Zew oceanu. 312 dni samotnego rejsu dookoła świata - Tomasz Cichocki - ebook + audiobook

Zew oceanu. 312 dni samotnego rejsu dookoła świata ebook i audiobook

Tomasz Cichocki

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jak wiele może się wydarzyć przez 312 dni? Niemal rok to przecież bardzo dużo czasu... A jak wiele może się wydarzyć przez 312 dni samotnego rejsu przez oceany bez zawijania do portów? Naprawdę wszystko! 

Kapitan Tomasz Cichocki mówi o sobie: jestem anonimowym adrenalinoholikiem. I nie ma tu ni odrobiny przesady! Kiedy w 2012 roku, po przeszło 8 latach najeżonych przeciwnościami przygotowań, wyruszył wreszcie w wymarzony, samotny rejs, by opłynąć kulę ziemską wokół trzech legendarnych przylądków: Dobrej Nadziei, Leeuwin i Hornu, mógł jedynie zakładać, jakie przygody spotkają go podczas tej próby. A rzeczywistość przeszła jego najśmielsze oczekiwania. 

Dzięki niebywałemu poczuciu humoru, gawędziarskiej naturze, determinacji i charyzmie Kapitana, dziś każdy, kto sięgnie po "Zew oceanu" może również poczuć smak tej przygody. 

Sztormy i flauty. Codzienność na jachcie. Groźba ataku piratów. Spotkania z morskimi stworami. Jednym zdaniem: człowiek kontra natura! A może raczej człowiek w relacji z naturą. "Zew oceanu" to opowieść-podróż! Nie tylko dookoła świata, ale  - jak to bywa w przypadku tych najciekawszych - jeszcze dalej, bo w głąb człowieczej duszy.

Cumy zostały już rzucone!
Czas usłyszeć zew oceanu...

_

Chciałem przechytrzyć ocean, to teraz mam za swoje. Bodaj w każdym podręczniku dla początkujących żeglarzy morskich pada zdanie: „Na oceanie nie zawsze najkrótsza droga jest najszybsza”. W wypadku Atlantyku oznacza to tyle, że gdy chce się dopłynąć z Europy do Przylądka Dobrej Nadziei, zostawiwszy za sobą Maderę, należy uciekać od wybrzeży Afryki i kierować się prosto na Brazylię. Wyspy Zielonego Przylądka mijamy wtedy od zachodniej strony, a gdy znajdziemy się na wysokości brazylijskiego stanu Pernambuco, jakieś 200 mil od wybrzeża Ameryki Południowej, dajemy się nieść oceanicznemu Prądowi Brazylijskiemu prosto na południe aż za zwrotnik Koziorożca. Dopiero tam odbijamy w lewo, najpierw delikatnie, potem coraz ostrzej, by mniej więcej na wysokości Kapsztadu ruszyć już prosto na wschód. Na mapie wygląda to może nieco dziwnie – jakbyśmy zamiast na Ocean Indyjski zamierzali popłynąć na kurs tanga w Buenos Aires i dopiero minąwszy Rio de Janeiro, zmienili plany – ale dla żaglówki szybszej drogi nie ma. (s. 45) 

_

Ploter nie działa, radar nie działa, radio nie działa, autopilot nie działa, GPS nie działa, telefon satelitarny nie działa, silnik nie działa, generator nie działa. Na dobrą sprawę z całego wyposażenia jachtu już tylko ja jako tako działam. Ale to może nie wystarczyć. (s. 8) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 43 min

Lektor: Tomasz Cichocki
Oceny
4,6 (63 oceny)
46
13
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
siedar01

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka. Szczególnie jeśli lubi się żeglarstwo.
00
fryzuryn

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
aquilla

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa.
00
MiloMinderbinder

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa przygoda. Motywująca
00
KrystianKris

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita przygoda płynąć z kapitanem Cichockim wokół globu
00

Popularność




1.Alo­ne in the dark

Od wie­lu go­dzin wpa­tru­ję się w mrok i sta­ram się na­wet nie mru­gać. Oczy mi łza­wią. Je­stem sam w ciem­no­ści. Alo­ne in the dark. Wiem, że nie­bez­pie­cze­ństwo jest bli­sko. Tuż poza za­si­ęgiem wzro­ku ogrom­ne cie­nie pru­ją mor­skie fale ni­czym re­ki­ny. Ale są od nich set­ki razy wi­ęk­sze. I gro­źniej­sze. Kil­ka z nich już prze­chy­trzy­łem tej nocy. Jed­nak w mro­ku kry­ją się ich całe sta­da. Tan­kow­ce, kon­te­ne­row­ce, pro­my pa­sa­żer­skie i inne oce­anicz­ne mon­stra. Suną je­den za dru­gim jak po au­to­stra­dzie. Ni­g­dzie in­dziej na kuli ziem­skiej za­gęsz­cze­nie stat­ków na mo­rzu nie jest tak duże jak tu. Od hisz­pa­ńskie­go Co­sta da Mor­te (Wy­brze­ża Śmier­ci) koło mia­sta A Co­ru­ña skra­jem Za­to­ki Bi­skaj­skiej aż do we­jścia do ka­na­łu La Man­che i da­lej do Rot­ter­da­mu pro­wa­dzi jed­na z naj­wa­żniej­szych mor­skich dróg han­dlo­wych świa­ta. By do­trzeć do Bre­stu, któ­ry jest moim ce­lem, mu­szę ją prze­ci­ąć aku­rat w tym miej­scu, gdzie za­czy­na się zwężać, przez co ruch za­gęsz­cza się wprost nie­wy­obra­żal­nie. Kie­dy pły­nąłem tędy 10 mie­si­ęcy wcze­śniej, roz­po­czy­na­jąc swój wy­ma­rzo­ny sa­mot­ny rejs do­oko­ła świa­ta, były chwi­le, że na ekra­nie plo­te­ra wi­dzia­łem bli­sko 100 stat­ków w pro­mie­niu 24 mil mor­skich od mo­je­go jach­tu.

Ile jest ich wo­kół mnie dzi­siej­szej nocy? Nie wiem. Plo­ter nie dzia­ła, ra­dar nie dzia­ła, ra­dio nie dzia­ła, au­to­pi­lot nie dzia­ła, GPS nie dzia­ła, te­le­fon sa­te­li­tar­ny nie dzia­ła, sil­nik nie dzia­ła, ge­ne­ra­tor nie dzia­ła. Na do­brą spra­wę z ca­łe­go wy­po­sa­że­nia jach­tu już tyl­ko ja jako tako dzia­łam. Ale to może nie wy­star­czyć. Je­stem nie­wi­docz­ny dla ra­da­rów. Nie wi­dzi mnie sa­te­li­tar­ny sys­tem na­mie­rza­nia stat­ków AIS (Au­to­ma­tic Iden­ti­fi­ca­tion Sys­tem). Je­stem du­chem. Pły­nę na ża­glach przez noc bez świa­teł na­wi­ga­cyj­nych, bo z po­wo­du awa­rii ge­ne­ra­to­ra i sil­ni­ka od daw­na nie mam prądu. Ża­den wach­to­wy sto­jący na oku nie ma naj­mniej­szej szan­sy mnie zo­ba­czyć. Zresz­tą, bądźmy szcze­rzy – na du­żych stat­kach nikt już dziś nie stoi na oku. Sie­dzi so­bie za­spa­ny ofi­cer dy­żur­ny przed ekra­nem, po któ­rym, jak w ja­kie­jś grze kom­pu­te­ro­wej, nie­spiesz­nie prze­miesz­cza­ją się trój­kąci­ki ozna­cza­jące inne jed­nost­ki. Ra­czej nie przyj­dzie mu do gło­wy, że gdzieś na jego kur­sie pa­łęta się w środ­ku nocy sa­mot­ny że­glarz na łód­ce bez prądu.

Na­wet gdy­by ktoś wy­sze­dł te­raz z nu­dów na po­kład, i tak mnie nie zo­ba­czy. Czu­bek masz­tu mo­je­go jach­tu wzno­si się oko­ło 16 me­trów (par­ter plus czte­ry pi­ętra) po­nad wodą – bur­ty naj­wi­ęk­szych stat­ków są nie­mal dwu­krot­nie wy­ższe. Dla du­że­go tan­kow­ca albo kon­te­ne­row­ca je­stem ni­czym żaba dla ci­ęża­rów­ki na au­to­stra­dzie. Naj­wi­ęk­sze z tych stat­ków mają po­nad 300 me­trów dłu­go­ści i roz­wi­ja­ją pręd­ko­ści si­ęga­jące 30 węzłów (czy­li po­nad 50 ki­lo­me­trów na go­dzi­nę). Wy­obra­źcie so­bie mon­stra wiel­ko­ści no­wo­jor­skie­go wie­żow­ca Em­pi­re Sta­te Bu­il­ding pru­jące fale z pręd­ko­ścią po­ci­ągu oso­bo­we­go. Mogą mnie za­to­pić i na­wet tego nie za­uwa­żyć.

Wszyst­ko za­le­ży więc od tego, czy spo­strze­gę nie­bez­pie­cze­ństwo na tyle wcze­śnie, by usu­nąć się z dro­gi. A tu jak na zło­ść od trzech nocy ni­sko wi­szące chmu­ry za­sła­nia­ją ksi­ężyc i gwiaz­dy. Cza­sem za­czy­na pa­dać – wte­dy zła wi­docz­no­ść sta­je się ka­ta­stro­fal­nie zła. Jest tak ciem­no, że nie ma sen­su uży­wać lor­net­ki. Mrok mo­żna kro­ić no­żem.

Za­ba­wa za­czy­na się, gdy w polu wi­dze­nia po­ja­wia­ją się świa­tła. W teo­rii mor­ski szlak han­dlo­wy to coś w ro­dza­ju au­to­stra­do­wej dwu­pa­smów­ki. Bli­żej mnie z le­wej na pra­wo za­su­wa­ją stat­ki zmie­rza­jące w stro­nę Hisz­pa­nii. Gdy prze­śli­zgnę się obok nich, po­wi­nien mnie cze­kać sla­lom po­mi­ędzy jed­nost­ka­mi pły­nący­mi w prze­ciw­nym kie­run­ku. A po­śród dwóch ni­tek tej mor­skiej dro­gi mu­szę zna­le­źć sze­ro­ką na kil­ka mil stre­fę spo­ko­ju. W prak­ty­ce jest zu­pe­łnie ina­czej. Stat­ki po­ja­wia­ją się znie­nac­ka, pły­nąc z naj­mniej ocze­ki­wa­nych kie­run­ków i naj­bar­dziej za­ska­ku­jący­mi kur­sa­mi, ja zaś jak sza­cho­wy ko­nik ska­czę raz w lewo, raz w pra­wo, by ze­jść im z dro­gi.

Kto cho­ciaż raz pró­bo­wał bez­gwiezd­ną nocą okre­ślać pręd­ko­ść, kurs i od­le­gło­ść do za­uwa­żo­ne­go na ho­ry­zon­cie stat­ku, wie, że to rów­na­nie z tak wie­lo­ma nie­wia­do­my­mi, że je­dy­nie in­tu­icja wspo­ma­ga­na wie­lo­let­nim do­świad­cze­niem po­tra­fi je roz­wi­ązać. Pły­nie na mnie czy nie? A je­śli tak, to z jaką szyb­ko­ścią? Mi­nie­my się o dwie mile czy na la­kier?

Tej nocy już trzy razy by­łem zmu­szo­ny za­wró­cić, by unik­nąć sta­ra­no­wa­nia. Po­przed­niej po­dob­nie. I jesz­cze po­przed­niej. To dla­te­go tak po­wo­li zbli­żam się do celu. Nie dość, że wiatr le­d­wie wie­je, to utrzy­ma­nie pro­ste­go kur­su przez dłu­żej niż go­dzi­nę jest zu­pe­łnie nie­wy­ko­nal­ne. Do­bra wia­do­mo­ść jest taka, że wresz­cie prze­sta­ło mi wiać w nos jak przez dwie po­przed­nie doby. Gdy wsta­nie sło­ńce, po­wi­nie­nem już zo­ba­czyć ląd. Je­śli wszyst­ko pój­dzie do­brze, jesz­cze dziś po po­łud­niu będę z po­wro­tem w por­cie, z któ­re­go 312 dni temu wy­ru­szy­łem w sa­mot­ny rejs do­oko­ła świa­ta.

Sła­niam się na no­gach za ko­łem ste­ro­wym. To już trze­cia doba bez snu. I czwar­ta bez je­dze­nia. Je­stem u kre­su sił.

Je­stem szczęśli­wy.

2. Naj­wa­żniej­szy dzień ży­cia

7 maja był sto dwu­dzie­stym ósmym dniem 2012 roku. Roku, któ­ry przy­wi­ta­łem na Pa­cy­fi­ku po­mi­ędzy Nową Ze­lan­dią a przy­ląd­kiem Horn po 185 dniach od wy­pły­ni­ęcia z Bre­stu w rejs do­oko­ła świa­ta. Rejs, któ­ry wła­śnie ko­ńczy­łem, chud­szy o 30 ki­lo­gra­mów i bo­gat­szy o pew­no­ść, że ka­żde ma­rze­nie mo­żna spe­łnić.

Tego dnia imie­ni­ny ob­cho­dzi­li: Au­gust, Bog­da­ła, Do­mi­ce­la, Do­mi­cjan, Fla­wia, Flo­rian, Gi­ze­la, Lu­do­mi­ra, Róża, Sta­ni­mir, Win­cen­ty i Wir­gi­nia. Ham­burg świ­ęto­wał Uro­dzi­ny Por­tu, a Ro­sja – Dzień Ra­dia.

7 maja. Naj­szczęśliw­sza data w moim ży­ciu. Tego dnia w 351 roku nad Je­ro­zo­li­mą uka­zał się wiel­ki świe­tli­sty krzyż, co w li­ście do ce­sa­rza Kon­stan­cju­sza II opi­sał szcze­gó­ło­wo bi­skup Cy­ryl Je­ro­zo­lim­ski. A 207 lat pó­źniej w Kon­stan­ty­no­po­lu ru­nęła w wy­ni­ku trzęsie­nia zie­mi ko­pu­ła naj­wspa­nial­szej świ­ąty­ni chrze­ści­ja­ńskiej ów­cze­sne­go świa­ta: ko­ścio­ła Mądro­ści Bo­żej – Ha­gia So­fia (jesz­cze tego sa­me­go dnia ce­sarz Ju­sty­nian I na­ka­zał jej od­bu­do­wę, co za­jęło le­d­wie pięć lat – tę wia­do­mo­ść po­le­cam szcze­gól­nej uwa­dze bu­dow­ni­czych pol­skich au­to­strad).

7 maja 1429 roku Jo­an­na d’Arc, wy­rwaw­szy tkwi­ącą w ra­mie­niu strza­łę an­giel­skie­go łucz­ni­ka, rzu­ci­ła ją wzgar­dli­wie na zie­mię i po­pro­wa­dzi­ła fran­cu­skie od­dzia­ły do zwy­ci­ęskie­go sztur­mu na Or­le­an, któ­re­go zdo­by­cie sta­ło się punk­tem zwrot­nym woj­ny stu­let­niej.

7 maja 1663 roku w Lon­dy­nie otwar­to Te­atr Kró­lew­ski, a rok pó­źniej po prze­ciw­nej stro­nie ka­na­łu La Man­che Król Sło­ńce Lu­dwik XIV uro­czy­ście wpro­wa­dził się do no­wej pod­pa­ry­skiej re­zy­den­cji w Wer­sa­lu.

7 maja 1774 roku uro­dził się Fran­cis Be­au­fort (ten od ska­li), a w 1794 roku, dzień po swo­ich trzy­dzie­stych szó­stych uro­dzi­nach, krwa­wy dyk­ta­tor re­wo­lu­cji fran­cu­skiej Ma­xi­mi­lien de Ro­be­spier­re prze­for­so­wał w Kon­wen­cie Na­ro­do­wym de­kret wpro­wa­dza­jący we Fran­cji re­li­gię pa­ństwo­wą, na­zwa­ną Kul­tem Ro­zu­mu i Isto­ty Naj­wy­ższej (no­ta­be­ne le­d­wie dwa i pół mie­si­ąca pó­źniej miał spo­sob­no­ść oso­bi­ście prze­ko­nać się o ist­nie­niu bądź nie­ist­nie­niu obiek­tu tego kul­tu po utra­cie gło­wy gład­ko od­dzie­lo­nej od resz­ty cia­ła przez wy­na­la­zek Jo­se­pha-Igna­ce’a Gu­il­lo­ti­na). Rów­no 30 lat pó­źniej – 7 maja 1824 roku – w Wied­niu od­by­ła się pre­mie­ra ge­nial­nej IX Sym­fo­nii Lu­dwi­ga van Beetho­ve­na, jego ostat­nie­go dzie­ła or­kie­stro­we­go.

7 maja 1920 roku woj­ska pol­skie do­wo­dzo­ne przez mar­sza­łka Jó­ze­fa Pi­łsud­skie­go zdo­by­ły Ki­jów, a u wy­brze­ży fi­li­pi­ńskiej wy­spy Pa­la­wan pe­wien ry­bak wy­ło­wił per­łę o śred­ni­cy nie­mal 24 cen­ty­me­trów i wa­dze po­nad sze­ściu ki­lo­gra­mów. Szczęśli­wy zna­laz­ca na­zwał swój skarb Per­łą Al­la­cha.

7 maja 1945 roku dwaj nie­miec­cy do­wód­cy Al­fred Jodl i Hans-Georg von Frie­de­burg pod­pi­sa­li we fran­cu­skim mie­ście Re­ims bez­wa­run­ko­wą ka­pi­tu­la­cję Trze­ciej Rze­szy, co za­ko­ńczy­ło dru­gą woj­nę świa­to­wą. Rok pó­źniej trzy­dzie­sto­ośmio­let­ni wła­ści­ciel punk­tu na­pra­wy ra­dio­od­bior­ni­ków Ma­sa­ru Ibu­ka i dwu­dzie­sto­pi­ęcio­let­ni fi­zyk Akio Mo­ri­ta za­ło­ży­li spó­łkę To­kyo Te­le­com­mu­ni­ca­tions En­gi­ne­ering, zna­ną dziś jako Sony.

7 maja 1986 roku Ka­na­dyj­czyk Pa­trick Mor­row wspi­ął się na mie­rzący 4884 me­try szczyt Pi­ra­mi­dy Car­sten­sza na No­wej Gwi­nei i tym sa­mym stał się pierw­szym zdo­byw­cą Ko­ro­ny Zie­mi. Od tego cza­su do dziś sie­dem naj­wy­ższych szczy­tów sied­miu kon­ty­nen­tów zdo­by­ło już oko­ło 300 osób.

7 maja 2007 roku ar­che­olog z Uni­wer­sy­te­tu He­braj­skie­go Ehud Ne­cer po­in­for­mo­wał o od­kry­ciu 12 ki­lo­me­trów na po­łud­nie od Je­ro­zo­li­my gro­bu He­ro­da Wiel­kie­go.

Pięć lat pó­źniej, w po­nie­dzia­łek 7 maja 2012 roku, kil­ka mi­nut po go­dzi­nie dwu­dzie­stej, sta­łem na drew­nia­nym po­mo­ście por­tu du Châte­au w Bre­ście i po raz pierw­szy od 312 dni ca­ło­wa­łem uko­cha­ną żonę. Może wła­śnie po to opły­nąłem świat? Po to po­ko­na­łem nie­mal 34 ty­si­ące mil, prze­trwa­łem 17 sztor­mów, wy­wrot­kę jach­tu na roz­sza­la­łym Oce­anie In­dyj­skim, awa­rie bo­daj wszyst­kie­go, co mo­gło się ze­psuć, i wi­ęk­szo­ści tego, co ze­psuć się nie mia­ło pra­wa? Po to dłu­gi­mi ty­go­dnia­mi na Oce­anie Po­łu­dnio­wym trząsłem się z zim­na w dwóch sztor­mia­kach i trzech prze­mo­czo­nych śpi­wo­rach, po to uwi­ęzio­ny przez bez­wietrz­ną po­go­dę na rów­ni­ku dzień po dniu da­wa­łem sło­ńcu go­to­wać się na twar­do? Po to przez pół roku ja­dłem co dru­gi dzień, po to bez sło­wa skar­gi dwa razy zszy­wa­łem so­bie na mo­rzu roz­ci­ętą gło­wę? Po to wa­rio­wa­łem z nie­po­ko­ju o bli­skich, gdy na naj­nie­bez­piecz­niej­szych wo­dach świa­ta stra­ci­łem wszel­ki kon­takt z lądem?

Bo po cóż by in­ne­go? Wy­star­czy jed­no spoj­rze­nie na glo­bus, by zro­zu­mieć, że sa­mot­ny rejs do­oko­ła świa­ta ro­zu­mia­ny wy­łącz­nie jako pod­róż nie ma sen­su – wra­ca się prze­cież w to samo miej­sce, z któ­re­go się wy­ru­szy­ło. Ma sens je­dy­nie wte­dy, gdy sta­nie się pod­ró­żą w głąb wła­snej du­szy. Przez po­nad 10 mie­si­ęcy przy­gląda­łem się so­bie w bez­li­to­snym lu­strze oce­anu, by do­wie­dzieć się, kim na­praw­dę je­stem. I gdy zgod­nie z radą Se­ne­ki, któ­re­go pi­sma to­wa­rzy­szy­ły mi w dro­dze, od­rzu­ci­łem wszyst­ko, co po­wierz­chow­ne i nie­wa­żne – zro­zu­mia­łem, że tym, co trzy­ma mnie przy ży­ciu i daje siłę do prze­zwy­ci­ęża­nia wszel­kich prze­szkód, jest mi­ło­ść. Wte­dy w por­cie nie po­tra­fi­łem wy­po­wie­dzieć tego na głos. Dłu­go obej­mo­wa­łem żonę w mil­cze­niu.

Ten rejs uświa­do­mił mi, jak bar­dzo Cię ko­cham, Ewu­siu. Ta opo­wie­ść jest dla Cie­bie.

3. Wy­zwa­nie

Na­zy­wam się Ci­choc­ki. To­masz Ci­choc­ki. Ka­pi­tan To­masz Ci­choc­ki. Dla przy­ja­ciół Ci­chy. Je­stem ano­ni­mo­wym ad­re­na­li­no­ho­li­kiem. Ści­ga­łem się w raj­dach sa­mo­cho­do­wych. La­ta­łem na pa­ra­lot­ni. Ba, był na­wet czas, że cha­dza­łem na piwo do ta­wer­ny Zęza w Szty­nor­cie. A te­raz opły­nąłem świat do­oko­ła. Sam. Na se­ryj­nym jach­cie – ta­kim, jaki mo­żesz so­bie ju­tro za­mó­wić w stocz­ni Del­phia, by po­pły­wać po Ma­zu­rach lub Ba­łty­ku, je­śliś am­bit­niej­szy.

Je­że­li sło­wo „sze­kla” ko­ja­rzy ci się je­dy­nie z izra­el­ską wa­lu­tą, masz pra­wo nie wie­dzieć, o co cho­dzi z tym ca­łym że­glo­wa­niem do­oko­ła świa­ta. Więc za­nim opo­wiem o swo­im rej­sie, spró­bu­ję jak naj­kró­cej wy­ja­śnić, w czym rzecz.

Naj­pierw licz­by.

Od­kąd w 1953 roku No­wo­ze­land­czyk Ed­mund Hil­la­ry z Szer­pą Ten­zin­giem Nor­gay­em zdo­by­li szczyt Mo­unt Eve­re­stu (co Hil­la­ry sko­men­to­wał za­raz po ze­jściu sło­wa­mi: „W ko­ńcu za­ła­twi­li­śmy skur­czy­by­ka!”), na wierz­cho­łek naj­wy­ższej góry świa­ta tyl­ko do śmier­ci Hil­la­ry’ego w 2008 roku wdra­pa­ło się bli­sko 3600 osób.

Po Ju­ri­ju Ga­ga­ri­nie, któ­ry pew­ne­go kwiet­nio­we­go po­ran­ka w 1961 roku na nie­ca­łe dwie go­dzin­ki wy­sko­czył na or­bi­tę oko­ło­ziem­ską, w ko­smos wy­strze­lo­no gru­bo po­nad 500 osób.

Sa­mot­ny rejs pod ża­gla­mi do­oko­ła świa­ta to znacz­nie bar­dziej eli­tar­ne do­świad­cze­nie. Szcze­gól­nie wte­dy, gdy mó­wi­my o rej­sie bez za­wi­ja­nia do por­tów i do­oko­ła trzech wiel­kich przy­ląd­ków: Do­brej Na­dziei, Le­eu­win i Hor­nu – Par­na­su że­gla­rzy.

Ze szcze­gó­ło­wy­mi sta­ty­sty­ka­mi jest kło­pot, bo że­gla­rze to wol­ne du­chy i nie za­wsze mel­du­ją się bu­chal­te­rom pro­wa­dzącym re­je­stry oko­ło­ziem­skich rej­sów. Zresz­tą ró­żne or­ga­ni­za­cje kie­ru­ją się ró­żny­mi kry­te­ria­mi przy wpi­sy­wa­niu sa­mot­nych rej­sów do­oko­ła glo­bu do swo­ich re­je­strów. Tak czy owak, mó­wi­my o po­nad 100, góra 200 oso­bach w ska­li świa­ta.

Jest coś sym­bo­licz­ne­go w tym, że gdy w Wi­gi­lię Bo­że­go Na­ro­dze­nia 1968 roku roz­po­częła się mi­sja Apol­lo 8, pio­nier­skie­go za­ło­go­we­go stat­ku ko­smicz­ne­go, któ­ry wsze­dł na or­bi­tę Ksi­ęży­ca, trwał wła­śnie sza­lo­ny wy­ścig mor­ski Gol­den Glo­be Race – pierw­sze w hi­sto­rii re­ga­ty sa­mot­nych że­gla­rzy do­oko­ła świa­ta. Loty na or­bi­tę Zie­mi sta­ły się już wte­dy dla ludz­ko­ści nor­mal­no­ścią – Apol­lo 8 był trzy­dzie­stym w hi­sto­rii za­ło­go­wym lo­tem w ko­smos. Na­to­miast zwy­ci­ęz­ca Gol­den Glo­be Race Ro­bin Knox-John­ston, do­pły­nąw­szy 22 kwiet­nia 1969 roku do por­tu w Fal­mo­uth, zo­stał pierw­szym w dzie­jach czło­wie­kiem, któ­ry sa­mot­nie opły­nął świat bez za­wi­ja­nia do por­tów. „Był to ostat­ni ba­stion do zdo­by­cia na mo­rzu i naj­wi­ęk­sza przy­go­da na­sze­go po­ko­le­nia. Cud, że się uda­ło. Cud, że prze­ży­li­śmy” – sko­men­to­wał po la­tach swój wy­czyn.

Osiem dni po tym, jak Knox-John­ston do­bił do na­brze­ża por­tu w Fal­mo­uth, do Ca­sa­blan­ki do­pły­nął Le­onid Te­li­ga na jach­cie Opty. Jako pierw­szy Po­lak uko­ńczył sa­mot­ny, lecz po­dzie­lo­ny na eta­py i wio­dący ła­twiej­szą dro­gą przez Ka­nał Pa­nam­ski rejs do­oko­ła świa­ta. Mia­łem wte­dy 11 lat i od trzech w Mi­ędzysz­kol­nym Klu­bie Spor­to­wym pły­wa­łem po Je­zio­rze Krzy­wym na prze­cie­ka­jących ża­glów­kach kla­sy Ca­det, przy­po­mi­na­jących z grub­sza po­ma­lo­wa­ne na bia­ło trum­ny z ża­gla­mi. Te­li­ga, Knox-John­ston i jego wiel­ki ry­wal Fran­cuz Ber­nard Mo­ites­sier byli mi w tych cza­sach bli­żsi niż Win­ne­tou czy Kmi­cic. Chy­ba to wła­śnie wte­dy po raz pierw­szy za­pra­gnąłem sa­mot­nie opły­nąć Zie­mię. A po­tem za­po­mnia­łem o tym ma­rze­niu na po­nad ćwie­rć wie­ku.

Dziś wi­ęk­szo­ść sa­mot­nych rej­sów do­oko­ła świa­ta tra­są Kno­xa-John­sto­na (i moją) od­by­wa się w ra­mach roz­gry­wa­nych co czte­ry lata re­gat Ven­dée Glo­be. To już zu­pe­łnie inna dys­cy­pli­na spor­tu – że­glar­ska For­mu­ła 1. Zwy­ci­ęz­ca z 2009 roku Mi­chel De­sjoy­eaux opły­nął kulę ziem­ską w le­d­wie 84 dni ze śred­nią (!) pręd­ko­ścią bli­sko 11 węzłów (to tak, jak­by tra­sę Świ­no­ujście–Ustrzy­ki Dol­ne po­ko­nać z prze­ci­ęt­ną szyb­ko­ścią 180 ki­lo­me­trów na go­dzi­nę)1. Na­fa­sze­ro­wa­ne naj­no­wo­cze­śniej­szą elek­tro­ni­ką jach­ty to wy­ko­na­ne z ma­te­ria­łów wy­ko­rzy­sty­wa­nych w astro­nau­ty­ce bo­li­dy oce­anów war­te dzie­si­ąt­ki mi­lio­nów euro. Mie­si­ąca­mi przed star­tem kil­ku­na­sto­oso­bo­we eki­py pre­cy­zyj­nie co do mi­li­me­tra re­gu­lu­ją łód­ki. Mimo to re­ga­ty ko­ńczy śred­nio za­le­d­wie co dru­ga, a na­wet – jak w ostat­niej edy­cji – co trze­cia z nich. Po­zo­sta­łe tra­cą na oce­anie masz­ty, kile, ste­ry, za­li­cza­ją wy­wrot­ki, lądu­ją na brze­gu. Trzech uczest­ni­ków stra­ci­ło pod­czas wy­ści­gu ży­cie. Ciał dwóch – Ka­na­dyj­czy­ka Ger­ry’ego Ro­ufsa i Ame­ry­ka­ni­na Mike’a Plan­ta – ni­g­dy nie od­na­le­zio­no. W trak­cie re­gat 1992–1993 Fran­cuz Ber­trand de Broc na pe­łnym mo­rzu zszył so­bie język nie­mal zu­pe­łnie od­gry­zio­ny w cza­sie sztor­mu (fał gro­ta ude­rzył go w pod­bró­dek). Ope­ra­cję prze­pro­wa­dził przed lu­strem dzi­ęki otrzy­ma­nym te­lek­sem po­ra­dom chi­rur­ga.

1 Zwy­ci­ęz­ca re­gat ro­ze­gra­nych na prze­ło­mie 2012 i 2013 roku, kie­dy ksi­ążka była przy­go­to­wy­wa­na do dru­ku, Fra­nço­is Ga­bart po­bił re­kord Mi­che­la De­sjoy­eaux o 6 dni, za­my­ka­jąc oko­ło­ziem­ską pętlę w 78 dni 2 go­dzi­ny 16 mi­nut i 40 se­kund.

Od­ręb­ną ka­te­go­rię sa­mot­nych rej­sów oko­ło­ziem­skich sta­no­wią te, któ­rych ce­lem jest bi­cie re­kor­dów szyb­ko­ści. Tu w od­ró­żnie­niu od Ven­dée Glo­be do­pusz­cza się ko­or­dy­na­cję i po­moc na­wi­ga­cyj­ną z lądu. Wy­spe­cja­li­zo­wa­ne, często kil­ku­dzie­si­ęcio­oso­bo­we eki­py ana­li­zu­ją na bie­żąco pro­gno­zy po­go­dy na tra­sie, by wy­brać naj­ko­rzyst­niej­sze w ka­żdej chwi­li rej­su kurs i uło­że­nie ża­gli. W 2005 roku Bry­tyj­ka El­len Ma­cAr­thur zro­bi­ła oko­ło­ziem­skie kó­łko w 71 dni 14 go­dzin 18 mi­nut i 33 se­kun­dy, dzi­ęki cze­mu po­bi­ła o pó­łto­rej doby li­czący za­le­d­wie rok po­przed­ni re­kord, na­le­żący do Fran­cu­za Fran­ci­sa Joy­ona. Kró­lo­wa Elżbie­ta II nada­ła jej za ten wy­czyn ty­tuł szla­chec­ki. Trzy lata pó­źniej Joy­on od­zy­skał swój re­kord – z cza­su osi­ągni­ęte­go przez Bry­tyj­kę urwał aż dwa ty­go­dnie. Za opły­ni­ęcie świa­ta w 57 dni 13 go­dzin 34 mi­nu­ty i 6 (!) se­kund pre­zy­dent Ni­co­las Sar­ko­zy ude­ko­ro­wał go naj­wy­ższym fran­cu­skim od­zna­cze­niem, czy­li Le­gią Ho­no­ro­wą.

Do­ce­niam te wy­czy­ny. Po­dob­nie jak ze szcze­rym po­dzi­wem pa­trzy­łbym na fa­ce­ta, któ­ry naj­szyb­ciej na świe­cie wbie­głby na Mo­unt Eve­rest. Ale ni­g­dy nie chcia­łem star­to­wać w tej ka­te­go­rii. „Na mo­rzu »re­kord« to idio­tycz­ne sło­wo” – na­pi­sał w li­ście prze­ka­za­nym do ga­zet Ber­nard Mo­ites­sier, zre­zy­gno­waw­szy z kon­ty­nu­owa­nia wy­ści­gu Gol­den Glo­be, kie­dy wy­da­wa­ło się wła­ści­wie pew­ne, że lada dzień do­go­ni Kno­xa-John­sto­na i zwy­ci­ęży. Za­miast tego skie­ro­wał swój jacht na wschód i zro­bił ko­lej­ne pół okrąże­nia Zie­mi, by za­wi­nąć na Ta­hi­ti. „Chcę kon­ty­nu­ować pod­róż, wci­ąż bez za­wi­ja­nia do por­tu, w kie­run­ku Au­stra­lii i Oce­anii – tam gdzie jest wi­ęcej sło­ńca i spo­ko­ju niż w Eu­ro­pie […]. Ru­szam da­lej, po­nie­waż szczęśli­wy je­stem na mo­rzu, a może i dla­te­go, by ura­to­wać moją du­szę”2 – tłu­ma­czył.

2 Skró­co­na wer­sja tego li­stu znaj­du­je się w ksi­ążce: B. Mo­ites­sier, Dłu­ga dro­ga. Sa­mot­nie mi­ędzy nie­bem i mo­rzem, przeł. J. Czer­wi­ński, Wy­daw­nic­two Mor­skie, Gda­ńsk 1975, s. 218.

Bli­ska jest mi po­sta­wa Mo­ites­sie­ra, co jed­nak w ni­czym nie umniej­sza mo­je­go po­dzi­wu dla Kno­xa-John­sto­na. W ich cza­sach że­glar­stwo wci­ąż w wi­ęk­szym stop­niu było ro­man­tycz­ną przy­go­dą niż wy­zwa­niem czy­sto spor­to­wym. Dra­ma­tycz­ne losy dzie­wi­ęciu śmia­łków, któ­rzy w la­tach 1968–1969 wzi­ęli udział w wy­ści­gu Gol­den Glo­be, to jed­na z naj­pi­ęk­niej­szych he­ro­icz­nych opo­wie­ści, ja­kie znam. Sta­wiam tę hi­sto­rię na tej sa­mej pó­łce co Ody­se­ję czy Moby Dic­ka – i ró­żni się od nich je­dy­nie tym, że wy­da­rzy­ła się na­praw­dę.

O ta­kim rej­sie ma­rzy­łem. I taki zo­stał mi dany. Wy­pły­wa­łem z Bre­stu uzbro­jo­ny we wszyst­kie tech­nicz­ne udo­god­nie­nia, któ­re dwu­dzie­sty pierw­szy wiek ofe­ru­je sa­mot­ne­mu że­gla­rzo­wi, nie po­ko­na­łem jed­nak na­wet po­ło­wy dro­gi, gdy wszyst­kie od­mó­wi­ły wspó­łpra­cy. Zo­sta­łem sam na sam z oce­anem i wła­sną sła­bo­ścią. Bez ra­da­ru, bez GPS-u, bez te­le­fo­nu sa­te­li­tar­ne­go i ja­kie­go­kol­wiek in­ne­go kon­tak­tu z lądem, bez pro­gnoz po­go­dy, bez prądu – tak jak­bym cof­nął się w cza­sie o 40 lat do epo­ki Mo­ites­sie­ra i Kno­xa-John­sto­na. Do­sko­na­le pa­mi­ętam ten mo­ment, gdy na Oce­anie In­dyj­skim – do­ko­naw­szy bi­lan­su strat – uświa­do­mi­łem so­bie, że od te­raz albo wy­ka­żę się umie­jęt­no­ścia­mi czy­ta­nia po­go­dy z chmur, na­wi­ga­cji na sło­ńce i gwiaz­dy, wy­czu­wa­nia gór lo­do­wych po za­pa­chu, albo sko­ńczę na dnie. – No to wresz­cie masz, czło­wie­ku, to, cze­go chcia­łeś – po­wie­dzia­łem do sie­bie z prze­kąsem.

Już po za­ko­ńcze­niu rej­su, gdy wie­dzio­ny ja­ki­mś im­pul­sem prze­czy­ta­łem po­now­nie wspo­mnie­nia Kno­xa-John­sto­na, od­kry­łem dłu­gą li­stę cie­ka­wych zbie­żno­ści po­mi­ędzy jego rej­sem a moim. On pły­nął 313 dni, ja 312. Po­dob­ne awa­rie spo­ty­ka­ły nas mniej wi­ęcej w tych sa­mych miej­scach. Pod­czas ich usu­wa­nia po­dob­nie kom­bi­no­wa­li­śmy, wy­my­śla­jąc eg­zo­tycz­ne pa­ten­ty. Z po­dob­ną ra­do­ścią i fa­scy­na­cją przyj­mo­wa­li­śmy ka­żdy ko­lej­ny dzień na oce­anie. I po­dob­nie ni­g­dy nie nu­ży­ło nas przy­gląda­nie się jego zmien­nym ko­lo­rom i fak­tu­rze. Obu nas uzna­no też w pew­nym mo­men­cie rej­su za za­gi­nio­nych i ty­go­dnia­mi nikt na lądzie nie wie­dział, co się z nami dzie­je. I naj­wa­żniej­sze – sir Ro­bin po­wie­dział kie­dyś: „Pa­pie­ro­sy palę bez prze­rwy. Dzi­ęki dy­mo­wi wi­dzę, jaki jest wiatr, gdy łódź stoi w miej­scu”. Pod tym zda­niem pod­pi­su­ję się obie­ma ręko­ma.

Szcze­gól­nie bli­skie sta­ło mi się to od cza­su pew­nej przy­go­dy, któ­rą prze­ży­łem pod­czas sa­mot­ne­go rej­su przez Atlan­tyk w 2005 roku. By­łem już dwu­dzie­sty dzień na oce­anie. Nie­mal ide­al­nie po­ło­wa dy­stan­su. Od Gi­bral­ta­ru 1900 mil, do Do­mi­ni­ka­ny oko­ło 1800. Flau­ta. Żar leje się z nie­ba. Jacht stoi więc na środ­ku oce­anu w ca­łko­wi­tym bez­ru­chu. Snu­ję się po po­kła­dzie i pod nim, sa­pi­ąc jak dzie­wi­ęt­na­sto­wiecz­ny pa­ro­wóz. Je­stem nagi, ale na pra­wej no­dze mam ka­losz. W ten spo­sób ochra­niam zła­ma­ny przed kil­ko­ma dnia­mi pa­lec u nogi. Oka­zjo­nal­nie za­kła­dam też ręka­wi­ce że­glar­skie, aby do­dać so­bie po­wa­gi i aury pro­fe­sjo­na­li­zmu. Otępia­łym od go­rąca i nudy wzro­kiem omia­tam osprzęt, ho­ry­zont, po­kład, zno­wu osprzęt, zno­wu ho­ry­zont. Jesz­cze raz ho­ry­zont, jesz­cze raz… i oczom wła­snym nie wie­rzę.

W od­le­gło­ści trzech, góra czte­rech mil ode mnie wi­dzę jacht. Po­sta­wio­ny grot za­wa­diac­ko ło­po­ce mimo bra­ku wia­tru, ge­nua zro­lo­wa­na, ale jacht pły­nie zdu­mie­wa­jąco szyb­ko. Pędzi na sil­ni­ku pro­sto na mnie. Jach­ty ża­glo­we mają zwy­kle dość ogra­ni­czo­ne za­pa­sy pa­li­wa. Byle flau­ta nie jest po­wo­dem, by je bez­tro­sko wy­pa­lać. A ten gna w moją stro­nę na pe­łnym ga­zie. Albo więc na po­kła­dzie wy­da­rzył się ja­kiś dra­mat, albo ster­nik jest sza­le­ńcem, albo pi­ęk­na sa­mot­na że­glar­ka, za­uro­czo­na nie­wąt­pli­wą uro­dą mo­jej jed­nost­ki, chce jak naj­prędzej zna­le­źć się w moim to­wa­rzy­stwie. Ubie­ram się na ga­lo­wo, czy­li wkła­dam kąpie­lów­ki i dru­gi ka­losz. Cze­kam. Ach, jesz­cze faj­ka w zęby, żeby wy­jść na fa­chow­ca pe­łną gębą.

Na jach­cie jest kil­ka osób. Już z da­le­ka ener­gicz­nie do mnie ma­cha­ją. Ru­chy ich roz­trzęsio­nych rąk, choć trud­ne do opi­sa­nia, są zdu­mie­wa­jąco czy­tel­ne. Wy­da­je się, że mó­wią: za­cze­kaj, za­trzy­maj się. Po­nie­waż i tak sto­ję w miej­scu, mogę bez wy­si­łku spe­łnić ich pro­śbę.

W ko­ńcu zrów­na­li się ze mną i wi­dzę, z kim mam do czy­nie­nia. Ele­ganc­cy. Bia­łe ko­szul­ki, od­pra­so­wa­ne spodnie, spor­to­we obu­wie w do­brym ga­tun­ku. Jacht – za­re­je­stro­wa­ny w To­ron­to – też ni­cze­go so­bie. Nie­co wi­ęk­szy od mo­je­go, lśni czy­sto­ścią i aż bije w oczy pro­fe­sjo­na­li­zmem. Od pe­dan­tycz­nie zbuch­to­wa­nych lin aż po fa­cho­wo pod­wie­szo­ną sza­lu­pę i wy­pu­co­wa­ny na błysk po­kład. Wszyst­ko jest do­sko­na­łe. Nikt nie pali, nikt nie pije, nikt nie krzy­czy. Za­wo­dow­stwo w naj­lep­szym wy­da­niu. Po­grom­cy oce­anu za­trzy­ma­li swo­je ka­na­dyj­skie cu­de­ńko bur­ta w bur­tę ze mną, a je­den z nich, za­pew­ne ka­pi­tan, roz­po­czął kon­wer­sa­cję:

– Hi, do you have mat­ches may­be?

Za­mu­ro­wa­ło mnie. Spo­dzie­wa­łem się wszyst­kie­go, tyl­ko nie ta­kie­go po­wi­ta­nia. Gdy spo­ty­kasz na środ­ku Atlan­ty­ku nie­zna­ny jacht, ostat­nia rzecz, ja­kiej się spo­dzie­wasz, to py­ta­nie o…

– Masz może za­pa­łki? – po­wtó­rzył ski­per, a z wy­ra­zu jego twa­rzy wy­czy­ta­łem, że w naj­lep­szym ra­zie ma mnie za pó­łgłów­ka, któ­ry nie ro­zu­mie pro­stych sy­tu­acji na mo­rzu. Rzu­ci­łem mu jed­ną z za­pal­ni­czek, któ­rych kil­ka za­wsze wala się po po­kła­dzie. Sie­dzący do tej pory nie­mra­wo za­ło­gant ożył i chwy­cił ją w lo­cie ni­czym skarb. Na­tych­miast znik­nął pod po­kła­dem, na­to­miast ka­pi­tan, wy­ra­źnie usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny, za­czął wy­ja­śniać sy­tu­ację. Otóż gdy wy­pły­wa­li trzy ty­go­dnie wcze­śniej z Tan­ge­ru w pięć osób, za­opa­trzy­li się we wszyst­ko, od tru­ska­wek po kawę o de­li­kat­nym aro­ma­cie mi­ęty. Jako lu­dzie nie­pa­lący nie po­my­śle­li jed­nak o za­pa­łkach, a jed­na czy dwie za­pal­nicz­ki, któ­re mie­li na po­kła­dzie, od­mó­wi­ły wspó­łpra­cy czte­ry dni temu. Pew­nie źle zro­zu­mia­łem, ale da­lej mó­wił chy­ba o je­dze­niu ma­ka­ro­nu na su­ro­wo. Taka ka­na­dyj­ska od­mia­na chip­sów. Wręczy­łem im uro­czy­ście 10 pu­de­łek za­pa­łek przy akom­pa­nia­men­cie ochów i achów i wspa­nia­ło­my­śl­nie od­mó­wi­łem re­wa­nżu w po­sta­ci bu­tel­ki whi­sky.

Jesz­cze wie­le dni po tym zda­rze­niu za­sta­na­wia­łem się nad ko­rzy­ścia­mi wy­ni­ka­jący­mi z pa­le­nia. A w rejs do­oko­ła świa­ta za­bra­łem 100 za­pal­ni­czek, 30 pa­czek po 10 pu­de­łek za­pa­łek, krze­si­wo i licz­bę pa­pie­ro­sów sto­sow­ną do ran­gi cze­ka­jące­go mnie wy­zwa­nia. Kto wie, ile ka­na­dyj­skich jach­tów spo­tkam po dro­dze…

4. Cumy zo­sta­ły rzu­co­ne!

Pó­łwy­sep Bre­to­ński przy­po­mi­na kszta­łtem gar­gul­ca z fa­sa­dy któ­re­jś z nie­zli­czo­nych we Fran­cji go­tyc­kich ka­tedr. Jego zwró­co­ny ide­al­nie na za­chód łeb wga­pia się w wy­brze­że No­wej Fun­dlan­dii po dru­giej stro­nie Atlan­ty­ku. W sze­ro­ko roz­dzia­wio­nej pasz­czy stwo­ra, po­nad złow­ro­go wy­su­ni­ętym jęzo­rem, znaj­dzie­cie na ma­pie Brest – por­to­we mia­sto w naj­da­lej wy­su­ni­ętym na za­chód fran­cu­skim de­par­ta­men­cie Fi­ni­stère, na­zwa­nym tak od ła­ci­ńskich słów fi­nis ter­rae, ko­niec Zie­mi. Da­lej jest tyl­ko oce­an.

1 lip­ca 2011 roku, punk­tu­al­nie o dzie­wi­ątej rano, od­bi­jam od na­brze­ża por­tu du Châte­au w Bre­ście. Gdy cho­wam do ba­ki­sty ru­fo­wej cumy i od­bi­ja­cze, do­cie­ra do mnie, że – o ile wszyst­ko pój­dzie po mo­jej my­śli – po raz ko­lej­ny będą mi po­trzeb­ne za 9, może 10 mie­si­ęcy. Jesz­cze ni­g­dy nie by­łem tak dłu­go na mo­rzu, ale nie mam te­raz cza­su się nad tym za­sta­na­wiać. Rów­no za dwie go­dzi­ny mu­szę być na li­nii star­tu wy­zna­czo­nej mi przez World Sa­iling Spe­ed Re­cord Co­un­cil (WSSRC), czy­li Świa­to­wą Ko­mi­sję Re­kor­dów Że­glar­skich. Tam w la­tar­ni mor­skiej Po­in­te de Pe­tit Mi­nou cze­ka Clau­de Bre­ton, ko­mi­sarz WSSRC. W chwi­li gdy mój jacht Pol­ska Mie­dź prze­kro­czy li­nię łączącą la­tar­nię z żó­łtą boją na­wi­ga­cyj­ną znaj­du­jącą się w od­le­gło­ści nie­ca­łej mili na po­łu­dnio­wy wschód od niej, ozna­czo­ną na ma­pach mor­skich sym­bo­lem VQ9W 10S, mój rejs do­oko­ła świa­ta zo­sta­nie ofi­cjal­nie uzna­ny za roz­po­częty.

Ale za­nim tam do­trę, trze­ba jesz­cze ostro­żnie po­ma­new­ro­wać przy wy­jściu z por­tu i za­cho­wać naj­wy­ższe sku­pie­nie przez dzie­lące mnie od tego miej­sca mniej wi­ęcej pięć mil. Wy­jście z Bre­stu jest wąskie i na­je­żo­ne ska­ła­mi, a ja mu­szę prze­kro­czyć li­nię star­tu pod ża­gla­mi, bo taki jest wy­móg ko­mi­sji.

Ob­ostrzeń jest oczy­wi­ście wi­ęcej. Mi­ni­mal­na licz­ba prze­by­tych w trak­cie rej­su mil mor­skich to 21 600, co z grub­sza od­po­wia­da ob­wo­do­wi rów­ni­ka. Start i za­ko­ńcze­nie wy­pra­wy mu­szą się od­być po­wy­żej czter­dzie­ste­go pi­ąte­go rów­no­le­żni­ka pó­łnoc­ne­go, a w jego trak­cie mu­szę prze­ci­ąć wszyst­kie po­łud­ni­ki. I na­tu­ral­nie żad­nej po­mo­cy z ze­wnątrz. Nad spe­łnie­niem wszyst­kich tych wa­run­ków czu­wa spe­cjal­na czar­na skrzyn­ka, któ­rą przy­po­mi­na­jący Aste­ri­xa przed­sta­wi­ciel WSSRC za­mon­to­wał na moim jach­cie kil­ka dni temu. O je­de­na­stej prze­kra­czam li­nię star­tu. Mam na­dzie­ję, że przed upły­wem roku minę ją po­now­nie, tym ra­zem jako li­nię mety.

A więc za­częło się! Roz­po­czy­nam re­ali­za­cję naj­wi­ęk­sze­go ma­rze­nia w ży­ciu. I je­stem prze­ra­żo­ny. Cho­ler­nie prze­ra­żo­ny.

Przy­go­to­wy­wa­łem się do tego rej­su po­nad osiem lat. Osiem pie­kiel­nie ci­ężkich lat. Sto mie­si­ęcy z okła­dem. Bli­sko 4000 dni i nocy, pod­czas któ­rych – ni­czym Gwiaz­da Po­lar­na – sta­le przy­świe­cał mi je­den cel. Opły­nąć świat do­oko­ła. Sa­mot­nie. Bez za­wi­ja­nia do por­tów. I oczy­wi­ście do­oko­ła trzech wiel­kich przy­ląd­ków – Do­brej Na­dziei, Le­eu­win i Hor­nu! Naj­trud­niej­szą pro­wa­dzącą na wschód tra­są że­glar­ską na­szej pla­ne­ty.

Pa­mi­ętam jak dziś ten wie­czór, gdy po raz pierw­szy zwie­rzy­łem się żo­nie z tego ma­rze­nia. To mo­gła być wcze­sna je­sień 2003 roku. Od trzech lat by­łem w za­sa­dzie bez­ro­bot­ny, bo splot nie­ko­rzyst­nych oko­licz­no­ści zmu­sił nas do za­mkni­ęcia fa­brycz­ki, któ­ra przez osiem lat da­wa­ła utrzy­ma­nie na­szej ro­dzi­nie. Je­śli w la­tach dzie­wi­ęćdzie­si­ątych zda­rzy­ło się wam trzy­mać w ręku pla­sti­ko­wą tor­bę z re­kla­mą ja­kie­jś fir­my, to ist­nie­je duże praw­do­po­do­bie­ństwo, że wy­pro­du­ko­wa­li­śmy ją w na­szym olsz­ty­ńskim za­kła­dzie. Jed­nak w 1999 roku wy­buch w płoc­kiej Pe­tro­che­mii i jesz­cze jed­nym za­kła­dzie na Sy­cy­lii za­trzęsły pol­skim ryn­kiem two­rzyw sztucz­nych. I jak to zwy­kle w ta­kich sy­tu­acjach bywa, kre­zu­si prze­trwa­li, a drob­ne płot­ki – jak na­sza za­trud­nia­jąca kil­ka­dzie­si­ąt osób fir­ma – po­le­gły.

Po li­kwi­da­cji fa­bry­ki zo­sta­ły mi po­czu­cie ży­cio­wej po­ra­żki i ogrom­ne dłu­gi. Żeby pod­re­pe­ro­wać do­mo­wy bu­dżet, za­cząłem pły­wać jako ski­per na jach­tach wy­ciecz­ko­wych na Mo­rzu Śró­dziem­nym – naj­częściej w Chor­wa­cji. W 2003 roku za­li­czy­łem po­nad 20 rej­sów z ko­lej­ny­mi gru­pa­mi mniej lub bar­dziej przy­pad­ko­wych lu­dzi. Na­wet dla dość to­wa­rzy­skie­go czło­wie­ka, ja­kim je­stem, to było za dużo. Mia­łem tego po dziur­ki w no­sie. I wła­śnie wte­dy doj­rze­wa­jący w mo­jej gło­wie od ja­kie­goś cza­su sza­lo­ny po­my­sł po­wo­li za­czął na­bie­rać co­raz bar­dziej re­al­nych kszta­łtów. Tak re­al­nych, że po­cząt­ko­wo na­wet sam przed sobą ba­łem się przy­znać, co roi mi się w łe­pe­ty­nie.

Idea ja­kie­goś da­le­kie­go rej­su kie­łko­wa­ła wpraw­dzie wcze­śniej, bo już w 2002 roku roz­po­cząłem bu­do­wę jach­tu. W teo­rii miał to być mój za­kład pra­cy – le­piej wo­zić lu­dzi wła­sną łód­ką niż cu­dzą. W prak­ty­ce kon­stru­owa­łem jacht oce­anicz­ny, zde­cy­do­wa­nie zbyt so­lid­ny jak na re­kre­acyj­ne pły­wa­nie po Ad­ria­ty­ku. Pie­ni­ędzy jed­nak sta­le bra­ko­wa­ło, bu­do­wa szła po­wo­li, co i rusz prze­ry­wa­na wie­lo­mie­si­ęcz­ny­mi prze­sto­ja­mi. Dłu­gi ro­sły.

Je­sie­nią 2003 roku by­łem bez­ro­bot­nym po­sia­da­czem pu­stej sko­ru­py jach­tu, któ­rej wy­ko­ńcze­nie prze­ra­sta­ło moje mo­żli­wo­ści fi­nan­so­we. I wła­śnie wte­dy, gdy de­bet na kon­cie ban­ko­wym nie­bez­piecz­nie zbli­żył się do po­zio­mu dna Rowu Ma­ria­ńskie­go, po­czu­łem zew oce­anu. W mo­jej gło­wie za­czął się kry­sta­li­zo­wać wspa­nia­ły plan, któ­ry miał tyl­ko jed­ną wadę – był zu­pe­łnie nie­wy­ko­nal­ny.

Gdy­bym miał wy­brać tyl­ko jed­ną ce­chę, któ­ra w naj­wi­ęk­szym stop­niu opi­su­je mój cha­rak­ter, wska­za­łbym chy­ba prze­ko­rę. Sfor­mu­ło­wa­nie „nie da się” dzia­ła na mnie jak płach­ta na byka. A więc sko­ro to ca­łko­wi­cie nie­mo­żli­we, zde­cy­do­wa­łem, że za­cznę od sa­mot­ne­go rej­su przez Atlan­tyk. W obie stro­ny, bo prze­cież nie zo­sta­wię łód­ki na Ka­ra­ibach, a na wy­na­jęcie ko­goś, kto by mi ją od­pro­wa­dził do Eu­ro­py, mnie nie stać. A za­tem po­sta­no­wio­ne. Naj­pierw tam i z po­wro­tem przez Atlan­tyk, a po­tem po­my­śli­my o czy­mś wi­ęk­szym. Tyl­ko jak o tym po­wie­dzieć Ewie? Wy­śmie­je mnie, a może na­wet za­mknie w domu wa­ria­tów. A syn i cór­ka jej w tym po­mo­gą.

By­łem świa­do­my, że Bo­giem a praw­dą ro­dzi­na mia­ła­by ra­cję. Pal dia­bli brak pie­ni­ędzy. Po pro­stu nie mia­łem wte­dy od­po­wied­nie­go przy­go­to­wa­nia ani prak­ty­ki, by pod­jąć się tak po­wa­żne­go wy­zwa­nia. Moje pa­ten­ty że­glar­skie wy­star­cza­ły z nad­wy­żką do wo­że­nia tu­ry­stów, ale sa­mot­ne rej­sy oce­anicz­ne to zu­pe­łnie inna baj­ka. Cóż to jed­nak za prze­szko­dy? Od cze­go są kre­dy­ty, spon­so­rzy i kur­sy do­sko­na­lące umie­jęt­no­ści że­glar­skie? Je­dy­ny po­wa­żny pro­blem, jaki wów­czas wi­dzia­łem, był w domu.

Aż tu na­gle nada­rzy­ła się oka­zja, by tę kar­dy­nal­ną prze­szko­dę pod­stępem obe­jść. Aku­rat wie­czo­rem mie­li wpa­ść do nas zna­jo­mi. Po­dział za­dań zwi­ąza­nych z przy­go­to­wy­wa­niem przy­jęć od za­wsze jest u nas taki sam. Ja od­po­wia­dam za trun­ki oraz na­po­je i tyl­ko z rzad­ka po­sta­na­wiam bły­snąć ja­kąś wy­ra­fi­no­wa­ną po­tra­wą. Ku­li­na­ria to za­sad­ni­czo dzia­łka Ewy, któ­ra w kuch­ni jest per­fek­cjo­nist­ką. Za­wsze nie do ko­ńca za­do­wo­lo­na z efek­tu. Za­wsze sku­pio­na i ca­łko­wi­cie po­chło­ni­ęta tym, co aku­rat robi. Po­dziel­no­ść uwa­gi w trak­cie go­to­wa­nia – zero. Bin­go!

Tego wła­śnie mi trze­ba, plan prze­my­ka mi przez gło­wę, a już po chwi­li sia­dam przy ku­chen­nym sto­le i za­ga­jam:

– Wiesz co? Je­stem już tro­chę zmęczo­ny tym pły­wa­niem z ob­cy­mi lu­dźmi.

– To pły­waj ze zna­jo­my­mi – pada zdaw­ko­wa od­po­wie­dź.

Jest do­brze. Uda­ło mi się nie wzbu­dzić czuj­no­ści. Ewa nie pod­no­si wzro­ku znad przy­go­to­wy­wa­nej wła­śnie fan­ta­zyj­nej sa­łat­ki, któ­rą jak zwy­kle po­chło­ną za­chwy­co­ne ko­le­żan­ki, pod­czas gdy ich mężo­wie sku­pią się na sys­te­ma­tycz­nym pod­no­sze­niu po­zio­mu cho­le­ste­ro­lu i stęże­nia al­ko­ho­lu we krwi.

– Zna­jo­my­mi też je­stem zmęczo­ny – rzu­cam ko­lej­ne zda­nie.

– No to nie pły­waj wca­le – sły­szę.

Ewa wy­ra­źnie nie chce kon­ty­nu­ować tej roz­mo­wy. Pew­nie eko­lo­gicz­ny ryż się roz­go­to­wał albo kie­łki psze­ni­cy są nie dość chrup­kie. Świet­nie, świet­nie, trze­ba szyb­ko zmie­rzać do pu­en­ty.

– Wiesz – tyl­ko ostro­żnie, czło­wie­ku, ostro­żnie, in­stru­uję się w du­chu – naj­chęt­niej to bym po­pły­wał sam. A już ca­łkiem naj­le­piej, to sam i gdzieś da­le­ko – mó­wię i cze­kam w na­pi­ęciu, czy na mnie spoj­rzy. Nie umiem kła­mać, a już na pew­no nie przed nią. Je­śli po­pa­trzy mi w oczy, będzie wszyst­ko wie­dzia­ła.

Mie­sza sta­ran­nie tę cho­ler­ną sa­ła­tę. Coś tam się chy­ba za­ci­ęło na li­nii ba­kła­ża­ny–oli­wa, bo po chwi­li mówi, nie pod­no­sząc gło­wy znad mi­ski:

– No to pły­waj. Je­śli spra­wi ci to przy­jem­no­ść i stać cię na to, rób, co chcesz, z tym swo­im że­glo­wa­niem.

Z ra­do­ści omal nie sko­czy­łem pod su­fit. W tej chwi­li by­łem na­wet go­tów zje­ść pe­łną mi­skę tego cho­ler­ne­go ziel­ska, cho­ćbym na­za­jutrz miał się za­mie­nić w kacz­kę. A ra­czej w gęś, po­nie­waż kacz­ki, jak ma­wiał mój zna­jo­my, tra­wy nie tra­wią. Po chwi­li dys­kret­nie wy­sze­dłem z kuch­ni, a kil­ka mie­si­ęcy pó­źniej by­łem już po eg­za­mi­nach prak­tycz­nych na mor­skie stop­nie że­glar­skie.

To nie tak, że po­tem po­szło już z gór­ki. Nie po­szło – ina­czej przy­go­to­wa­nia do rej­su nie za­jęły­by mi ośmiu lat. Jed­nak dla mnie ta krót­ka sce­na w kuch­ni sta­ła się praw­dzi­wym po­cząt­kiem dro­gi, któ­ra do­pro­wa­dzi­ła mnie do miej­sca, w któ­rym wła­śnie je­stem.

Za mną nie­zli­czo­ne go­dzi­ny prze­ko­ny­wa­nia spon­so­rów, że nie­zna­ny im To­masz Ci­choc­ki z Olsz­ty­na może do­ko­nać tego, co do­tych­czas uda­ło się tyl­ko jed­ne­mu Po­la­ko­wi – Hen­ry­ko­wi Ja­sku­le, któ­ry w la­tach 1979–1980 opły­nął Zie­mię na Da­rze Prze­my­śla – sa­mot­nie, bez za­wi­ja­nia do por­tów i wo­kół trzech wiel­kich przy­ląd­ków. Za mną za­rwa­ne noce spędzo­ne na two­rze­niu ko­lej­nych wer­sji li­sty po­trzeb­ne­go sprzętu i wy­po­sa­że­nia. Za mną bo­le­sne upad­ki, roz­cza­ro­wa­nia i mo­men­ty utra­ty na­dziei. W tym ten naj­trud­niej­szy, gdy w 2007 roku, do­słow­nie na kil­ka­dzie­si­ąt go­dzin przed pla­no­wa­nym star­tem, stra­ci­łem jacht, za­aresz­to­wa­ny w Gi­bral­ta­rze na po­czet spła­ty dłu­gów. Tam­ta hi­sto­ria kosz­to­wa­ła mnie spo­ro utra­co­nych zna­jo­mych i przy­ja­ciół. I choć pó­źniej po­ja­wi­ło się wie­lu no­wych, wspo­mnie­nie jest wci­ąż bo­le­sne. Na tyle, że nie­któ­rych na­zwisk do dziś nie chcę pa­mi­ętać. Nie pad­ną tu więc.

A było tak.

Wy­łu­dzo­na pod­stępem zgo­da żony na sa­mot­ne że­glo­wa­nie po oce­anach nie roz­wi­ąza­ła – bo nie mo­gła – mo­ich pro­ble­mów fi­nan­so­wych. Stocz­nia do­ma­ga­ła się pie­ni­ędzy. Nie mia­łem ich. Bu­do­wa jach­tu sta­ła w miej­scu. I aku­rat wte­dy pe­wien zna­jo­my z War­sza­wy, któ­re­go tro­chę uczy­łem że­glo­wać – na­zwij­my go C. – za­pro­po­no­wał roz­wi­ąza­nie mo­je­go pro­ble­mu. Spó­łka. Ka­żdy wno­si po­ło­wę sumy bra­ku­jącej do wy­ko­ńcze­nia jach­tu, a je­śli ktoś się wy­co­fa, tra­ci swój wkład. Ten ostat­ni wa­ru­nek do­pi­sa­li­śmy do umo­wy na pro­śbę C., któ­ry bał się, że do­ci­śni­ęty do ścia­ny przez wie­rzy­cie­li i ban­ki prędzej czy pó­źniej zo­sta­wię go na lo­dzie. Ow­szem, czy­ta­łem Brze­chwę, wiem, że „mó­wi­ły ja­skó­łki, że nie­do­bre są spó­łki”, ale nie mia­łem wte­dy in­ne­go po­my­słu. Na do­brą spra­wę by­łem ban­kru­tem, a C. od­no­szącym suk­ce­sy biz­nes­me­nem i do­brym zna­jo­mym. Ja wno­si­łem do spó­łki że­glar­ską i szkut­ni­czą wie­dzę oraz roz­pacz­li­wie wy­skro­ba­ne gdzie się dało za­skór­nia­ki, on gwa­ran­to­wał sta­bil­ne fi­nan­so­wa­nie. To nie mo­gło się nie udać. I rze­czy­wi­ście bu­do­wa ru­szy­ła z miej­sca.

Tym­cza­sem jed­nak fir­ma C. pod­upa­dła i to on po­sta­no­wił wy­co­fać się z na­szej spó­łki.

– Słu­chaj, sta­ry, ja to spró­bu­ję ja­koś po­ci­ągnąć sam – po­wie­dzia­łem mu wte­dy. – Na dziś je­stem spłu­ka­ny, ale obie­cu­ję ci, że po­mi­mo na­szej umo­wy zwró­cę ci pie­ni­ądze, któ­re wło­ży­łeś w łód­kę.

– A dasz mi to na pi­śmie? – za­py­tał. Da­łem. A po­tem wzi­ąłem kre­dyt na do­ko­ńcze­nie bu­do­wy łód­ki. Nie pa­mi­ętam już na­wet, ja­kim cu­dem zdo­ła­łem prze­ko­nać bank, że będę miał z cze­go go spła­cić. Tak czy owak, w 2004 roku jacht wy­pły­nął w in­au­gu­ra­cyj­ny rejs na Mo­rze Śró­dziem­ne, gdzie przez dwa ko­lej­ne se­zo­ny miał za­ra­biać wo­że­niem tu­ry­stów na spła­tę kre­dy­tu i przy­go­to­wa­nia do mo­jej pierw­szej sa­mot­nej wy­pra­wy przez Atlan­tyk.

To była pi­ęk­na i so­lid­na łód­ka – pan­cer­na kon­struk­cja wzo­ro­wa­na na czter­dzie­sto­pi­ęcio­sto­po­wym fi­ńskim jach­cie Swan, wprost stwo­rzo­na do oce­anicz­nych rej­sów. Im dłu­żej na niej pły­wa­łem, tym bar­dziej ją lu­bi­łem. By­łem w siód­mym nie­bie – wszyst­ko wresz­cie się ukła­da­ło. Ow­szem, na­dal mia­łem dłu­gi, nie za­wsze nadąża­łem ze spła­ta­mi rat kre­dy­tu, ale po­mi­mo wszyst­kich kło­po­tów ma­rze­nie o rej­sie do­oko­ła świa­ta na­bie­ra­ło re­al­nych kszta­łtów. Mo­je­go en­tu­zja­zmu nie ostu­dzi­ło na­wet to, że tego sa­me­go dnia, któ­re­go wresz­cie wy­pły­nąłem na Atlan­tyk, C. zło­żył po­zew w sądzie o zwrot wkła­du w bu­do­wę łód­ki – 150 000 zło­tych.

Po rej­sie przez Atlan­tyk je­sie­nią 2005 i po­wro­cie wio­sną na­stęp­ne­go roku by­łem już pe­wien, że Swan – jak na­zwa­łem jacht z bra­ku lep­sze­go po­my­słu – po­ra­dzi so­bie na Oce­anie Po­łu­dnio­wym. Przy­go­to­wa­nia do opły­ni­ęcia Zie­mi ru­szy­ły pe­łną parą.

Wcze­sną je­sie­nią 2007 roku Swan stał już za­ła­do­wa­ny do rej­su w Gi­bral­ta­rze, ja zaś po­je­cha­łem do­słow­nie na kil­ka dni do Pol­ski za­ła­twić ostat­nią for­mal­no­ść – ubez­pie­cze­nie. I do­kład­nie wte­dy, na dwa dni przed pla­no­wa­nym star­tem, C. bły­ska­wicz­nie za­ła­twił mi­ędzy­na­ro­do­wy na­kaz ko­mor­ni­czy, po­le­ciał na Gi­bral­tar i za­aresz­to­wał jacht. W ci­ągu na­stęp­nych 48 go­dzin ob­dzwo­ni­łem bo­daj wszyst­kich lu­dzi, ja­kich zna­łem. Z roz­pa­czy pro­po­no­wa­łem ka­żde­mu to samo – 150 000 zło­tych na spła­ce­nie rosz­czeń C. w za­mian za łód­kę po moim po­wro­cie z rej­su. Nikt się nie zgo­dził.

Tak oto po czte­rech la­tach szar­pa­ni­ny zna­la­złem się w punk­cie wy­jścia. Bez jach­tu, bez pie­ni­ędzy i z jesz­cze wi­ęk­szy­mi dłu­ga­mi. I bez wie­lu do­tych­cza­so­wych przy­ja­ciół. (Swan zo­stał sprze­da­ny na li­cy­ta­cji, ale ni­g­dy już nie wy­pły­nął w ża­den rejs i chy­ba do dziś rdze­wie­je gdzieś w por­cie).

Na­stęp­ne czte­ry lata były bo­daj jesz­cze ci­ęższe niż po­przed­nie. Zno­wu wy­cie­ra­nie pro­gów, ca­ło­wa­nie kla­mek, prze­ko­ny­wa­nie spon­so­rów, że sfi­nan­so­wa­nie ma­rzeń za­dłu­żo­ne­go po uszy – i zu­pe­łnie im nie­zna­ne­go – bez­ro­bot­ne­go że­gla­rza z Olsz­ty­na jest do­kład­nie tym, cze­go im bra­ku­je do szczęścia. Pod pew­ny­mi względa­mi było jed­nak ła­twiej niż po­przed­nio. Rejs Swa­na przy­go­to­wy­wa­łem nie­ja­ko wbrew ro­dzi­nie, wręcz fi­zycz­nie od­czu­wa­jąc opór, jaki w żo­nie i dzie­ciach bu­dzi­ła re­ali­za­cja tego po­my­słu. Jed­nak gdy pro­jekt uma­rł, za­mor­do­wa­ny przez C. do spó­łki z ko­mor­ni­kiem, wi­dzia­łem, jak po­wo­li ro­dzi się w nich zro­zu­mie­nie dla mo­jej fa­na­be­rii. Przed­tem nie do ko­ńca poj­mo­wa­łem, że cenę mo­je­go upo­ru pła­cą rów­nież oni. Te­raz wresz­cie za­częli­śmy roz­ma­wiać o tym, co mnie gna w rejs, o któ­rym nar­ra­tor Moby Dic­ka Isma­el po­wie­dział tak mądrze: „Na­oko­ło świa­ta! Jest coś w tych sło­wach, co może wzbu­dzić uczu­cie dumy; wsze­la­ko do­kądże wie­dzie taka pod­róż? Wie­dzie ona po­przez nie­zli­czo­ne nie­bez­pie­cze­ństwa wła­śnie do tego sa­me­go punk­tu, z któ­re­go­śmy wy­ru­szy­li”3. Prze­ga­da­li­śmy o tym ty­si­ące go­dzin. Wiem, że nie uda­ło mi się roz­wiać obaw bli­skich, ale ze scep­ty­ków wszy­scy zmie­ni­li się w ki­bi­ców. Do­pie­ro wte­dy po­jąłem, jak bar­dzo ta­kie­go wspar­cia po­trze­bo­wa­łem.

3 H. Me­lvil­le, Moby Dick, przeł. B. Zie­li­ński, Bi­blio­te­ka Ga­ze­ty Wy­bor­czej, War­sza­wa 2005, s. 290.

Po­ja­wił się też Miki. To zna­czy zna­łem go od bar­dzo daw­na, ale do­pie­ro wte­dy za­częli­śmy ra­zem pra­co­wać. Bez jego de­ter­mi­na­cji, en­tu­zja­zmu i za­an­ga­żo­wa­nia nie by­ło­by tego rej­su. Albo do­szło­by do nie­go znacz­nie pó­źniej. Miki na­praw­dę na­zy­wa się Krzysz­tof i wie wszyst­ko. Pro­wa­dzi do­brze pro­spe­ru­jącą fir­mę, jest oczy­ta­ny i spo­ro pod­ró­żu­je. Po­tra­fi roz­ma­wiać na ka­żdy te­mat, wy­ci­ągać je­dy­nie słusz­ne wnio­ski i nie­od­płat­nie roz­da­wać bez­cen­ne rady. Gdy­by te wa­lo­ry były nie­wy­star­cza­jące, to Miki ma rów­nież 185 cen­ty­me­trów wzro­stu, 110 ki­lo­gra­mów wagi, fry­zu­rę Ko­ja­ka i 45 cen­ty­me­trów ob­wo­du w bi­cep­sie. Jego ra­mię zdo­bi ta­tu­aż, któ­re­go sym­bo­licz­ne­go zna­cze­nia nikt poza Mi­kim nie ro­zu­mie. Ma też faj­ną żonę i dwo­je uda­nych dzie­cia­ków. Gdy­by Miki żył wspó­łcze­śnie z Pla­to­nem, wi­zja pa­ństwa ide­al­ne­go zo­sta­ła­by zre­ali­zo­wa­na dzi­ęki wy­wa­żo­nym i bez­cen­nym ra­dom Krzy­sia. Jego je­dy­ną wadą jest to, że nie pije na im­pre­zach, cho­ciaż nie­zmien­nie po­zo­sta­je ich du­szą i punk­tem cen­tral­nym. Po­nie­waż jed­nak jest mło­dym czło­wie­kiem, mam jesz­cze kil­ka lat na pra­cę nad tą jego przy­pa­dło­ścią. Krzy­sio po­tra­fi per­fek­cyj­nie ko­rzy­stać z do­bro­dziejstw wspó­łcze­snej tech­ni­ki i na tej pod­sta­wie wy­ci­ągać je­dy­nie słusz­ne wnio­ski. A będąc czło­wie­kiem z pew­ną teo­re­tycz­ną wie­dzą że­glar­ską, za­słu­gu­je na szcze­gól­ną uwa­gę jako źró­dło bez­cen­nych in­for­ma­cji, co ide­al­nie ob­ra­zu­je aneg­do­ta z rej­su przez Atlan­tyk.

Jest pó­źne po­po­łud­nie. Dzwo­ni te­le­fon sa­te­li­tar­ny. Miki.

– Cze­ść, Ci­cho­tek, jak leci?

– Po­ma­lut­ku i spo­koj­nie. – Na ra­zie ni­cze­go nie po­dej­rze­wam.

– Spraw­dzi­łem two­ją po­zy­cję w in­ter­ne­cie. Mam pro­gno­zę po­go­dy dla two­je­go ob­sza­ru.

– Na­wi­jaj – mó­wię krót­ko, chwy­ta­jąc dłu­go­pis, aby za­pi­sać in­for­ma­cje. Na­tu­ral­nie dla po­tom­nych.

– 300 mil w ka­żdą stro­nę masz bez­chmur­ne nie­bo, spo­koj­ne mo­rze i lek­ki pcha­jący wiatr. Moja do­bra rada: wy­ci­ągaj le­żak i od­po­czy­waj.

– Czy to pew­na pro­gno­za?

– Czło­wie­ku! Spraw­dza­łem kil­ka­krot­nie. Pew­niak. Dam cynk, jak coś się zmie­ni. Strza­łka.

Wy­łączył się. Je­stem za­ła­ma­ny. Nici ze sztor­mu. Nici z męskiej przy­go­dy. Nici z udo­wod­nie­nia so­bie, jaki to ze mnie ko­zak. Ja­kiś nie­okre­ślo­ny im­puls każe mi jed­nak wy­jść na po­kład.

Jacht nie­mal stoi w miej­scu. Do­oko­ła jak okiem si­ęgnąć gęste chmu­ry. Wi­ęk­szo­ść to tak zwa­ne „ko­wa­dła” – w ka­żdym pod­ręcz­ni­ku do me­te­oro­lo­gii mo­żna wy­czy­tać, że zwia­stu­ją gwa­łtow­ne, sil­ne wia­try i duże kło­po­ty. Po­zo­sta­łe też nie wró­żą naj­le­piej. Z wie­lu z nich zwi­sa­ją już ciem­ne war­ko­cze desz­czu. Mo­rze za­czy­na się marsz­czyć. Wiatr bły­ska­wicz­nie przy­bie­ra na sile i wie­je z kil­ku kie­run­ków jed­no­cze­śnie. Spa­dam do mesy za­sztau­ować wszyst­ko, co mo­żli­we i co nie jest jesz­cze od­po­wied­nio umo­co­wa­ne. Jach­tem za­czy­na ko­ły­sać. 20 mi­nut pó­źniej po­now­nie wy­cho­dzę na po­kład. Na­tych­miast wy­co­fu­ję się z po­wro­tem, by wło­żyć ka­mi­zel­kę ra­tun­ko­wą z po­dwój­nym za­cze­pem.

Chy­ba mi­lion razy na­bi­ja­łem się po tej hi­sto­rii z Mi­kie­go, ale to do nie­go po­sze­dłem po po­moc, gdy Swa­na zli­cy­to­wa­no i wy­gląda­ło na to, że ma­rze­nie o rej­sie do­oko­ła świa­ta le­gło w gru­zach. Nie znam dru­gie­go czło­wie­ka z ta­kim da­rem prze­ko­ny­wa­nia. Przez trzy lata ra­zem pu­ka­li­śmy do wszyst­kich drzwi. Aż wy­pu­ka­li­śmy nowy jacht i pie­ni­ądze, a Miki zo­stał sze­fem Aro­und The World Del­phia Pro­ject.

I oto te­raz, gdy po­mi­ędzy szkie­ra­mi Bre­ta­nii roz­po­czy­nam na jach­cie Del­phia 40,3 przy­go­dę ży­cia, przez gło­wę prze­la­tu­ją mi py­ta­nia, na któ­re nie znam od­po­wie­dzi. Czy zro­bi­łem wszyst­ko, co trze­ba i co mo­żna było zro­bić? Czy wszyst­ko za­bra­łem? Tu nie będzie mo­żli­wo­ści wy­sko­cze­nia do skle­pu po za­pa­łki lub ob­ci­nacz do pa­znok­ci. Za­sta­na­wiam się też nad swo­imi umie­jęt­no­ścia­mi. Je­stem ra­czej nie naj­gor­szy w te kloc­ki, ale czy to wy­star­czy na Oce­anie Po­łu­dnio­wym, gdzie tak na­praw­dę wszyst­ko się roz­strzy­gnie? Czy w chwi­li pró­by nie za­wio­dę na­dziei po­kła­da­nych we mnie przez tak wie­lu lu­dzi? Lu­dzi, któ­rzy po­świ­ęci­li mi swo­je pie­ni­ądze i czas?

Stop! Pora po­zo­sta­wić to wszyst­ko za sobą. Nie cho­dzi o uciecz­kę od rze­czy­wi­sto­ści i pro­ble­mów dnia co­dzien­ne­go. Mo­rze to po pro­stu inny świat. Mu­szę się na nim sku­pić i to jak naj­szyb­ciej. Przede mną dłu­gie mie­si­ące sa­mot­nej że­glu­gi po naj­bar­dziej nie­go­ścin­nych wo­dach świa­ta, gdzie ka­żdy błąd może się sko­ńczyć fa­tal­nie. Czas więc prze­sta­wić się na tryb mor­ski i za­brać do pra­cy.

A już te­raz jest o czym my­śleć. Z pro­gno­zy po­go­dy wy­ni­ka, że przez kil­ka naj­bli­ższych nocy będzie gęsta mgła, a przede mną je­den z naj­bar­dziej uczęsz­cza­nych szla­ków mor­skich na świe­cie – to raz. A dwa – mu­szę do­kład­nie przej­rzeć i prze­pa­ko­wać po­nad trzy tony je­dze­nia i ekwi­pun­ku, bo jacht wy­da­je się nie­wła­ści­wie wy­wa­żo­ny.

Roz­wi­ąza­nie pierw­sze­go pro­ble­mu na­zy­wa się sen w in­ter­wa­łach. Klu­czo­wa kwe­stia dręcząca ka­żde­go sa­mot­ne­go że­gla­rza to py­ta­nie, kto dba o bez­pie­cze­ństwo jach­tu i moje, gdy śpię. Od­po­wie­dź jest oczy­wi­sta i brzmi: nikt. Z tego zaś wy­ni­ka­ją bar­dzo kon­kret­ne kon­se­kwen­cje. Tak kon­kret­ne jak za­da­nie ma­te­ma­tycz­ne na po­zio­mie pod­sta­wów­ki: jacht A po­ru­sza się w nocy z pręd­ko­ścią 6 węzłów, tan­ko­wiec B z pręd­ko­ścią 24 węzłów, a za­si­ęg sa­te­li­tar­ne­go sys­te­mu wy­kry­wa­nia stat­ków AIS za­mon­to­wa­ne­go na jach­cie A wy­no­si oko­ło 30 mil. Ob­licz, jak dłu­go może spać ster­nik jach­tu A, by unik­nąć zde­rze­nia z su­nącym wprost na nie­go tan­kow­cem B, je­śli w mo­men­cie roz­po­częcia snu przez ster­ni­ka tan­ko­wiec B znaj­du­je się jed­ną milę poza za­si­ęgiem od­bior­ni­ka AIS.

To za­da­nie nie ma jed­ne­go wła­ści­we­go roz­wi­ąza­nia. Ka­żdy sa­mot­ny że­glarz sto­su­je tu wła­sną tak­ty­kę, za­le­żną od wa­run­ków pa­nu­jących aku­rat na mo­rzu i sa­mo­po­czu­cia. Pole ma­new­ru jest jed­nak nie­wiel­kie. Gdy pły­nie się w sa­mot­ny rejs, trze­ba po­że­gnać się z luk­su­sem wie­lo­go­dzin­ne­go nie­prze­rwa­ne­go snu i jak naj­szyb­ciej przy­zwy­cza­ić or­ga­nizm do spa­nia po 15–30 mi­nut śred­nio co pół go­dzi­ny nie­za­le­żnie od pory. To już nie te cza­sy, gdy Knox-John­ston sy­piał cza­sa­mi na­wet po kil­ka­na­ście go­dzin bez prze­rwy, a raz czy dwa – od­po­czy­wa­jąc po ja­ki­mś szcze­gól­nie ci­ężkim sztor­mie – spał przez bli­sko dobę. Dziś w ka­żdej chwi­li na mo­rzu znaj­du­je się kil­ka­dzie­si­ąt ty­si­ęcy stat­ków han­dlo­wych, pa­sa­żer­skich i ry­bac­kich. Do tego do­cho­dzą okręty wo­jen­ne i jach­ty. I ja­koś tak jest, że kie­dy na naj­bar­dziej na­wet bez­lud­nym ob­sza­rze oce­anu na­tkniesz się na pierw­szy od wie­lu ty­go­dni sta­tek, to naj­praw­do­po­dob­niej oka­że się, że je­dzie on pro­ściu­te­ńko na cie­bie. Le­piej wte­dy nie spać.

Dla­te­go, gdy tyl­ko mija naj­wi­ęk­sze pod­nie­ce­nie wy­wo­ła­ne roz­po­częciem rej­su, o 21.19 wy­sy­łam do Pol­ski pierw­szą wia­do­mo­ść:

„Po­zy­cja 47 stop­ni 47 mi­nut North, 5 stop­ni 29 mi­nut West