Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Jeśli przyjeżdżacie do Mińska pociągiem z Europy, zanim powita was Plac Bramy Miasta Słońca, musicie przejść przez czyściec – pierwszą Bramę strzegącą granicy Krainy Szczęścia” — przestrzega Artur Klinau i natychmiast rozbudza ciekawość czytelnika. Następnie wprowadza go w świat szerokich placów, pomników, kolumnad i pałaców górujących nad życiem szarych ludzi. Pokazuje utajnione życie wewnętrzne Miasta — otwarte podwórka stanowiące centrum życia mikrospołeczności, bramy opanowane przez filozoficznie nastawionych pijaczków i kobiety-orchidee tęskniące do lepszego życia, parki pełne miłości i nienawiści. Ludzie i Miasto są ze sobą nierozerwalnie związani, zniewoleni przez siebie nawzajem.
Jednak „Mińsk. Przewodnik po Mieście Słońca” jest nie tylko wspaniałym albumem socjalistycznej architektury, lecz także esejem o burzliwej historii Białorusi, powieścią autobiograficzną i poetycką wizją odrealnionego świata idei. Według autora, ma być to pierwszy krok do zbudowania mitologii Mińska.
„Gdy pewnego razu znajdziesz się na skrzyżowaniu dwóch głównych ulic swego rodzinnego miasta i uświadomisz sobie niemożliwość realizacji twoich życiowych idei, staniesz pod ścianą i dalej nic, to pozostanie ci już tylko ucieczka w groteskę. Tak zawsze robili inni. Tak właśnie, w białoruskim Mińsku, przystanął dzisiaj Artur Klinau i zapisał nam spowiedź swego dotychczasowego życia. Wsłuchajmy się w jego monolog z powagą, aby choć w części zrozumieć współczesnego Białorusina. Oto historia człowieka urodzonego w Mieście Słońca, posłuchajmy jej...” Leon Tarasewicz
„Po Mińsku można chodzić całymi dniami i nie zobaczyć tego, co opisał Artur Klinau. Udało mu się bowiem pokazać, że ta betonowa pustynia prowadzi własne, pełne wewnętrznej logiki życie. Że jest monumentalnym pałacem, miastem poświęconym słońcu, mieniącym się wszystkimi odcieniami żółci pod kobaltowym niebem. Labiryntem, atlasem architektury, barokowo-konstruktywistyczną fasadą, za którą tętni biedne, ale barwne i tajemnicze życie. Nie każdy może je dostrzec, bo Mińsk niechętnie odkrywa przed przyjezdnymi swe tajemnice. Książka Klinawa to klucz do Miasta, ale też do zrozumienia dzisiejszej Białorusi i jej dziwnej historii.” Andrzej Brzeziecki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 128
Artur Klinau
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału białoruskiego Малая падарожная кніжка па горадзе сонца
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Viktor Drachev / TASS / Getty Images
Fotografie wewnątrz tomu © by Artur Klinau
Copyright © by Suhrkamp Verlag Frankfurt Am Main, 2006. All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2008
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Buchalik, 2008
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Joanna Bernatowicz
Skład Robert Oleś / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-065-1
Na rozległej równinie wznosi się wysokie wzgórze, na którym leży większa część miasta. […]
Głową państwa jest u nich kapłan, którego zwą w swoim języku HOH, co u nas znaczyłoby: Metafizyk. Ten sprawuje najwyższą władzę, zarówno świecką, jak i duchowną, i we wszelkich sprawach i sporach on wydaje wyroki ostateczne. U jego boku stoją trzej współwładcy: Pon, Sin i Mor, co w naszym języku brzmi: Moc, Mądrość i Miłość.
Tomasz Campanella, Miasto Słońca [1]
Urodziłem się w Mieście Słońca. Pierwszym, co z niego pamiętam, jest wielki blok betonu, na który usiłuję się wdrapać. Wpełzam na zimną, szarą bryłę, wczepiam się w nią rękami, nogami i zębami, i w końcu, kiedy z wielkim trudem docieram na szczyt, wyrasta przede mną kolejny, taki sam betonowy blok. Włażę na niego i widzę jeszcze jeden, a na nim następny i następny.
Pamięć jest dziwna. Z całej kroniki filmowej naszego życia wybiera i starannie dokumentuje pojedyncze epizody, niekoniecznie ważne czy przełomowe. Pamięć przypomina czarno-biały film. Większość jego kadrów to migające na ekranie rysy i szumy na czarnym, białym albo szarym tle. Ale niekiedy ten taniec abstrakcyjnych białych linii na czarnej kliszy przecinają wstrząsająco realistyczne obrazy, które nie zacierają się z czasem i trwają nienaruszone w naszej pamięci aż do ostatniej części filmu, tuż przed napisami końcowymi.
Dziwne i pewnie symboliczne: właśnie kadry z blokiem betonu stały się pierwszym dokumentem mojej pamięci, pierwszym przebłyskiem realnego obrazu świata pośród kilometrów czarno-białych rys i plam.
Betonowa piramida, na którą usiłuję się wdrapać, to zwykłe schody pomiędzy pierwszym a drugim piętrem naszej kamienicy na Łomonosowa. Wędruję do mojego przyjaciela z dzieciństwa, Igora Brandina, który mieszka piętro wyżej i tak jak ja urodził się w Mieście Słońca w 1965 roku. Nie wiem jeszcze, że w tymże roku człowiek po raz pierwszy wyszedł w przestrzeń kosmiczną; że Beatlesi robią rewolucję w głowach zachodniej młodzieży; że trzy lata wcześniej niejaki Lee Harvey Oswald wyruszył z Miasta Słońca, by zabić prezydenta Kennedy’ego, a w Moskwie spiskowcy z Biura Politycznego obalili Chruszczowa. Zaczynała się epoka Breżniewa.
Po prostu idę w gości do przyjaciela. Dokładniej rzecz ujmując, raczkuję, bo chodzić jeszcze nie umiem. Dlatego każdy stopień wydaje mi się ogromną, wyższą ode mnie ścianą, a całe schody zmieniają się w gigantyczną, zimną kamienną piramidę. Dalsze wydarzenia tego i większości kolejnych dni zatarły się w mojej pamięci. Po ekranie znów skaczą białe i czarne kreski, rysy i kropki. Ale betonowa ściana pozostała skrótem tego miasta, prostym i tajemniczym, jak czarny kwadrat Kazimierza Malewicza.
Jeśli przyjeżdżacie do Mińska pociągiem z Europy, zanim powita was plac Wrót Miasta Słońca, musicie przejść przez czyściec – przekroczyć pierwsze Wrota strzegące granic Krainy Szczęścia. Wszystkie pociągi, wjeżdżając na teraz już byłe jej terytorium, muszą zmienić koła. Jest to na swój sposób niezapomniane i dziwne widowisko. Nocą, kiedy docieracie na granicę (a większość pociągów z Europy przekracza granicę właśnie nocą), po kontroli paszportowej i celnej wasz pociąg wjeżdża do wysokiej i długiej hali. Wystrój hali nie zmienia się od dziesiątków lat. Wysokie zakopcone okna, brudnoszare ściany, kulawe, niezliczoną już ilość razy przemalowywane zielone stalowe stoły na narzędzia, dźwig, który co chwila z łoskotem przesuwa się nad waszą głową, i mnóstwo malutkich ciemnobrązowych drzwi, wiodących nie wiedzieć dokąd.
Z tego mnóstwa drzwi, rozrzuconych po całej długości hali, zaczynają wychodzić maleńcy ludzie, ubrani w ciemne, brudne fartuchy. Rzucają wam nieprzyjazne spojrzenia, kiedy obserwujecie ich, paląc papierosa w drzwiach wagonu. Ale są nieszkodliwi. Pewnie nieco irytuje ich to, że o tak późnej porze, w tej ciemnej hali muszą walić młotami w stal, przeciągać ciężkie haki i taszczyć osie z kołami. A wy, czyściutcy i dumni, jedziecie sobie do Krainy Szczęścia, albo odwrotnie – całkiem już uszczęśliwieni wracacie do Europy. Nawiasem mówiąc, gdybyście przekraczali granicę dwadzieścia lat temu, w czasach prohibicji, robotnicy chętnie pomogliby wam zdobyć za podwójną cenę flaszkę wódki, paczkę papierosów czy cokolwiek innego.
Maleńcy czarni ludzie, pokrzykując i klnąc, biorą się do roboty. Wielotonowe dźwigi unoszą wasz wagon półtora czy dwa metry nad ziemię i wytaczają spod niego osie. Robotnicy pracują w piekielnym zgrzycie i pisku maszynerii. Nad ich głowami przez całą długość hali sunie dźwig konsolowy, na którym od niepamiętnych lat wisi wciąż ten sam obrazek: coś ciężkiego spada na człowieka w kasku. Przekaz jest jasny, zna go każde dziecko: „Nie stój na linii strzału, bo zginiesz”. Zawsze jednak miałem wrażenie, że sam znak nie odpowiada graficznie podniosłości chwili. Dobrze byłoby go zastąpić czymś poważniejszym. Na przykład radosnym plakatem: „Witamy w Piekle!”. Albo, mówiąc już serio, czerwonym transparentem z wielkimi białymi literami, układającymi się w napis: „Witamy w Krainie Szczęścia!”.
Tymczasem czarne ludziki kończą pracę. Opuszczają wasz wagon na nowe osie i teraz możecie sobie – szczęśliwi i pełni nowych wrażeń – spokojnie podróżować dalej, na spotkanie Miastu Słońca.
Zanim wyruszycie na spotkanie Miastu Słońca, posłuchajcie o ideach i warunkach, bez których ten dziwny, ale i fascynujący twór nigdy by nie powstał.
Istotą idei komunizmu jest budowa powszechnego Szczęścia. Ludzkość nigdy chyba nie sformułowała równie szlachetnej i pięknej doktryny społecznej. Równość, Braterstwo, Sprawiedliwość; Społeczeństwo Pełnej Harmonii, Każdemu Według Zasług, Każdemu Według Potrzeb, Raj na Ziemi, Miejsce, Którego Nie Ma, Utopia…
Szczęście jako pojęcie filozoficzne nigdy nie doczekało się sensownego rozwinięcia; jego dwuznaczna dziewiczość nie wiedzieć czemu odstraszała nawet najodważniejszych myślicieli. Może zaważyła na tym z góry znana prawda: szczęście nie istnieje, lepiej więc zająć się poszukiwaniem nie Szczęścia, ale Sensu. A jeśli jednak istnieje, jest czymś zbyt osobistym, żeby poddawać je spekulatywnym uogólnieniom. Szczęście wymaga Bogactwa, Władzy, Zadowolenia, Posiadania, Harmonii Wewnętrznej, Harmonii Społecznej, Miłości, Miłości do Boga i tak dalej; taka mnogość wymagań wyklucza stworzenie jego uniwersalnej definicji. A jeśli Szczęście jest jednak konkretne i policzalne, czy zdefiniujemy je jako stan permanentny, czy też jako okazjonalną euforię, po której przychodzi nieuniknione rozczarowanie albo przynajmniej znużenie? Jak widać, Szczęście – podobnie zresztą jak Sens – pozostaje dla nas tajemnicą, czarnym kwadratem, rzeczą samą w sobie, której nie potrafimy zrozumieć, chociaż tak bardzo jej pragniemy.
Jedynie Utopia odważyła się zdefiniować i urzeczywistnić Szczęście. Nie przedstawiała swoich doktryn społecznych jako drogi do Szczęścia, ale próbowała skonstruować społeczeństwo, w którym każdy człowiek czułby się możliwie najbardziej szczęśliwy. Usiłowała połączyć w jednym projekcie wszystkie warunki Szczęścia: Bogactwo, Zadowolenie, Posiadanie, Harmonię Wewnętrzną i Społeczną, Miłość i Miłość do Boga i ofiarować je uczestnikom projektu, projektu Miasta Słońca – Miasta, w którym każdy mieszkaniec maksymalnie zbliża się do stanu idealnego Szczęścia. Czy jakikolwiek inny model społeczny jest tak pociągający jak społeczeństwo Szczęścia? Czy projekt budowy Szczęścia nie stanowi kwintesencji skrytych pragnień i marzeń ludzkości o idealnym świecie, czy nie stoi za nim pokusa stworzenia raju w przestrzeni immanentnej, a nie transcendentnej? Tym bardziej że samo istnienie transcendentnego raju wcale nie jest takie oczywiste.
Należy odróżnić projekt budowy Szczęścia od jego praktycznej realizacji i, przede wszystkim, od imponującej próby jego realizacji, dokonanej w byłym Związku Radzieckim. Prawdopodobnie krach tego eksperymentu nie byłby aż tak spektakularny, gdyby nastąpił gdzieś w Europie. Istnieje bowiem bezpośrednia zależność między skalą krachu tej próby a stopniem degeneracji kodów moralnych nacji, która się jej podejmuje. Narody z wypaczonym kodem Wolności w praktyce realizują projekt powszechnego Szczęścia w postaci triady: Niewola, Braterstwo, Sprawiedliwość.
To, że projekt komunistyczny w Związku Radzieckim był projektem w istocie rzeczy rosyjskim, zdeterminowało katastroficzne skutki jego realizacji. Trzeba uczciwie dodać, że prawdopodobnie po prostu musiał on być rosyjski. Narody myślące nieco bardziej racjonalnie nie zaangażowałyby się w eksperyment tak totalny i od początku skazany na niepowodzenie. Warianty: chiński, koreański i kubański nie są tu wyjątkami, ponieważ stanowiły tylko konsekwencję projektu rosyjskiego. Podobnie ma się rzecz z kolonialnymi narodami Imperium Rosyjskiego, które musiały wziąć udział w tym eksperymencie wbrew swojej woli.
W Rosji idea społeczeństwa Szczęścia padła na nader podatny grunt. Było tu wszystko, co niezbędne, żeby zacząć budowę tak potężnej konstrukcji: dziewiczy naród, w istocie nadal pogański, mocny pierwiastek kolektywny (gminny) i chorobliwie przerośnięte poczucie nie-Sprawiedliwości, a w konsekwencji nie tylko oczekiwanie, ale wręcz palące pragnienie Sprawiedliwości społecznej.
Prawosławie pozostawało w Rosji chrześcijaństwem czysto deklaratywnym. Dlatego też budowniczym Utopii udało się szybko i sprawnie zdemontować jego dekoracje-deklaracje za pomocą oświadczenia, że nie ma Boga poza Utopią. I społeczeństwo bezboleśnie to zaakceptowało. Przede wszystkim jednak rosyjskie prawosławie nie zdołało założyć w rosyjskim społeczeństwie solidnego fundamentu etyki chrześcijańskiej. Naród funkcjonował praktycznie bez jakiegokolwiek systemu wartości moralnych, a zamiast chrześcijańskiej etyki otrzymał jedynie worek bożonarodzeniowych ozdóbek – kolorowych, ale nieprzydatnych gadżetów.
Jednocześnie w okresie, kiedy eksperyment startował, w Rosji wciąż silne były wpływy kolektywizmu gminnego. Zachodni indywidualizm opanował zaledwie niewielkie wysepki świadomości społecznej i stanowił raczej artefakt lokalnej kultury niż realną przeciwwagę tajemniczej duszy rosyjskiej. Co zaś najważniejsze, naród po wielu wiekach zniewolenia z całego serca pragnął Sprawiedliwości. Nie, nie Szczęścia ani Wolności, ale realizacji doskonałej formuły Sprawiedliwości: każdy ma prawo do Szczęścia. Był moralnie gotów do budowy potężnej Utopii, budowy Krainy Szczęścia. Ale Krainy Szczęścia nie zbudują – jeśli jej zbudowanie jest w ogóle możliwe – niewolnicy. Nie zdołają założyć fundamentu moralnego, a bez niego Kraina Szczęścia zmienia się w swoje przeciwieństwo. Wolność może realizować się poza Moralnością, nigdy jednak odwrotnie.
Społeczeństwo rosyjskie zawsze cierpiało na brak znaczącej zarówno pod względem ilościowym, jak i jakościowym klasy ludzi wolnych. Nawet rosyjska arystokracja tak naprawdę nigdy nie znała wolności. Wolna tylko formalnie, w praktyce z ducha chłopska, zawsze uzależniona była od łaski i niełaski Cara. Zresztą również sam Car nie mógł być w pełni wolny w społeczeństwie całkowicie zależnych poddanych. Sytuacja miała szansę zmienić się w połowie dziewiętnastego stulecia, kiedy w Imperium zniesiono prawo pańszczyźniane. Jednak pół wieku, które pozostało wówczas Rosji do rewolucji październikowej, było okresem zbyt krótkim, żeby wyplenić kwitnący tu od stuleci gen niewoli. Jedyną kastą ludzi wolnych byli w Rosji staroobrzędowcy. Ten zadziwiający i po dziś dzień mało znany fenomen rosyjskiej historii odegrał w niej rolę podobną do roli reformacji w Europie. Staroobrzędowcy, idąc na stos za swoją wiarę, czyli za wolność, odnajdowali wysepki wolności w kraju powszechnej niewoli. Nic dziwnego, że nie stanowiąc znaczącego procentu populacji Rosjan, odegrali tak ważną rolę w pionierskich początkach rosyjskiego kapitalizmu.
Zatem brak znaczącego odsetka ludzi pozbawionych genu niewoli zdeterminował charakter projektu Krainy Szczęścia, który w praktyce sprowadził się do realizacji triady: Niewola, Braterstwo, Sprawiedliwość – Braterstwo w Niewoli i Sprawiedliwość jako forma zemsty na tych, którym nie odpowiada taka definicja Braterstwa.
W szesnastym wieku Tomasz Morus napisał książkę o niezwykłej Wyspie harmonii społecznej, o społeczeństwie Szczęścia, i dał jej tytuł Utopia, co po grecku znaczy miejsce, którego nie ma. Sto lat później włoski mnich Tomasz Campanella stworzył traktat o idealnej społeczności, żyjącej w Mieście Słońca. Konstruował projekt Szczęścia, siedząc we włoskim więzieniu, spuchniętymi po torturach palcami kreślił literę za literą, wzywając do budowy sprawiedliwego świata. Człowiek najintensywniej chyba marzy o Mieście Szczęścia, kiedy popada w bezmierne nie-Szczęście; najgoręcej pragnie Sprawiedliwości, kiedy dosięga go skrajna nie-Sprawiedliwość. Społeczeństwo, które przeżyło wielką nie-Sprawiedliwość i wielkie nie-Szczęście, nie oprze się pokusie realizacji projektu Szczęścia. Naród, który żył w nie-Sprawiedliwości i nie-Szczęściu, prędzej czy później zacznie śnić o Mieście Słońca. Kiedy jednak przystąpi do jego budowy, powinien zdawać sobie sprawę, że jest to projekt z góry skazany na niepowodzenie, bo trudno zbudować miasto, którego nie ma. Kraina Szczęścia to tylko słodki, cierpki Sen, Słoneczne Miasto Marzeń, ziemia inteligibilnego, a nie fizycznego Słońca.
Utopia nie może stać się Rzeczywistością. Ale Rzeczywistością może stać się iluzoryczna realizacja Utopii, wprowadzana w życie jako konstrukcja estetyczna, jako scenografia społeczeństwa Szczęścia. Utopia może zostać zrealizowana, jeżeli stworzy iluzję samej siebie i przekona wszystkich, żeby uwierzyli w tę Widmową Wyspę. Idealne społeczeństwo powstanie więc, jeśli Sen przerośnie Rzeczywistość, jeśli pogrąży się w nienagannej geometrii stworzonych przez siebie konstrukcji i odrzuci wszystkich i wszystko, co do nich nie pasuje, wszystkich i wszystko, co mogłoby naruszyć słodycz jego zapomnienia.
Ego me non fallo! Widziałem ten Sen! Urodziłem się w Słonecznym Mieście Marzeń, w którym istniały obok siebie dwa Miasta – społeczeństwo Szczęścia, w które wszyscy wierzyli, i samo Miasto. Pierwsze rozwiało się, drugie natomiast trwało jak pomnik dążenia do tego, co nieosiągalne, jak gigantyczna scenografia do romantycznej, egzaltowanej sztuki zwanej Szczęściem. Utopia stała się Rzeczywistością! Miasto, którego nie ma, istniało! Mam na to dwu świadków: Miasto Słońca i siebie.
Jeżeli przyjedziecie do Mińska z Europy pociągiem, Miasto Słońca powita was na potężnym placu Wrót. Wcześniej przez jakieś dwadzieścia minut wasz wagon będzie się przedzierał przez fabryczne przedmieścia. Samych fabryk prawie nie zauważycie. Odwracają się do podróżnego długimi korytarzami wysokich płotów, magazynów i jakichś tajemniczych oficyn. Na placu Wrót stoi główny dworzec Miasta. Kiedyś mieliśmy dwa dworce, ale ruch z północy na południe zamarł, za to z zachodu na wschód wzrósł tak bardzo, że plac Wrót stał się całodobowym centrum wszelkiego życia w Mieście Słońca. Obok nieustannie przejeżdżają pociągi podążające z zachodu na wschód, z Berlina, Paryża, Brukseli i Pragi do stolicy niegdysiejszego Imperium, do Moskwy. Wcześniej stał tutaj inny dworzec, zbudowany w latach pięćdziesiątych. Kiedy jednak przestał wystarczać na potrzeby tak intensywnej eksploatacji, zburzono go i postawiono nowy, przypominający gigantycznego kraba, na którego licznych piętrach działają dziesiątki sklepów całodobowych, kawiarni, poczekalni i restauracji.
Plac Wrót powita was dwiema bliźniaczymi stożkowatymi wieżami, na rogach których, w dwu trzecich wysokości, stoi osiem posągów strażników Miasta Słońca. Posągi powróciły na swoje miejsca całkiem niedawno. Nie pamiętam, żeby stały tam, kiedy byłem dzieckiem. Pamiętam natomiast, że kiedy w upalne letnie dni szwendaliśmy się bez celu po zakurzonych zakamarkach Miasta Słońca, i tak baliśmy się strażników. Niektórzy leżeli przewróceni na bok w ogromnych bramach łączących plac z dworcowym parkiem, rozciągającym się tuż za wieżami.
Nad bramami wisiały czarne, pokryte sadzą żeliwne medaliony z wizerunkami lokomotyw z wielkimi gwiazdami pośrodku. Lokomotywa zawsze była symbolem Krainy Szczęścia. W wielu filmach, które oglądałem w dzieciństwie, pędziła potężna, wypełniająca cały ekran, ku świetlanej przyszłości, z dumnie wypiętą naprzód czerwoną pięcioramienną gwiazdą. Dawno temu w jednym z parków za wieżami stała duża ciuchcia dla dzieci. Rzadko jednak bawiliśmy się w jej metalowych wagonach. Zazwyczaj siedzieli tam jacyś panowie i pociągali z flaszek. Ciuchcia tonęła w petach i kapslach zalegających wokół niej jak twardy, blaszany dywan. Nad bramami nie było jeszcze wówczas stalowych siatek, które później rozwieszono na całej długości pałacowych fasad od strony placu, kiedy wymyślna sztukateria zaczęła się sypać – czasem wprost na głowy przechodniów. Może właśnie przed tym ostrzegał plakat na dźwigu u pierwszych Wrót Krainy Szczęścia.
Od placu Wrót biegnie w głąb Miasta pięć ulic. Pierwsza z nich prowadzi na plac Lenina, do jego zachodniej części. Druga na ulicę Marksa, proroka i autora Das Kapital, biblii wyznawców Szczęścia. Trzecia na ulicę Kirowa, bohatera, który chciał zostać Metafizykiem, ale został zabity przez Metafizyka Stalina w Leningradzie, innym świętym Mieście Krainy Szczęścia. Czwarta do gigantycznego Amfiteatru Pałacu Kultury Fizycznej. Trybuny Pałacu znajdują się częściowo pod poziomem gruntu, więc arkady budowli wyglądają mniej okazale niż mury rzymskiego Koloseum. Za to nad co drugą bramą Amfiteatru wisi okrągły medalion z wizerunkiem atlety. W pogodny, słoneczny dzień antyczne ciała figlują w obłokach płynących nad Miastem Słońca. Piąta ulica prowadzi poza Miasto, na fabryczne przedmieścia, gdzie zaczyna się już inne miasto, to, którego nie powinien oglądać podróżny przybywający do Krainy Szczęścia.
Historia Miasta Słońca zaczyna się na długo przed powstaniem Krainy Szczęścia. Co ciekawe, jej początki przypadają na okres, w którym Tomasz Morus na drugim końcu Europy pisze swoją Utopię, księgę o społeczeństwie Szczęścia i Krainie, której nie ma. Właśnie wtedy tutaj, w Krainie, która jeszcze istniała, rozpoczynało się oczyszczanie terenu pod budowę przyszłego społeczeństwa Szczęścia, czyli Wyspy Utopii.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Tomasz Campanella, Miasto Słońca, przełożyli L. i R. Brandwajnowie, Wrocław 1955.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie II