz postanowiono, że należy je przenieść ze zwykłego gimnazjum do odległego o dwanaście kilometrów Eastgate Centre for Special Education w Pembroke. Cathy Arthur, nauczycielka, która miała się nimi zajmować, odwiedziła Gibbonsów, aby powiadomić ich o tej decyzji. Aubrey był zachwycony, że jego córki znajdą się w końcu pod profesjonalną opieką; Gloria, chociaż z obawami, też na to przystała.

Dziewczęta odwiedziły ośrodek Eastgate, żeby zobaczyć, czy się im spodoba. Davies bardzo dobrze zapamiętał ich wizytę; piły herbatę na kanapie. Skrzyżowały nogi i unosiły filiżanki do ust w sposób doskonale zsynchronizowany.

– To najżywsze moje wspomnienie na ich temat – mówi. – Taka synchronia wymaga niesamowitej zażyłości. Pomyślałem, że umożliwia im to jakaś intuicyjna więź. Co istotne, robiły to w żółwim tempie. Gdyby były szybsze, wszystko stałoby się znacznie trudniejsze. Jak sądzę, robiły to wszystko bardzo powoli właśnie dlatego, że żadna z nich nie chciała inicjować ruchu.

IIPrzedrzeźniacze

Wygodniej było po prostu kiwać głową. Słowa wydawały się przesadą; gdybyśmy nagle zaczęły mówić, byłoby to bardzo zaskakujące.

June Gibbons

19 kwietnia 1977 roku, osiem dni po czternastych urodzinach, bliźniaczki pojechały do Pembroke, aby zacząć naukę w nowej szkole. Ośrodek Eastgate mieści się w brudnym neogotyckim budynku przykościelnej szkoły na wschodnim krańcu miasta, tuż przy olbrzymim rondzie, gdzie dudnią wielkie ciężarówki zmierzające do Pembroke Dock. Za szkołą znajdują się asfaltowe dziedzińce z kamiennym ogrodzeniem, które biegnie wzdłuż linii dawnych murów miejskich i spada kaskadami w dół wzgórza na zielone podołki boisk. W 1972 roku szkołę przekształcono w ośrodek edukacji specjalnej dla dzieci przysparzających trudności wychowawczych, z którymi nie radziły sobie zwykłe placówki oświatowe. Wnętrze głównego budynku przebudowano. Całość stanowi otwarta wspólna przestrzeń, z dwiema przylegającymi do siebie salami lekcyjnymi i obszarem przed główną klasą służącym jako biblioteka. Zaiste poważna inwestycja w dwanaścioro, lub nieco więcej, dzieci z problemami, które uczą się w tym ośrodku.

W okresie, kiedy w Eastgate przebywały bliźniaczki, ośrodkiem kierował John Harry, były nauczyciel plastyki i ceramiki, miły mężczyzna w połowie czwartej dekady życia. Pierwsza w oczy rzucała się jego układność. Wychowawczynią bliźniaczek została Cathleen Arthur, wówczas blisko trzydziestoletnia. Bardzo różniła się od Harry’ego: ambitna i zapalczywa, „ognista”, jak określił ją jeden z kolegów, o „kruczoczarnych włosach i uwodzicielskim spojrzeniu”. Pochodziła z mieszkającej w okolicy zamożnej rodziny farmerskiej, która posłała ją do Dr Williams’ School w Dolgellau, słynnej prywatnej walijskiej szkoły dla dziewcząt, dziś już nieistniejącej. Była doskonałą uczennicą, prymuską. Stamtąd poszła do londyńskiej Central School of Speech and Drama, gdzie poznała swojego przyszłego męża Tima Arthura. Ceremonia ślubna w Primrose Hill miała charakter druidyczny i była na tyle niezwykła, że szczegóły opisano z zachwytem na łamach „Sunday People”. Tim Arthur zatrudnił się w Exeter, gdzie Cathy uczyła w szpitalu Exevale, na oddziale specjalnym dla nastolatków, którym kierował doktor Christopher Wardell. Właśnie tam ujawnił się jej talent do nawiązywania kontaktu z młodzieżą z problemami, więc postanowiła poświęcić się nauczaniu specjalnemu. W 1972 roku Arthurowie znaleźli stary wiejski dom opodal Haverfordwest, który postanowili wyremontować. W tym samym czasie powstał ośrodek Eastgate i Cathy, przepełniona pomysłami zrodzonymi na gruncie doświadczeń w Exeter, została tam jedną z trojga nauczycieli.

Pedagodzy z Eastgate współpracują blisko z władzami oświatowymi oraz pracownikami socjalnymi i koordynują swoje działania dla dobra uczniów. Wspólnie uczestniczą w naradach, na których omawia się poszczególne przypadki i decyduje o następnych krokach. Od chwili przybycia bliźniaczek monitorował je zespół, w skład którego wchodził psychiatra dziecięcy Evan Davies i psycholog edukacyjny Tim Thomas.

Cathy Arthur szybko wyrobiła sobie opinię o bliźniaczkach. Przez pierwszy tydzień nie rozmawiały z nikim, nawet z innymi dziećmi w swojej grupie. W trakcie posiłków guzdrały się niemiłosiernie. W ślimaczym tempie szły do okienka wydawania potraw, a potem siedziały i gapiły się w talerze, bez ochoty na jedzenie.

– Ta ich ślamazarność zdawała się drażnić pozostałe dzieci bardziej niż to, że nic nie mówiły – wspomina Cathy Arthur.

Aby nakłonić bliźniaczki do komunikacji, Cathy nagrywała pytania i zostawiała dziewczęta z magnetofonem w nadziei, że odpowiedzą, co z rzadka łaskawie czyniły. Przełom nastąpił, gdy poprosiła znajomego nauczyciela pochodzącego z Karaibów, aby nagrał coś od siebie dla dziewcząt. „Czy jestem żonaty? – zapytał. – Czy mam dzieci? No dajcie spokój – prowokował – zapytajcie mnie o coś”.

Kiedy wraz z Cathy odsłuchiwali taśmę, początkowo sądzili, że będzie pusta. Tuż przed końcem usłyszeli jednak chichot, a potem wyraźny głos: „Co możemy powiedzieć?”. Następowała kolejna dłuższa pauza, a po niej: „Bóg jeden wie”. Od tej chwili „Bóg jeden wie” stało się obiegowym powiedzonkiem w Eastgate.

Cathy Arthur przekonała się, że milczące bliźniaczki potrafią mówić, jeśli chcą, i że cierpią tylko na nieznaczne wady wymowy. Przez następne miesiące usilnie próbowała przełamać blokadę dziewcząt, perswadując, namawiając, chwaląc i dodając odwagi. June właściwie nie reagowała, ale Jennifer zaczęła robić postępy. W maju Cathy odwiedziła Glorię Gibbons przy Furzy Park.

– Gloria zauważyła w córkach istotną zmianę. Wracały z Eastgate zadowolone i uśmiechnięte, rozmawiały z nią o tym, co robiły w szkole.

Cathy pomogła im zrobić szmaciane lalki, Dorothy i Demelzę; uszyły dla jednej czerwoną, dla drugiej białą sukienkę i umocowały czarne włosy wokół ich bladych twarzy.

– Nie szło im szycie – opowiada Cathy. – Ale uwielbiały tego rodzaju wspólne zajęcia.

Obserwowała bliźniaczki tak często, jak tylko mogła.

Codziennie za kwadrans dziewiąta zabierała je swoim białym mini z przystanku autobusowego, który znajdował się kilkaset metrów od ich domu. Nigdy nie chroniły się pod wiatą, nawet w deszczu czekały na zewnątrz, aby uniknąć bliskości z innymi ludźmi. Zawsze były o czasie, lecz gdy Cathy podjeżdżała, żadna nie chciała wsiąść pierwsza. Zwykle sterczały na chodniku. Cathy musiała wysiadać z wozu, ujmować jedną z dziewcząt od tyłu za ramiona, zginać jej kolana i popychać do środka auta. Druga z dziewcząt podążała za pierwszą, a Cathy wracała na fotel kierowcy. Kiedy bliźniaczki już siedziały na tylnej kanapie, następowała kolejna pauza, ponieważ żadna nie zamykała drzwi.

– Gdyby trzeba było je zamknąć z obu stron, wszystko byłoby w porządku – tłumaczy Cathy. – Zawsze odnosiłam wrażenie, że to zależało od tego, co się działo po drodze z domu na przystanek. Jeżeli coś między nimi poszło nie tak, nie zamykały drzwi.

Często Cathy musiała ponownie wysiąść, żeby je w końcu zatrzasnąć. Bywało, że w stronę Eastgate mogły ruszyć dopiero po dwudziestu–trzydziestu minutach.

Jazda z Haverfordwest do Pembroke bynajmniej nie była frajdą. Bliźniaczki na tylnym siedzeniu miały tak grobowe miny, jakby siedziały w karawanie. Cathy paplała, aby rozproszyć aurę przygnębienia. „Patrzcie na tego konia” – wołała, jednak nie reagowały. Upływało kilka minut, nim milcząco ustaliły, jak na to odpowiedzieć. Wtedy Cathy widziała we wstecznym lusterku dwie czarne główki zwracające się jednocześnie w kierunku, który wskazała – o kilometr czy półtora za późno.

Tak samo było w szkole. Świadoma, że „synchronia” bliźniaczek opiera się na nieustannej wzajemnej obserwacji własnych ruchów, Cathy próbowała to powstrzymać, zarządzając ćwiczenia gimnastyczne.

– Prosiłam, żeby spróbowały dotknąć palców stóp – wspomina. – Z opuszczoną głową nie mogłyby się obserwować. Wydawało mi się, że dzięki temu będą się poruszać bardziej niezależnie, ale one albo w ogóle się nie ruszały, albo robiły to tak wolno, że utykały w pół drogi i musiałam pomagać im się wyprostować.

Jazda konna była jedną z nielicznych form aktywności, w których bliźniaczki wykazywały się samorzutną zwinnością, unosząc się i opadając w siodłach czy uchylając się przed gałęziami drzew. Wiązało się to jednak z pewnym ryzykiem dla instruktorki. Gdy tylko wygłosiła jakąś krytyczną uwagę, dziewczęta puszczały wodze i całkowicie się wycofywały. Jeżeli jedna spadła, z drugą natychmiast działo się to samo.

Cathy Arthur postawiła więc na mniej fizyczne zadania. Wiedziała, że dziewczęta żywo interesują się wszystkim, co ma związek z Ameryką, więc poprosiła amerykańskiego ucznia o prelekcję połączoną z pokazem slajdów. Bliźniaczki przesiedziały ją całą zwrócone do siebie twarzami. Nawet nie spojrzały na ekran.

Później Cathy próbowała zainteresować je teatrem. Zabrała je do Milford Haven na Królewnę Śnieżkę i pantomimę Humpty Dumpty. Każdej kupiła program, ale jej wysiłki spełzły na niczym. June i Jennifer nie zajrzały do niego i zdawały się nie widzieć sceny. Kiedy aktorzy wyszli do widzów, wszystkie inne dzieci śmiały się i wodziły za nimi oczami. Bliźniaczki siedziały, patrząc przed siebie, zakapturzone, niczym zbłąkani członkowie Ku Klux Klanu.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Komórka lokalnego wydziału oświaty zajmująca się pomocą dzieciom w potrzebie (wszystkie przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumacza).

[2] W niektórych brytyjskich szkołach uczniów dzieli się na cztery grupy, od A do D, zgodnie z wynikami okresowych sprawdzianów.

[3] W oryginale elective mutism. Dzisiaj używa się terminu selective mutism, mutyzm wybiórczy, który nie sugeruje, że osoba cierpiąca na to schorzenie świadomie „wybiera” niemówienie.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I