Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto żeglarska opowieść niczym sama woda – może zdawać się na pierwszy rzut oka złudnie niepozorna, ale wystarczy moment, by spokornieć przed mocą żywiołu. W rytm przypływów i odpływów, dostrajając się do nagłych zmian pogody, odpierając wiatry i deszcze, przeczekując flauty, niesie czytelnika historia snuta na dwa głosy: pędzącego za pragnieniem serca wilka morskiego i enigmatycznego lekarza rezydującego gdzieś na krańcu świata. Ile wody musi upłynąć i w jak dramatycznych okolicznościach, by losy tych dwóch mężczyzn się splotły?
Tomasz Cichocki, żeglarz, autor bestsellerowej i nagradzanej książki “Zew oceanu”, ponownie wciąga nas w zapierającą dech w piersiach opowieść o przygodach, jakich doświadcza człowiek żyjący niemal cały czas na morzu.
MOB! Człowiek za burtą! to opowieść o życiu. O walce. O determinacji w podążaniu własną ścieżką. Czasem wręcz o rozpychaniu się łokciami w nieprzychylnej rzeczywistości, by po raz kolejny i kolejny, i kolejny, pomimo wszystko, znów poczuć wiatr w żaglach i wrócić na kurs.
_
REKOMENDACJA:
Opisane tu wydarzenia przyprawiają o zawrót głowy. Jakbym czytała wysokogórskie zmagania: ze sobą, z żywiołem, z niepokorną naturą. Ale i tak myślę, że o odwagę tu chodzi. Odwagę podejmowania wyzwań, stawiania sobie kolejnych celów, nie poddawanie się i wytrwałość.
Polecam,
Kinga Baranowska
himalaistka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 203
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Tomasz Cichocki, 2022
Współpraca wydawnicza: Literacka Sp. z o.o.
Redakcja: Jarosław Sekular
Korekta: Jarosław Sekular, Urszula Witkowska
Projekt okładki: Jerzy Konstantynowicz
Projekt typograficzny i skład: This Way Design Marcin Gajosiński
Druk i oprawa: Gutgraf
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana, przetwarzana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I
Olsztyn, 2022
ISBN 978-83-964505-3-1
Dystrybucja: For Books | kontakt@forbooks.pl
Spis treści
Samuel
Po co pchać się w to znowu
Vendée Globe
Przed startem
Dziesięć dni do prestartu
Trzy dni do prestartu
Brest
Samuel
Pierwsze mile
Samuel
Początek końca
Burzliwa jesień
I nastał koniec!
Samuel
Rok później
Smit Amandla
Samuel
Cape Town
Samuel
Domek na wodzie
Dzień pierwszy
Dzień trzeci
Dzień szósty
Dzień siódmy
Dzień dziewiąty
Dzień czternasty
Dzień osiemnasty
Dzień dwudziesty pierwszy
Dzień dwudziesty trzeci
Dzień ostatni
Samuel
Papieros Thora
Samuel
Posłowie
Success consists of going from failure to failure without loss of enthusiasm.
Sukces polega na przechodzeniu od porażki do porażki bez utraty entuzjazmu.
Winston Churchill
Nazywam się Samuel Fonti. Właśnie tak. Tak i nie inaczej. Samuel Fonti. I siedzę na zgliszczach. Nie mam tu bynajmniej na myśli otoczenia. Ten rozsypujący się dom, te odrapane ściany i zaschnięte od tygodni brudne naczynia to nic. Naprawdę nic. Zupełnie nic. Moją Adrasteją jest niosąca mnie fala. To moje przeznaczenie. Chociaż bezsprzecznie to fala spływająca do rynsztoka, brudna, ciemna i śmierdząca woda, to jednak płynę na niej pogodzony z losem i nie pragnę już niczego w zamian. Moje życie upływa na lawirowaniu pomiędzy ludźmi, którzy mnie otaczają. Jest ich wielu. Zbyt wielu.
Czterdzieści sześć, czterdzieści siedem, czterdzieści osiem… Czterdzieści osiem czego? Co to znaczy? Niczego nie widziałem. Niczego nie słyszałem. Niczego nie czułem. Pustka. Nie taka zwykła jednak. Raczej pusta jak diabli!
Po prostu byłem zagubiony. Bezwiednie wykonywałem wyuczone ruchy. Oddychałem, nawet o tym nie wiedząc. Podobno w określonych warunkach nazywa się to pamięcią mięśniową. Nie wiem nic o tym, chociaż warunki były jak najbardziej określone…
Pięćdziesiąt trzy… Już lepiej. Odzyskiwałem poczucie rzeczywistości. Zawsze w takiej sytuacji co jakiś czas mózg mi się wyłącza. To coś na kształt resetu dysku twardego. To dlatego, że wszystko robiłem niemal automatycznie. Powoli jednak wracałem do otaczającego świata. Powoli. Jednak wracałem…
Pięćdziesiąt dziewięć… Nic z tego nie będzie! Plan zakładał sto długości. Już mi się to parę razy udało, ale ostatnio szło jak po grudzie. Jeszcze dwie, może trzy i koniec. Koniec! Zamiary są wiatrem, jak zapisano w „Makbecie”. I to by się zgadzało.
Wyszedłem z basenu. Nie byłem nawet wykończony, a jedynie znudzony i sfrustrowany. Przechodząc do innej części kompleksu pływalni, obejrzałem swoje odbicie w szybie. Stary, zmęczony i do tego gruby, oklapły facet. To ja? Nawet z wciągniętym brzuchem? To naprawdę ja? Gdybym miał w sobie choć odrobinę poczucia piękna i szacunku do otaczających mnie ludzi oraz namiastkę, dosłownie szczyptę samodyscypliny, wlazłbym z powrotem do basenu. I nie wyłaziłbym z niego przed upływem minimum trzech tygodni. Taplałbym się w tej wodzie do czasu, aż waga spadłaby nieco, a sflaczałe mięśnie stwardniałyby.
Zamiast tego poczłapałem do jacuzzi. Jakby na przekór sobie samemu. Gdzieś w szafce w szatni czekała na mnie kolejna powieść. Oderwanie od rzeczywistości. Dlaczego zabrałem lekturę na basen? Czy naprawdę sądziłem, że będę ją tutaj czytał? A może chciałem ją utopić? Takie symboliczne morderstwo tego, co było nadzieją na zanurzenie się w to, co będzie. Ale książka leżała sobie wygodnie w szafce. Jacuzzi to chyba niezbyt odpowiednie miejsce na „48 godzin” MacLeana czy w ogóle cokolwiek innego.
A miało być tak pięknie. Kiedy w maju 2012 roku wróciłem ze swojego kolejnego rejsu, wszystko wydawało się proste. Opłynąłem samotnie świat dookoła najtrudniejszą możliwą trasą. Schudłem ponad trzydzieści kilo i niemal utonąłem. Byłem na oceanie przeszło 300 dni i albo się odkorowałem, albo zmiany na lądzie następowały zbyt szybko.
Po publikacjach w mediach, udzieleniu wielu, nie najlepszych zresztą, wywiadów, a w końcu napisaniu książki zdawało mi się, że pozyskanie pieniędzy na kolejną wyprawę będzie czystą formalnością. Nie przewidziałem tylko jednego.
To, że zostałem bohaterem kilkunastu artykułów w gazetach i zaproszono mnie do niezliczonej ilości mniej lub bardziej głupawych, przynajmniej w większości, programów, nic de facto nie oznaczało. Moi byli sponsorzy, poza nielicznymi, nie mieli w zwyczaju śledzenia losów uczestników zamkniętych już projektów. Dla nich temat był po prostu skończony i zapomniany. Ci, do których się zwracałem po raz pierwszy, najczęściej nic nie słyszeli ani o mnie, ani o żeglarstwie. Co prawda w trakcie rozmów coś im tam w głowach zaczęło świtać, ale to zdecydowanie nie wystarczało do uzyskania pieniędzy na nowe pomysły. I jeszcze to nieśmiertelne pytanie:
— Skoro już raz pan opłynął świat, to po co pchać się w to znowu?
Ręce opadały! Dlaczego pcham się w to znowu?! Bo wyczyn, bo poprzednio zawinąłem do jednego portu, a to dyskwalifikuje rejs, bo wreszcie należy z klasą dokończyć raz rozpoczętą pracę. Po ich minach widziałem jednak, że tracę czas. Również mój wyraz twarzy musiał dawać im wiele do myślenia. Tak czy inaczej, bilans wyszedł na zero. Pozostały tylko słowa, słowa, słowa… Zwykle puste.
Nie pomagały nawet jazdy po bandzie. Każdy z potencjalnych partnerów słyszał ode mnie, że naturalnie mam już kilka umów, ale to właśnie ich firma z takich czy innych powodów powinna wziąć udział w projekcie. Ot, takie dopełnienie portfela. Tyle że portfel był na razie kompletnie pusty.
Szczegółowo opisywałem nowy jacht w nadziei, że dostrzegą wielkość idei i szanse powodzenia przedsięwzięcia: to będzie rejs bezpieczniejszy, bo drugi raz nie będę bazował jedynie na szczęściu.
— Bezpieczniejszy jacht to nudniejszy rejs, a więc słabszy medialnie, nieprawdaż? — upewniali się moi rozmówcy.
W takich momentach z kamienną twarzą odpowiadałem, że gotów jestem pójść na dno dwie mile przed metą, byleby tylko byli usatysfakcjonowani. Oponowali bez przekonania. Bezrefleksyjne, chodzące kalkulatory! Czy w tej sytuacji warto rozmawiać? O czym? O żeglarstwie? W zasadzie o czymkolwiek?
Maszyny i komputery wykonują już za nas wiele prac. Mówi się, że wyręczają ludzi w około czterdziestu pięciu procentach czynności. Piszą za nas teksty, komponują, uczą nas, o pracach fizycznych nie wspominając. Staramy się więc im dorównać, chłodno analizując każdą napływającą informację. Nie ma tu miejsca na romantyzm i odrobinę szaleństwa. Po prostu nie ma! I bez znaczenia jest fakt, że to ja jako jeden z niewielu potrafię posługiwać się suwakiem logarytmicznym. Odchodzę w przeszłość. Właśnie teraz. Tak na wszelki wypadek. Bo wiemy, czym jesteśmy, lecz nie wiemy, czym możemy być. To też Szekspir. Choć to może nieco pompatyczne.
Naturalnie nie zabrakło też ciekawych lub wręcz zabawnych spotkań. Niedługo po powrocie do kraju kilku znajomych z branży zaprosiło mnie na drinka.
— Wpadnij, „Cichy”. Pogadamy, opowiesz coś o rejsie — zaproponowali. — Może dowiemy się czegoś nowego.
Czemu nie, pomyślałem.
Znałem chłopaków, więc wieczór przebiegał naprawdę fajnie. Po każdym piwie fale były coraz wyższe, sytuacje – coraz groźniejsze, a ocean – coraz bardziej burzliwy. Dodając do tego fakt, że mam zwyczaj mocno gestykulować, kiedy mówię, opowieść nabrała tempa i dramatyzmu. Gdy skończyłem, wszyscy byli pod ogromnym wrażeniem. Wszyscy poza Jackiem. Odchylił się w fotelu, popatrzył groźnie na współbiesiadników i wypowiedział słowa, które na długo zapamiętałem:
— „Cichy”, to wszystko gówno! Panowie, nie macie pojęcia, co to prawdziwe niebezpieczeństwo. Otóż ja kiedyś na Bełdanach…
Kiedy już znajomi pozbierali szczęki z podłogi, zaczął opowiadać o tym, jak to kilka lat wcześniej na jeziorze złapała go burza i zniosło jego kajak w trzciny, z których nie mógł się wydostać przez bite dwie godziny. Faktycznie, pływanie kajakiem na Mazurach to spore wyzwanie… Od tamtej pory, zamiast snuć gawędy wilka morskiego, postanowiłem na wszystkich tego typu spotkaniach rozdawać uczestnikom książki, a rozmawiać jedynie na neutralne tematy. Nie żebym był bardzo wściekły na Jacka. To w gruncie rzeczy dobry chłopak. Podobnie jak jego imiennik, z którym zdarzało mi się pływać, chociażby w regatach Polonez Cup na trasie Świnoujście – Christiansø – Świnoujście.
Jeśli już jestem przy Christiansø, to podkreślę, że uwielbiam tę uroczą wyspę, a w zasadzie archipelag duńskich wysepek, leżący jakieś 20 kilometrów na północ od Bornholmu i ponad 140 kilometrów od naszego Kołobrzegu. Jej nazwa, tłumacząc na polski, to po prostu Wyspa Christiana. Kto zacz? To był duński król Chrystian V. Z jego rozkazu wzniesiono tu w 1684 roku twierdzę, czyli bez wątpienia miał militarne zapędy. Jeszcze dziś można tam podziwiać imponującą Dużą Wieżę z wybudowaną ponad 100 lat później latarnią morską (pierwszą w Danii latarnią zwierciadłową). Christiansø ma wymiary średniej wielkości zajezdni pługopiaskarek, jakieś 750 metrów długości. Nie ma tam właściwie samochodów, bo kto będzie jeździł po rzeczonym hangarze pługopiaskarek (właściwie jedyna prawdziwa ulica to wiszący most łączący Christiansø z sąsiednią Frederiksø). Mieszkańcy nazywają ją Øen, czyli po prostu „wyspa”. Owa wyspa jest usiana zabudowaniami w skandynawskim (no bo w jakim?) stylu. Przy okazji ciekawostka: nie ma tu prywatnych działek, prywatnej ziemi. Wszystko należy do duńskiego ministerstwa obrony. Zaleta tego jest taka, że mieszkańcy nie muszą płacić większości podatków obowiązujących w Danii. Ciekawe, co Skandynawowie powiedzieliby na nasze wygibasy podatkowe, przypominające bardziej zataczanie się osłabionego człowieka po wielu głębszych niż poważny system fiskalny? Nic dziwnego, że moi krajanie nadal muszą kierować się maksymą Tisze jediesz, dalsze budiesz. Wracając jednak do Christiansø, nazywana jest także często mniejszą siostrzyczką Bornholmu. Życzliwi ludzie (mieszka ich tam na stałe tylko 100) i beznadziejnie drogie jedzenie dopełniają sielankowego klimatu tego miejsca. No i jeszcze te mewy, których skrzeczenie słychać z każdej strony. Podobno na wyspie jest aż kilka tysięcy tych ptaków.
Jest tylko jedno „Ale” i to przez duże, ogromniaste, monstrualne wręcz „A”. Nigdy nie postawiłem tam mojej żeglarskiej stopy. Jednak mam sentyment do Christiansø z powodu wspomnianych już corocznych regat Polonez Cup. Wziąłem w nich zresztą udział tylko raz, ale o przyczynie kiedy indziej. Te historyczne, bo wygrane, wspominam z łezką w oku. A było to tak.
2013 to był pierwszy rok, kiedy wprowadzono system double-handed, oznaczający dwóch ludzi na pokładzie. Można też było ścigać się samotnie. Na starcie pojawiło się kilkadziesiąt naprawdę dobrych załóg w obu kategoriach. W tamtym okresie miałem po kokardę samotności na morzu, więc popłynąłem właśnie z Jackiem, który tytułem awansu mianowany został taktykiem. Cokolwiek by to znaczyło. Nie mieliśmy nadziei na sukces, podobnie jak nasz przyjaciel, żeglarz i podpora jednej z rozgłośni radiowych – Kuba. Płynął na takim samym jak nasz jachcie jako singiel. Pozostało nam więc między sobą stoczyć walkę do ostatniej kropli krwi, a raczej do ostatniego zniszczonego żagla. Kubuś miał dodatkowo przesrane, bo w jego segmencie na jachcie typu Imoca startował maestro „Gutek” (o nim jeszcze wspomnę) i nie było dla nikogo tajemnicą, że okropnie skopie wszystkim tyłki. Tak też się stało.
Ponad 200-milowy wyścig to w zasadzie nuda, jeśli nie liczyć szkierów właśnie przy wzmiankowanej powyżej Christiansø. Pokonuje się je nocą, co jest dodatkowym utrudnieniem. Na tym wirtualnym półmetku Kuba, ku własnemu i naszemu zdziwieniu, był pierwszy. Źle to wyglądało, musieliśmy więc sięgnąć z Jackiem po puszkowane dopalacze z literką „Ż”. Kuba chyba też z nich skorzystał, bo walczył dzielnie prawie do mety. Tak wzmocnieni dawaliśmy z siebie wszystko. Był pot, łzy i… Napisałbym, że piach, ale w tej sytuacji nie ma to sensu. W każdym razie wygraliśmy z Kubą (i całą klasę zresztą) o godzinę, co na tym dystansie oznaczało prawie remis. No, prawie. Mimo to Kubuś dumnie obrażony nie odzywał się do nas po przypłynięciu i zmieniły to dopiero nalegania w portowej tawernie.
I jak tu nie kochać Christiansø?
Byłem już nieco zmęczony i zrezygnowany. Od miesięcy uganiałem się za sponsorami i próbowałem dopiąć projekt. Potrzebowałem małej odmiany. Wybrałem się więc na początku listopada samochodem do Les Sables-d’Olonne nad Zatoką Biskajską we Francji. To niewielkie miasteczko i kurort zarazem. Poza kilkoma lokalnymi imprezami trwa uśpione i ożywa raz na cztery lata późną jesienią za sprawą największych na świecie regat wokółziemskich samotnych żeglarzy, czyli osławionego Vendée Globe. Ponieważ w tamtej edycji po raz pierwszy w historii miał wziąć udział Polak – „Gutek”, o którym już wspomniałem, koniecznie chciałem tam być właśnie wtedy.
Zamieszanie wokół regat było ogromne. Na starcie zgromadziło się ponad 300 tysięcy widzów. Do tego media, panele dyskusyjne, stoiska, wystawy i Bóg wie, co jeszcze, a może nawet i On tego nie ogarniał. Nic dziwnego, że polski czarny koń zawodów nie miał czasu na nic i dla nikogo. Pozostało mi więc oglądanie jednostek innych zawodników. Przyznam jednak, że często i długo przebywałem przy jachcie kolegi, rozmawiając ze znajomymi ludźmi z jego teamu. Drugiego dnia podszedł do mnie niepozorny gość.
— Leszek Waligóra jestem.
— Tomek Cichocki, miło mi. — Nie pozostałem dłużny, bo przecież chamem żadnym nie jestem i mus się przedstawić.
Pamiętam, że przyjemnie się z nim gawędziło. Od słowa do słowa dowiedziałem się, że słyszał o moim ostatnim rejsie. Pogratulował mi, a że sam miał firmę żeglarską, więc doskonale wiedział, o czym mówi. Nie przeciągając, stwierdzę, że przypadliśmy sobie do gustu. Przegadaliśmy jeszcze kwadrans albo dłużej, po czym każdy poszedł w swoją stronę. Nie, to nie był jeden z tych bezsensownych opisów spotkań, które niczemu nie służą i niczego nie wnoszą do opowieści, bo… Dobra, nie będę uprzedzał faktów.
Następnego dnia znowu szwendałem się przy jachcie bez specjalnego pomysłu na dalszy ciąg dnia. W pewnej chwili usłyszałem za plecami głos Leszka:
— Cześć, Tomek! Jeśli nie masz nic lepszego do roboty, to zapraszam na spacer. Poznam cię z kimś niesamowitym.
Po drodze opowiedział mi o ciekawej tradycji. Otóż zawsze przed startem regat odbywa się parada jachtów. To z reguły jednostki, które zasłużyły się w historii żeglarstwa. Z racji miejsca najczęściej francuskie, ale nie tylko. Tak miało być i tamtym razem. Rozmawiając, przeszliśmy do mniej uczęszczanej części portu. Przy niezbyt widowiskowym pomoście stał najsłynniejszy bodaj jacht świata – „Suahili”. Podeszliśmy i Leszek delikatnie zastukał w burtę. Po chwili w zejściówce pojawił się nie kto inny tylko sir Robin Knox-Johnston! Wielki Robin Knox-Johnston! Człowiek, który jako pierwszy w historii samotnie opłynął świat dookoła non stop. Był inspiracją wielu, zapewne nie tylko moich, poczynań żeglarskich. Zabrakło mi języka w gębie, co przy moim dramatycznie kiepskim angielskim nie było zresztą znaczącą stratą. Na szczęście mój kompan wyręczył mnie, opowiadając, kim jestem. Sir Robin dyplomatycznie zakomunikował, że słyszał o jakimś Polaku, który popłynął ostatnio dookoła świata. Zmyślenie, ale miłe. Zaprosił mnie też na pokład do wspólnego zdjęcia. Byłem w siódmym niebie! To tak, jakbym potajemnie wdrapał się na ogrodzenie, przeskoczył je i zupełnie niespodziewanie znalazł się w rajskim ogrodzie, podpatrując zza drzewa, jak Ewa napycha buzię jabłkiem od tego skurczybyka węża! Stanąłem zatem u źródła! To właśnie sir Robin natchnął mnie do zmagania się w samotności z falami morskimi i wiatrami! Życzę każdemu, by spotkał swojego idola, który zmienił jego życie. Tamtego dnia spełniło się jedno z moich marzeń!
Nie chcąc nadmiernie eksploatować gospodarza, po chwili zakończyliśmy rozmowę, ja dygnąłem na pożegnanie w angielskim stylu i udaliśmy się z Leszkiem na obiad, który po prostu byłem mu winien w tej sytuacji. Przy posiłku z natury rzeczy opowiadaliśmy sobie nawzajem swoje życiorysy i co pikantniejsze ich szczegóły. Leszek, który wiele lat temu uciekł z Polski na swoim jachcie, długo tułał się w okolicach Afryki Wschodniej, aż w końcu wylądował na Morzu Śródziemnym i dalej – we Francji, gdzie mieszka do dziś. Jest znakomitym mówcą i gawędziarzem. Najbardziej utkwiła mi w pamięci jego opowieść o niejakim Andrzeju. Masz chwilę? To posłuchaj!
Otóż Andrzej to starej daty żeglarz i urodzony jajcarz z Pomorza. Jeszcze przed drugą wojną światową regularnie startował w jednych z najbardziej prestiżowych bałtyckich regat, czyli w Kieler Woche. Zjeżdżali na tę imprezę zawodnicy z wielu krajów europejskich i nie tylko. Jednak dla Andrzeja nie było ważne, kto wygra, ale to, czy on przegoni Niemców. Z reguły przeganiał. Jednak ostatnie regaty przed wybuchem wojny należały bezapelacyjnie do gospodarzy. Wywołało to święte oburzenie naszego bohatera i niemal graniczące z obsesją pragnienie zemsty.
Potem, wiadomo, Niemcy napadli na Polskę. Był tragiczny wrzesień, w czasie którego polegliśmy na całej linii, chociaż mieliśmy się dzielnie bronić, jak wciskała to ówczesna propaganda rządowa (czasy się zmieniają, a propaganda zostaje). Gdy zatem elita polityków uciekła, aż się kurzyło, przez Rumunię na Zachód, Andrzej przedostał się do Anglii i został celowniczym w eskadrze bombowej lancasterów czy może liberatorów. Mogły to być również inne latające fortece. W każdym razie nadszedł rok 1944. Andrzej mógł w końcu pomścić zniewagę sprzed lat. To był okres nalotów dywanowych na niemieckie miasta. W ramach jednej z misji lecieli nad Drezno. W pewnym momencie atak odwołano i maszyny zawróciły w kierunku Anglii. Miały jednak po drodze zrzucić nad morzem ładunki, ponieważ lądowanie z bombami było zbyt niebezpieczne. I tu nasz młody celowniczy dostrzegł swoją szansę. Jakimś cudem ubłagał pilotów, aby nieco zmienili kurs i przelecieli nad Kilonią. Przymierzył starannie i zwalił cały zapas bomb burzących na drewniane zabudowania kilońskiego jachtklubu. Oczywiście także na drewniane płoty, stróżówki i naturalnie na drewniane jachty oraz pomosty, przy których cumowały. Nie ostał się kamień na kamieniu, a dokładnie – deska na desce.
Wojna się skończyła. Los zagnał Andrzeja do Francji. Istotne jest to, że nasz bohater pozostał żeglarzem. I tu przechodzę do meritum, czyli do pointy. Na pierwsze po 1945 roku Kieler Woche zgłosiło się kilkadziesiąt jachtów. Wśród nich niepozorny slup pod francuską banderą, a na jego pokładzie równie niepozorny były celowniczy lancasterów czy może liberatorów albo innych latających fortec. Co prawda Andrzej nie wygrał regat, ale Niemców pokonał. Stało się tak, bo – jak mu opowiadali przy piwie kilońscy żeglarze – jakaś łajza zbombardowała w czasie wojny ich kochany, Bogu ducha winny klub. Teraz – mówili – nie mają ani jednego jachtu do udziału w regatach, ale widzą po minie swojego nowego przyjaciela, Andreasa, jak im współczuje, i chętnie postawią mu jeszcze jedno piwo.
Można powiedzieć: bombowe czasy!
Początek kwietnia 2014 roku. Teoretycznie w tym miesiącu nowy jacht miał spłynąć na wodę. Teoretycznie… Stocznia domagała się pieniędzy, choć musiałem przyznać, że właściciele – bracia Kotowie – i tak wykazywali nadludzką cierpliwość. Zastanawiałem się, czy to ja byłem dobrym aktorem, czy to oni tak świetnie udawali, że wierzą w moje słowa. Czyli też aktorstwo. Obiecywałem im złote góry, a tymczasem…
Tymczasem fakty nie przemawiały na moją korzyść. W ciągu ostatnich piętnastu miesięcy przejechałem blisko 120 tysięcy kilometrów. Ciągle szukałem sponsorów i ciągle zamykano przede mną drzwi. Włażenie oknem czy kominem też nie pomagało. Uświadomiłem sobie, że w sumie trzykrotnie okrążyłem autem równik, aby zdobyć pieniądze na jego nieco więcej niż jednokrotne opłynięcie. Nie żebym użalał się nad sobą. Moja sytuacja i tak była o niebo lepsza od tego, co przeżywała Marta.
Marta to mój opiekun z ramienia producenta samochodów marki ds. To ona monitorowała przebiegi powierzonego mi auta. Omdlewała ze zdumienia na zmianę z wpadaniem w stan skrajnego wkurwienia, kiedy widziała od 10 do 15 tysięcy kilometrów przejechanych miesięcznie. No i te papierosy! Nie żebym kopcił jak smok i kiepował o podsufitkę, ale zdarzało mi się w nerwach zapalić. A nerwowych sytuacji coraz więcej! Zatem od czasu do czasu sięgałem po papierosa, ale przy otwartym oknie i bez użycia popielniczki. Kiedy mój elegancki samochód trafiał do serwisu, a informacja serwisantów o tym, że śmierdzi w nim tytoniem, docierała do Marty, zaczynało się piekło. Maile, w których epitety „bydło”, „koszty”, „zabiję cię” oraz rozlicznie rzucane kurwy należały do tych łagodniejszych, niemal zapychały mi skrzynkę. Doszło do tego, że bluzgi dochodziły do mnie, zanim jeszcze auto wjechało na kanał warsztatu. Cóż, siła nałogu.
Sytuacji zapewne nie poprawił fakt, że jakiś nieżyciowy policjant z Olecka ukarał mnie dziesięcioma punktami za niewielkie przekroczenie szybkości, i to niemal w bramie stoczni. A to znaczyło, że miałem już dwadzieścia osiem punktów karnych i w świetle przepisów nie mogłem już prowadzić. Przemknę się do rejsu czy nie przemknę? Nie wiedziałem – tylko tego byłem pewny. Sokrates byłby ze mnie dumny.
Odpowiadając na dylematy, które pojawiły się w poprzednim fragmencie rozważań nad moim skromnym życiem, informuję: otóż nie przemknąłem się! Moje kontakty w komunikacji doniosły mi, że wpłynął wniosek o cofnięcie mi prawa jazdy. Wściekły i świadomy braku czasu mimo wszystko podszedłem do egzaminów poprawkowych (tak, w tamtych czasach było to możliwe!). Niestety, nerwy to słaby doradca, dlatego dopiero za trzecim razem zdałem teorię, a za drugim – praktyczny egzamin. Na dwa tygodnie przed startem otrzymałem z powrotem prawko. Na przekór wszystkim tym złośliwym panom w niebieskich mundurach sterczącym przy drogach i nudzącym się!
À propos smutnych panów w mundurach przy drogach: do wypłynięcia zdążyłem jeszcze złapać kolejnych szesnaście punktów karnych. Na szczęście miało mnie nie być przez rok w Polsce i liczyłem na to, że przez ten czas zostaną anulowane. Przynajmniej taką miałem nadzieję…
14 lipca 2014 roku. Wczoraj pojechałem do stoczni zobaczyć, co z jachtem. Stał rozbebeszony na środku hali. Sam przyzwyczaiłem się już do takich widoków, ale mina mojej żony Ewy, która przyjechała ze mną, była bezcenna. Wiem, co pomyślała. Nie było szansy, żeby złożyć go na czas. Na mojej twarzy też nie było radości, ale z innego powodu. Widziałem już nie takie cuda i wiedziałem, że chłopaki mogą uwinąć się w tydzień. Nie o to chodziło. Miałem dostać jacht trzy miesiące wcześniej, a dostanę go na dzień przed startem. Masakra! To ryzyko i bezsens! Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, co robić. Czy płynąć kompletnie niesprawdzonym jachtem, licząc na to, że robota została rzetelnie wykonana, czy po prostu pozabijać wszystkich? Naturalnie zaczynając od siebie…
W tamtym czasie udało się dopiąć kilka umów sponsorskich, więc przynajmniej od tej strony zaświeciło słońce. Naprawdę przyjemnie było poczuć jego promienie. Nawet czasem dolatywał lekki zapach wyszarpanych banknotów.
Druga połowa lipca. Od rana trwała narada u szefa projektu. My dwaj i Ewa. Sprawy umów, rezerwacja mariny w Breście i inne formalności. Punktualnie o dziesiątej telefon. Zadzwonili bracia Wojtek i Piotr Kotowie. Włączyliśmy tryb głośnomówiący, a ja poczułem, że coraz bardziej ściska mnie w żołądku. Czyżbym zaraz musiał szukać ubikacji?
— Panowie, trzeba odłożyć projekt o rok — rozpoczął konwersację Wojtek.
Nie miałem wyjścia. Zebrałem się w sobie i zignorowałem sensacje żołądkowe. Trzeba było przecież przerwać szybko milczenie, które nagle opadło na wszystkich i przydusiło swoimi bezdźwięcznymi łapskami. Rzuciłem więc niby od niechcenia:
— Chyba bezpieczniki wam się przepaliły z gorąca!
Potem zrobiłem to, co każdy facet zrobiłby na moim miejscu: wyszedłem na zewnątrz, żeby zapalić. Wiedziałem już, co się święci.
Zostawiłem ich samych. Po prostu nie miałem siły tłumaczyć, że umowy sponsorskie to nie napisy na dropsach, że to ja płynę, nadstawiam karku i podejmuję decyzję. Nie miałem siły wyjaśniać, że zamknięcie projektu teraz to zamknięcie go prawdopodobnie na zawsze. Ale spokojnie. Zaraz sami do tego dojdą. Już widziałem te tryby obracające się w ich głowach. Niemal słyszałem burzę ich myśli.
Tymczasem pod moją nieobecność w pokoju toczyła się ożywiona dyskusja.
Piotr:
— Chcę gościowi pomóc, ale co będzie, jeśli jacht nie wytrzyma. Przecież dostaje zupełnie niesprawdzoną jednostkę. A temu upartemu osłowi niczego się nie wytłumaczy. Jeśli nie łódka z Delphi, to kupi jakąś ruinę i popłynie. Przy okazji, a to niemal pewne, utopi się, co jest w sumie niezłym, choć słabym marketingowo rozwiązaniem.
Wojtek:
— Ryzykujemy dobre imię stoczni. Z drugiej strony „Cichy” poprzednio pokazał, na co go stać, i to niejeden raz. Sam nie wiem...
Mój koordynator (jak zresztą zawsze):
— Ja pierdolę, w co się tym razem wpakowałem?!
Ewa:
— O Boże!
Kurtyna.
Słowa, słowa, słowa.
Gdy niedługo potem wróciłem, emocje nieco już opadły, argumenty wyczerpały się i po kilku godzinach „Indykpol”, bo taką nazwę mu nadałem zgodnie z sugestią sponsora, ruszył w swoją pierwszą wyprawę. Lądem. Do Górek Zachodnich. Tam go w ekspresowym tempie zwodowano, uzbrojono i postawiono maszt. Następnego dnia w Górkach Zachodnich odbył się uroczysty festyn zwany prestartem. Wszyscy z ogromnym zainteresowaniem oglądali jednostkę, słuchając moich opowieści o tym, jaka to niesamowita konstrukcja. Wchodzili do wnętrza i gładzili niemal z czułością poszczególne elementy. Podobnie jak ja. W końcu dotykałem ich po raz pierwszy. Dalszy komentarz zbędny.
Projekt Brest rozpoczął się w Górkach Zachodnich. Pozwólcie, że zatrzymam się przy nich na chwilę. Na wschodzie wyspy Stogi, jednocześnie dzielnicy Gdańska, leżą właśnie owe Górki Zachodnie. Trzeba być niespełna rozumu, żeby tak nazwać ten kompletnie płaski, nawet nie nizinny, a raczej depresyjny teren. Mogę to powiedzieć bezkarnie, ponieważ nazwa ta uprawomocniła się w pierwszej połowie xx