Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mistrz marionetek
Tutaj śmierć pociąga za sznurki...
Wydawało się, że Grzegorz Skorupski umie pisać tylko kryminały retro... Ale nie. Pociąga za współczesne sznurki jak nikt. Narastające napięcie, stopniowane emocje. Wybitne!
Robert Ostaszewski, autor serii z podkomisarzem Rowickim, juror Kryminalnej Piły
W sieci znajdziesz dzisiaj wszystko. Także śmierć.
Grono pedagogiczne szacownego II LO im. Adama Mickiewicza to niebanalne osobowości: historyczka Klaudia – zainteresowana prawami kobiet, procesami o czary i zdrowym trybem życia, nieustannie buszująca w archiwalnych materiałach; fizyk, który kandyduje na radnego; tolerancyjny i otwarty ksiądz Krzysztof; polonistka Olga, po rozwodzie mieszkająca z nastoletnią córką w dużym domu otoczonym lasem i wdająca się w słowne utarczki z katechetą... Na lekcjach polskiego obecny jest też praktykant Marek – wrażliwy, lekko odjechany chłopak, zainteresowany wiarą i religią. Kiedy historyczka nie przychodzi do szkoły i nikt nie wie, co się stało, Olga przegląda wiadomości w jej laptopie i, idąc tym tropem, znajduje ciało Klaudii w parku. Poczucie zagrożenia narasta, gdy w miejskim archiwum zostaje zamordowana kolejna kobieta...
Grzegorz Skorupski
Historyk, regionalista, pisarz, twórca scenariuszy gier miejskich. Autor książek historycznych i serii kryminałów retro z prokuratorem Adamem Karskim. Jeden z inicjatorów Festiwalu Kryminału Retro „Kryminalny Magiel”. Człowiek tak niejednoznaczny, jak różne są jego gusta muzyczne: stoner, doom, jazz i death metal. Pierwsza powieść z cyklu retro – Smak błękitu – otrzymała w 2018 roku wyróżnienie jury Kryminalnej Piły, a opowiadanie Gra o Rewolucję zdobyło trzecie miejsce w kategorii retro ogólnopolskiego konkursu literackiego „Stulecie Polskiego Kryminału”. Mistrz marionetek jest jego pierwszą książką osadzoną we współczesnych realiach.
Fragment
Trzęsącą się ręką podniosła odłamany suchy konar i zaczęła bez przekonania odgarniać liście. Piramida znajdujących się u góry gałęzi nagle się załamała i zsunęła w stronę Olgi. Odskoczyła w ostatniej chwili, wpadając na drzewo. Część osuwiska zasypała jej nogi. Ze wstrętem strząsnęła z butów śmierdzące szczątki roślin. Widocznie liście musiały już długo leżeć, a proces gnilny wytworzył warstwę, po której ześlizgnęła się górna część kopca. Fetor z wnętrza był zaskakująco silny. Olga ponownie próbowała strząsnąć z nóg część jakiegoś większego konara, który, zakotwiczony gdzieś głęboko, uparcie nie chciał opuścić jej buta. Klnąc na siebie za swój głupi pomysł, zrobiła większy zamach. Miała już dosyć tej przyprawiającej o ciarki na plecach eskapady. Uderzyła i... konar nie odleciał, jak liczyła, a dźwięk zderzenia jej martensa z potencjalnym kawałkiem drzewa zdecydowanie odbiegał od tego, na co była przygotowana. Przyświeciła latarką i krzyk zamarł jej na ustach. Spod sterty liści wystawała kobieca dłoń! Cofnęła się przerażona i skierowała wątły snop światła na to, co wyłoniło się w minikataklizmie, który spowodował osunięcie kopca. Leżały tam zwłoki kobiety. (...)
Do twarzy, na której zastygł wyraz zdziwienia zmieszanego z bólem, groteskowo przyklejone były złotobrązowe liście. Lewa część głowy stanowiła zastygły, zdeformowany kształt z wystającymi kawałkami sterczących w niebo białych kości. W masie zastygłej krwi żwawo ruszały się jakieś białe robaczki. Lewa ręka zaciskała się na drewnianym kołku wbitym w klatkę piersiową. Olga poczuła, że zbiera jej się na wymioty. Rzuciła się biegiem w stronę bramy parku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 349
PROLOG
Będą szukać (pouczeń) w snach. I nawet jeśli powiedzą, że to sen – od demona, który oczywiście godny jest ich błędu – to przypadnie im zniszczenie zamiast nieśmiertelności. Gdyż zło nie może przynosić dobrego owocu, gdyż każdy, który z tego miejsca pochodzi, przynosi to, co odpowiada temu miejscu. Nie każda bowiem dusza pochodzi z prawdy czy z niezniszczalności. Każda bowiem dusza tych eonów w naszych oczach przeznaczona jest na śmierć. Jest bowiem zawsze niewolnicą stworzoną w swych namiętnościach, a zniszczenie wieczne jest jej przeznaczeniem.1
APOKALIPSA PIOTRA
3 marca 1634 roku
To już dziś. Nigdy by nie pomyślała, że będzie oczekiwała śmierci jak wybawienia. Śmierć jak wspaniały dar niebios, którego nigdy wcześniej nie doceniała.
Miała zaledwie dwadzieścia lat, ale ostatnie dni uczyniły ją staruszką. Nie pamiętała już siebie sprzed TEGO dnia. Ogrom emocji i cierpienia przygłuszył wszystko. Zatarł każde wspomnienie, jakby szczęście nigdy nie istniało i nie było możliwe w tym świecie, w którym rządzi ON. Szatan!
Nie potrafiła już sobie przypomnieć swoich długich, grubych warkoczy, które, jak pozostałe włosy na ciele, ogolono jej już na samym początku. Nie zdawała sobie sprawy, jak publiczne pozbawienie włosów może obedrzeć z ludzkiej godności. Wtargnięto w jej intymność z taką siłą wulgarnej przemocy, że oddech ZŁA czuła wręcz namacalnie.
Odebrano jej wszystko. Nawet najbliższych, którzy ze strachu, a może pod wpływem tego księdza wyrzekli się jej. Może udawali tylko? Ból fizyczny był tak silny, że mogła się skupić tylko na nim.
Nie spała już kilka nocy. Nie potrafiła ich zliczyć. Trzy, a może pięć? Ból potrafił pokonać nawet czas, a jej oprawcy, niech będą przeklęci, urządzali widowisko zawsze nocą. To wtedy zjeżdżali się państwo z okolicznych dworów, by przy węgierskim winie przyglądać się i podziwiać pomysłowość jej oprawców. Czerwony winny sok rozlewał się na stołach, kiedy kilka metrów dalej w drewniane przyrządy wymyślnych maszyn wsiąkała jej krew. Kapiąca z ust tłustych panów tego świata ślina zmieszana z tłuszczem zagryzanych udek kuropatwy… Marzyła, by to oni dusili się krwią z kolejnego wyrywanego rozpalonymi szczypcami zęba. Ale chrzęst przegryzanych kaczych kostek mieszał się z odgłosami kruszonych zębów młodej dziewczyny.
Spróbowała wstać, ale jej zakrwawione ciało nie reagowało. Poczuła ciepło. Mocz rozlał się na metalowej pryczy, na której ją położono. To dziwne, że metodycznie, powoli łamane nogi nie reagowały na jej polecenia, jakby były zupełnie obce, ale potrafiły przenosić ból.
Przez zakratowane okno usłyszała odgłosy gromadzącej się na widowisko miejskiej tłuszczy. Pewnie już przygotowano stos, by dostarczyć tej masie pożywki dla ich najniższych instynktów. Jakby przywiązanie pięćdziesięciu kilogramów przypalanego, dziurawionego i rozciąganego do granic wytrzymałości dziewczęcego ciała było jakimś wewnętrznym pragnieniem, które należało zaspokoić.
Nie wiedziała, kiedy to sobie postanowiła. Że się przyzna! Przestała walczyć. Przyznała się do wszystkiego, co chcieli. Musiała ocalić język. Nie mogła pozwolić, żeby wyrwano jej język! Tylko wtedy to będzie miało sens.
Usłyszała rumor odsuwanej zasuwy w drzwiach. Po co ją zamykano, jeżeli nie może nawet ruszyć nogą? Może bali się, że ucieknie dzięki tajemnej mocy?
Dwaj mężczyźni, sporo już po czterdziestce, chwycili ją brutalnie pod pachy i wywlekli z celi. Na widok słońca zmrużyła oczy. Przez te kilka dni zupełnie zapomniała o otaczającym świecie. O wiośnie, która miała jej przynieść tyle radości. Wlekli ją na boczną, wschodnią część rynku, ale nie czuła bólu. Słyszała tylko odgłos bosych stóp uderzających o kamienny bruk.
Musiała zebrać w sobie wszystkie siły. Tylko zemsta dawała taką moc.
Kiedy przywiązywano ją do grubego pnia, jej zmysły nie potrafiły już zarejestrować, że był wyjątkowo ostro ciosany. Przywiązano ją w pasie, ręce pozostawiając wolne. I tak nie miała żadnych szans ucieczki. Spod półprzymkniętych powiek przyglądała się wrzeszczącemu tłumowi. Jeszcze niedawno była jedną z nich. Miłą dziewczyną, do której się uśmiechali. Co się zmieniło?
Poczuła swąd dymu. Więc już podpalono nasączony łojem wysuszony mech. Musi poczekać jeszcze chwilę… Nie da im szansy na ugaszenie… Nie pozwoli na powrót do lochu i tych szalonych ludzi…
– Słuchajcie, ludzie! Jestem czarownicą i sługą szatana! – przeraziła się swojego głosu. Był ochrypły i skrzekliwy, jak głos staruchy z lasu, którą kiedyś spotkała, a nie młodej dziewczyny.
Tłum zamarł, wpatrując się z zafascynowaniem. Wydawało jej się, że widzi pewne poruszenie w miejscu, gdzie zgromadziły się okoliczna szlachta i wyższe duchowieństwo. To w ich stronę wyciągnęła rękę.
Póki jeszcze miała siły, musiała to dokończyć. Z ogromnym wysiłkiem otworzyła szerzej oczy. Chciała to zobaczyć. Przez ostatnie godziny zbierała siły tylko po to, by wypowiedzieć te dwa zdania. Resztkami sił, dusząc się w dymie, zaczęła krzyczeć, obserwując jednocześnie ich twarze.
– Ja, służebnica Diabła, wydaję na ten czas i powołuję moich współwyznawców: pana Radzewskiego i małżonkę jegomości, wójta Albrechta, wielebnego…
12 grudnia 1982 roku
Syrena ogłaszająca koniec drugiej zmiany wypuściła szary tłum zabijający z zimna ręce. Kobiety trzymały się razem. Czasy były niespokojne i wolały nie wracać pojedynczo do domu. A nuż napotkają patrol milicji, a ci, kiedy nie było świadków, dopuszczali się różnych rzeczy, wykorzystując specjalne prawa stanu wojennego. Zresztą od niedawna ich patrole wzmocniono o tych niewyżytych młokosów z ZOMO, na których patrzono ze szczególną pogardą. Przecież mogli, jak normalne chłopaki, iść do wojska. Wybrali jednak oddziały specjalnie przeznaczone do walki z demonstrującymi na ulicach. Teraz szczycili się o dwadzieścia centymetrów dłuższymi pałkami szturmowymi. Jakby im jeszcze tego było mało, lubili zatrzymanych tłuc rączkami pałki. Ci z załogi, co chodzili na demonstracje, opowiadali, że tam, gdzie spadła pałka, szybko pojawiał się siny ślad, ale tam, gdzie rączka pałki szturmowej, przez jakiś czas skóra była dziwnie biała, zanim zaczęła przybierać całą paletę kolorów. Zresztą po uderzeniu mieli tylko jedno marzenie: wszędzie, tylko nie w to samo miejsce!
Elitę załogi stanowili mężczyźni obsługujący automaty hutnicze. To ich praca, oprócz pracowników warsztatów naprawczych, miała największe znaczenie wśród rzeszy robotników. Automat nie mógł się zatrzymać, więc mogli zejść ze stanowiska dopiero wtedy, kiedy w ich miejsce wszedł zmiennik z kolejnej brygady. Monotonny stukot metalowych form, który w grudniową noc roznosił się w promieniu kilku kilometrów, nie mógł zostać przerwany. Jeżeli zmiennik się spóźniał, nadzorujący automat produkcyjny nie mógł wyjść z resztą brygady. Nikt więc nie zwrócił uwagi na średniego wzrostu mężczyznę, który wyszedł z hali produkcyjnej kwadrans po dziesiątej wieczorem.
Straż zakładowa bardziej skupiła się na tym, czy ktoś nie wynosi narzędzi z fabryki, niż na kręcących się na jej terenie pracownikach. Zresztą każdy mógł mieć jakiś cel. Choćby nawet przydusić spragnioną uciech cielesnych koleżankę z pracy. Teren był tak potężny, że było to bezpieczniejsze i mniej narażone na wpadkę wobec zazdrosnych współmałżonków, którzy tutaj nie mieli wstępu.
Mężczyzna unikał oświetlonych miejsc, przemykając się pod odrapanym murem budynków huty. Na szczęście nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, żeby straż zakładową wyposażyć w psy. Ciemność, którą zapewnił sobie wczoraj, eliminując za pomocą procy syna kilka żarówek w latarniach, była jego sprzymierzeńcem. Podbiegł do kolejnego ogarniętego mrokiem miejsca. Jego robocze buty robiły potężny hałas, który gdzie indziej na pewno by kogoś zwabił. Ale tutaj była huta, tutaj huk był czymś naturalnym. Wreszcie znalazł się na miejscu. Z nieba zaczął powoli prószyć drobny śnieg. To mogło pomóc – stawał się coraz mniej widoczny.
Było cholernie zimno. Gdyby nie rękawiczki, spocone z emocji ręce na pewno przymarzłyby do metalowych szczebli komina. Nie wiedział, kiedy ostatni raz ktoś tam wchodził. To był kolejny niebezpieczny element ICH planu. Któryś z metalowych elementów komina mógł być obluzowany, a nie miał tyle czasu, by każdy po kolei sprawdzać, nim postanowił oprzeć na nim dłoń.
Zanim zdecydował się podjąć tego zadania, musiał sprawdzić swoje możliwości. Wspiął się na najmniejszy, dwudziestometrowy komin. Poszło sprawnie, ale jeszcze przez dwa kolejne dni czuł ból w udach. Teraz stał pod kominem o wysokości siedemdziesięciu trzech metrów. I musiał się spieszyć. Miał niecałe pół godziny.
Komin miał wygaszone oświetlenie. To zasługa kolegów, którzy poprosili go o wykonanie tego zadania.
Powoli zaczął się wspinać. Po kilkunastu metrach poczuł, że przedmiot przywiązany do jego pleców, po kolejnym zahaczeniu o zamontowane w równych odstępach pionowe pręty, zaczął się niebezpiecznie kołysać. Lewą ręką objął pręt w zgięciu łokciowym, a prawą podjął próbę sięgnięcia do pakunku. Lekki chrzęst metalu w półwiecznej cegle komina prawie doprowadził go do zawału. Serce waliło mu jak młotem. Wreszcie udało mu się wyswobodzić drewniany sztyl z kombinacji zabezpieczeń mocujących go pod kurtką. Chwycił go mocno prawą ręką, ale teraz stracił możliwość ubezpieczania się na wypadek obluzowanego szczebla. Odrzucił drewniany sztyl. Musiał wybrać wariant drugi. Ponadmetrowy kij uderzył cicho w śnieg, gdzieś kilkanaście metrów niżej.
Taka szansa zdarzała się jedna na tysiąc. Piec huty szkła był konserwowany akurat teraz, w przededniu rocznicy. Może zresztą zrobiono to celowo. Podczas wygaszenia jednego pieca nie było potrzeby, by cała załoga musiała być tego dnia w pracy. Ale właśnie wtedy prawie osiemdziesięciometrowy komin też był wyłączony z pracy.
Opady śniegu przybrały na sile. A może znajdował się już kilkadziesiąt metrów nad ziemią i wiatr był tu silniejszy. Lodowate płatki dostawały się za kołnierz i rękawy kurtki, jakby samobójczo chciały się ogrzać ciepłem spoconego ludzkiego ciała. Mężczyzna zrobił sobie chwilę przerwy. Wydawało mu się, że potężny komin rusza się w podmuchach wiatru, ale musiało to być złudzenie. Nagle przyszła mu ochota, żeby już nie wracać, nie męczyć się w tę mroźną grudniową noc, ale rzucić się w przepastną ciemność w dole. Otrząsnął się i ruszył szybko pod górę. Miał tylko kilkanaście metrów do pokonania, ale potem pozostała kwestia jeszcze szybszego zejścia. O ile on, mała mrówka na tle potężnego komina, może pozostać niezauważony, o tyle olbrzymia, zrobiona z prześcieradła flaga z napisem „Solidarność” na pewno będzie widoczna nawet z kilku kilometrów.
Kiedy podciągnął się na ostatnim pręcie, przeraził go nagły hałas. Wystraszony gołąb z wrzaskiem rzucił się w ciemną głębię nocy. Mężczyzna, zaskoczony, puścił się obiema rękami, opadając do tyłu. Na szczęście osłaniająca metalowa siatka wytrzymała nagły napór ciężaru dorosłego człowieka.
Powoli wyjął flagę i zaczął ją przywiązywać do instalacji piorunowej. Po chwili potężny kawał materiału opadł, lekko unoszony podmuchami wiatru.
Mężczyzna odetchnął. Wykonał zadanie. Ciekawe, czy ONI szybko znajdą kogoś, kto odważy się wejść na komin i ściągnąć flagę? Na pewno nikogo z załogi huty! Najwyżej wydadzą rozkaz jakiemuś młodemu milicjantowi, który, chcąc nie chcąc, będzie musiał wleźć na komin.
Pozostało jeszcze szybko zejść, co tylko pozornie było proste. Już teraz czuł porażający ból wywołany szybkim wejściem na szczyt komina. Oddech powoli wracał do normy, ale w głowie nadal czuł dziwne pulsowanie. Pewnie to związane z wysokością – pomyślał.
Buty ślizgały się na metalowych prętach drabiny. Tym razem, dużo bardziej niż wchodząc, musiał polegać na rękach. Po pięćdziesięciu metrach wiedział, że nie może ufać mięśniom nóg. W każdej chwili omdlałe stopy mogły ześlizgnąć się i pociągnąć go w dół. Nie mógł pozwolić sobie na odpoczynek. Światło na kominie trzeba będzie wkrótce włączyć. Zresztą mimo prószącego śniegu noc była wyjątkowo jasna. Ostatnie dwadzieścia metrów schodził, właściwie korzystając tylko z siły rąk.
Kiedy zeskoczył z ostatniego metalowego szczebla na ziemię, natychmiast padł na kolana. Zmęczone nogi nie były w stanie utrzymać go w pozycji stojącej. Najpierw uklęknął, a potem, trzymając się ceglanej ściany komina, podniósł się ciężko. Jeszcze tylko parę metrów i odpocznie w zaciszu budynku po drugiej stronie placu.
Głowa pulsowała jak zwariowana. Czuł krew napierającą na każdą arterię, każdą żyłę w jego czaszce, próbującą rozsadzić niczemu niewinne naczynia. To od zmęczenia, emocji i chyba szybkiej zmiany wysokości – pomyślał. Spieszył się. W końcu całość zadania zajęła mu jedynie dwadzieścia minut.
Dał kilka nieporadnych kroków. Wydawało mu się, że z ciemności biegnie w jego stronę kilka postaci.
– Michał? – wyszeptał z nadzieją.
Uderzenie długiej pałki w twarz szybko rozwiało jego wątpliwości. Padł na kolana. Zdążył jeszcze zobaczyć, że drugi z zomowców trzyma gumową lolę odwrotnie. Uderzenie rączki siedemdziesięciopięciocentymetrowej pałki w głowę pozbawiło go przytomności. Kolejny cios z siłą czterystu kilogramów dosłownie rzucił nim o ziemię.
Milicjant usiadł na drgającym ciele i z nienawiścią uderzył jeszcze dwa razy.
Świeży biały puch, który spadł tej nocy, zaczął zabarwiać się wokół głowy mężczyzny na czerwono.
20 października tego roku
Pokój pogrążony był w mroku. Jedynie monitor laptopa rzucał nikłe światło na niedbale porozstawiane sprzęty. Łóżko, a raczej rozłożona kanapa niewielkich rozmiarów, klasyczne biurko w stylu skandynawskim z wytartym czarnym fotelem, prosty regał na książki oraz leżąca na podłodze kurtka.
Wiatr kolejny raz uderzył w drewniane okiennice, wciskając lodowaty podmuch przez ogromne szpary. Na parapecie leżały spore fragmenty odpadłej zżółkniętej farby i trupy owadów, które liczyły, że w zakamarkach okiennych uda im się przetrwać nadchodzące zimno. Odwieczna symbioza zwalczających się gatunków, które jednak muszą współistnieć. Roznoszące choroby, gryzące, a nawet zabijające uczulonych owady, wydawać by się mogło całkowicie wrogie cywilizacji stworzonej przez ludzi, stanowiły element, bez którego ludzkość nie mogła sobie poradzić. Były pokarmem dla ptaków, zapylały ogrody. Wreszcie umierały na takich starych kamiennych parapetach, próbując się wydostać, bezsilnie uderzając całym wątłym ciałem w brudną szybę istnienia, w stuletnich, zaniedbanych kamienicach, których mieszkańcy z czasem zaczynali je przypominać.
Kilka dużych much, które, widać, zaplanowały zimową drzemkę w późniejszym terminie, spacerowało po zakurzonym blacie biurka, pomiędzy rozrzuconymi tabletkami, szukając resztek na kilku zaschniętych miskach po chińskiej zupce. A może po prostu zwietrzyły nowy, świeży, pożywny pokarm, który znajdował się na samym szczycie ich ulubionej karty dań?
Ekran monitora pulsował białą kreską urwanej rozmowy na prywatnym czacie. Delikatny zarys na wpół obranej cebulki na fioletowym tle był jedynym kolorowym elementem na tej stronie.
Mężczyzna wpatrywał się w pulsującą kreskę czatu jak zahipnotyzowany. Zawartość wcześniejszej rozmowy zniknęła. Taka była możliwość ustawień tego programu, operującego gdzieś w bezmiarze internetu niedostępnego dla każdego śmiertelnika. W sieci, która stanowiła prawdziwą wolność dla wszystkich użytkowników.
Dwie muchy rozpoczęły podróż po jego ręce. Strząsnął je z obrzydzeniem. Nie lubił lepkich odnóży, które zdawały się wręcz przysysać do skóry i badać kolejne warstwy naskórka świeżych ran. Myśl o możliwości kopulacji owadów na własnym ramieniu sprawiła, że żołądek podszedł mu do gardła.
Przypadkowo dotknął jednej z tabletek i zaczął bezmyślnie obracać ją w palcach.
Co się naprawdę wydarzyło? – wyszeptał.
Ze zdziwieniem zauważył, że zapisał to zdanie na ekranie komputera.
Co się naprawdę wydarzyło?
Zrobiłem to, co do mnie należało. Stałem się godnym stania się prawdziwym sługą.
Palce sprawnie wbijały się w białą klawiaturę z wytartymi pozostałościami oznaczeń liter i cyfr. Pisał wpatrzony w ekran.
Jestem zdolny powstrzymać Zło i nie zawieść. Gotowy na katharsis i wskrzeszenie. Do wejścia na platformy poznania, które Bóg mi obiecał. Czekam.
Kliknął w ikonę koperty w prawym górnym rogu czatu. Oprócz bezpośredniej rozmowy miał też możliwość wysłania wiadomości.
Odchylił się w fotelu z zadowoleniem.
Muchy wykorzystały to natychmiast i rzuciły się na klawiaturę. Czerwone resztki na białych klawiszach i intensywny zapach świeżej krwi już od kilkunastu minut pobudzały ich zmysły.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gdy dusza (…) zobaczyła moc czwartą; zaś istniała w siedmiu postaciach: pierwszą postacią była ciemność, drugą była żądza, trzecią – niewiedza, czwartą – pożądanie śmierci, piątą – królestwo ciała, szóstą – szaleńcza przebiegłość ciała; siódmą zaś zapalczywa mądrość. Takie oto jest siedem mocy Gniewu, które pytają duszę: „Skąd przychodzisz zabójczyni człowieka, albo dokąd idziesz, ty, która obezwładniasz to miejsce?2
EWANGELIA MARII [MAGDALENY]
Poniedziałek mógłby nie istnieć!
Ta myśl wracała cyklicznie, z tygodniową częstotliwością. Olga Stapikowska nie miałaby nic przeciwko temu, żeby przestały istnieć również pozostałe dni tygodnia, z wyjątkiem soboty i niedzieli. No może jeszcze piątku po południu, miała wtedy tylko cztery lekcje i kończyła w południe. Tego dnia, by nie psuć sobie i bliźnim możliwości wcześniejszego odczuwania świętej potęgi wolnego weekendu, nie zapowiadała prac klasowych i nie robiła kartkówek. Jak można czuć już na plecach powiew swobody piątkowego popołudnia, już prawie wdychać aromat czerwonego gruzińskiego wina i jednocześnie pochylać się nad dylematami niepodległościowymi Słowackiego?
W dupie mam Słowackiego i Mickiewicza! Ileż razy musiała się powstrzymywać, żeby nie wykrzyczeć tego w twarz licealistom recytującym podręcznikowe formułki o wspaniałości poezji romantycznej i o strofach, od których brzmienia po plecach przebiega dreszcz literackiej rozkoszy.
Czasami czuła się, jakby świat nie ruszył z miejsca od stu lat i nadal wduszano ją do gombrowiczowskiej szkoły, gdzie na przerwie będzie czekał ją pojedynek na miny, a metody nauczania, mimo nowych, obco brzmiących nazw kolejnych pomysłów reformatorskich, i tak skupiają się od lat na kształceniu bezmyślnej uczniowskiej tłuszczy.
Liceum, w którym uczyła języka polskiego, jedno z kilku w mieście, mieściło się przy placu Adama Mickiewicza i oczywiście nosiło imię wieszcza. Olga już nie wymagała, żeby szkoła miała imię Kazika Staszewskiego czy Grześka Ciechowskiego, ale choćby Witkacego, Mrożka czy Gombrowicza. By można było zerwać z tą sztucznością, patosem i hipokryzją, które ją otaczały.
Nie wyrwę się, nie wyrwę się. To tylko wiem – fragment Kombinatu uporczywie powracał, przywołany wspomnieniem twórcy Republiki.
Bo pracę traktowała jak kombinat, który pożera jej czas i siły. A ona, związana cyrografem zwanym eufemistycznie umową o pracę, musiała tracić czas na próby przybliżenia języka polskiego w klasach biologiczno-chemicznych czy matematycznych, których obniżający się poziom obserwowała z przerażeniem.
Lubiła uczyć, dzielić się swoją pasją do literatury. Czasem nawet i do Mickiewicza, bo co nieco mu się udało. Gorzej radziła sobie z relacjami służbowymi. Tak zwanym gronem pedagogicznym „profesorów” z tytułem magisterskim, wspartych autorytetem dyrektorki Elwiry Nowak, która starała się, by pracownicy oddawali szkole każdą sekundę życia, organizując wyjazdy integracyjne, wszelkie zabawy i obchody, jakie tylko można było wymyślić. Nie wspominając już kilkugodzinnych rad pedagogicznych i angażowania maksymalnej liczby pracowników do drobnych nawet imprez szkolnych. Panidyrektora, jak ją ochrzciła Olga, dostając gęsiej skórki na dźwięk ciągle powtarzanego zwrotu „pani dyrektor” przez grupę ubóstwiaczy pani Elwiry, zawsze starała się o dobry wizerunek szkoły u „organów”, mając na myśli organ zarządzający, czyli prezydenta miasta, oraz organ prowadzący – kuratorium oświaty.
W jej poprzedniej szkole mówiło się po prostu „dyrektor” albo „stary”. Tutaj całkiem spore grono popleczników Elwiry Nowak nawet w rozmowach prywatnych używało z namaszczeniem sformułowania „pani dyrektor”, mimo że jeszcze niedawno była ich koleżanką z pracy.
Czasami wydawało jej się, że Panidyrektora musi bardzo cierpieć, zdając sobie sprawę z tego, że pracownicy II LO imienia Adama Mickiewicza mogą mieć swój prywatny czas, a nawet, o zgrozo, śpią, nie śniąc o pracy na rzecz Alma Mater.
Odruchowo sięgnęła do torebki po camele, ale przypomniała sobie, że przecież w tej szanownej instytucji grono pedagogiczne nie powinno zachęcać do złych nawyków i oficjalnie nie istnieje miejsce, gdzie mogłaby w spokoju skorzystać z przerwy i wypalić papierosa. A gówniarzeria jara szlugi pod płotem! Jedynym miejscem, gdzie mogłaby w spokoju oddać się zgubnemu nałogowi, były szkolne piwnice, gdzie woźny udostępniał rozległe sale warsztatów i pomieszczeń po kotłowni. Niestety, wchodząc do szkoły, zauważyła, że zamiata sterty liści opadłych z potężnych lip rosnących przed budynkiem.
Rozejrzała się po pokoju nauczycielskim. Prawie jedna trzecia osób znajdowała się na dyżurach. Na korytarzach, na boisku, przy toaletach, przy bramie wyjściowej. Kiedy pierwszy raz zobaczyła plan dyżurów i uzmysłowiła sobie, że przynajmniej połowę czasu przeznaczonego na przerwy międzylekcyjne spędzi, wdychając wątpliwe aromaty przy męskiej toalecie czy drżąc z zimna na boisku szkolnym, miała ochotę rzucić Panidyrektorze ten plan i wyjaśnić, że zatrudniła się w charakterze polonistki, a nie strażnika w ośrodku wychowawczym. Na szczęście ktoś uzmysłowił jej, że po tej rozmowie pracowałaby w tej szkole najwyżej do końca roku szkolnego. A ona potrzebowała tej pracy. Jak cholera! Nawet w tym, podzielonym jak Sejm Rzeczypospolitej, środowisku.
Przy kilku długich stołach siedziały grupki będące jednocześnie wzajemnie rywalizującymi ze sobą frakcjami. Prawie same kobiety. Wuefiści mieli swoją „katedrę”, czyli najzwyklejszy śmierdzący potem kantorek w pobliżu sali gimnastycznej, i rzadko wpadali do głównego miejsca kumulacji ciała pedagogicznego. Szkoda, bo było paru, na których można było zawiesić oko. Z ciekawych nieobecnych zostaje zastępca dyrektorki Piotrek Kołacki, w sumie fajny facet, ale jeżeli wytrzymuje całymi godzinami z Paniądyrektorą, to jednak musi być jebnięty – ze smutkiem pokiwała głową.
Za to przy „jej” stole siedziała reszta mężczyzn. No i historyczka Klaudia Schmidt, która również znalazła się poza ogólnym obozem belferek. Przy stole było sześć miejsc. Olga wybrała we wrześniu krzesło z brzegu, obok Klaudii. Dalej siedział katecheta Karol Turski, potem, przy oknie, ksiądz Krzysztof Mazurek. Naprzeciw Stapikowskiej było wolne miejsce, dalej fizyk Julian Kamiński i pod oknem, naprzeciwko księdza, przysiadał czasem wicedyrektor Piotr Kołacki.
Kiedy Olga pojawiła się we wrześniu, po wejściu do pokoju nie napotkała przyjaznych spojrzeń ze strony damskiej części grona. Była zadbaną wysoką brunetką, która mogła stanowić zagrożenie dla „osiadłych”. Kiedyś przypadkowo zauważyła na pozostawionym na chwilę monitorze tabletu koleżanki, że szukała ona w sieci dokładnie takiej samej sukienki z Taranko, w jakiej przyszła tego dnia do pracy. Nie wystarczało zwykłe obgadywanie, musiały sprawdzić cenę! Szkoda, że jej jeszcze o rozmiar nie zapytały, jędze. Szlag by je trafił!
– A co pani o tym sądzi, pani Olgo? – z zamyślenia wyrwał ją głos księdza Krzysztofa Mazurka.
Rozejrzała się lekko nieprzytomnym wzrokiem. Siedzący obok duchownego katecheta wpatrywał się w nią z wyczekiwaniem. Kompletnie nie miała pojęcia, czego dotyczyła dyskusja. Pewnie jakichś szczegółowych doktryn katolickich, o których nie miała zielonego pojęcia.
– To znaczy… – zaczęła, ale przerwał jej Kamiński.
– Pani Olga odleciała nam w świat ulotnych wierszy i piękna wyższej literatury – uśmiechnął się, ukazując paletę równych, białych zębów. Był zadbanym rozwodnikiem po czterdziestce, na którego mniej lub bardziej otwarcie czaiła się damska część grona pedagogicznego.
– Nie sądzę, proszę księdza, żeby pani Olga mogła stanowić wyrocznię w dyskutowanej kwestii – katecheta Karol Turski pogardliwie wydął usta. – Jest przecież kobietą.
Trafił w czuły punkt. Nie cierpiała tego drobnego blondyna przed czterdziestką, który chyba nawet kąpiel częstszą niż cotygodniową uważał za przejaw grzesznego zbytku zgniłej cywilizacji początku XXI wieku. Olga z obrzydzeniem odwracała wzrok, kiedy uśmiechał się do niej, prezentując kilogramowe naloty kamienia nazębnego. Jego przełożony, proboszcz Mazurek, mimo że starszy prawie o dwadzieścia lat, zawsze odznaczał się nienaganną aparycją. Może dwa razy widziała go w sutannie. Najczęściej przychodził w eleganckich garniturach, subtelnie pachnąc dobrymi męskimi perfumami. Nie miał też typowego dla potocznego wyobrażenia proboszcza pokaźnego brzucha i niechlujnej fryzury. Gdyby nie koloratka, mógł uchodzić za prezesa dużej firmy. Katecheta, zdaniem Olgi, nie pasował nawet na jego kierowcę.
– Kolega Turski uważa, że jako kobieta nie mam odpowiednich predyspozycji, by zrozumieć jego męski punkt widzenia? – wycedziła, patrząc mu prosto w oczy. – I tu się kolega myli. Jestem polonistką i dzięki literaturze potrafię zrozumieć nawet najbardziej prymitywne pobudki i skróty myślowe.
Wiedziała, że w jego przypadku należało atakować, a nie bronić się. Koleżanki unikały Turskiego i, co tu ukrywać, dawały się często poniżać, pozwalając na traktowanie z góry. Słownymi utarczkami z tym starym kawalerem zyskiwała uznanie damskiej części grona pedagogicznego. Mogłaby je wykorzystać, gdyby tylko jej na tym zależało.
– Proszę się nie złościć, pani Olgo – ksiądz Mazurek poklepał ją po ręce. – Rozmawiamy o kwestiach ewolucji Kościoła i wiary, a także dostępu kobiet do coraz szerszego spectrum sprawowania liturgii. Święta Tekla była przecież uczennicą świętego Pawła, a święta Ninona jest apostołem Gruzji. I według mnie nie ma przeszkód dla zwiększenia roli sióstr zakonnych czy, choć może zabrzmi to zbyt reformatorsko, otworzenia seminariów dla kobiet.
– I to mówi ksiądz? – Turski poczerwieniał na twarzy. – To jest sprzeczne z oficjalną doktryną Kościoła! Nie bez powodu Jezus wybrał dwunastu apostołów spośród samych mężczyzn!
– Jest jeszcze rola Marii Magdaleny – wtrącił spokojnie Kamiński. – I jej ewangelii…
– Nie ma czegoś takiego jak ewangelia Marii – sprostował duchowny. – To apokryf z trzeciego wieku. Ale przypominam, że dyskusja zaczęła się od kwestii pojawienia się instytucji diakona stałego, którym może być żonaty mężczyzna. A pan Kamiński stanął w obronie kobiet, które mają ograniczone prawa diakonatu.
– A kto to diakon? – Olga nie miała oporów, by okazywać otwarcie niechęć wobec strukturalizmu kościelnego. – Młody ksiądz?
– I to mówi członek wspólnoty parafialnej – Turski nie omieszkał wyrazić oburzenia, na które Stapikowska odpowiedziała tylko ironicznym uśmiechem. – Jak można nie znać podstaw funkcjonowania Kościoła? Diakonat jest pierwszym z trzech stopni sakramentu święceń. I to powinna pani wiedzieć!
– Kiedyś diakon to był ksiądz przed święceniami kapłańskimi – ksiądz Mazurek poczuł się w obowiązku wyjaśnić problem. – Po soborze watykańskim II wrócono do kwestii uznania diakonatu dla osób żonatych, które nie pójdą dalej na swej drodze w kierunku dalszych stopni sakramentu święceń, czyli nie zostaną księżmi. W Polsce po raz pierwszy wprowadzono to w życie całkiem niedawno…
– W 2008 dokładnie – dopowiedział katecheta.
– …natomiast papież Franciszek utworzył specjalną komisję do spraw studiów nad diakonatem kobiet. I tu pojawia się pytanie o rolę kobiet. Czy będą mogły wejść w skład stanu duchownego?
– No przecież są też zakonnice – wtrącił Marek Roszak, student czwartego roku polonistyki, który już od dwóch tygodni odbywał praktyki studenckie pod okiem Stapikowskiej. – To nie osoby duchowne?
Młody człowiek rzadko aktywnie uczestniczył w rozmowach przy belferskim stole. Najczęściej przysłuchiwał się ze spuszczoną głową i wycierając spocone ręce o wypchane dżinsy, popijał co jakiś czas łyk coli z małej butelki. Teraz jednak temat ewidentnie go zaciekawił.
– Zakonnice to duchowieństwo świeckie. Ale czy to, że papież powołał komisję badającą kwestie kobiet diakonów w przeszłości oznacza od razu, że chce pozwolić niewiastom na udzielanie sakramentów?
– Niewiastom? – Stapikowska parsknęła śmiechem, prawie się opluwając.
– Dobrze, że koleżanka Klaudia Schmidt tego nie słyszy – Kamiński sięgnął do brązowej skórzanej teczki po pudełko Alium forte. Wsadził sobie dwie tabletki do ust i popił wystygłą kawą. – Jej zainteresowanie prawami kobiet i niechęć do konserwatyzmu stają się coraz bardziej fanatyczne. Jeszcze trochę, a uczniowie zaczną nazywać ją czarownicą.
– Klaudia po prostu chce żyć w zgodzie z naturą i wykorzystywać jej siły – Stapikowska stanęła w obronie koleżanki. – Wierzy, że także te duchowe. A zainteresowanie procesami o czary wcale nie oznacza, że jest czarownicą.
– Jak w zeszłym tygodniu nazwałem ją wiccanką, to mi powiedziała, że raczej bliżej jej do zielonej czarownicy – Turski z zadowoleniem wyciągnął palec wskazujący. – Czyli jednak przyznaje się do kultu magii i okultyzmu!
Kamiński otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale przerwał mu przeraźliwy dźwięk dzwonka. Zareagował tylko Marek Roszak, który szybko się poderwał.
– Siedź, kolego, jeszcze nauczysz się, że to gówniarzeria powinna grzecznie czekać na nas, a nie odwrotnie: my wyczekiwać w klasie jak pająk w pajęczynie – fizyk położył dłoń na ramieniu praktykanta. – Oni dopiero podnoszą tyłki z ławek na boisku. Ja mam teraz lekcję wychowawczą w swojej drugiej „b” i jakoś mi się do nich nie spieszy.
Stapikowska, ignorując Kamińskiego, skinęła na swojego praktykanta, wstała i sięgnęła po wielką torebkę, która bardziej przypominała pokrowiec na trzyosobowy namiot z czasów PRL-u niż atrybut kobiecej galanterii. Mężczyźni szybko przysunęli bliżej siebie swoje rzeczy; ich koleżanka zawsze pakowała się w stanie lekkiego rozkojarzenia, wrzucając do przepastnego otworu torebki wszystko, co znalazło się w zasięgu ręki.
Przeważnie grono nauczycielskie w dość ślimaczym tempie reagowało na dzwonek wzywający na lekcje. Jednak teraz, może dwie minuty po stresującym terkocie, prawie równocześnie poderwało się z krzeseł. Olga odwróciła głowę i zauważyła w drzwiach pokoju nauczycielskiego zastępcę dyrektorki Piotra Kołackiego, który skupiał przez chwilę całą uwagę na sobie. Podszedł do dużej korkowej tablicy, gdzie przypięto plany lekcji, i zaczął się im skrupulatnie przyglądać.
– Pani Stapikowska, dlaczego nie było pani przed chwilą na dyżurze przy wejściu na boisko?
Pytanie zostało zadane spokojnym tonem, ale fakt, że wyartykułowano je wobec wszystkich obecnych w pokoju, którzy teraz nagle zaczęli szybko się pakować i wychodzić, zirytował Olgę.
– W poniedziałki mam tylko dwa dyżury: na dużej przerwie i kolejnej – wycedziła.
– Ale rano wpisałem zmianę – Kołacki zimno spojrzał jej w oczy. – Zastępstwo za panią Klaudię Schmidt.
– Przykro mi, ale dopiero zaczynam lekcje i nie mam obowiązku przychodzenia pół godziny wcześniej, żeby sprawdzić, czy ktoś – podkreśliła to słowo – nie dorzucił mi zastępczego dyżuru.
Główny wicedyrektor jeszcze raz spojrzał w plan i wyraz pewnego siebie zarządcy ustąpił niepewności.
– Pani dopiero zaczyna lekcje? – chrząknął, czerwieniąc się. – Nie zauważyłem.
Stapikowska kiwnęła głową, przyjmując zmianę postawy szefa. Szkoda tylko, że reszta grona pedagogicznego w pośpiechu opuściła pokój i nie mogła być świadkiem jej triumfu. Przy ostatnim stole gramolił się praktykant, nieporadnie próbując zebrać jakieś pomoce naukowe.
– Przepraszam, że tak ostro panią zaatakowałem, ale od rana zaskoczyła nas nieobecność pani Klaudii – wicedyrektor zaczął się nieporadnie tłumaczyć.
– Nie ma Klaudii? – Olga zatrzymała się w połowie drogi do drzwi. – Jak to? Umawiała się ze mną na dziś. Po lekcjach miałyśmy omówić kwestię akademii w listopadzie.
Szkoła starała się świętować różne wydarzenia z życia swojego patrona, a jedną z okazji przybliżenia postaci wieszcza była rocznica jego śmierci, czyli 26 listopada. Do tego zadania w tym roku przydzielono właśnie Stapikowską i Schmidt, uważając, że połączenie sił polonistki i historyczki będzie odpowiednim posunięciem w celu zapewnienia określonego poziomu i powagi uroczystości. Dla Olgi świętowanie czyjejś śmierci było równie bezsensowne, jak huczne obchodzenie dnia wybuchu II wojny światowej pierwszego września zamiast jej zakończenia w maju. Klaudia również nie kryła obrzydzenia dla nekroakademii ku czci wieszcza.
– Co jej się stało? Jest chora?
– Właśnie nie wiemy. Nie odezwała się i nie uprzedziła. Nie odbiera telefonu. Nie wie pani może, co się z nią dzieje?
Klaudia, oprócz pedagog szkolnej Anity Gajewskiej, była jedną z nielicznych kobiet uczących w II LO imienia Adama Mickiewicza, z którymi mogła się dogadać, ale ich relacje nie wychodziły raczej poza szkołę.
– Nie mam zielonego pojęcia. To do niej niepodobne. Pracę traktuje raczej poważnie.
– Postaram się jeszcze spróbować do niej dodzwonić. Może miała nagły wyjazd?
– Wie pan doskonale, dyrektorze, że w przypadku nagłej nieobecności musimy brać pod uwagę dwa wydarzenia: albo choroba, albo zachlanie. Z czego to drugie niektórzy też traktują jak chorobę – uśmiechnęła się, widząc zażenowanie na twarzy przełożonego. – No chyba że dziewczyna miała już dość reform polskiej edukacji, rzuciła wszystko i pojechała w Bieszczady.
– Pani sobie żartuje, a co ja mam zrobić? Dzwonić po szpitalach?
Kołacki mógł być świetnym zarządzającym placówką oświatową, ale zupełnie nie radził sobie z prozą życia. Może dlatego cały czas był samotnie mieszkającym wdowcem.
– Od tego jest rodzina. Panu nawet nie mogą udzielić takiej informacji.
– Z tego, co wiem, pani Klaudia też była samotną osobą.
Słowo „też” zabrzmiało w jego głosie jakoś smutno. Odnosiło się do jego własnej sytuacji czy uznał, że ja też jestem osobą samotną? – pomyślała Stapikowska, przyglądając się mężczyźnie.
– Parę miesięcy temu, kiedy jeszcze pani tu nie uczyła, zmarła jej matka i od tego czasu mieszka sama. Podpytywałem znajomego policjanta, czy może nie było jakiegoś wypadku od wczoraj, ale mówił, że było wyjątkowo spokojnie.
– Ja bym nie panikowała – Olga machnęła ręką. – Może musiała nagle gdzieś wyjechać, wysłała esemesa, że nie zdąży do pracy, a on nie dotarł. Albo zaraz odezwie się jakaś nasza koleżanka, że Klaudia dzwoniła do niej, a ona zapomniała przekazać. Najczęściej to są bardzo oczywiste przyczyny. Nie warto od razu zakładać najgorszego scenariusza.
Kołacki pokiwał głową bez przekonania i odwrócił się do tablicy, z której odpiął zmiany planu lekcji na dziś.
Stapikowska kiwnęła na praktykanta i z westchnieniem ruszyła na lekcje.
Gsy wchodziła na drugie piętro, gdzie mieściła się jej pracownia polonistyczna, często przychodziły jej do głowy myśli związane z przyszłością pracy w tej szkole. Jak to będzie, kiedy już zacznie zbliżać się do emerytury? Czy przeniosą ją na parter, żeby nie musiała wchodzić dwa piętra i ryzykować zgonu w towarzystwie uczniowskiej zgrai, która zapewne, zamiast pomóc, wyciągnie smartfony, żeby dzięki genialnemu filmowi Śmierć belferki na schodach zdobyć więcej lajków? I te opisy: resztkami sił próbowała dostać się na swój posterunek pracy, by szerzyć kaganek oświaty. Tym głąbom by się raczej pochodnia olimpijska przydała, a nie kaganek. Ale finansowo oddanie ostatniego tchnienia w zacnych murach II LO nie wyglądałoby wcale tak źle. Zgon w czasie pracy… przynajmniej większe ubezpieczenie przypadnie jej córce. Dobre choć to.
– Czytała pani mój konspekt lekcji? Mieliśmy go omówić.
Roszak wyrwał ją z zamyślenia nad perspektywą nieuchronnego zejścia z tego świata w towarzystwie wampirów emocjonalnych z II LO.
– Czytałam – pokiwała szybko głową. – Nie patrz tak na mnie. Tym razem serio czytałam. Jest dobrze. Możesz prowadzić lekcję.
– A ta inscenizacja i fragment filmu Polańskiego Tragedia Makbeta?
– Inscenizacja OK, ale nie wiem, czy nie za dużo zamieszania z tym filmem. Masz tylko czterdzieści minut. Jeżeli zdążysz, możesz spróbować. Ja bym nie starała się wpychać za wielu elementów do jednej lekcji. Oni lubią nowe rzeczy, ale musisz mieć to opanowane. Nie za dużo naraz, bo wprowadzisz chaos, a chaosem pasie się niedojrzałość licealna.
– Pani żartuje.
– Broń Boże! Chyba już się przekonałeś, że są mili, jeśli potrafisz nimi kierować i organizować im czas. Inaczej to oni będą się starali zorganizować czas tobie. A to już nie będzie takie przyjemne.
Przed klasą stała już prawie trzydziestoosobowa grupa nastolatków. Mimo że jesień dawała się mocno we znaki, spora część dziewczyn dalej z uporem nosiła wyjątkowo krótkie bluzeczki. No cóż, jak się wydało sporo kasy na odjazdowy kolczyk w pępku, to szkoda go zakrywać – pomyślała z sarkazmem Olga. – Może zimą będą sobie wpinać minikaloryfery na baterię, żeby zjeżdżając na nartach, móc przyciągać męskie zainteresowanie. Damskie może zresztą też, bo ten świat staje na głowie.
Wzięła laptop z biurka i przeniosła się do ostatniej ławki pod ścianą, pozostawiając prowadzenie lekcji Markowi. Chłopak stresował się niemiłosiernie i chciała, żeby przynajmniej na razie zaczynał lekcję od pierwszej minuty, absorbując uwagę uczniów. Uruchamianie przestarzałego już trochę komputera, logowanie się do systemu dziennika elektronicznego Librus, wpisywanie tematu lekcji i sprawdzanie obecności to kilka lub kilkanaście minut straty, podczas których niecierpliwa społeczność uczniowska zaczyna wprowadzać w życie własne pomysły na wypełnienie czasu lekcji. Zresztą nie zapisywała haseł w laptopie, nawet tych w przypisanej do niej pracowni polonistycznej, i jakoś wzbraniała się przed możliwością udostępnienia swojego loginu i hasła poznanemu przed kilkoma tygodniami praktykantowi.
Wpisała w odpowiednią rubrykę temat: Makbet. Czy nie spadnie na nich posądzenie? Literacka psychologia zbrodni i zaczęła wyszukiwać wolne krzesła oznaczające, że któryś z uczniów nie trafił na lekcję. Z zadowoleniem podliczyła stan klasy. Nie pomyliła się, pamiętała swoich uczniów. W przypadku, gdyby miał się tym zająć praktykant, trwałoby to zdecydowanie dłużej. Do jej uszu doszły wersy z pierwszego aktu sztuki:
O zmierzchu
Po zachodzie słońca
Kiedy ten dzień dobiegnie końca
Gdzie?
Tam, gdzie Makbet będzie żył
Na wrzosach więc, gdzie ryje kret.
Lećmy.
W burzę!, w stęchłe powietrze!, w gęstą mgłę!
Złe dobre jest! A dobre – złe.3
Czyli jednak nie posłuchał jej rad i postanowił oprzeć się na genialnym spektaklu w reżyserii Wajdy. Sądziła, że wykorzysta, jako bardziej współczesny i przemawiający do młodzieży, spektakl Grzegorza Jarzyny. Ale jej praktykant nie poszedł na łatwiznę. Fragmenty, które wybrał, postanowił zaprezentować w bliższej oryginałowi wersji, przesunął je jednak na początek lekcji, zamiast dać jako podsumowanie inscenizacji uczniowskiej. Z jednej strony będą mieli pewien wzór, ale z drugiej wspaniała rola Iwony Bielskiej jako Lady Makbet może ich przygnieść i onieśmielić. Ciekawe… Może rozdzieli to na dwie lekcje? W każdym razie dobrze, że kombinuje. Choć jakby stracił energię, z jaką zaczynał zajęcia.
Marek Roszak był studentem czwartego roku studiów magisterskich Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej UAM w Poznaniu. Studiował zaocznie, pracując jednocześnie w jakimś sklepie. Chyba ze sprzętem elektronicznym. Na tym zna się każdy młody człowiek.
Nie był jakoś wyjątkowo przystojny, ale już sam fakt pojawienia się nowego mężczyzny w klasie powodował wzmożone zainteresowanie licealistek. W większości jednak po prostu wygłupiających się prowokacyjnymi spojrzeniami czy pełnymi podtekstów odpowiedziami.
Olga przyjrzała mu się krytycznie. Ledwie metr siedemdziesiąt, trochę mały jak dla niej. Jasne włosy, które mimo młodego wieku nie były zbyt gęste, nie stanowiły dodatkowego atutu, a odrosty na szyi co najmniej od tygodnia prosiły się o wizytę u fryzjera. Wyróżniały go oczy, niebieskie i dość duże. Przeważnie kierował wzrok w ziemię, unikając bezpośredniego kontaktu w rozmowie. Ale kiedy zobaczyła go podczas prowadzenia lekcji, zauważyła w nich głębię i morze emocji. Jeżeli tylko potrafi wypracować sobie odpowiednią charyzmę, ma szansę zostać dobrym belfrem – uśmiechnęła się. I będzie tracił swoje cenne godziny młodego życia na udowadnianie wielkości poezji Adama Mickiewicza, organizując bzdurne nekroapele.
Właśnie! Apel! Schmidt zostawiła ją na lodzie? Przecież to niemożliwe, żeby jedna osoba, i to jeszcze osoba tak negatywnie nastawiona do tych spędów szkolnych jak Olga, przygotowała całość. Cholerna Klaudia – zaklęła pod nosem. A w dodatku dzisiaj miała jej oddać kieckę, której Olga potrzebowała na najbliższy weekend. Jak znała życie, koleżanka nie uznawała za stosowne „niszczyć” drogiej odzieży poprzez pranie po każdym użyciu. Olga miała inne zdanie, dlatego okazywanie dobrego serca koleżance, która chciała oszałamiająco wypaść w jej stroju, kosztowało ją wydatek w pralni chemicznej. A tym razem naprawdę potrzebowała małej czarnej na sobotę!
– Głupia pinda! – mruknęła chyba zbyt głośno, bo uczennica siedząca w ławce przed nią, zaciekawiona, odwróciła głowę. Zaraz jednak z powrotem zainteresowała się tym, co działo się pod tablicą, ponieważ pierwsza grupa przedstawiała właśnie inscenizację fragmentu sztuki. Jej koleżanka, wydymając z pogardą wargę przebitą kolczykiem, rzuciła buńczucznie:
Kto wam pozwolił, suki wściekłe,
Beze mnie igrać sobie piekłem?
Olga była pewna, że Romka Stachowska wybierze ten fragment, gdzie będzie mogła choć trochę dać wyraz swojej filozofii buntu. Monolog Hekate nadawał się do tego świetnie. Zresztą z kruczoczarnymi włosami, ostrym makijażem i pomalowanymi na krwistoczerwony kolor długimi paznokciami była bardzo przekonywająca.
Dużo więcej problemów sprawiała rola Lady Makbet jej koleżance. Choć Zośka próbowała wczuć się w rolę dojrzałej kobiety, czuć było, że brakuje jej doświadczenia.
Więc to nie człowiek, tylko jakieś monstrum
W całą tę sprawę mnie wciągnęło, tak?
Młodość dziewczyny nie współgrała z postacią demonicznej królowej.
Tak jak przewidywała, dzwonek na przerwę przerwał w połowie inscenizację kolejnej grupy. Roszak nie zdążył przeprowadzić rekapitulacji pierwotnej, czyli podsumowania lekcji. Zawsze bawiło ją to określenie wymyślone kiedyś przez metodyków: rekapitulacja. Czasem była to faktycznie powtórna kapitulacja nauczyciela wobec opornych do przyjmowania wiedzy uczniów. Mimo że lekcja była ciekawie zaplanowana, w pewnym momencie przestał ją należycie kontrolować i wymknęła się spod kontroli. Nie miał czasu nawet na podanie pracy domowej czy zakresu materiału do przygotowania na kolejną lekcję. To był spory błąd.
– Mówiłam, że korzystanie ze zbyt wielu modułów lekcyjnych może się wymknąć spod kontroli – zaczęła, kiedy blady student podszedł do niej. – Zabrakło pracy domowej. Zabrakło podsumowania. Nie wszystkie grupy ukończyły inscenizację.
Roszak bez słowa kiwnął głową. Nie spodziewała się, że to drobne niepowodzenie aż tak mocno go przybije.
– To fajny pomysł, który moglibyśmy zrealizować w środę – zrobiło jej się żal chłopaka. – Wtedy mam dwie lekcje z rzędu. OK?
– W środę pracuję. Ale… – zawahał się. – Czy gdybym potrzebował pomocy, to mógłbym do pani zadzwonić?
– Jeżeli będę mogła pomóc – roześmiała się trochę zaskoczona. Nigdy jeszcze żaden praktykant nie umawiał się na rozmowy telefoniczne i kontakty poza szkołą. – Widzimy się jutro.
– Tak – nikły uśmiech przez chwilę zajaśniał na twarzy studenta.
*
– Czy Klaudia mówiła ci coś o swojej nieobecności? – Anita Gajewska wyczekała z pytaniem, aż w pokoju nauczycielskim zrobi się pusto. – Oddaj, to nie twoja zapalniczka!
Było po piętnastej i szkoła powoli zamierała. Olga pakowała torebkę, jak zwykle w zamyśleniu wrzucając do niej wszystko, co znalazło się w zasięgu ręki. Odłożyła małą, zgrabną zapalniczkę BIC i z uwagą spojrzała na przyjaciółkę.
– Nie. Ale myślałam, że to może naturalne w jej przypadku. Klaudia jest czasem nieźle zakręcona. Mogła nagle coś znaleźć i dłubać w archiwum, aż zapomniała o bożym świecie.
Nie wiedziała wiele o Klaudii i jej zwyczajach, znały się dopiero dwa miesiące. Nie zależało jej na nowych znajomościach i nie walczyła o nie w nowej pracy. Ale to właśnie Klaudia i Anita przyjęły ją z otwartymi ramionami. Były mniej więcej w tym samym wieku i, jak się okazało, miały podobne podejście do kwestii funkcjonowania szkoły. O prywatnych sprawach nie było właściwie kiedy rozmawiać. Umówiły się co prawda na jedno babskie spotkanie, nastawione jednak głównie na wypicie wina i ulubionego ginu Klaudii, a także by wyśmiać i obśmiać kolegów oraz koleżanki z pracy. Olga nie wiedziała nawet o śmierci matki Klaudii. Nie orientowała się dokładnie, jak bliska zażyłość łączy Anitę z Klaudią.
Wiedziała, że znały się na pewno już od kilku lat, gdy Anita podjęła pracę w szkole. Wysoka brunetka o brązowych oczach, pięknie wykrojonych ustach i długich nogach początkowo spotkała się z mniej lub bardziej seksistowskimi komentarzami. Zarówno ze strony kolegów, jak i bardziej odważnych, a może bezczelnych licealistów. Kiedy jednak zostali potraktowani ciętą ripostą, na którą najczęściej ich jedyną odpowiedzią był rumieniec wstydu, szybko zaczęli spoglądać na nową panią pedagog z należytym szacunkiem i respektem.
O ile Schmidt była zakręconą historyczką, która uciekała przed światem w pożółkłe papiery i ekowalkę z każdym, kto jej zdaniem niszczył planetę, o tyle Anita bardziej realnie stąpała po ziemi. Miała męża i trójkę dzieci, a problemy społeczne, z jakimi się spotykała, pracując jako pedagog, w pierwszym roku po rozpoczęciu pracy raz na zawsze wyrwały ją z błogiego przeświadczenia o dobru drzemiącym w każdej żywej istocie. Miała pewien trzeźwy sposób myślenia, który nie zawsze był udziałem Olgi.
– Zaczynała lekcje od ósmej, więc rano nie pojechałaby do archiwum – pokręciła głową Anita. – To musiało być coś innego.
– A zdarzały jej się wcześniej takie numery? Znasz ją dłużej.
– Czasami zapominała się, siedząc nad tymi swoimi pożółkłymi papierami. Mogła się spóźnić kilka czy kilkanaście minut, ale nie opuszczała całego dnia. To nie w jej stylu.
– Szczególnie że miała mi dziś oddać moją kieckę. No i miałyśmy po pracy zabrać się do tego cholernego apelu.
– No widzisz! Jej nieobecność jest zaskakująca. Klaudia to nie osoba, która nagle zapije i nie jest w stanie rano zadzwonić do pracy. Albo nagle znajdzie miłość swojego życia i zatraci się na kilka dni w jakimś hotelowym pokoiku na drugim krańcu Polski.
Faktycznie, Schmidt nie należała do grupy atrakcyjnych kobiet, które zwracają uwagę przechodniów. Raczej sprawiała wrażenie lekko zaniedbanej osoby, która tak przyziemne sprawy, jak regularna depilacja nóg czy poranny prysznic, uważała za niepotrzebną stratę czasu.
– A może mówiła ci coś ostatnio? Że wyjeżdża albo ktoś ją odwiedza?
– Mówiła tylko o swojej pracy. Nic nowego.
Klaudia potrafiła z pasją opowiadać o wynikach kwerendy historycznej, odkryciach nowych faktów, co nie było jednak równoznaczne z zainteresowaniem jej słuchaczy.
– Dzwoniłaś do niej? – spytała Olga, modląc się w duchu, żeby przyjaciółka nie odbiła pytania w jej stronę. Zapomniała zupełnie, że mogła to zrobić. Ale skoro dzwonił kilkakrotnie Kołacki…
– Pewnie. Jak tylko rano dowiedziałam się, że Panidyrektora łazi wściekła i próbują ją ściągnąć do pracy. Chyba kilkadziesiąt razy. Ale nic. Żadnego odzewu. A potem info, że jest poza zasięgiem albo wyłączony.
– Zaczynam się denerwować.
– Może pod wieczór podjadę z moim Robertem do niej do domu. Teraz muszę jeszcze odebrać dzieciaki od babci.
– Ja mam po drodze – zaofiarowała się Olga. Miała wyrzuty sumienia, że nie zadzwoniła do koleżanki, ale przegrana mina jej praktykanta po nieudanej lekcji długo pozostała w pamięci, wypierając inne problemy. – I tak muszę wejść po moją kieckę. Potrzebuję jej na sobotę, bo mam rodzinne spotkanie.
– Jesteś cudowna – Anita podskoczyła do niej i ucałowała ją w policzek. – Zadzwoń wieczorem, jak już ją nieźle opierdolisz.
Po chwili po atrakcyjnej pani pedagog unosił się już tylko zapach perfum Euphoria Calvina Kleina, a w korytarzu słychać było szybkie, rytmiczne stukanie szpilek.
Stapikowska westchnęła i wrzuciła telefon do torebki. Po chwili zanurkowała w niej ponownie w poszukiwaniu kluczy do samochodu. Nie ma nic bardziej rozśmieszającego facetów niż kobieta, która się miota przed autem, wysypując wszystko z torebki. Nie miała zamiaru nikomu dawać takiej rozrywki. Już dawno minęły czasy, kiedy auto miało osobny klucz do bagażnika, osobny do drzwi i trzeci do rozrusznika, a mimo to nadal używano pojęcia „kluczyki od samochodu” w liczbie mnogiej – jej polonistyczny umysł wszedł w tryb marudzenia, co zawsze następowało podczas poszukiwania rzeczy, wydawać by się mogło, definitywnie zagubionych. Wreszcie triumfalnie wyłowiła brelok ze znakiem peugeota. Z „kotem”, jak symbol lwa nazywała zawsze Anita. Obie z Klaudią miały koty, więc temat sierściuchów wracał często. Mimo że Olga nie miała żadnego zwierzaka, a córka w zupełności jej wystarczała, to to, że jeździła samochodem z „kotem” na masce, uznały za kolejny czynnik łączący.
Osiedle, gdzie znajdował się dom Klaudii Schmidt, leżało na trasie, którą Olga codziennie pokonywała, wracając z pracy. Typowe deweloperskie bliźniaki podzielone na pół, a w biedniejszych wersjach nawet na cztery części, z małym ogródkiem, gdzie po rozstawieniu grilla jego nóżki prawie dotykały przeciwległego opłotowania działki. Idealne dla ludzi, którzy chcą czasem rano wyjść zaczerpnąć świeżego powietrza, wypuścić dzieciaka z wiaderkiem i łopatką, wiedząc, że nigdzie nie zwieje. Albo dla Klaudii, dla której liczyła się przede wszystkim praca badawcza, a jej zdolności ogrodnicze przekraczało nawet założenie trawnika.
Oczywiście deweloper nie zadbał o odpowiednią liczbę miejsc parkingowych i Olga musiała zaparkować swoje auto przy sąsiedniej, równoległej osiedlowej ulicy, wpychając się prawie na podjazd domu, który, nie wiedzieć czemu, stał jeszcze niezamieszkany.
Jesienny, październikowy deszcz delikatnie otoczył wysiadającą z auta Olgę. Z wyrzutem spojrzała na ciemnogranatowe chmury, które zdawały się pokrywać miasto ponurą zasłoną smutku. Nie dość, że dni kończyły się teraz zaskakująco szybko, to jeszcze deszczowa aura przyspieszała to zjawisko.
Przez pozbawione liści korony drzew majaczył tył budynku przy Jaśminowej 67 K. Wszystkie okna były pozamykane, bo Klaudia ze szczególną starannością dbała, żeby jej kot nie miał możliwości ucieczki. Przez chwilę Oldze wydawało się nawet, że widzi za szybą cień kręcącego się na parapecie zwierzaka.
Potężne chlapnięcie i prawie natychmiastowe nieprzyjemne uczucie zimna w bucie odciągnęło ją od przyglądania się gęstej zabudowie.
Deweloper nie zadbał również o chodniki i poruszający się pieszy musiał uważnie patrzeć pod nogi, omijając liczne kałuże. Sam pomysł osiedla był nad wyraz genialnym przedsięwzięciem budujących, którzy zagrali na nosie władzom miasta. Na tym terenie nie było planu zagospodarowania przestrzennego, który wyznaczałby drogi i chodniki oraz szczegółowe wytyczne dotyczące powstałych budynków. Firma Grosser wykupiła część terenu pod działki, gdzie był grunt czwartej klasy ornej, a następnie zwróciła się o warunki zabudowy dla pierwszych kilku bliźniaków. Oczywiście władze miejskie nie zdawały sobie sprawy z zagrożenia i wydały zezwolenie. Zresztą nie miały chyba możliwości zablokowania tych działań. Zanim zamieszkali w nich pierwsi lokatorzy, Grosser zwrócił się o kolejne warunki zabudowy. I tak w ciągu kilku lat powstało osiedle liczące prawie sto domków. Z drogami, które deweloper utwardził i… zostawił w formie części udziału własności gruntu mieszkającym przy tej ulicy. Miasto nie było zainteresowane budowaniem drogi i chodników na prywatnym przecież terenie, a w czasie jesiennej słoty przestrzeń pomiędzy domami zamieniała się w bagnistą atrakcję dla zwolenników biegów surwiwalowych. Kolejny z aspektów modnych ostatnio na YouTubie przykładów tak zwanej patodeweloperki.
Dom Klaudii znajdował się na końcu szeregu identycznych, prawie przylegających do siebie budynków i był podzielony tylko pomiędzy dwóch właścicieli. Sąsiadem historyczki był marynarz, który rzadko pojawiał się w domu. Jeżeli jednak już zawitał na stałym lądzie, wiedziała o tym spora część osiedla, dzięki głośnej muzyce, czasami tylko zagłuszanej tłukącymi się butelkami po wódce i nawoływaniami nastoletnich panienek próbujących wepchnąć się w piątkę do taksówki. Klaudia zawsze wtedy brała zwolnienie lekarskie i wyjeżdżała na parę dni do siostry. Mówiła, że głośna muzyka jej nie przeszkadza, ale, niestety, lekko podstarzały marynarz upodobał sobie króla disco polo, czyli Zenka Martyniuka. I tu Olga przyznawała koleżance rację, te dźwięki, niesłusznie muzyką zwane, mogłyby być wykorzystywane przez talibów w zastępstwie najbardziej wyszukanych tortur. Na szczęście po krótkim pobycie w domu marynarz wyruszał w ciekawsze zakątki kraju w poszukiwaniu bardziej wyrafinowanych wrażeń niż te, które mogło zapewnić mu miasto zdecydowanie nienastawione na turystów z portfelem wypchanym zieloną walutą.
Kiedy wreszcie stanęła przed drzwiami i nacisnęła przycisk dzwonka, ogarnęło ją zwątpienie. A może rzeczywiście niepotrzebnie włazi ubłoconymi buciorami, dziś wręcz dosłownie, w cudze życie?
Odpowiedziała jej głucha cisza, więc jeszcze raz nacisnęła dzwonek, obiecując sobie, że jeżeli nikt nie zareaguje, to odejdzie i zapomni o całej sprawie. Przynajmniej do jutra. Wyciągnęła camela i z ulgą się zaciągnęła. Wypali ze spokojem papierosa i pójdzie do auta.
Już miała się odwrócić na pięcie i odejść, kiedy usłyszała w domu jakiś delikatny hałas. Zamarła na chwilę, skupiając się na dźwiękach dochodzących zza drzwi. Wyraźnie słychać było, że ktoś tam może być. Może po prostu dzwonek nie działa i mogłam go wciskać do usranej śmierci – pomyślała. Sięgnęła po ozdobną kołatkę na drzwiach, którą Klaudia przywiozła z jakiejś swojej historycznej wyprawy w poszukiwaniu staroci, uderzyła raz i ze zdziwieniem odkryła, że drzwi się poruszyły. Nie były zamknięte. To nie pasowało do Klaudii, która może nie tyle przesadnie obawiała się o swoje życie, ile o możliwość ucieczki Assura, czarnego kota nazwanego imieniem jednego z bogów starożytnej Mezopotamii.
Pchnięte drzwi zaskrzypiały przeraźliwie, jakby od lat bezskutecznie prosiły się o naoliwienie. Kiedyś Anita stwierdziła nawet, że wydają dźwięki jak wrota w starym zamczysku, co poniekąd ucieszyło Klaudię, zamiast zmotywować do zajęcia się skomplikowaną relacją futryny i zawiasów.
Olga nieśmiało wsunęła głowę do mieszkania i się rozejrzała. W przedpokoju panował niesamowity bałagan. Zbyt duży, nawet jak na jej koleżankę. Na podłodze leżały lekkie kurtki, a wśród nich drobiazgi wysypane z letniej torebki i plecaka. Z wieszaka zrzucono nawet dżinsową katanę i płaszcz przeciwdeszczowy.
– Klaudia! To ja! Jesteś?
Nie było żadnej odpowiedzi. Wydawało jej się, że gdzieś w mieszkaniu usłyszała ruch. Na zewnątrz dopiero zapadał jesienny zmierzch, ale tu, w mieszkaniu, było już prawie zupełnie ciemno. Zrobiła krok do przodu, szukając po omacku włącznika światła. Z ciemności korytarza w jej stronę rzucił się nagle czarny cień. Odruchowo odskoczyła, opierając się o drzwi, i w obronnym geście skrzyżowała ręce na piersiach. Serce waliło jej jak opętane. Kiedy poczuła na nodze sierść ocierającego się kota, odetchnęła z ulgą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Starowieyski M. (red.), Apokryfy Nowego Testamentu. Listy i apokalipsy chrześcijańskie, Wydawnictwo WAM, Kraków 2002, s. 218. [wróć]
Myszor W., Ewangelia Marii Magdaleny. Wstęp, przekład z koptyjskiego, komentarz, [w:] „Śląskie Studia Historyczno-Teologiczne” 44,1, 2011, s. 214. [wróć]
Shakespeare W., Makbet, tłumaczenie Antoni Libera. Wydawnictwo Noir Sur Blanc, 2002. [wróć]