Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak wiele może się wydarzyć przez 312 dni? Niemal rok to przecież bardzo dużo czasu... A jak wiele może się wydarzyć przez 312 dni samotnego rejsu przez oceany bez zawijania do portów? Naprawdę wszystko!
Kapitan Tomasz Cichocki mówi o sobie: jestem anonimowym adrenalinoholikiem. I nie ma tu ni odrobiny przesady! Kiedy w 2012 roku, po przeszło 8 latach najeżonych przeciwnościami przygotowań, wyruszył wreszcie w wymarzony, samotny rejs, by opłynąć kulę ziemską wokół trzech legendarnych przylądków: Dobrej Nadziei, Leeuwin i Hornu, mógł jedynie zakładać, jakie przygody spotkają go podczas tej próby. A rzeczywistość przeszła jego najśmielsze oczekiwania.
Dzięki niebywałemu poczuciu humoru, gawędziarskiej naturze, determinacji i charyzmie Kapitana, dziś każdy, kto sięgnie po "Zew oceanu" może również poczuć smak tej przygody.
Sztormy i flauty. Codzienność na jachcie. Groźba ataku piratów. Spotkania z morskimi stworami. Jednym zdaniem: człowiek kontra natura! A może raczej człowiek w relacji z naturą. "Zew oceanu" to opowieść-podróż! Nie tylko dookoła świata, ale - jak to bywa w przypadku tych najciekawszych - jeszcze dalej, bo w głąb człowieczej duszy.
Cumy zostały już rzucone!
Czas usłyszeć zew oceanu...
_
Chciałem przechytrzyć ocean, to teraz mam za swoje. Bodaj w każdym podręczniku dla początkujących żeglarzy morskich pada zdanie: „Na oceanie nie zawsze najkrótsza droga jest najszybsza”. W wypadku Atlantyku oznacza to tyle, że gdy chce się dopłynąć z Europy do Przylądka Dobrej Nadziei, zostawiwszy za sobą Maderę, należy uciekać od wybrzeży Afryki i kierować się prosto na Brazylię. Wyspy Zielonego Przylądka mijamy wtedy od zachodniej strony, a gdy znajdziemy się na wysokości brazylijskiego stanu Pernambuco, jakieś 200 mil od wybrzeża Ameryki Południowej, dajemy się nieść oceanicznemu Prądowi Brazylijskiemu prosto na południe aż za zwrotnik Koziorożca. Dopiero tam odbijamy w lewo, najpierw delikatnie, potem coraz ostrzej, by mniej więcej na wysokości Kapsztadu ruszyć już prosto na wschód. Na mapie wygląda to może nieco dziwnie – jakbyśmy zamiast na Ocean Indyjski zamierzali popłynąć na kurs tanga w Buenos Aires i dopiero minąwszy Rio de Janeiro, zmienili plany – ale dla żaglówki szybszej drogi nie ma. (s. 45)
_
Ploter nie działa, radar nie działa, radio nie działa, autopilot nie działa, GPS nie działa, telefon satelitarny nie działa, silnik nie działa, generator nie działa. Na dobrą sprawę z całego wyposażenia jachtu już tylko ja jako tako działam. Ale to może nie wystarczyć. (s. 8)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1.Alone in the dark
Od wielu godzin wpatruję się w mrok i staram się nawet nie mrugać. Oczy mi łzawią. Jestem sam w ciemności. Alone in the dark. Wiem, że niebezpieczeństwo jest blisko. Tuż poza zasięgiem wzroku ogromne cienie prują morskie fale niczym rekiny. Ale są od nich setki razy większe. I groźniejsze. Kilka z nich już przechytrzyłem tej nocy. Jednak w mroku kryją się ich całe stada. Tankowce, kontenerowce, promy pasażerskie i inne oceaniczne monstra. Suną jeden za drugim jak po autostradzie. Nigdzie indziej na kuli ziemskiej zagęszczenie statków na morzu nie jest tak duże jak tu. Od hiszpańskiego Costa da Morte (Wybrzeża Śmierci) koło miasta A Coruña skrajem Zatoki Biskajskiej aż do wejścia do kanału La Manche i dalej do Rotterdamu prowadzi jedna z najważniejszych morskich dróg handlowych świata. By dotrzeć do Brestu, który jest moim celem, muszę ją przeciąć akurat w tym miejscu, gdzie zaczyna się zwężać, przez co ruch zagęszcza się wprost niewyobrażalnie. Kiedy płynąłem tędy 10 miesięcy wcześniej, rozpoczynając swój wymarzony samotny rejs dookoła świata, były chwile, że na ekranie plotera widziałem blisko 100 statków w promieniu 24 mil morskich od mojego jachtu.
Ile jest ich wokół mnie dzisiejszej nocy? Nie wiem. Ploter nie działa, radar nie działa, radio nie działa, autopilot nie działa, GPS nie działa, telefon satelitarny nie działa, silnik nie działa, generator nie działa. Na dobrą sprawę z całego wyposażenia jachtu już tylko ja jako tako działam. Ale to może nie wystarczyć. Jestem niewidoczny dla radarów. Nie widzi mnie satelitarny system namierzania statków AIS (Automatic Identification System). Jestem duchem. Płynę na żaglach przez noc bez świateł nawigacyjnych, bo z powodu awarii generatora i silnika od dawna nie mam prądu. Żaden wachtowy stojący na oku nie ma najmniejszej szansy mnie zobaczyć. Zresztą, bądźmy szczerzy – na dużych statkach nikt już dziś nie stoi na oku. Siedzi sobie zaspany oficer dyżurny przed ekranem, po którym, jak w jakiejś grze komputerowej, niespiesznie przemieszczają się trójkąciki oznaczające inne jednostki. Raczej nie przyjdzie mu do głowy, że gdzieś na jego kursie pałęta się w środku nocy samotny żeglarz na łódce bez prądu.
Nawet gdyby ktoś wyszedł teraz z nudów na pokład, i tak mnie nie zobaczy. Czubek masztu mojego jachtu wznosi się około 16 metrów (parter plus cztery piętra) ponad wodą – burty największych statków są niemal dwukrotnie wyższe. Dla dużego tankowca albo kontenerowca jestem niczym żaba dla ciężarówki na autostradzie. Największe z tych statków mają ponad 300 metrów długości i rozwijają prędkości sięgające 30 węzłów (czyli ponad 50 kilometrów na godzinę). Wyobraźcie sobie monstra wielkości nowojorskiego wieżowca Empire State Building prujące fale z prędkością pociągu osobowego. Mogą mnie zatopić i nawet tego nie zauważyć.
Wszystko zależy więc od tego, czy spostrzegę niebezpieczeństwo na tyle wcześnie, by usunąć się z drogi. A tu jak na złość od trzech nocy nisko wiszące chmury zasłaniają księżyc i gwiazdy. Czasem zaczyna padać – wtedy zła widoczność staje się katastrofalnie zła. Jest tak ciemno, że nie ma sensu używać lornetki. Mrok można kroić nożem.
Zabawa zaczyna się, gdy w polu widzenia pojawiają się światła. W teorii morski szlak handlowy to coś w rodzaju autostradowej dwupasmówki. Bliżej mnie z lewej na prawo zasuwają statki zmierzające w stronę Hiszpanii. Gdy prześlizgnę się obok nich, powinien mnie czekać slalom pomiędzy jednostkami płynącymi w przeciwnym kierunku. A pośród dwóch nitek tej morskiej drogi muszę znaleźć szeroką na kilka mil strefę spokoju. W praktyce jest zupełnie inaczej. Statki pojawiają się znienacka, płynąc z najmniej oczekiwanych kierunków i najbardziej zaskakującymi kursami, ja zaś jak szachowy konik skaczę raz w lewo, raz w prawo, by zejść im z drogi.
Kto chociaż raz próbował bezgwiezdną nocą określać prędkość, kurs i odległość do zauważonego na horyzoncie statku, wie, że to równanie z tak wieloma niewiadomymi, że jedynie intuicja wspomagana wieloletnim doświadczeniem potrafi je rozwiązać. Płynie na mnie czy nie? A jeśli tak, to z jaką szybkością? Miniemy się o dwie mile czy na lakier?
Tej nocy już trzy razy byłem zmuszony zawrócić, by uniknąć staranowania. Poprzedniej podobnie. I jeszcze poprzedniej. To dlatego tak powoli zbliżam się do celu. Nie dość, że wiatr ledwie wieje, to utrzymanie prostego kursu przez dłużej niż godzinę jest zupełnie niewykonalne. Dobra wiadomość jest taka, że wreszcie przestało mi wiać w nos jak przez dwie poprzednie doby. Gdy wstanie słońce, powinienem już zobaczyć ląd. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, jeszcze dziś po południu będę z powrotem w porcie, z którego 312 dni temu wyruszyłem w samotny rejs dookoła świata.
Słaniam się na nogach za kołem sterowym. To już trzecia doba bez snu. I czwarta bez jedzenia. Jestem u kresu sił.
Jestem szczęśliwy.
2. Najważniejszy dzień życia
7 maja był sto dwudziestym ósmym dniem 2012 roku. Roku, który przywitałem na Pacyfiku pomiędzy Nową Zelandią a przylądkiem Horn po 185 dniach od wypłynięcia z Brestu w rejs dookoła świata. Rejs, który właśnie kończyłem, chudszy o 30 kilogramów i bogatszy o pewność, że każde marzenie można spełnić.
Tego dnia imieniny obchodzili: August, Bogdała, Domicela, Domicjan, Flawia, Florian, Gizela, Ludomira, Róża, Stanimir, Wincenty i Wirginia. Hamburg świętował Urodziny Portu, a Rosja – Dzień Radia.
7 maja. Najszczęśliwsza data w moim życiu. Tego dnia w 351 roku nad Jerozolimą ukazał się wielki świetlisty krzyż, co w liście do cesarza Konstancjusza II opisał szczegółowo biskup Cyryl Jerozolimski. A 207 lat później w Konstantynopolu runęła w wyniku trzęsienia ziemi kopuła najwspanialszej świątyni chrześcijańskiej ówczesnego świata: kościoła Mądrości Bożej – Hagia Sofia (jeszcze tego samego dnia cesarz Justynian I nakazał jej odbudowę, co zajęło ledwie pięć lat – tę wiadomość polecam szczególnej uwadze budowniczych polskich autostrad).
7 maja 1429 roku Joanna d’Arc, wyrwawszy tkwiącą w ramieniu strzałę angielskiego łucznika, rzuciła ją wzgardliwie na ziemię i poprowadziła francuskie oddziały do zwycięskiego szturmu na Orlean, którego zdobycie stało się punktem zwrotnym wojny stuletniej.
7 maja 1663 roku w Londynie otwarto Teatr Królewski, a rok później po przeciwnej stronie kanału La Manche Król Słońce Ludwik XIV uroczyście wprowadził się do nowej podparyskiej rezydencji w Wersalu.
7 maja 1774 roku urodził się Francis Beaufort (ten od skali), a w 1794 roku, dzień po swoich trzydziestych szóstych urodzinach, krwawy dyktator rewolucji francuskiej Maximilien de Robespierre przeforsował w Konwencie Narodowym dekret wprowadzający we Francji religię państwową, nazwaną Kultem Rozumu i Istoty Najwyższej (notabene ledwie dwa i pół miesiąca później miał sposobność osobiście przekonać się o istnieniu bądź nieistnieniu obiektu tego kultu po utracie głowy gładko oddzielonej od reszty ciała przez wynalazek Josepha-Ignace’a Guillotina). Równo 30 lat później – 7 maja 1824 roku – w Wiedniu odbyła się premiera genialnej IX Symfonii Ludwiga van Beethovena, jego ostatniego dzieła orkiestrowego.
7 maja 1920 roku wojska polskie dowodzone przez marszałka Józefa Piłsudskiego zdobyły Kijów, a u wybrzeży filipińskiej wyspy Palawan pewien rybak wyłowił perłę o średnicy niemal 24 centymetrów i wadze ponad sześciu kilogramów. Szczęśliwy znalazca nazwał swój skarb Perłą Allacha.
7 maja 1945 roku dwaj niemieccy dowódcy Alfred Jodl i Hans-Georg von Friedeburg podpisali we francuskim mieście Reims bezwarunkową kapitulację Trzeciej Rzeszy, co zakończyło drugą wojnę światową. Rok później trzydziestoośmioletni właściciel punktu naprawy radioodbiorników Masaru Ibuka i dwudziestopięcioletni fizyk Akio Morita założyli spółkę Tokyo Telecommunications Engineering, znaną dziś jako Sony.
7 maja 1986 roku Kanadyjczyk Patrick Morrow wspiął się na mierzący 4884 metry szczyt Piramidy Carstensza na Nowej Gwinei i tym samym stał się pierwszym zdobywcą Korony Ziemi. Od tego czasu do dziś siedem najwyższych szczytów siedmiu kontynentów zdobyło już około 300 osób.
7 maja 2007 roku archeolog z Uniwersytetu Hebrajskiego Ehud Necer poinformował o odkryciu 12 kilometrów na południe od Jerozolimy grobu Heroda Wielkiego.
Pięć lat później, w poniedziałek 7 maja 2012 roku, kilka minut po godzinie dwudziestej, stałem na drewnianym pomoście portu du Château w Breście i po raz pierwszy od 312 dni całowałem ukochaną żonę. Może właśnie po to opłynąłem świat? Po to pokonałem niemal 34 tysiące mil, przetrwałem 17 sztormów, wywrotkę jachtu na rozszalałym Oceanie Indyjskim, awarie bodaj wszystkiego, co mogło się zepsuć, i większości tego, co zepsuć się nie miało prawa? Po to długimi tygodniami na Oceanie Południowym trząsłem się z zimna w dwóch sztormiakach i trzech przemoczonych śpiworach, po to uwięziony przez bezwietrzną pogodę na równiku dzień po dniu dawałem słońcu gotować się na twardo? Po to przez pół roku jadłem co drugi dzień, po to bez słowa skargi dwa razy zszywałem sobie na morzu rozciętą głowę? Po to wariowałem z niepokoju o bliskich, gdy na najniebezpieczniejszych wodach świata straciłem wszelki kontakt z lądem?
Bo po cóż by innego? Wystarczy jedno spojrzenie na globus, by zrozumieć, że samotny rejs dookoła świata rozumiany wyłącznie jako podróż nie ma sensu – wraca się przecież w to samo miejsce, z którego się wyruszyło. Ma sens jedynie wtedy, gdy stanie się podróżą w głąb własnej duszy. Przez ponad 10 miesięcy przyglądałem się sobie w bezlitosnym lustrze oceanu, by dowiedzieć się, kim naprawdę jestem. I gdy zgodnie z radą Seneki, którego pisma towarzyszyły mi w drodze, odrzuciłem wszystko, co powierzchowne i nieważne – zrozumiałem, że tym, co trzyma mnie przy życiu i daje siłę do przezwyciężania wszelkich przeszkód, jest miłość. Wtedy w porcie nie potrafiłem wypowiedzieć tego na głos. Długo obejmowałem żonę w milczeniu.
Ten rejs uświadomił mi, jak bardzo Cię kocham, Ewusiu. Ta opowieść jest dla Ciebie.
3. Wyzwanie
Nazywam się Cichocki. Tomasz Cichocki. Kapitan Tomasz Cichocki. Dla przyjaciół Cichy. Jestem anonimowym adrenalinoholikiem. Ścigałem się w rajdach samochodowych. Latałem na paralotni. Ba, był nawet czas, że chadzałem na piwo do tawerny Zęza w Sztynorcie. A teraz opłynąłem świat dookoła. Sam. Na seryjnym jachcie – takim, jaki możesz sobie jutro zamówić w stoczni Delphia, by popływać po Mazurach lub Bałtyku, jeśliś ambitniejszy.
Jeżeli słowo „szekla” kojarzy ci się jedynie z izraelską walutą, masz prawo nie wiedzieć, o co chodzi z tym całym żeglowaniem dookoła świata. Więc zanim opowiem o swoim rejsie, spróbuję jak najkrócej wyjaśnić, w czym rzecz.
Najpierw liczby.
Odkąd w 1953 roku Nowozelandczyk Edmund Hillary z Szerpą Tenzingiem Norgayem zdobyli szczyt Mount Everestu (co Hillary skomentował zaraz po zejściu słowami: „W końcu załatwiliśmy skurczybyka!”), na wierzchołek najwyższej góry świata tylko do śmierci Hillary’ego w 2008 roku wdrapało się blisko 3600 osób.
Po Juriju Gagarinie, który pewnego kwietniowego poranka w 1961 roku na niecałe dwie godzinki wyskoczył na orbitę okołoziemską, w kosmos wystrzelono grubo ponad 500 osób.
Samotny rejs pod żaglami dookoła świata to znacznie bardziej elitarne doświadczenie. Szczególnie wtedy, gdy mówimy o rejsie bez zawijania do portów i dookoła trzech wielkich przylądków: Dobrej Nadziei, Leeuwin i Hornu – Parnasu żeglarzy.
Ze szczegółowymi statystykami jest kłopot, bo żeglarze to wolne duchy i nie zawsze meldują się buchalterom prowadzącym rejestry okołoziemskich rejsów. Zresztą różne organizacje kierują się różnymi kryteriami przy wpisywaniu samotnych rejsów dookoła globu do swoich rejestrów. Tak czy owak, mówimy o ponad 100, góra 200 osobach w skali świata.
Jest coś symbolicznego w tym, że gdy w Wigilię Bożego Narodzenia 1968 roku rozpoczęła się misja Apollo 8, pionierskiego załogowego statku kosmicznego, który wszedł na orbitę Księżyca, trwał właśnie szalony wyścig morski Golden Globe Race – pierwsze w historii regaty samotnych żeglarzy dookoła świata. Loty na orbitę Ziemi stały się już wtedy dla ludzkości normalnością – Apollo 8 był trzydziestym w historii załogowym lotem w kosmos. Natomiast zwycięzca Golden Globe Race Robin Knox-Johnston, dopłynąwszy 22 kwietnia 1969 roku do portu w Falmouth, został pierwszym w dziejach człowiekiem, który samotnie opłynął świat bez zawijania do portów. „Był to ostatni bastion do zdobycia na morzu i największa przygoda naszego pokolenia. Cud, że się udało. Cud, że przeżyliśmy” – skomentował po latach swój wyczyn.
Osiem dni po tym, jak Knox-Johnston dobił do nabrzeża portu w Falmouth, do Casablanki dopłynął Leonid Teliga na jachcie Opty. Jako pierwszy Polak ukończył samotny, lecz podzielony na etapy i wiodący łatwiejszą drogą przez Kanał Panamski rejs dookoła świata. Miałem wtedy 11 lat i od trzech w Międzyszkolnym Klubie Sportowym pływałem po Jeziorze Krzywym na przeciekających żaglówkach klasy Cadet, przypominających z grubsza pomalowane na biało trumny z żaglami. Teliga, Knox-Johnston i jego wielki rywal Francuz Bernard Moitessier byli mi w tych czasach bliżsi niż Winnetou czy Kmicic. Chyba to właśnie wtedy po raz pierwszy zapragnąłem samotnie opłynąć Ziemię. A potem zapomniałem o tym marzeniu na ponad ćwierć wieku.
Dziś większość samotnych rejsów dookoła świata trasą Knoxa-Johnstona (i moją) odbywa się w ramach rozgrywanych co cztery lata regat Vendée Globe. To już zupełnie inna dyscyplina sportu – żeglarska Formuła 1. Zwycięzca z 2009 roku Michel Desjoyeaux opłynął kulę ziemską w ledwie 84 dni ze średnią (!) prędkością blisko 11 węzłów (to tak, jakby trasę Świnoujście–Ustrzyki Dolne pokonać z przeciętną szybkością 180 kilometrów na godzinę)1. Nafaszerowane najnowocześniejszą elektroniką jachty to wykonane z materiałów wykorzystywanych w astronautyce bolidy oceanów warte dziesiątki milionów euro. Miesiącami przed startem kilkunastoosobowe ekipy precyzyjnie co do milimetra regulują łódki. Mimo to regaty kończy średnio zaledwie co druga, a nawet – jak w ostatniej edycji – co trzecia z nich. Pozostałe tracą na oceanie maszty, kile, stery, zaliczają wywrotki, lądują na brzegu. Trzech uczestników straciło podczas wyścigu życie. Ciał dwóch – Kanadyjczyka Gerry’ego Roufsa i Amerykanina Mike’a Planta – nigdy nie odnaleziono. W trakcie regat 1992–1993 Francuz Bertrand de Broc na pełnym morzu zszył sobie język niemal zupełnie odgryziony w czasie sztormu (fał grota uderzył go w podbródek). Operację przeprowadził przed lustrem dzięki otrzymanym teleksem poradom chirurga.
1 Zwycięzca regat rozegranych na przełomie 2012 i 2013 roku, kiedy książka była przygotowywana do druku, François Gabart pobił rekord Michela Desjoyeaux o 6 dni, zamykając okołoziemską pętlę w 78 dni 2 godziny 16 minut i 40 sekund.
Odrębną kategorię samotnych rejsów okołoziemskich stanowią te, których celem jest bicie rekordów szybkości. Tu w odróżnieniu od Vendée Globe dopuszcza się koordynację i pomoc nawigacyjną z lądu. Wyspecjalizowane, często kilkudziesięcioosobowe ekipy analizują na bieżąco prognozy pogody na trasie, by wybrać najkorzystniejsze w każdej chwili rejsu kurs i ułożenie żagli. W 2005 roku Brytyjka Ellen MacArthur zrobiła okołoziemskie kółko w 71 dni 14 godzin 18 minut i 33 sekundy, dzięki czemu pobiła o półtorej doby liczący zaledwie rok poprzedni rekord, należący do Francuza Francisa Joyona. Królowa Elżbieta II nadała jej za ten wyczyn tytuł szlachecki. Trzy lata później Joyon odzyskał swój rekord – z czasu osiągniętego przez Brytyjkę urwał aż dwa tygodnie. Za opłynięcie świata w 57 dni 13 godzin 34 minuty i 6 (!) sekund prezydent Nicolas Sarkozy udekorował go najwyższym francuskim odznaczeniem, czyli Legią Honorową.
Doceniam te wyczyny. Podobnie jak ze szczerym podziwem patrzyłbym na faceta, który najszybciej na świecie wbiegłby na Mount Everest. Ale nigdy nie chciałem startować w tej kategorii. „Na morzu »rekord« to idiotyczne słowo” – napisał w liście przekazanym do gazet Bernard Moitessier, zrezygnowawszy z kontynuowania wyścigu Golden Globe, kiedy wydawało się właściwie pewne, że lada dzień dogoni Knoxa-Johnstona i zwycięży. Zamiast tego skierował swój jacht na wschód i zrobił kolejne pół okrążenia Ziemi, by zawinąć na Tahiti. „Chcę kontynuować podróż, wciąż bez zawijania do portu, w kierunku Australii i Oceanii – tam gdzie jest więcej słońca i spokoju niż w Europie […]. Ruszam dalej, ponieważ szczęśliwy jestem na morzu, a może i dlatego, by uratować moją duszę”2 – tłumaczył.
2 Skrócona wersja tego listu znajduje się w książce: B. Moitessier, Długa droga. Samotnie między niebem i morzem, przeł. J. Czerwiński, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1975, s. 218.
Bliska jest mi postawa Moitessiera, co jednak w niczym nie umniejsza mojego podziwu dla Knoxa-Johnstona. W ich czasach żeglarstwo wciąż w większym stopniu było romantyczną przygodą niż wyzwaniem czysto sportowym. Dramatyczne losy dziewięciu śmiałków, którzy w latach 1968–1969 wzięli udział w wyścigu Golden Globe, to jedna z najpiękniejszych heroicznych opowieści, jakie znam. Stawiam tę historię na tej samej półce co Odyseję czy Moby Dicka – i różni się od nich jedynie tym, że wydarzyła się naprawdę.
O takim rejsie marzyłem. I taki został mi dany. Wypływałem z Brestu uzbrojony we wszystkie techniczne udogodnienia, które dwudziesty pierwszy wiek oferuje samotnemu żeglarzowi, nie pokonałem jednak nawet połowy drogi, gdy wszystkie odmówiły współpracy. Zostałem sam na sam z oceanem i własną słabością. Bez radaru, bez GPS-u, bez telefonu satelitarnego i jakiegokolwiek innego kontaktu z lądem, bez prognoz pogody, bez prądu – tak jakbym cofnął się w czasie o 40 lat do epoki Moitessiera i Knoxa-Johnstona. Doskonale pamiętam ten moment, gdy na Oceanie Indyjskim – dokonawszy bilansu strat – uświadomiłem sobie, że od teraz albo wykażę się umiejętnościami czytania pogody z chmur, nawigacji na słońce i gwiazdy, wyczuwania gór lodowych po zapachu, albo skończę na dnie. – No to wreszcie masz, człowieku, to, czego chciałeś – powiedziałem do siebie z przekąsem.
Już po zakończeniu rejsu, gdy wiedziony jakimś impulsem przeczytałem ponownie wspomnienia Knoxa-Johnstona, odkryłem długą listę ciekawych zbieżności pomiędzy jego rejsem a moim. On płynął 313 dni, ja 312. Podobne awarie spotykały nas mniej więcej w tych samych miejscach. Podczas ich usuwania podobnie kombinowaliśmy, wymyślając egzotyczne patenty. Z podobną radością i fascynacją przyjmowaliśmy każdy kolejny dzień na oceanie. I podobnie nigdy nie nużyło nas przyglądanie się jego zmiennym kolorom i fakturze. Obu nas uznano też w pewnym momencie rejsu za zaginionych i tygodniami nikt na lądzie nie wiedział, co się z nami dzieje. I najważniejsze – sir Robin powiedział kiedyś: „Papierosy palę bez przerwy. Dzięki dymowi widzę, jaki jest wiatr, gdy łódź stoi w miejscu”. Pod tym zdaniem podpisuję się obiema rękoma.
Szczególnie bliskie stało mi się to od czasu pewnej przygody, którą przeżyłem podczas samotnego rejsu przez Atlantyk w 2005 roku. Byłem już dwudziesty dzień na oceanie. Niemal idealnie połowa dystansu. Od Gibraltaru 1900 mil, do Dominikany około 1800. Flauta. Żar leje się z nieba. Jacht stoi więc na środku oceanu w całkowitym bezruchu. Snuję się po pokładzie i pod nim, sapiąc jak dziewiętnastowieczny parowóz. Jestem nagi, ale na prawej nodze mam kalosz. W ten sposób ochraniam złamany przed kilkoma dniami palec u nogi. Okazjonalnie zakładam też rękawice żeglarskie, aby dodać sobie powagi i aury profesjonalizmu. Otępiałym od gorąca i nudy wzrokiem omiatam osprzęt, horyzont, pokład, znowu osprzęt, znowu horyzont. Jeszcze raz horyzont, jeszcze raz… i oczom własnym nie wierzę.
W odległości trzech, góra czterech mil ode mnie widzę jacht. Postawiony grot zawadiacko łopoce mimo braku wiatru, genua zrolowana, ale jacht płynie zdumiewająco szybko. Pędzi na silniku prosto na mnie. Jachty żaglowe mają zwykle dość ograniczone zapasy paliwa. Byle flauta nie jest powodem, by je beztrosko wypalać. A ten gna w moją stronę na pełnym gazie. Albo więc na pokładzie wydarzył się jakiś dramat, albo sternik jest szaleńcem, albo piękna samotna żeglarka, zauroczona niewątpliwą urodą mojej jednostki, chce jak najprędzej znaleźć się w moim towarzystwie. Ubieram się na galowo, czyli wkładam kąpielówki i drugi kalosz. Czekam. Ach, jeszcze fajka w zęby, żeby wyjść na fachowca pełną gębą.
Na jachcie jest kilka osób. Już z daleka energicznie do mnie machają. Ruchy ich roztrzęsionych rąk, choć trudne do opisania, są zdumiewająco czytelne. Wydaje się, że mówią: zaczekaj, zatrzymaj się. Ponieważ i tak stoję w miejscu, mogę bez wysiłku spełnić ich prośbę.
W końcu zrównali się ze mną i widzę, z kim mam do czynienia. Eleganccy. Białe koszulki, odprasowane spodnie, sportowe obuwie w dobrym gatunku. Jacht – zarejestrowany w Toronto – też niczego sobie. Nieco większy od mojego, lśni czystością i aż bije w oczy profesjonalizmem. Od pedantycznie zbuchtowanych lin aż po fachowo podwieszoną szalupę i wypucowany na błysk pokład. Wszystko jest doskonałe. Nikt nie pali, nikt nie pije, nikt nie krzyczy. Zawodowstwo w najlepszym wydaniu. Pogromcy oceanu zatrzymali swoje kanadyjskie cudeńko burta w burtę ze mną, a jeden z nich, zapewne kapitan, rozpoczął konwersację:
– Hi, do you have matches maybe?
Zamurowało mnie. Spodziewałem się wszystkiego, tylko nie takiego powitania. Gdy spotykasz na środku Atlantyku nieznany jacht, ostatnia rzecz, jakiej się spodziewasz, to pytanie o…
– Masz może zapałki? – powtórzył skiper, a z wyrazu jego twarzy wyczytałem, że w najlepszym razie ma mnie za półgłówka, który nie rozumie prostych sytuacji na morzu. Rzuciłem mu jedną z zapalniczek, których kilka zawsze wala się po pokładzie. Siedzący do tej pory niemrawo załogant ożył i chwycił ją w locie niczym skarb. Natychmiast zniknął pod pokładem, natomiast kapitan, wyraźnie usatysfakcjonowany, zaczął wyjaśniać sytuację. Otóż gdy wypływali trzy tygodnie wcześniej z Tangeru w pięć osób, zaopatrzyli się we wszystko, od truskawek po kawę o delikatnym aromacie mięty. Jako ludzie niepalący nie pomyśleli jednak o zapałkach, a jedna czy dwie zapalniczki, które mieli na pokładzie, odmówiły współpracy cztery dni temu. Pewnie źle zrozumiałem, ale dalej mówił chyba o jedzeniu makaronu na surowo. Taka kanadyjska odmiana chipsów. Wręczyłem im uroczyście 10 pudełek zapałek przy akompaniamencie ochów i achów i wspaniałomyślnie odmówiłem rewanżu w postaci butelki whisky.
Jeszcze wiele dni po tym zdarzeniu zastanawiałem się nad korzyściami wynikającymi z palenia. A w rejs dookoła świata zabrałem 100 zapalniczek, 30 paczek po 10 pudełek zapałek, krzesiwo i liczbę papierosów stosowną do rangi czekającego mnie wyzwania. Kto wie, ile kanadyjskich jachtów spotkam po drodze…
4. Cumy zostały rzucone!
Półwysep Bretoński przypomina kształtem gargulca z fasady którejś z niezliczonych we Francji gotyckich katedr. Jego zwrócony idealnie na zachód łeb wgapia się w wybrzeże Nowej Fundlandii po drugiej stronie Atlantyku. W szeroko rozdziawionej paszczy stwora, ponad złowrogo wysuniętym jęzorem, znajdziecie na mapie Brest – portowe miasto w najdalej wysuniętym na zachód francuskim departamencie Finistère, nazwanym tak od łacińskich słów finis terrae, koniec Ziemi. Dalej jest tylko ocean.
1 lipca 2011 roku, punktualnie o dziewiątej rano, odbijam od nabrzeża portu du Château w Breście. Gdy chowam do bakisty rufowej cumy i odbijacze, dociera do mnie, że – o ile wszystko pójdzie po mojej myśli – po raz kolejny będą mi potrzebne za 9, może 10 miesięcy. Jeszcze nigdy nie byłem tak długo na morzu, ale nie mam teraz czasu się nad tym zastanawiać. Równo za dwie godziny muszę być na linii startu wyznaczonej mi przez World Sailing Speed Record Council (WSSRC), czyli Światową Komisję Rekordów Żeglarskich. Tam w latarni morskiej Pointe de Petit Minou czeka Claude Breton, komisarz WSSRC. W chwili gdy mój jacht Polska Miedź przekroczy linię łączącą latarnię z żółtą boją nawigacyjną znajdującą się w odległości niecałej mili na południowy wschód od niej, oznaczoną na mapach morskich symbolem VQ9W 10S, mój rejs dookoła świata zostanie oficjalnie uznany za rozpoczęty.
Ale zanim tam dotrę, trzeba jeszcze ostrożnie pomanewrować przy wyjściu z portu i zachować najwyższe skupienie przez dzielące mnie od tego miejsca mniej więcej pięć mil. Wyjście z Brestu jest wąskie i najeżone skałami, a ja muszę przekroczyć linię startu pod żaglami, bo taki jest wymóg komisji.
Obostrzeń jest oczywiście więcej. Minimalna liczba przebytych w trakcie rejsu mil morskich to 21 600, co z grubsza odpowiada obwodowi równika. Start i zakończenie wyprawy muszą się odbyć powyżej czterdziestego piątego równoleżnika północnego, a w jego trakcie muszę przeciąć wszystkie południki. I naturalnie żadnej pomocy z zewnątrz. Nad spełnieniem wszystkich tych warunków czuwa specjalna czarna skrzynka, którą przypominający Asterixa przedstawiciel WSSRC zamontował na moim jachcie kilka dni temu. O jedenastej przekraczam linię startu. Mam nadzieję, że przed upływem roku minę ją ponownie, tym razem jako linię mety.
A więc zaczęło się! Rozpoczynam realizację największego marzenia w życiu. I jestem przerażony. Cholernie przerażony.
Przygotowywałem się do tego rejsu ponad osiem lat. Osiem piekielnie ciężkich lat. Sto miesięcy z okładem. Blisko 4000 dni i nocy, podczas których – niczym Gwiazda Polarna – stale przyświecał mi jeden cel. Opłynąć świat dookoła. Samotnie. Bez zawijania do portów. I oczywiście dookoła trzech wielkich przylądków – Dobrej Nadziei, Leeuwin i Hornu! Najtrudniejszą prowadzącą na wschód trasą żeglarską naszej planety.
Pamiętam jak dziś ten wieczór, gdy po raz pierwszy zwierzyłem się żonie z tego marzenia. To mogła być wczesna jesień 2003 roku. Od trzech lat byłem w zasadzie bezrobotny, bo splot niekorzystnych okoliczności zmusił nas do zamknięcia fabryczki, która przez osiem lat dawała utrzymanie naszej rodzinie. Jeśli w latach dziewięćdziesiątych zdarzyło się wam trzymać w ręku plastikową torbę z reklamą jakiejś firmy, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że wyprodukowaliśmy ją w naszym olsztyńskim zakładzie. Jednak w 1999 roku wybuch w płockiej Petrochemii i jeszcze jednym zakładzie na Sycylii zatrzęsły polskim rynkiem tworzyw sztucznych. I jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, krezusi przetrwali, a drobne płotki – jak nasza zatrudniająca kilkadziesiąt osób firma – poległy.
Po likwidacji fabryki zostały mi poczucie życiowej porażki i ogromne długi. Żeby podreperować domowy budżet, zacząłem pływać jako skiper na jachtach wycieczkowych na Morzu Śródziemnym – najczęściej w Chorwacji. W 2003 roku zaliczyłem ponad 20 rejsów z kolejnymi grupami mniej lub bardziej przypadkowych ludzi. Nawet dla dość towarzyskiego człowieka, jakim jestem, to było za dużo. Miałem tego po dziurki w nosie. I właśnie wtedy dojrzewający w mojej głowie od jakiegoś czasu szalony pomysł powoli zaczął nabierać coraz bardziej realnych kształtów. Tak realnych, że początkowo nawet sam przed sobą bałem się przyznać, co roi mi się w łepetynie.
Idea jakiegoś dalekiego rejsu kiełkowała wprawdzie wcześniej, bo już w 2002 roku rozpocząłem budowę jachtu. W teorii miał to być mój zakład pracy – lepiej wozić ludzi własną łódką niż cudzą. W praktyce konstruowałem jacht oceaniczny, zdecydowanie zbyt solidny jak na rekreacyjne pływanie po Adriatyku. Pieniędzy jednak stale brakowało, budowa szła powoli, co i rusz przerywana wielomiesięcznymi przestojami. Długi rosły.
Jesienią 2003 roku byłem bezrobotnym posiadaczem pustej skorupy jachtu, której wykończenie przerastało moje możliwości finansowe. I właśnie wtedy, gdy debet na koncie bankowym niebezpiecznie zbliżył się do poziomu dna Rowu Mariańskiego, poczułem zew oceanu. W mojej głowie zaczął się krystalizować wspaniały plan, który miał tylko jedną wadę – był zupełnie niewykonalny.
Gdybym miał wybrać tylko jedną cechę, która w największym stopniu opisuje mój charakter, wskazałbym chyba przekorę. Sformułowanie „nie da się” działa na mnie jak płachta na byka. A więc skoro to całkowicie niemożliwe, zdecydowałem, że zacznę od samotnego rejsu przez Atlantyk. W obie strony, bo przecież nie zostawię łódki na Karaibach, a na wynajęcie kogoś, kto by mi ją odprowadził do Europy, mnie nie stać. A zatem postanowione. Najpierw tam i z powrotem przez Atlantyk, a potem pomyślimy o czymś większym. Tylko jak o tym powiedzieć Ewie? Wyśmieje mnie, a może nawet zamknie w domu wariatów. A syn i córka jej w tym pomogą.
Byłem świadomy, że Bogiem a prawdą rodzina miałaby rację. Pal diabli brak pieniędzy. Po prostu nie miałem wtedy odpowiedniego przygotowania ani praktyki, by podjąć się tak poważnego wyzwania. Moje patenty żeglarskie wystarczały z nadwyżką do wożenia turystów, ale samotne rejsy oceaniczne to zupełnie inna bajka. Cóż to jednak za przeszkody? Od czego są kredyty, sponsorzy i kursy doskonalące umiejętności żeglarskie? Jedyny poważny problem, jaki wówczas widziałem, był w domu.
Aż tu nagle nadarzyła się okazja, by tę kardynalną przeszkodę podstępem obejść. Akurat wieczorem mieli wpaść do nas znajomi. Podział zadań związanych z przygotowywaniem przyjęć od zawsze jest u nas taki sam. Ja odpowiadam za trunki oraz napoje i tylko z rzadka postanawiam błysnąć jakąś wyrafinowaną potrawą. Kulinaria to zasadniczo działka Ewy, która w kuchni jest perfekcjonistką. Zawsze nie do końca zadowolona z efektu. Zawsze skupiona i całkowicie pochłonięta tym, co akurat robi. Podzielność uwagi w trakcie gotowania – zero. Bingo!
Tego właśnie mi trzeba, plan przemyka mi przez głowę, a już po chwili siadam przy kuchennym stole i zagajam:
– Wiesz co? Jestem już trochę zmęczony tym pływaniem z obcymi ludźmi.
– To pływaj ze znajomymi – pada zdawkowa odpowiedź.
Jest dobrze. Udało mi się nie wzbudzić czujności. Ewa nie podnosi wzroku znad przygotowywanej właśnie fantazyjnej sałatki, którą jak zwykle pochłoną zachwycone koleżanki, podczas gdy ich mężowie skupią się na systematycznym podnoszeniu poziomu cholesterolu i stężenia alkoholu we krwi.
– Znajomymi też jestem zmęczony – rzucam kolejne zdanie.
– No to nie pływaj wcale – słyszę.
Ewa wyraźnie nie chce kontynuować tej rozmowy. Pewnie ekologiczny ryż się rozgotował albo kiełki pszenicy są nie dość chrupkie. Świetnie, świetnie, trzeba szybko zmierzać do puenty.
– Wiesz – tylko ostrożnie, człowieku, ostrożnie, instruuję się w duchu – najchętniej to bym popływał sam. A już całkiem najlepiej, to sam i gdzieś daleko – mówię i czekam w napięciu, czy na mnie spojrzy. Nie umiem kłamać, a już na pewno nie przed nią. Jeśli popatrzy mi w oczy, będzie wszystko wiedziała.
Miesza starannie tę cholerną sałatę. Coś tam się chyba zacięło na linii bakłażany–oliwa, bo po chwili mówi, nie podnosząc głowy znad miski:
– No to pływaj. Jeśli sprawi ci to przyjemność i stać cię na to, rób, co chcesz, z tym swoim żeglowaniem.
Z radości omal nie skoczyłem pod sufit. W tej chwili byłem nawet gotów zjeść pełną miskę tego cholernego zielska, choćbym nazajutrz miał się zamienić w kaczkę. A raczej w gęś, ponieważ kaczki, jak mawiał mój znajomy, trawy nie trawią. Po chwili dyskretnie wyszedłem z kuchni, a kilka miesięcy później byłem już po egzaminach praktycznych na morskie stopnie żeglarskie.
To nie tak, że potem poszło już z górki. Nie poszło – inaczej przygotowania do rejsu nie zajęłyby mi ośmiu lat. Jednak dla mnie ta krótka scena w kuchni stała się prawdziwym początkiem drogi, która doprowadziła mnie do miejsca, w którym właśnie jestem.
Za mną niezliczone godziny przekonywania sponsorów, że nieznany im Tomasz Cichocki z Olsztyna może dokonać tego, co dotychczas udało się tylko jednemu Polakowi – Henrykowi Jaskule, który w latach 1979–1980 opłynął Ziemię na Darze Przemyśla – samotnie, bez zawijania do portów i wokół trzech wielkich przylądków. Za mną zarwane noce spędzone na tworzeniu kolejnych wersji listy potrzebnego sprzętu i wyposażenia. Za mną bolesne upadki, rozczarowania i momenty utraty nadziei. W tym ten najtrudniejszy, gdy w 2007 roku, dosłownie na kilkadziesiąt godzin przed planowanym startem, straciłem jacht, zaaresztowany w Gibraltarze na poczet spłaty długów. Tamta historia kosztowała mnie sporo utraconych znajomych i przyjaciół. I choć później pojawiło się wielu nowych, wspomnienie jest wciąż bolesne. Na tyle, że niektórych nazwisk do dziś nie chcę pamiętać. Nie padną tu więc.
A było tak.
Wyłudzona podstępem zgoda żony na samotne żeglowanie po oceanach nie rozwiązała – bo nie mogła – moich problemów finansowych. Stocznia domagała się pieniędzy. Nie miałem ich. Budowa jachtu stała w miejscu. I akurat wtedy pewien znajomy z Warszawy, którego trochę uczyłem żeglować – nazwijmy go C. – zaproponował rozwiązanie mojego problemu. Spółka. Każdy wnosi połowę sumy brakującej do wykończenia jachtu, a jeśli ktoś się wycofa, traci swój wkład. Ten ostatni warunek dopisaliśmy do umowy na prośbę C., który bał się, że dociśnięty do ściany przez wierzycieli i banki prędzej czy później zostawię go na lodzie. Owszem, czytałem Brzechwę, wiem, że „mówiły jaskółki, że niedobre są spółki”, ale nie miałem wtedy innego pomysłu. Na dobrą sprawę byłem bankrutem, a C. odnoszącym sukcesy biznesmenem i dobrym znajomym. Ja wnosiłem do spółki żeglarską i szkutniczą wiedzę oraz rozpaczliwie wyskrobane gdzie się dało zaskórniaki, on gwarantował stabilne finansowanie. To nie mogło się nie udać. I rzeczywiście budowa ruszyła z miejsca.
Tymczasem jednak firma C. podupadła i to on postanowił wycofać się z naszej spółki.
– Słuchaj, stary, ja to spróbuję jakoś pociągnąć sam – powiedziałem mu wtedy. – Na dziś jestem spłukany, ale obiecuję ci, że pomimo naszej umowy zwrócę ci pieniądze, które włożyłeś w łódkę.
– A dasz mi to na piśmie? – zapytał. Dałem. A potem wziąłem kredyt na dokończenie budowy łódki. Nie pamiętam już nawet, jakim cudem zdołałem przekonać bank, że będę miał z czego go spłacić. Tak czy owak, w 2004 roku jacht wypłynął w inauguracyjny rejs na Morze Śródziemne, gdzie przez dwa kolejne sezony miał zarabiać wożeniem turystów na spłatę kredytu i przygotowania do mojej pierwszej samotnej wyprawy przez Atlantyk.
To była piękna i solidna łódka – pancerna konstrukcja wzorowana na czterdziestopięciostopowym fińskim jachcie Swan, wprost stworzona do oceanicznych rejsów. Im dłużej na niej pływałem, tym bardziej ją lubiłem. Byłem w siódmym niebie – wszystko wreszcie się układało. Owszem, nadal miałem długi, nie zawsze nadążałem ze spłatami rat kredytu, ale pomimo wszystkich kłopotów marzenie o rejsie dookoła świata nabierało realnych kształtów. Mojego entuzjazmu nie ostudziło nawet to, że tego samego dnia, którego wreszcie wypłynąłem na Atlantyk, C. złożył pozew w sądzie o zwrot wkładu w budowę łódki – 150 000 złotych.
Po rejsie przez Atlantyk jesienią 2005 i powrocie wiosną następnego roku byłem już pewien, że Swan – jak nazwałem jacht z braku lepszego pomysłu – poradzi sobie na Oceanie Południowym. Przygotowania do opłynięcia Ziemi ruszyły pełną parą.
Wczesną jesienią 2007 roku Swan stał już załadowany do rejsu w Gibraltarze, ja zaś pojechałem dosłownie na kilka dni do Polski załatwić ostatnią formalność – ubezpieczenie. I dokładnie wtedy, na dwa dni przed planowanym startem, C. błyskawicznie załatwił międzynarodowy nakaz komorniczy, poleciał na Gibraltar i zaaresztował jacht. W ciągu następnych 48 godzin obdzwoniłem bodaj wszystkich ludzi, jakich znałem. Z rozpaczy proponowałem każdemu to samo – 150 000 złotych na spłacenie roszczeń C. w zamian za łódkę po moim powrocie z rejsu. Nikt się nie zgodził.
Tak oto po czterech latach szarpaniny znalazłem się w punkcie wyjścia. Bez jachtu, bez pieniędzy i z jeszcze większymi długami. I bez wielu dotychczasowych przyjaciół. (Swan został sprzedany na licytacji, ale nigdy już nie wypłynął w żaden rejs i chyba do dziś rdzewieje gdzieś w porcie).
Następne cztery lata były bodaj jeszcze cięższe niż poprzednie. Znowu wycieranie progów, całowanie klamek, przekonywanie sponsorów, że sfinansowanie marzeń zadłużonego po uszy – i zupełnie im nieznanego – bezrobotnego żeglarza z Olsztyna jest dokładnie tym, czego im brakuje do szczęścia. Pod pewnymi względami było jednak łatwiej niż poprzednio. Rejs Swana przygotowywałem niejako wbrew rodzinie, wręcz fizycznie odczuwając opór, jaki w żonie i dzieciach budziła realizacja tego pomysłu. Jednak gdy projekt umarł, zamordowany przez C. do spółki z komornikiem, widziałem, jak powoli rodzi się w nich zrozumienie dla mojej fanaberii. Przedtem nie do końca pojmowałem, że cenę mojego uporu płacą również oni. Teraz wreszcie zaczęliśmy rozmawiać o tym, co mnie gna w rejs, o którym narrator Moby Dicka Ismael powiedział tak mądrze: „Naokoło świata! Jest coś w tych słowach, co może wzbudzić uczucie dumy; wszelako dokądże wiedzie taka podróż? Wiedzie ona poprzez niezliczone niebezpieczeństwa właśnie do tego samego punktu, z któregośmy wyruszyli”3. Przegadaliśmy o tym tysiące godzin. Wiem, że nie udało mi się rozwiać obaw bliskich, ale ze sceptyków wszyscy zmienili się w kibiców. Dopiero wtedy pojąłem, jak bardzo takiego wsparcia potrzebowałem.
3 H. Melville, Moby Dick, przeł. B. Zieliński, Biblioteka Gazety Wyborczej, Warszawa 2005, s. 290.
Pojawił się też Miki. To znaczy znałem go od bardzo dawna, ale dopiero wtedy zaczęliśmy razem pracować. Bez jego determinacji, entuzjazmu i zaangażowania nie byłoby tego rejsu. Albo doszłoby do niego znacznie później. Miki naprawdę nazywa się Krzysztof i wie wszystko. Prowadzi dobrze prosperującą firmę, jest oczytany i sporo podróżuje. Potrafi rozmawiać na każdy temat, wyciągać jedynie słuszne wnioski i nieodpłatnie rozdawać bezcenne rady. Gdyby te walory były niewystarczające, to Miki ma również 185 centymetrów wzrostu, 110 kilogramów wagi, fryzurę Kojaka i 45 centymetrów obwodu w bicepsie. Jego ramię zdobi tatuaż, którego symbolicznego znaczenia nikt poza Mikim nie rozumie. Ma też fajną żonę i dwoje udanych dzieciaków. Gdyby Miki żył współcześnie z Platonem, wizja państwa idealnego zostałaby zrealizowana dzięki wyważonym i bezcennym radom Krzysia. Jego jedyną wadą jest to, że nie pije na imprezach, chociaż niezmiennie pozostaje ich duszą i punktem centralnym. Ponieważ jednak jest młodym człowiekiem, mam jeszcze kilka lat na pracę nad tą jego przypadłością. Krzysio potrafi perfekcyjnie korzystać z dobrodziejstw współczesnej techniki i na tej podstawie wyciągać jedynie słuszne wnioski. A będąc człowiekiem z pewną teoretyczną wiedzą żeglarską, zasługuje na szczególną uwagę jako źródło bezcennych informacji, co idealnie obrazuje anegdota z rejsu przez Atlantyk.
Jest późne popołudnie. Dzwoni telefon satelitarny. Miki.
– Cześć, Cichotek, jak leci?
– Pomalutku i spokojnie. – Na razie niczego nie podejrzewam.
– Sprawdziłem twoją pozycję w internecie. Mam prognozę pogody dla twojego obszaru.
– Nawijaj – mówię krótko, chwytając długopis, aby zapisać informacje. Naturalnie dla potomnych.
– 300 mil w każdą stronę masz bezchmurne niebo, spokojne morze i lekki pchający wiatr. Moja dobra rada: wyciągaj leżak i odpoczywaj.
– Czy to pewna prognoza?
– Człowieku! Sprawdzałem kilkakrotnie. Pewniak. Dam cynk, jak coś się zmieni. Strzałka.
Wyłączył się. Jestem załamany. Nici ze sztormu. Nici z męskiej przygody. Nici z udowodnienia sobie, jaki to ze mnie kozak. Jakiś nieokreślony impuls każe mi jednak wyjść na pokład.
Jacht niemal stoi w miejscu. Dookoła jak okiem sięgnąć gęste chmury. Większość to tak zwane „kowadła” – w każdym podręczniku do meteorologii można wyczytać, że zwiastują gwałtowne, silne wiatry i duże kłopoty. Pozostałe też nie wróżą najlepiej. Z wielu z nich zwisają już ciemne warkocze deszczu. Morze zaczyna się marszczyć. Wiatr błyskawicznie przybiera na sile i wieje z kilku kierunków jednocześnie. Spadam do mesy zasztauować wszystko, co możliwe i co nie jest jeszcze odpowiednio umocowane. Jachtem zaczyna kołysać. 20 minut później ponownie wychodzę na pokład. Natychmiast wycofuję się z powrotem, by włożyć kamizelkę ratunkową z podwójnym zaczepem.
Chyba milion razy nabijałem się po tej historii z Mikiego, ale to do niego poszedłem po pomoc, gdy Swana zlicytowano i wyglądało na to, że marzenie o rejsie dookoła świata legło w gruzach. Nie znam drugiego człowieka z takim darem przekonywania. Przez trzy lata razem pukaliśmy do wszystkich drzwi. Aż wypukaliśmy nowy jacht i pieniądze, a Miki został szefem Around The World Delphia Project.
I oto teraz, gdy pomiędzy szkierami Bretanii rozpoczynam na jachcie Delphia 40,3 przygodę życia, przez głowę przelatują mi pytania, na które nie znam odpowiedzi. Czy zrobiłem wszystko, co trzeba i co można było zrobić? Czy wszystko zabrałem? Tu nie będzie możliwości wyskoczenia do sklepu po zapałki lub obcinacz do paznokci. Zastanawiam się też nad swoimi umiejętnościami. Jestem raczej nie najgorszy w te klocki, ale czy to wystarczy na Oceanie Południowym, gdzie tak naprawdę wszystko się rozstrzygnie? Czy w chwili próby nie zawiodę nadziei pokładanych we mnie przez tak wielu ludzi? Ludzi, którzy poświęcili mi swoje pieniądze i czas?
Stop! Pora pozostawić to wszystko za sobą. Nie chodzi o ucieczkę od rzeczywistości i problemów dnia codziennego. Morze to po prostu inny świat. Muszę się na nim skupić i to jak najszybciej. Przede mną długie miesiące samotnej żeglugi po najbardziej niegościnnych wodach świata, gdzie każdy błąd może się skończyć fatalnie. Czas więc przestawić się na tryb morski i zabrać do pracy.
A już teraz jest o czym myśleć. Z prognozy pogody wynika, że przez kilka najbliższych nocy będzie gęsta mgła, a przede mną jeden z najbardziej uczęszczanych szlaków morskich na świecie – to raz. A dwa – muszę dokładnie przejrzeć i przepakować ponad trzy tony jedzenia i ekwipunku, bo jacht wydaje się niewłaściwie wyważony.
Rozwiązanie pierwszego problemu nazywa się sen w interwałach. Kluczowa kwestia dręcząca każdego samotnego żeglarza to pytanie, kto dba o bezpieczeństwo jachtu i moje, gdy śpię. Odpowiedź jest oczywista i brzmi: nikt. Z tego zaś wynikają bardzo konkretne konsekwencje. Tak konkretne jak zadanie matematyczne na poziomie podstawówki: jacht A porusza się w nocy z prędkością 6 węzłów, tankowiec B z prędkością 24 węzłów, a zasięg satelitarnego systemu wykrywania statków AIS zamontowanego na jachcie A wynosi około 30 mil. Oblicz, jak długo może spać sternik jachtu A, by uniknąć zderzenia z sunącym wprost na niego tankowcem B, jeśli w momencie rozpoczęcia snu przez sternika tankowiec B znajduje się jedną milę poza zasięgiem odbiornika AIS.
To zadanie nie ma jednego właściwego rozwiązania. Każdy samotny żeglarz stosuje tu własną taktykę, zależną od warunków panujących akurat na morzu i samopoczucia. Pole manewru jest jednak niewielkie. Gdy płynie się w samotny rejs, trzeba pożegnać się z luksusem wielogodzinnego nieprzerwanego snu i jak najszybciej przyzwyczaić organizm do spania po 15–30 minut średnio co pół godziny niezależnie od pory. To już nie te czasy, gdy Knox-Johnston sypiał czasami nawet po kilkanaście godzin bez przerwy, a raz czy dwa – odpoczywając po jakimś szczególnie ciężkim sztormie – spał przez blisko dobę. Dziś w każdej chwili na morzu znajduje się kilkadziesiąt tysięcy statków handlowych, pasażerskich i rybackich. Do tego dochodzą okręty wojenne i jachty. I jakoś tak jest, że kiedy na najbardziej nawet bezludnym obszarze oceanu natkniesz się na pierwszy od wielu tygodni statek, to najprawdopodobniej okaże się, że jedzie on prościuteńko na ciebie. Lepiej wtedy nie spać.
Dlatego, gdy tylko mija największe podniecenie wywołane rozpoczęciem rejsu, o 21.19 wysyłam do Polski pierwszą wiadomość:
„Pozycja 47 stopni 47 minut North, 5 stopni 29 minut West