Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jacek Fedorowicz, jeden z najwybitniejszych polskich satyryków i felietonistów, w nowej książce barwnie opowiada o tym, jak kręciło się w Polsce filmy kilkadziesiąt lat temu. Z ciepłym humorem i szczyptą ironii opisuje siermiężne czasy cenzury i kłód rzucanych pod nogi niezależnym twórcom.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 232
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 23 min
ROZDZIAŁ 1
czyli R O Z B I E G Ó W K A
Wstęp – wyznania kinomana – komiks jako ersatz – pierwszy raz przed kamerą – „fanfan” zamiast „kaczego kupra” – ekspresowa kariera – koniec wstępu
o raz pierwszy poszedłem do kina tuż po wojnie. Wcześniej nie mogłem, bo podczas okupacji obowiązywała zasada: „tylko świnie siedzą w kinie”. Mama przypominała mi to zawsze, gdy idąc Nowym Światem, omiatałem tęsknym spojrzeniem mroczne tajemnicze wejście do kina Świat. Zasadę niebywania w kinie jednak przyjmowałem. Jako dziecko rozumne (może nawet nadmiernie) w wieku lat siedmiu wiedziałem, że jest okupacja, że Niemiec to wróg i że jak to wszystko się skończy, natychmiast pojedziemy do Gdyni kontynuować kolonizację Wybrzeża rozpoczętą przez młodszych Fedorowiczów, Wacława i Janusza, synów rzeźbiarza architekta Jana z ulicy Dzikiej przy Powązkach.
Tak też się stało, dojechaliśmy do celu, choć nie bez traumatycznych przygód po drodze. Ostatecznie pełne 63 dni Powstania Warszawskiego przeżyte w Śródmieściu, po kapitulacji wywózka z przystankiem w pruszkowskim obozie, pierwsze spotkanie z krasnoarmiejcami i dwutygodniowa podróż z Kielc na Wybrzeże, gdzie się okazało, że Niemcy jeszcze się bronią na Helu – to obrazki dla siedmiolatka nie do zapomnienia, ale o tym innym razem. W tej opowieści postanowiłem się skupić na mojej miłości do kina, wieloletniej, uwieńczonej najpierw zaręczynami, potem krótkim szczęśliwym pożyciem, wreszcie zdradą, po której nastąpiła separacja.
A zatem pierwszym moim kinem w życiu stało się w roku 1945 gdyńskie kino Bałtyk – późniejsza Warszawa – przy ulicy Świętojańskiej. Przed wojną nazywało się Gwiazda i rzeczywiście miało podwieszane oświetlenie w kształcie wielkiej gwiazdy. Przed każdym seansem gwiazda powoli gasła i jednocześnie z głośników odzywał się dostojny, głęboki gong, przyprawiając widzów o radosne drżenie zapowiadające przeżycia niezwykłe. Że w ogóle istnieje coś takiego jak film, dowiedziałem się jednak wcześniej, podczas okupacji, jeszcze w Warszawie obejrzałem seans na pokazie domowym (Czerniakowska 202, róg Okrąg, dziś parking). Mama ściągnęła skądś projektor i taśmę, film był fabularny, ale krótki, i opowiadał o tym, jak policjant bezskutecznie usiłuje dogonić złodzieja. Film był oczywiście niemy, mimo to wrażenie robił, choć chyba tylko na mnie.
Pierwszym moim filmem prawdziwym, pełnometrażowym, były obejrzane w kinie Bałtyk Przygody Tarzana z Johnnym Weissmullerem reklamowane jako „Nowe”. („Nowe”?! To znaczy, że były jakieś wcześniejsze! Z całego serca zapragnąłem je zobaczyć i z tym niespełnionym marzeniem żyję do dziś).
Obejrzenie Tarzana skutkowało wieloma godzinami spędzonymi na kłótniach z rówieśnikami, którym usiłowałem wytłumaczyć, że prawidłowo mówi się „tar-zan” nie zaś „tarzan” od tarzania się, a ponadto sprawiło, że stałem się namiętnym kinomanem. Usiłowałem chodzić do kina jak najczęściej, starałem się też zdobywać wiedzę o kulisach produkcji filmowej. Z przedwojennej książki (nadpalona była) pod tytułem Max Kron kręci film dowiedziałem się, że producenci filmowi chcą głównie zarobić i realizują swe marzenia nie zawsze czystymi sposobami, zaś z książki Kulisy srebrnego ekranu pobierałem cenne nauki, jak olśnić widza mrożącymi krew w żyłach scenami, kręconymi w bezpieczny sposób. Na przykład: wbijamy strzałę w deseczkę ukrytą pod koszulą aktora, włączamy kamerę, strzała pociągnięta żyłką leci wstecz, następnie taśmę puszczamy od tyłu do przodu i oto mamy scenę, jak lecąca strzała grzęźnie w piersi aktora. Znalazłem tam dokładne opisy wielu tricków technicznych o podobnym poziomie trudności. Fascynowały mnie!
Częste chodzenie do kina nie było łatwe. Gdynianie, którzy pamiętają być może usytuowanie kina Warszawa – naprzeciwko pierwszego gdyńskiego kościoła mniej więcej – niech uwierzą mi na słowo, że kolejka do kasy dochodziła z reguły do rogu ulicy 10 Lutego. Nie wiem, i już nigdy się nie dowiem, dlaczego zawsze ustawiała się właśnie w tamtym kierunku, a nie odwrotnie, ku ulicy 22 Lipca (dziś Armii Krajowej). Był podział na bilety normalne i ulgowe, ludzie pracy mieli zniżki, ale w liczbie ograniczonej. Do legitymacji pracowniczej lub może związkowej, tego nie pamiętam, dołączano wkładkę z kuponami – kto używał ich nieoszczędnie, dość szybko tracił przywileje i musiał kupować bilet normalny. To będę pamiętał do końca życia, bo kiedy raz pożyczyłem jakiemuś facetowi legitymację „tylko na chwilę”, ojciec zrobił długi wykład na temat mojej bolesnej naiwności, jako że dla każdego ciut sprytniejszego było oczywiste, że facet zwróci legitymację ze znacznie uszczuploną liczbą drogocennych kuponów. Pewnie cała rodzina faceta skorzystała wtedy z kuponów mojego ojca.
Potem, wraz ze wciąż wzrastającym popytem na kino i coraz dłuższymi kolejkami, ukonstytuowała się instytucja „koników” – tu przekaz historyczny jest stosunkowo bogaty, wszyscy wiedzą, że u konika bilety zawsze się znalazły i zawsze kosztowały kilkakrotnie więcej niż w kasie – kina zaś powstawały powoli i jakby niechętnie. W Gdyni działały tylko trzy: Warszawa, Atlantic i Goplana. Kina Neptun w Orłowie i Promień w Chyloni nie liczę, bo świat był wtedy znacznie większy, a mało kto miał samochód, do Orłowa jeździło się z rzadka kursującym autobusem albo pociągiem, Chylonia to była wioska gdzieś hen daleko na Kaszubach, a dwa kina sopockie, Bałtyk i Polonia, to już na krańcach świata. Oczywiście młody człowiek mógłby bez trudu na rowerze. Ale gdzie rower zostawić na czas seansu? Przecież skradną.
Podejmowałem jednak te, jakże dalekie, wyprawy transportem państwowym, odstawałem swoje w kolejkach, bo się opłacało. W latach tużpowojennych wciąż było co oglądać w kinach (całkiem inaczej niż ledwie kilka lat potem), w prasie co czytać, co oglądać, komiksy były na przykład, uwielbiałem je, przedruki z prasy zachodniej były, żarty rysunkowe, zdjęcia, potem niestety wszystko zmienił stalinizm. Przypominam tu (lub uświadamiam) młodym czytelnikom, że Peerel, „komuna”, czy jak nazwiemy okres od końca wojny do odzyskania niepodległości, to okres niejednorodny i to bardzo. Dzielił się na bardzo różne podokresy, a zaczynał od podokresu szczególnie zmyłkowego. Od końca wojny tak gdzieś do 1948 roku miałem te moje ukochane komiksy i w prasie codziennej, i w tygodniku „Świat Przygód”, na ekranach kin filmy brytyjskie, amerykańskie, polskie przedwojenne (zakochałem się wtedy w parze Bodo i Dymsza, obejrzałem wszystkie ich komedie) – jednym słowem było w miarę normalnie, i nagle być przestało. Komuniści przestali udawać demokratów już na dobre. Komiksy zostały wyklęte. „Świat Przygód” zmienił się w „Świat Młodych”, w którym już nie było rysowanych „seryjkowo” przygód z tekstami w „chmurkach”, a w kinach leciały głównie „słuszne ideologicznie” polskie produkcyjniaki i radzieckie dramaty wojenne (tu muszę przyznać, że to akurat było rozrywką autentyczną, bo na ekranie Niemcy dostawali w skórę, a na to patrzyło się z zachłanną przyjemnością). No, jeszcze od czasu do czasu jakiś film francuski.
Francuzi to swego rodzaju ciekawostka. Zawsze byli przez komunistów traktowani jako znacznie lepsi od całej zachodniej reszty, tacy bardziej „swoi”, na który to stosunek zresztą uparcie pracowali. Jean-Paul Sartre, Pablo Picasso, Yves Montand to niestety przykłady – jak dziś nazywamy to zjawisko – „pożytecznych idiotów” bezinteresownie głoszących chwałę Związku Radzieckiego i ślepych na niewygodne fakty. Yves Montand – przyznajmy mu to – rehabilitował się dzielnie przed wyborami 1989 roku, popierając „Solidarność”. Inni nie zdążyli. I choć w latach powojennych głupota niektórych zachodnich artystów i intelektualistów, na skalę masową objawiająca się we Francji, bolała nas szczególnie, to w przypadku dzieł tych artystów – łaskawie nam przez władzę udostępnianych – oczywiste było, że gremialnie zastosujemy pragmatyczną zasadę niezaglądania w zęby darowanemu koniowi. Jak się pokazał jakiś film francuski, a jeszcze w dodatku niezły, na przykład Fanfan Tulipan (Fanfan la Tulipe) z Gérardem Philipe’em w roli głównej, to kolejki były kilometrowe, bilety u koników zawrotnie drogie, a popularność gwiazdora stawała się wprost niewyobrażalna.
Fanfan wszedł na ekrany mniej więcej w okresie mojej matury. Byłem w wieku, kiedy bardzo się dba o wygląd, żeby wypadać maksymalnie dobrze w oczach koleżanek, nie mogłem więc nie zauważyć zasadniczych zmian w kanonach mód młodzieżowych, jakie nastąpiły wkrótce potem. Stosunkowo niedługo po premierze filmu o Fanfanie Tulipanie wszyscy młodzi ludzie czesali się już „na Fanfana”, to znaczy mieli dość krótko ostrzyżone włosy i – nowość! – stojące. Nie było mowy o zetempowskim, oficjalnie lansowanym przylizaniu od czoła ani też o bikiniarskiej „fali” tworzonej nad czołem jednym, sprawnym, fachowym ruchem dłoni. „Kaczy kuper” z tyłu, dawniej obowiązkowy, ustąpił włosom krótszym, choć zbyt wysokie podgolenie, a szczególnie podgolenie nad uszami, niezmiennie kompromitowało. Może zresztą zamiast wdawać się w opisy, wykonam stosowną ilustrację.
Gdy tak chodziłem do kina, zakochując się a to w przedwojennych komikach, a to – później nieco – w gwiazdach francuskich, o żadnej karierze jeszcze nie marzyłem, niemniej nagle stałem się szczęśliwym posiadaczem jej nieśmiałych zalążków.
Zrobiliśmy w Gdańsku Teatr Bim-Bom. Opisywany wielokrotnie, przeze mnie też, więc nie chcę się powtarzać. Na użytek tej opowieści poinformować jednak muszę, że premiera pierwszego programu była sensacją, drugiego też, że wygraliśmy dwa kolejne festiwale teatrów studenckich, pokonując warszawski STS, że wielu mądrych ludzi twierdziło wtedy publicznie, że jesteśmy najlepszym teatrem w Polsce, nie, że tylko studenckim, ale w ogóle. Dzięki Bim-Bomowi pierwszy raz w życiu znalazłem się przed kamerą. Filmową – niedużą, i telewizyjną – rozmiarami i kształtem przypominającą średniej wielkości czołg. Ta pierwsza należała do Kroniki Filmowej, która nakręciła migawki ze spektaklu, tę drugą mogłem podziwiać, gdy na fali sukcesów naszego programu numer dwa zostaliśmy zaproszeni do telewizji. W Warszawie rzecz się działa oczywiście, poza Warszawą nikt o telewizji jeszcze nie myślał. Był rok 1956.
Ten nasz drugi z kolei program, chyba dojrzalszy i lepszy, który wtedy graliśmy z ogromnym powodzeniem, był dość długi i w telewizji mogły się znaleźć tylko jego fragmenty. Ponieważ miałem szczęście grać w prawie każdym, nie mogło mnie w telewizji nie być.
Uczciwie powiem, że wiele z tego występu nie pamiętam, poza tym, że odbył się w studiu przy placu Powstańców Warszawy i że było upiornie gorąco. O klimatyzacji jeszcze nikt nie marzył. Wszystko, co miało być pokazane, musiało być dobrze oświetlone, z czego wynikała konieczność włączenia całej baterii reflektorów, których moce grzewcze co najmniej dorównywały oświetleniowym. Na szczęście nie musieliśmy w tej temperaturze przebywać długo, bo w telewizji wówczas niczego nie nagrywano, wszystko szło na żywo, dostępność magnetowidów była taka mniej więcej, jak klimatyzacji, czyli zerowa. Zapamiętałem też, że prawie nie miałem tremy. Pewnie dlatego, że absolutnie nie umiałem sobie wyobrazić tych tłumów widzów przy odbiornikach.
Skądinąd słusznie, bo wtedy jeszcze ich nie było. Ilu widzów mogło nas oglądać w 1956 roku? Nie mam pojęcia i nie przypuszczam, by ktokolwiek mógł tego dociec. Może było na mieście dwadzieścia telewizorów, może trzydzieści, więc podejrzewam, że przeciętny spektakl Bim-Bomu w teatrze, zawsze z nadkompletem, gromadził większą liczbę widzów niż występ w Telewizji Warszawa. I wyobraźcie sobie – jak to nigdy nic nie wiadomo – następnego dnia po tym występie spotkałem kuzyna mojej Hanki, który powiedział:
– Widziałem cię wczoraj w telewizji.
Więc jednak! Ktoś to oglądał!
Poczułem przedsmak kariery medialnej, zyskanej dzięki – jak wtedy to nazywano – środkowi masowego przekazu. Któremu – patrz wyżej – daleko było jeszcze do masowości. Królem wciąż był film. Tylko film dawał szanse, że przekaz trafi do wszystkich. Nie przypuszczałem wtedy, że będzie mi dane kiedykolwiek robić cokolwiek dla filmu. Kinomanem czułem się od zawsze, opowiadanie czegoś językiem filmowym wynikało z potrzeby organizmu, od której nie mogłem się opędzić, co wyrażało się w tym, że produkowałem komiksy długo przed Bim-Bomem i studiami, przez całe lata gimnazjalno-licealne. Rysowałem je oczywiście ręcznie, w jednym egzemplarzu, by zachwycać kolegów. Komiks jest, tak na upartego, swego rodzaju filmem w stop-klatkach.
Okładka komiksu Solidarność – 500 pierwszych dni – nasz stop-klatkowy film dokumentalny z roku 1984
Komiksy odegrały pewną rolę w wyborze studiów. Gdy zdałem maturę i zastanawiałem się, co dalej, nic z tego, co chciałbym robić, nie wyglądało na możliwe. Chciałem zdawać na uniwersytet, obok miłości do kina miałem w sobie niepohamowaną miłość do wszystkiego, co pisałem, i chętnie bym został dziennikarzem, ale niestety, jakakolwiek praca w prasie i instytucjach pokrewnych wydawała mi się niemożliwa ze względu na mój trudny do opanowania wstręt do komunizmu i sławiącej go propagandy. Wyzierała ona w 1953 roku z każdego artykułu prasowego, z każdej audycji radiowej. Nie byłem bohaterem ani kandydatem na męczennika, więc gdybym tym dziennikarzem został i podjął obowiązki zgodnie z nakazem pracy (było coś takiego, każdy dostawał przydział i musiał pracować tam, gdzie mu kazali), to pewnie bym pisał, co każe władza. Po latach coraz bardziej chcę wierzyć, że jednak bym się nie zeszmacił, ale jest to pewnie naiwna wiara sytego, że nawet umierając z głodu, nie ukradłby kromki chleba.
Kiedy tak dumałem, jak by się wymigać od testu na samym sobie, szczęśliwie wpadłem na prosty pomysł, że przecież skoro wychodzi mi rysowanie komiksów, to może zapomnę o pisaniu i zdam na malarstwo, gdzie liczyłem na mniejszy nacisk, by produkować propagandę. W Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Sopocie (dziś ASP w Gdańsku) nie było nakazów pracy, a zamiast pochodu pierwszomajowego chyba można będzie – kombinowałem sobie – wybrać jako temat martwą naturę i w najgorszym wypadku pod jabłkami w wiklinowym koszu umieścić „Express Wieczorny” zamiast „Trybuny Ludu”. Złożyłem papiery na malarstwo i mimo że był tłum kandydatów, jakimś cudem zdałem.
Na szczęście stalinizm się skończył, gdy byłem na półmetku (nikt mnie zresztą do żadnej propagandy nie zmuszał, PWSSP okazała się siedliskiem czarnej reakcji) i – nie przerywając edukacji malarskiej – mogłem dać upust zapędom grafomańskim. I innym. Wspominałem już teatr. Dostałem się też do radia.
Druga połowa lat pięćdziesiątych to pierwsze moje kontakty z tym medium i – zaskakująco szybko zdobyta – pozycja stałego autora, a także – pochwalę się – renoma jednego z czołowych wykonawców Radia Gdańsk. W sumie w okresie studiów układało mi się wszystko (no, może poza studiami) tak dobrze, że do dziś się dziwię, jakim cudem nie przewróciło mi się w głowie. (A może i owszem, tylko ja o tym nie wiem?). W końcu nawet i dyplom na moim wydziale malarstwa udało się zrobić, pomimo setek zajęć pozamalarskich. W prasie publikowałem produkowane masowo dowcipy rysunkowe, karykatury i ilustracje, dzięki czemu stałem się dość znanym rysownikiem karykaturzystą. Oklaski na żywo pieściły moje uszy najpierw w Bim-Bomie, potem w kabarecie To-Tu, dodatkowo poczucie sukcesu dawały stałe rubryki w „Dzienniku Bałtyckim”, a potem programy w powstającej Telewizji Gdańsk (no komuż mogliby zlecić pierwsze eksperymentalne programy rozrywkowe, jeśli nie mnie?!) dla użytkowników – tym razem – może już nawet trzystu telewizorów, nie trzydziestu. Jednocześnie cykliczna audycja Radia Gdańsk, w której byłem jednym z dwojga zaledwie wykonawców, dochrapała się stałej godzinnej emisji w programie ogólnopolskim na długich falach. Był to sukces ogromny.
Wciąż jednak brakowało filmu.
Zdarzył się wreszcie. Też dzięki Bim-Bomowi, a ściślej mówiąc, dzięki starszym kolegom z tego teatru. Gdy go zakładaliśmy, tylko dwóch z całej paczki miało już skończone studia: Zbigniew Cybulski i Bogumił Kobiela byli właśnie tuż po krakowskiej szkole teatralnej. Gdy po oszałamiających sukcesach pierwszych dwóch programów zabrakło ciągu dalszego, wszyscy zaczęliśmy w inny sposób szukać swego miejsca w świecie: jedni kontynuowali próby teatralne lub teatrowi bliskie, inni skupili się na kończeniu studiów, zaś nasi „nestorzy”, już od dawna zawodowcy – Kobiela i Cybulski, zaczęli wspaniałe kariery filmowe. Jako aktorzy rzecz jasna, ale widocznie niedawna przeszłość Bim-Bomowa, kiedy to byli przede wszystkim twórcami, a nie odtwórcami, skłoniła ich do podjęcia próby scenopisarskiej. Napisali scenariusz filmowy z teatrem studenckim w tle.
Kanwą był prawdziwy, choć – jak myślę – niewinny flirt Alana Skowyry (nasz przyjaciel, jeden z aktorów Bim-Bomu, dodatkowo sobowtór Gérarda Philipe’a) z córką konsula francuskiego, panną Françoise Grisard Bourbon.
Panowie byli nie do odróżnienia. No może, gdyby stanęli obok siebie. Ale nie mieli okazji. Skowyra został zaproszony do Bim-Bomu, żeby zagrał w parodii filmu francuskiego...
...i okazał się cennym nabytkiem, więc został na stałe. Dziś może się pochwalić, że w Do widzenia, do jutra wcielił się w niego sam Cybulski.
Opowieść nosiła tytuł Do widzenia, do jutra. Scenariusz został skierowany do produkcji, a ja dostałem jedną z rólek.
No i zaczęła się moja przygoda filmowa.
Koniec wstępu.
Źródła ilustracji
Autorem wszystkich ilustracji jest Jacek Fedorowicz. Niektóre z nich po raz pierwszy ukazały się w:
„Dzienniku Bałtyckim” – s. 20–21
„Szpilkach” – wyklejka przód, s. 19
Źródła zdjęć
Archiwum prywatne Autora – s. 4–5, (fot. Z. Krajewski); 14–15
Archiwum prywatne Alana Skowyry – s. 23
Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, aby dotrzeć do właścicieli praw do ilustracji i zdjęć, jednak w niektórych przypadkach bezskutecznie. Prosimy ewentualnych właścicieli praw o kontakt z wydawnictwem w celu uregulowania kwestii prawnych.