Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ciche miasteczko pogrążone w sennej mgle, dekadencka poezja i bezwzględny morderca
Jest deszczowa jesień. Do wybuchu Wielkiej Wojny pozostały trzy lata. Do małego prowincjonalnego miasteczka przyjeżdża prokurator Adam Karski, by objąć stanowisko asystenta sądowego. Nie zdaje sobie sprawy, że wplątuje się w niebezpieczną grę. Czy śmierć jego poprzednika była naturalna, a pewne zdarzenia tylko jemu wydają się tajemnicze?
„Smak błękitu” to pierwsza część serii mrocznych kryminałów o prokuratorze Adamie Karskim, który staje w szranki z okrutnymi i inteligentnymi mordercami, by wciąż przekonywać się, że zło czynione przez człowieka nie zna granic i może przybierać niejedną maskę.
Grzegorz Skorupski – autor artykułów oraz książek historycznych i beletrystycznych. Mieszka w Gostyniu. Pasjonat historii i powieści kryminalnych. Właściciel owczarka niemieckiego i dwóch kotów. Człowiek tak niejednoznaczny, jak jego gusta muzyczne: grunge, stoner rock, progressive i psychodelic metal.
www.skorupski.net
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tym, na których zawsze mogę liczyć
Mgła wdzierała się powoli w każdy zaułek poznańskiej Halbdorfstrasse[1]. Pozamykane bramy kamienic nie stanowiły dla niej przeszkody. Miasto kładło się do snu, jakby mieszkańcy uciekali przed mgłą i jej przenikającą wilgocią do pomieszczeń ogrzewanych ledwie dymiącymi się kominkami i piecykami. Poznań dusił się w swoich murach, stawał się coraz bardziej przeludniony, domagał się wyjścia poza nie. Władze pruskie długo jednak uznawały miasto za twierdzę, punkt obronny w razie wojny z coraz wyraźniej rysującym się agresorem ze wschodu. Do niedawna mury miejskie ograniczały możliwości rozbudowy. W centrum kamienice ciasno przylegały do siebie, wznosząc się coraz wyżej i wyżej, a sąsiedzi mogli zaglądać sobie do okien. Tylko na peryferiach i dużych placach mogły powstawać pojedyncze, okazałe budowle lub wolno stojące wille. Tutaj, w starej części Poznania, wysokie kamienice tworzyły tunele i miejskie wąwozy, w których za dnia rozbrzmiewał gwar, panował tłok i, co tu ukrywać, często fetor. Mimo że brak miejsca ograniczał monumentalność budynków, to zawsze starano się, żeby ich fasady były pięknie ozdobione. Mówiono, że to fasada kamienicy świadczy o właścicielu. Dopiero kilka lat temu rozebrano wały twierdzy i przyłączono przyległe osiedla: Wildę, Łazarz, Jeżyce i część Sołacza. Kiedy Poznań został miastem-rezydencją cesarza Niemiec, wybudowano okazałą Dzielnicę Cesarską z zamkiem. Wtedy też rozpoczął się szybki rozwój urbanistyczny; stara część miasta pozostała jednak przeludniona.
Piętnaście lat temu otwarto przez Halbdorfstrasse połączenie tramwajowe na Wildę, dlatego ulica stała się wyjątkowo ciasna i tym bardziej niebezpieczna dla pieszych. Matki kurczowo trzymały za rękę swoje pociechy, którym w każdej chwili mógł wpaść do głowy pomysł, by, nie zauważając przejeżdżającej bimby, rzucić się w stronę sklepu ze słodyczami po drugiej stronie ulicy. Czasami ktoś powstrzymał zataczającego się pijaczka, którego zygzakowata trasa do domu mogła zakończyć się pod stalowymi kołami. Ta typowo polska solidarność wobec postaci nasiąkniętych jak gąbka alkoholem ratowała życie niejednemu.
Teraz jednak ulica była prawie pusta. Zbliżała się 22.00 i Półwiejską tylko z rzadka przemykały kilkuosobowe grupki ludzi, często lekko zataczających się. Pobliskie bary powoli zamykano, a ostatni klienci, nagle otrzeźwieni różnicą temperatur pomiędzy zadymionym, ciepłym i przyjaznym wnętrzem poznańskich piwodajni a nieprzyjemnym chłodem ulicy, ruszali w niepewną podróż do domu. Wczesna jesień 1911 roku, mimo że nie przyniosła jeszcze śniegu, już atakowała przenikliwym ziąbem.
Na końcu ulicy, przy browarze Huggerów, znajdowało się kilka drzew, gdzie latem często zasiadali spragnieni cienia poznaniacy. Teraz jednak nie była to odpowiednia pora na wizyty w tym miejscu. Wieczorny chłód nie zachęcał do spacerów. Mimo to pod jednym z olbrzymich drzew stało trzech ludzi. Rozmawiali ściszonymi głosami. Przez szum kładącego się do snu miasta i dźwięk spadającej z liści skroplonej mgły dały się słyszeć pojedyncze słowa i fragmenty zdań.
– Wszystko można załatwić, ale żeby działać, potrzeba pieniędzy. I ich zdobycie wam nie wychodzi – mówił gruby głos.
– Bejmy się znajdom – drugi charakterystycznie akcentował ostatni wyraz w zdaniu, przez co jego wymowa była bardzo śpiewna. – Mom na oku…
– To wszystko na nic – przerwał mu rozmówca. – To są drobiazgi. Pierdoły!
– Tu nie Kongresówka. Tu się nie da w paru szczunów załatwić konwój.
– To wiem, że pruski policjant to nie jołop z carskiej Ochrany. I nie każę pchać wam brudnych pazurów między drzwi. Tu się nie da na siłę, trzeba pomyśleć. A my potrzebujemy dużego wkładu i wiem, gdzie można po niego sięgnąć.
– Szwabów w Poznaniu coraz więcej. Jeszcze trochę będzie ich więcej niż Poloków, to się barzej starają.
– Według mnie niech się Polacy z Niemcami za łeb biorą… – lekceważąco wtrącił trzeci mężczyzna, niebiorący do tej pory udziału w rozmowie.
– Nie obchodzą nas konflikty narodowościowe. To tylko woda na młyn. Temat zastępczy. Nam chodzi o pieniądze – burknął człowiek o grubym głosie. – A gdzie jest Kafler? Miał tu być z wami.
– Jak szłem od siebie z Kronprintzstrasse[2], to miołem go zabrać ze sobą zez Wildy… – niski człowiek mrużąc oczy w grubych oprawach, odwrócił głowę w stronę dzielnicy, którą dopiero kilka lat temu przyłączono do Poznania. – Powinien zara być.
Gdyby spojrzał w tym kierunku parę sekund wcześniej, na pewno zdążyłby zauważyć człowieka chowającego się za wysokim zwaliskiem gruzów. Teraz jednak wydawało się, że w najbliższej okolicy nie ma żywego ducha.
– Nie będę za nim czekał – burknął człowiek w cieniu drzewa. – Słyszeliście o Gostyniu? Nie? Nie dziwię się – kontynuował widocznie wobec braku reakcji pozostałych. – Za Śremem, jakieś siedemdziesiąt kilometrów stąd.
– Słyszeć słyszelim, ale nie myśl, że coś tam ciekawego jest. Nasz wspólny znajomy tam siedzi. Tylko co tam jest do wzięcia? Czy…
– Z jednej strony sprawa jest czysta, bo trzeba zdobyć coś, co właściwie do nikogo nie należy. Ale z drugiej strony może nie obędzie się bez… – wiatr targnął gałęziami, tłumiąc pozostałą część zdania.
– …to pewne informacje?
– Najpewniejsze! Dowiedziałem się przypadkowo od naszego bogatego przyjaciela. Wypaplał się przy wódce – zabrzmiał nieprzyjemny, chropowaty śmiech. – Ludzie, którzy lubią się chwalić, nie powinni pić.
Wiatr wściekle szarpnął konarami drzew i resztki liści poniosło ku wylotowi ulicy. Przez chwilę panowała cisza.
– Coś mu chyba jesteśmy winni… – przez szum przebiło się zdanie wypowiedziane przez trzeciego mężczyznę w nisko nasuniętej na czoło czapce. Wydawało się, że mogło to zabrzmieć jak protest.
– A czy jest coś ważniejszego niż nasz cel? – syknął pierwszy człowiek. – Czy jeżeli coś stoi na przeszkodzie, nie należy tej przeszkody usunąć? Masz jakieś wątpliwości? Może też… – pchnął go brutalnie na drzewo.
– Spokojnie, ja tylko myślał, że można go jeszcze wykorzystać – przestraszony głos dochodził jakby z dołu. Być może człowiek ten upadł bądź osunął się po pniu.
– Wiem, że miał coś bardzo cennego na oku. Coś, co może bardzo wspomóc.
– Miało nie być mokrej roboty!
– …każdy… ściągamy sobie na głowę nie tylko…
Wiatr ponownie uniósł słowa. Ogólny szmer liści i trzeszczących gałęzi wzmógł się. Stojący w pobliżu człowiek w ciemnym płaszczu przysunął się bliżej, żeby usłyszeć więcej. Pochylił się do przodu i powoli zaczął się skradać. Wiatr zagłuszał jego kroki, a czarny płaszcz wtapiał się w ciemność nocy. Był już w odległości kilku metrów, kiedy nagle świat zwalił mu się na głowę. Jakaś ciemna zasłona opadła na oczy. Mózg zdążył jeszcze zarejestrować słony smak krwi w ustach i zdziwienie, że chrzęst miażdżonej kości policzkowej przypomina prozaiczny odgłos rozgniatanego kurzego udka w paszczy dobermana. Kolejne uderzenia metalowej pałki, wbijające żebra w płuca, wstrząsały już bezwładnie leżącym ciałem.
[1] Ulica Półwiejska.
[2] Dziś ulica 28 czerwca 1956 roku.
WTOREK, 21 LISTOPADA 1911 ROKU
WALKI WŁOSKO-TURECKIE W OKOLICACH TRYPOLISU ● TRZĘSIENIE ZIEMI I WYBUCH WULKANU W STROMBOLI NA SYCYLII ● STOSUNKI ANGIELSKO-NIEMIECKIE PEŁNE NAPIĘCIA ● ANGLIA POŚREDNIKIEM W PERTRAKTAKCJACH WOJENNYCH ROSJI I PERSJI ● ROKOWANIA W CELU WYCOFANIA NIEMIECKIEGO KRĄŻOWNIKA Z PORTU AGADIR ● W WYNIKU WYBORÓW W GOSTYŃSKIEJ RADZIE MIEJSKIEJ 14 MIEJSC NA 24 MAJĄ POLACY ● TEATR POLSKI W POZNANIU: M. BAŁUCKI „GRUBE RYBY”
Pociąg zatrzymał się przed typowym pruskim dworcem. Z czerwonej cegły i spiczastym wykończeniem dachu wydawał się radośnie witać przyjeżdżających. Od strony peronu widniał czarny napis Gostingen. Wysoki mężczyzna wyjrzał przez okno zrezygnowany. Już wcześniej, kiedy pociąg zaczął zwalniać i kłęby dymu z lokomotywy przestały buchać porywającymi zrywami, daremnie szukał jakiejś miejskiej zabudowy. Może miasto zaczyna się od dworca, który wybudowano gdzieś na peryferiach? – próbował omamić się nadzieją, ale wiedział dobrze, że to rozumowanie było pozbawione sensu. Władze pruskie bardzo liczyły się z rozwojem linii kolejowych i sieć torów do-cierała do coraz mniejszych powiatowych miejscowości. Jak ta. Westchnął ciężko. To wszystko nie wyglądało zachęcająco. Mały dworzec na peryferiach, puste perony i ciężkie, ciemne chmury wiszące nad miastem. Jakby Gostyń z niechęcią i przygnębieniem miał witać swojego, bądź co bądź, nowego mieszkańca. Zapowiada się niewesoło – pomyślał mężczyzna. Nie miał jeszcze trzydziestu lat, ale w szarych oczach można było zauważyć wyraz pewności siebie i determinacji, tak charakterystyczny dla ludzi, których życie nie traktowało delikatnie. Wysoki, dobrze, ale nie atletycznie zbudowany, poruszał się zdecydowanie i energicznie. Ciemne, krótkie włosy nie były wzorem warszawskich modnisiów przylizane mazidłami. Mężczyzna wolał chyba bardziej bezpretensjonalne wzory rodem zza Atlantyku: melonik i czarny płaszcz z meltonu, spod którego wystawał dwurzędowy garnitur zapinany na trzy guziki – najnowszy krzyk mody. Po raz kolejny westchnął i sięgnął po walizki. Trzeba będzie je pchać – pomyślał smutno. Po zejściu na peron czekała go jednak niespodzianka. Podbiegł do niego młody człowiek.
– Pan Karski? Adam Karski? – krzyczał, dziwnie przeciągając wyrazy. Miał może piętnaście lat, bujną czuprynę i żywe, rozbiegane oczy. Karski kiwnął głową i otworzył usta, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, zalał go potok słów młodego człowieka.
– Mam na imię Antek. Antek Maciejewski. Jestem gońcem w sądzie, no prawie gońcem… Dorabiam sobie i zawsze pytam, czy jest coś do zrobienia. I posłali mnie po pana asystenta. Pan Piotr mówił, że pan wielmożny nowy w naszym mieście i nie będzie wiedział, w którą stronę iść i gdzie domu szukać. A u nas wszystko przygotowane. Dom urzędniczy nawet specjalny mamy i pan tam obejmie mieszkanie po panu Hermanie. To znaczy po świętej pamięci panu Pauzerze. Przyznam się panu szczerze, że nie lubiłem tego pana, ale niech spoczywają zmarli w pokoju. Bardzo się cieszę, że tym razem nam Polaka przysłali. Prawdziwego. Tutaj wyjdziemy przez hol dworca i prawie będzie widać pańską kamienicę.
Był listopad i jesienne promyki słońca odbijały się w kałużach po niedawnym deszczu, który rankiem gościł w tym mieście. Dworzec był nowy, ale zabudowę wokół stanowiły pojedyncze skromne chałupki. Przeszli przez ulicę i ruszyli w kierunku targowiska ograniczonego z jednej strony hotelem, gdzie według ciągle opowiadającego mu o swoim mieście małego Antka mieszkał, bywając tu często, Karol Marcinkowski, a okazałym gmachem szpitala po drugiej stronie. Młody Maciejewski z dumą wyjaśnił mu, że budynek zbudowano w pierwszej połowie XIX wieku i zanim powstał tam szpital, mieściło się w nim pierwsze stowarzyszenie pracy organicznej w Wielkopolsce – Kasyno Gostyńskie. To w nim działały takie lokalne postacie, jak Gustaw Potworowski czy Edmund Bojanowski. Władze pruskie zdawały sobie jednak sprawę z zagrożenia i zlikwidowały stowarzyszenie. Wówczas fundatorzy postanowili wykorzystać budowlę na potrzeby szpitala, zamykając dotychczasowy, znajdujący się przy ulicy Leszczyńskiej, głównej arterii handlowej miasta. Karski z podziwem patrzył na chłopaka. Usta mu się nie zamykały, ale potok wydobywających się słów nasycony był olbrzymią liczbą faktów. Widać było, że tu, na prowincji, starano się podkreślać swoją polskość i rolę małego miasta w wielkich wydarzeniach. Młody Maciejewski mógłby być wspaniałym przewodnikiem. Tylko dlaczego był tak otwarty? Nie każdy Polak przyznawał się do swej polskości. A co dopiero przed urzędnikiem sądowym! Mały zaufał mu od pierwszego wejrzenia. Może wzbudzam zaufanie – uśmiechnął się do siebie Karski. A może prowincja rządziła się innymi prawami lub po prostu młody chłopak nie potrafił zachować ostrożności.
Do szpitala z prawej strony przyklejona była mała kapliczka, w której księża kościoła farnego odprawiali posługę. Na południe od lecznicy, oddzielony piętrowym domkiem o spadzistym dachu, stał budynek, w którym Karski otrzymał mieszkanie. Była to dwupiętrowa kamienica z poddaszem, wybudowana przez władzę jako lokum dla urzędników utworzonego w 1887 roku powiatu gostyńskiego. W końcu XIX wieku zjednoczone państwo niemieckie uważało się już za tak silne, że naturalnie szybciej rozwijający się Gostyń ze swoją polskością nie mógł stanowić zagrożenia dla potężnego i sprawnego aparatu państwowego. Wtedy to nastąpił wysyp nowych budowli w mieście: gmachów sądu, szpitalika dla ubogich, starostwa czy przebudowanego ratusza. Powstało też wiele kamienic i domów na peryferiach miasta. Między innymi wybudowany w 1908 roku dom urzędniczy, w którym Karski otrzymał mieszkanie.
Antek zaprowadził go na pierwsze piętro i podał klucze. Na klatce schodowej pachniało obiadem i gotowaną kapustą. Nie czuć było jednak charakterystycznego smrodu zgniłego drewna i uryny – nieodłącznej cechy tanich poznańskich kamienic. Każde piętro dzielone było na dwa mieszkania. Karski westchnął i zaczął dłubać kluczem w zamku. Po chwili dopiero zorientował się, że chłopak chwilę postał za jego plecami i niezdecydowany ruszył po schodach w dół.
– Poczekaj – krzyknął za nim. Pogrzebał w kieszeni i wyjął garść drobnych pfenigów. – Masz, dzięki za pomoc.
– Jakby szanowny pan potrzebował moich usług, to polecam się na przyszłość – uśmiech rozjaśnił twarz młodego Maciejewskiego. – Przynieś, wynieś, pozamiataj, a jak masz czas to po ludziach Antek polataj. To moje hasło.
Karski roześmiał się i poczochrał czuprynę chłopaka.
– Idź już, na pewno się do ciebie zwrócę.
Mieszkanie było przestrzenne i funkcjonalne. Na prawo znajdowała się łazienka, duża, z cynkową wanną i wielkim lustrem. Widać dom dla urzędników wybudowano z wszelkimi nowoczesnymi udogodnieniami i wspólny wychodek nie należał się już klasie średniej. Na wprost toalety ulokowano kuchnię. Nie było drzwi, bo mały, wąski w tym miejscu korytarz uniemożliwiałby ciągłe ich otwieranie i zamykanie. Mieszkanie zostało zaprojektowane pod kątem funkcjonalności zarówno dla samotnych urzędników, jak i wielopokoleniowych rodzin. Cztery duże pokoje mogły wystarczyć nawet dla dwupokoleniowej rodziny. Okna wychodziły na ulicę, odpadał więc odwieczny problem z zadymionymi, gęstymi od zapachów kuchniami w starych kamienicach. Karski rzucił klucze na blat kuchennego stołu i rozejrzał się krytycznie po pomieszczeniu. Małe szafeczki bez ozdób, kwiatów i obrazków. Jakby nie mieszkał tu człowiek, ale maszyna. Pierwsze drzwi na lewo kryły małą, ale wystarczających rozmiarów sypialnię, a kolejne pomieszczenie stanowił pokój dzienny z balkonem. Mógł pełnić funkcję pracowni, czytelni i biblioteki. Dzięki temu, że znajdował się na półokrągłym brzegu budynku, nie miał typowych zakończeń ścian pod kątem prostym. Trzy okna wpuszczały dużo światła, sprawiając, że mieszkanie było jednocześnie jasne i przytulne.
Karski otworzył drzwi balkonowe i wpuścił do dusznego pomieszczenia jesienne powietrze. Naprzeciw znajdował się spory plac ograniczony od drugiej strony drogą do Poznania i hotelem. Na prawo wyłaniał się duży, okazały budynek z wieżyczką. Miał dwa piętra i prawdopodobnie duże poddasze. Frontem zwrócony był do tej samej ulicy co kamienica urzędnicza, ale w przeciwieństwie do niej nie był budynkiem narożnikowym. Od Grűnstrasse[3] oddzielał go spory pas ogrodu. Powstał chyba niedawno – pomyślał Karski.
– To willa Helda, wybudowano ją tylko rok wcześniej niż ten dom – przypomniał sobie rozmowę z Antkiem, który starał się w kilkanaście minut przybliżyć mu panujące w mieście stosunki społeczne, ekonomiczne i kulturalne.
– Bogaty Niemiec? – zapytał wówczas zaciekawiony.
– Nie! Niemieckie nazwisko, ale to Polak z krwi i kości. Pan Andrzej Held kupił ten dom, a Niemców szlag trafia. Że tak blisko i że taki duży. Jakby tylko oni mogli stawiać duże budynki.
Karskiego zdziwiło trochę, że w tym mieście domy powstawały w takim oddaleniu od siebie. Nie jak w jego Poznaniu, gdzie zawsze brakowało miejsca i dopiero niedawno władze niemieckie zrezygnowały ze statusu miasta-twierdzy i pozwoliły na w miarę swobodny rozwój urbanistyczny. Jego? Teraz „jego” miało stać się to właśnie miasto. Z niechęcią spojrzał na swoją walizkę. Osobiste rzeczy, dokumenty sądowe, mały dobytek – to wszystko czekało na rozpakowanie.
I musi poczekać – pomyślał Karski. Najpierw rozejrzę się i poszukam dla nich odpowiedniego miejsca.
Do tej pory, zmieniając stanowisko pracy, trafiał do lokum całkowicie pustego. Tym razem było inaczej. Przyjechał tu zaledwie parę dni po pogrzebie swojego poprzednika, który nie posiadał rodziny, więc nikt nie upomniał się o jego rzeczy osobiste.
Na stoliku stała karafka z brązowym płynem i pusta butelka. Karski wziął ją do ręki i mlasnął językiem zdziwiony. Rémy Martin z emblematem „vintage” 1900! Rok przełomu, jak wówczas sądzono. Nalał sobie jedenastoletniego koniaku do połowy kieliszka i spróbował. Chciał mieć czas na przemyślenie sytuacji. Pociągnął łyk i z uznaniem pokiwał głową. Wspaniały aromat dębu i dojrzewających winogron w połączeniu z lekką nutką pomarańczy i leśnych jagód tworzył raj dla podniebienia. Nie zdarzyło mu się pijać zbyt często takich trunków. Skąd u licha jego poprzednika stać było na takie luksusy? Z kieliszkiem w ręku rozejrzał się po mieszkaniu. Herman Pauzer nie był na pewno koneserem sztuki i estetą. Wspaniały gatunkowo alkohol wydawał się nie pasować do tego pomieszczenia. Mieszkanie umeblowano z typową pruską prostotą. Zwykły stół przykryty bawarską serwetą, toporne krzesła, ciemna zasłona przysłaniająca okna, ascetyczne, prawie więzienne biurko pod ścianą. Jedynym zbytkiem wydawał się wyjątkowo wygodny fotel pod oknem, przysunięty tak, by czytając, jak najdłużej można było korzystać ze światła dziennego. Na podłodze leżał stos książek. Karski schylił się bez przekonania i zaczął je przeglądać. I znów Herman Pauzer go zaskoczył. Sądził, że trafi na urzędowe podręczniki i rozporządzenia, ale wśród sterty książek dominowały pozycje literatury francuskiej. Część z nich była po francusku, ale to nie stanowiło dla niego problemu. Jego matka, zagorzała bonapartystka, zadbała, by mały Adaś od najmłodszych lat płynnie przyswoił sobie język „boga wojny”. Karski zauważył, że tylko te dzieła, które znajdowały się w tłumaczeniu niemieckim, nosiły ślady użytkowania. Oryginały w języku francuskim były, co prawda, otwierane, ale nie nosiły na obwolucie większych znaków czytania. Znajdujący się na spodzie Fonolexika Langenscheidt – słownik francusko-niemiecki, wydany w Berlinie w 1911 roku, sugerował, że Pauzer nie znał francuskiego, a jego zainteresowanie tym językiem pojawiło się dopiero niedawno. Po co więc mu były te książki? – zastanowił się Karski, pociągając kolejny łyk. Płyn na spodzie kieliszka wydawał mu się bardziej gorzki i oleisty, ale to wynikło widać z nieobycia z trunkami tej klasy. Usiadł w fotelu i zaintrygowany postacią swojego poprzednika zaczął przeglądać książki, szukając jakichś dopisków lub notatek na marginesach. Pauzer nie miał jednak w zwyczaju na bieżąco komentować i zapisywać tego, co sądził o przeczytanym fragmencie. Karski kartkował książki w poszukiwaniu stron, które były bardziej zniszczone, co mogłoby wskazywać na większe zainteresowanie czytającego. I znowu nic. Znał dobrze literaturę francuską i wkrótce zauważył, że zebrane dzieła dotyczą autorów żyjących najwyżej sto lat temu. A właściwie to utworów wydanych przed wybuchem krwawej rewolucji 1789 roku. Ostatnie ponad sto lat, jakże bujnego rozkwitu romantyzmu, pozytywizmu, naturalizmu, realizmu i jeszcze nowocześniejszych trendów, w ogóle nie interesowały jego poprzednika. Czy był entuzjastą literatury francuskiej XV–XVIII wieku, czy też czegoś tam szukał? Zmęczony Karski oparł głowę o oparcie fotela.
Obudziło go trzaśnięcie drzwiami. Głowa bolała jakby do środka wlazło stu krasnoludów z młotami. Na zewnątrz panowały już ciemności, musiał więc spać parę godzin. Drzwi znowu trzasnęły. Wstał ciężko i ruszył, by je zamknąć, kiedy nagle stanął jak wryty. Przecież zatrzasnął je po wejściu. Ktoś był tutaj, kiedy on spał? To niemożliwe – pomyślał. Jestem zmęczony i boli mnie głowa. Na pewno, gdy otwierał balkon, zrobił się przewiew i drzwi się otworzyły. Zatrzasnął drzwi i próbował przekręcić klucz w zamku. Nie pasował. Być może to od komórki lub strychu? Znalazł w pęku inny i wsunął go w otwór zamka. Tym razem dał się słyszeć charakterystyczny odgłos przesuwających się zapadek. Westchnął i ruszył w kierunku kuchni, by zrobić sobie herbatę.
Deszcz zdawał się przylepiać kropelkami do szyb, jakby miał zamiar przysłonić kryjący się za nimi świat. Było późne popołudnie i szarość deszczowej jesieni wkradała się w każdy zakamarek pokoju. Karskiemu przypomniały się strofy wiersza:
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno…
Jęk szklany… płacz szklany… a szyby w mgle mokną
światła szarego blask sączy się senny…[4]
Mężczyzna westchnął ciężko i upił spory łyk herbaty. Był w tym mieście dopiero kilka godzin, a mimo to czuł się dziwnie przygnębiony. Nie tak wyobrażał sobie swoją karierę urzędnika.
– Cholerny Prusak – zaklął na wspomnienie swojego zwierzchnika Hansa Jordena. Kiedy wezwał go kilka dni temu, wszystko wydawało się iść z górki. Nieoczekiwanie powrócił obraz tamtego spotkania sprzed paru dni.
– Panie Kaski – chrząknął szef. Gruby Niemiec nigdy nie potrafił poprawnie wymówić jego nazwiska. Ciągłe przypominanie, że nazywa się Adam Karski, a nie Adam Kaski, nie przynosiło rezultatu. – Mam dla pana dobrą wiadomość. Mając na uwadze pana zaangażowanie oraz wyniki w pracy, postanowiliśmy powierzyć panu bardziej samodzielne stanowisko.
Karski poruszył się na krześle. Do tej pory jego stosunki z przełożonymi nie układały się najlepiej. Jako urzędnik pruski nie mógł bezpośrednio angażować się w działalność poznańskich organizacji organicznikowskich. Koledzy, z którymi brał udział w krótkim strajku w szkole średniej, teraz dumni z jego kariery prawniczej, zdecydowanie odsuwali go od wszelkich działań, które mogłyby mu zaszkodzić. Twierdzili, że bardziej może im pomóc jako doświadczony i uznany prawnik. Karski przekreślał jednak możliwość szybkiego awansu, zdecydowanie odmawiając coraz bardziej nachalnym propozycjom zwierzchników, by włączyć się w działalność Hakaty. A teraz samodzielne stanowisko? Brzmiało ekscytująco.
– Jest pan bardzo młodym człowiekiem, który wykazał się nie tylko odpowiednim wykształceniem, oczytaniem, ale i znajomością obcych języków: zna pan dodatkowo polski i francuski, prawda?
Polski jest moim językiem ojczystym – już miał odpowiedzieć Karski, ale ugryzł się w język. Skrzywił się tylko lekko i odwrócił wzrok.
– A tak, tak. Pamiętam, że były pewne zarzuty dotyczące pana kariery i braku wyrażania niemieckiej narodowej świadomości. Ale to już załatwione – szybko zbagatelizował sprawę Jorden. Czyżby teraz nie miał zamiaru go prowokować? – Więc, jak wspomniałem, znajomość języków może się przydać zawsze. Jest pan też bardzo inteligentnym młodym człowiekiem, właśnie skończył pan dwadzieścia dziewięć lat. Nie podejmuje pan decyzji tylko na podstawie przedstawionych opinii, ale racjonalnie je porządkuje, bada i wyciąga wnioski. Taka osoba jest nam potrzebna nie tylko tutaj, gdzie w Poznaniu mamy wszystko ułożone, ale także na prowincji, gdzie tworzy się dopiero zręby sprawnie funkcjonującego państwa.
Karski poczuł się, jakby uszło z niego powietrze: czyli prowincja. Pozbywają się go ze stolicy Wielkopolski, żeby zrobić miejsce pruskiej kadrze urzędniczej. Już nie wystarczało im blokowanie awansu dla Polaków, teraz jeszcze kwestia wyrugowania ich ze stanowisk w centralnych punktach administracji sądowej Poznania. Właściwie to mógł się tego spodziewać.
– Gdzie mam jechać?
– Dam panu dwa dni na spakowanie się i przeprowadzkę do Gostynia, to takie urocze miasteczko siedemdziesiąt kilometrów stąd – uśmiechał się dobrotliwie jego przełożony, jakby tłumaczył dziecku, że w związku z chorym brzuszkiem muszą udać się do lekarza.
– Dwa dni? To dość nagle.
– Pana poprzednik odszedł z tego świata kilka dni temu. Ktoś musi zająć jego miejsce, a od niedawna mamy tam odrębny gmach sądowy, jest jeszcze trochę zamieszania z przeprowadzką – na chwilę zawiesił głos Jorden. – Będzie pan asystentem sądowym mającym własny dział z kilkoma podporządkowanymi ludźmi oraz wielkim zadaniem opanowania organizacyjnego i administracyjnego po przeprowadzce. Właściwie będzie pan prawą ręką sędziego powiatowego, który swoje działania ogranicza do spraw sądowych, nie angażując się, niestety, zupełnie w działalność administracyjną, organizacyjną czy choćby zapobieganie przestępczości. Cóż, ma już swoje lata i swoje przyzwyczajenia. I cierpliwie czeka na niewątpliwie w pełni zasłużoną emeryturę. Pan właściwie nieoficjalnie będzie prawdopodobnie zmuszony realizować się w ramach kompetencji szefa.
Dobrze, że chociaż przenoszą mnie, awansując na wyższe stanowisko – pomyślał kwaśno Karski.
– A panu tam będzie dobrze – kontynuował Niemiec. Obleśny, nieszczery uśmiech nie schodził mu z twarzy. – I będzie mógł pan wykorzystać wszystkie swoje zdolności. Gratuluję awansu, panie Kaski.
Teraz okazywało się to przekleństwem, a nie awansem. Z niechęcią spojrzał na dwie walizki, reszta jego rzeczy – elementy skromnego wyposażenia poprzedniego mieszkania miała przyjść później. Postanowił wypakować tylko piżamę, wykąpać się i jak najszybciej położyć spać. Kładąc się do łóżka, miał dziwne, irracjonalne wrażenie, że ktoś lub coś pozostawiło w tym pokoju jakąś cząstkę czegoś obcego.
[3] Dziś ulica Zielona.
[4] L. Staff, Deszcz jesienny, w: Dzień duszy, Lwów 1912, s. 42–43.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Copyright © Oficynka & Grzegorz Skorupski 2019
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana
ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana
w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2019
Opracowanie redakcyjne: zespół
Projekt okładki: Studio Karandasz
Zdjęcia na okładce: © redchanka/fotolia.com, mavhome/fotolia.com,
Денис Кабелев/fotolia.com, sherlesi/fotolia.com
Zdjęcia w książce: © zbiory Muzeum w Gostyniu
ISBN 978-83-65891-40-2
www.oficynka.pl
email: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek