Moja droga do Scapa Flow - Gunter Prien - ebook + książka

Moja droga do Scapa Flow ebook

Prien Gunter

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę już wkrótce będziesz mógł / mogła wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Zapisz się do kolejki i zaczekaj, aż pozyskamy ją dla Ciebie.

 

Wspomnienia Priena pokazują drogę, jaką przeszedł on od chłopca okrętowego po jednego z najwiekszych asów Donitza. Prien napisał tę książkę po zatopieniu pancernika „Royal Oak” w wyniku brawurowego wejścia do Scapa Flow. Niniejsza edycja jest reprintem wydania niemieckiego z 1942 roku, uzupełniona post scriptum ukazującym dalsze losy bohatera narodowego hitlerowskich Niemiec.

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 196

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MOJA DROGA DO SCAPA FLOW

GÜNTHER PRIEN

MOJA DROGA DO SCAPA FLOW

„FINNA”

Gdańsk 2000

Tytuł oryginału:

MEINE WEG NACH SCAPA FLOW

Przekład:

Tomasz Waszak

Fotografie: z oryginału

Redakcja: NOVUS ORBIS

Skład komputerowy:

Copyright © FINNA and L&L sp. z o.o.

All rights reserved

ISBN 83-87-827-50-9

Wydanie I

Gdańsk 2000

„FINNA”

80-768 Gdańsk, Polna 1/12

tel. (058) 305 19 93

L&L sp. z o.o.

80-445 Gdańsk, ul. Kościuszki 38/3, tel. (058) 520 35 57, 520 35 58

Wyłączny dystrybutor

L&L sp. z o.o.

80-445 Gdańsk, ul. Kościuszki 38/3,

tel. (058) 520 35 57, 520 35 58

e-mail: L&[email protected]

Wydawnictwa FINNA i L&L wchodzą w skład TGW

Przedmowa do wydania polskiego

Wspomnienia Priena ukazały się w hitlerowskich Niemczech w 1942 roku. Po zatopieniu w Scapa Flow pancernika HMS „Royal Oak” Prien stał się bohaterem narodowym. Tłumy berlińczyków były świadkami jego triumfalnego przejazdu ulicami miasta. „Moja droga do Scapa Flow” cieszyła się ogromną popularnością. Kiedy ukazała się książka, Prien jednak już nie żył.

Jego historia jest typową dla niemałej grupy ludzi, którzy trafili do U-Bootwaffe. Wielu z nich w okresie wielkiego kryzysu straciło pracę. Podejmowali się oni każdego zajęcia, aby zapewnić minimum egzystencji swoim rodzinom. Rozbudowa Kriegsmarine dała im szansę powrotu na morze i godnego życia. Nie wahali się więc ani chwili w wyborze tej drogi.

Walka na U-Bootach stwarzała zagrożenie dla życia załóg. Powodowała ogromny stres dowódców odpowiedzialnych za okręt i członków załogi. Rozumiał to doskonale Karl Dónitz. Dlatego każdemu dowódcy, który zatopił ponad 100 000 tonażu przeciwnika, proponował stanowisko na lądzie. Bardzo niewielu z tego skorzystało. Ryzyko wciągało ich bowiem jak narkotyk. Czuli nieodpartą potrzebę balansowania na granicy życia i śmierci. Zarówno Prien, jak i Kretschmer czy Schepke nie mogli uwolnić się od hazardu, który nimi zawładnął. Właściwie byli skazani na śmierć, a w najlepszym razie na niewolę (Kretschmer). Było tylko kwestią czasu, kiedy to się stanie.

Świadomie nie wprowadziliśmy do książki żadnych objaśnień. Chcieliśmy, aby czytelnik otrzymał tekst, który ukazał się w tamtych czasach, bez przypisów i uzupełnień opartych na dzisiejszej wiedzy historycznej. Jedynym dodatkiem są przypisy tłumacza.

Miejsce Priena w wojnie U-Bootów i skorygowane dane o jego zatopieniach określają aneksy.

Trzeba jednak pamiętać, że wspomnienia Priena stanowią także jeden z elementów propagandy hitlerowskiej. Rycerskości Priena, który zawsze dbał o rozbitków, przeciwstawia się złych, nie dbających o swoje załogi dowódców alianckich statków. No cóż, takie są prawa wojennej propagandy. Alianci również z tego korzystali.

Prien zatopił w sumie 202 514 ton, w tym pancernik „Royal Oak”. Podczas patrolu na przełomie VI/VII 1940 roku ustanowił rekord zatopionego tonażu w trakcie jednego patrolu - 8 statków (51483 BRT). Był ulubieńcem Dónitza, który właśnie jemu zaproponował atak na Scapa Flow. Po wojnie w wyniku korekt przyznano mu zatopienie 32 1/3 jednostek nieprzyjacielskich. Zginął wraz z całą załogą na U-47 podczas ataku na konwój w marcu 1941 roku. Hitler zakazał publikacji informacji o jego śmierci do 23 maja 1941 roku. Pośmiertnie został awansowany do stopnia korvettenkapitana.

Czekamy z niecierpliwością na opinie czytelników, których propozycje współtworzą „SERIĘ Z KOTWICZKĄ”. W przypadku pozytywnych reakcji wznowimy inne wspomnienia, które ukazały się w hitlerowskich Niemczech.

Redakcja składa specjalne podziękowania Alfredowi Piechowiakowi za wiele cennych uwag i poprawki merytoryczne tekstu.

Andrzej Ryba

UCIECZKA NA MORZE

Było to w Lipsku, niedobrego lata 1923 roku. Inflacja zrujnowała nas wszystkich. Nasi rodzice zbiednieli. Szliśmy brudnymi, zaniedbanymi, szarymi ulicami. Padał deszcz.

- Powiemy to dzisiaj? - zapytał Heinz.

Pomyślałem o matce i zawahałem się.

- Mojego starego chyba szlag trafi - zaśmiał się Heinz i wymownym gestem machnął dłonią. Perspektywa rodzicielskiego lania nie przerażała go. Z jednakowym hartem ducha zadawał i przyjmował ciosy.

Pożegnaliśmy się przed drzwiami mojego domu. Po paru krokach Heinz odwrócił się i zawołał: - Powiem to mojemu staruszkowi dzisiaj, na pewno! - i wymachując teczką, skręcił w najbliższą przecznicę.

Wszedłem na górę. Małe okienka, wychodzące na podwórze, kiepsko oświetlały wąskie i wydeptane schody. Mieszkaliśmy na drugim piętrze.

Otworzyła mi matka. Miała na sobie fartuch malarski.

- Pst, Günther, zachowuj się cicho - wyszeptała. - Pan Buzelius jeszcze śpi.

Pan Buzelius był grubym studentem mieszkającym na prawo od wejścia. Studiował już czternasty semestr. Do południa leżał w łóżku. Twierdził, że najlepiej pracuje mu się na leżąco. Zza drzwi dobiegało teraz jego chrapanie.

Przeszedłem w głąb mieszkania, do jadalni. Stół był już nakryty. Liese-Lotte i Hans-Joachim siedzieli na wysokich dziecięcych krzesełkach, bladzi i onieśmieleni. Na bieliżniarce leżały trzy listy w błękitnych kopertach: rachunki!

Weszła matka, niosąc krupnik. Jedliśmy w milczeniu.

- Dużo tego? - zapytałem, wskazując głową błękitne koperty.

- Najgorszy jest dentysta - westchnęła matka i dodała: - Ludzie, którzy nie mają co jeść, nie powinni właściwie mieć zębów.

Spojrzałem na nią. Na jej poczciwej, okrągłej twarzy pojawił się udręczony, gorzki grymas. Nie, nie mogłem tego oznajmić, w każdym razie nie dzisiaj.

Po obiedzie, przy sprzątaniu ze stołu, powiedziała: - Kiedy odrobisz lekcje, mógłbyś zanieść koronki do panien Kleewitz. Znowu przyszedł cały karton.

Skinąłem głową. Nie było to zbyt miłe zadanie, ale w końcu z tego żyliśmy. Ciotka skupowała koronki w Rudawach, a matka rozprowadzała je w Lipsku w niewielkich sklepikach i wśród prywatnej klienteli. Pieniądze miała z tego niewielkie, czasem zdarzało się, że żadne.

Wyruszyłem w drogę dopiero pod wieczór. Karton był wyjątkowo duży i byłoby mi głupio, gdyby zobaczył mnie któryś ze szkolnych kolegów. Sklep „Kleewitz i Bramfeld” znajdował się przy Nowym Rynku. Był niewielki, z malutką wystawą, na której leżała staromodna bielizna, nocne koszule wykończone dzierganym ściegiem, siatkowe serwetki i klockowe koronki - nasze koronki. Wyglądało to tak, jakby ktoś wysypał na wystawę zawartość bieliżniarki z lat dziewięćdziesiątych. W sklepie zastałem starszą z sióstr Kleewitz, małą kościstą kobietę ze spiczastym nosem i czarnymi ptasimi oczkami.

- Dobry wieczór - przywitałem się, stawiając karton na szklaną płytę lady. - Przynoszę koronki od mamy.

- Nie możesz przychodzić wcześniej - odpowiedziała gderliwie -tylko teraz, jak robi się ciemno? - Zdjęła pokrywkę z kartonu i zaczęła grzebać w koronkach, cały czas przy tym mamrocząc do siebie:

- Oczywiście, znowu nie wybielone... I zawsze te same wzory: oko opatrzności, wciąż to oko opatrzności. Nikt już dzisiaj nie pyta o oko opatrzności. Mówiłam to już przecież ostatnim razem!

Nic nie odpowiedziałem.

Dzwonek u drzwi zadźwięczał i do sklepu weszła klientka.

Stałem i czekałem, aż panna Kleewitz ją obsłuży. Cudownie było patrzeć, jak jej twarz stawała się życzliwa i słuchać, jak przymilnie rozmawiała ze swoją klientką.

Stałem i obserwowałem wszystko. Tak, taka właśnie była kramarska dusza: dla tych, co na górze - ukłony, dla tych, co na dole - kopniaki.

Klientka wyszła ze sklepu z paczką szpilek, a panna Kleewitz zajęła się znowu moim kartonem. Grzebała w nim jak kura w poszukiwaniu robaków i ponownie zaczęła mamrotać:

- Wzory były przedtem zupełnie inne, o wiele ładniejsze... O wiele dokładniej wykończone... Najchętniej w ogóle nie przyjęłabym tego ...

- Nie, to nie - wypaliłem.

Nagłym ruchem podniosła głowę i spojrzała na mnie. Jej oczy zwęziły się w małe szparki, a usta aż otworzyły się ze zdumienia. Jeszcze jedno moje słowo - i wyrzuci mnie razem z koronkami. Wiedziałem to tak dobrze, jak gdybym to usłyszał z jej ust. Pomyślałem o matce i rodzeństwie w domu - i milczałem.

- Mówiłeś coś? - zapytała.

- Nie.

- No, ja też wołałabym niczego nie słyszeć - rzekła triumfalnie. Następnie podeszła do kasy i wyłożyła banknoty na stół.

Podziękowałem i wyszedłem.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem na dworze, było zapalenie papierosa. Mimo że było jeszcze widno i w każdej chwili mógł mnie przyłapać któryś z nauczycieli.

Nie, dłużej tak nie mogło być. Musiałem się stąd wyrwać, żeby się nie udusić.

Heinz miał dzisiaj powiedzieć swojemu ojcu, że idziemy obaj na morze, a ja miałem o tym porozmawiać z matką. Najlepiej chyba już dzisiaj.

W domu szybko przełknąłem kolację i poszedłem do siebie. Mieszkałem w małym, wąskim pokoju z oknem na podwórze. Stało w nim łóżko połowę, stół, krzesło, umywalka i półka na książki. Stojąc tuż przy oknie, można było zobaczyć mały kawałek nieba.

Nad moim łóżkiem wisiał obraz przedstawiający Vasco da Gamę. Lubiłem tego żeglarza chyba najbardziej spośród wszystkich morskich bohaterów przeszłości. Wciąż na nowo czytałem historię jego życia.

O tym, jak wypłynął w wieku dwudziestu siedmiu lat, z trzema statkami niewiele większymi od łodzi rybackich, jak wśród nieopisanych tarapatów opłynął Afrykę, jak wreszcie zdobył Indie, i powrócił, witany przez króla i oklaskiwany przez lud.

Gdybym mógł tak wyrwać się i prowadzić podobne życie!

Ale matka nie miała pieniędzy - i tej przeszkody nie dało się ominąć. Sam posiadałem wprawdzie dziewięćdziesiąt jeden szwedzkich koron, które zarobiłem na targach, oprowadzając cudzoziemców. Ale czy dziewięćdziesiąt jeden koron wystarczy na opłacenie nauki w szkole morskiej?

Może tak. A jeśli nie wystarczy, to pójdę na morze po prostu bez wykształcenia. Z tym postanowieniem zasnąłem.

Następnego ranka przyszedł po mnie Heinz Frenkel. Chodziliśmy do szkoły razem i zawsze czekał na mnie pod drzwiami.

- No więc rozmawiałem ze starym - oznajmił, gdy się przywitaliśmy. -Jak na swój wiek zachował się zaskakująco rozsądnie. Najpierw mam zrobić maturę. A jeśli potem nadal będę chciał na morze, nie będzie mi stawiał przeszkód.

- Coś takiego - zdziwiłem się.

- A ty? - zapytał Heinz. - Co powiedziała twoja staruszka?

- Ach, nic ... Widzisz, wcale z nią nie rozmawiałem.

Heinz roześmiał się i klepnął mnie w ramię: - No, stary koniu, to nadal będziemy kolekcjonować odciski na tyłkach w gimnazjum Karola.

Ale mnie nie było do śmiechu.

Po południu poszedłem do punktu poradnictwa zawodowego w Urzędzie Pracy. Chciałem zasięgnąć informacji o możliwościach wyuczenia się zawodu chłopca okrętowego.

Człowiek, który mnie przyjął, nie wyglądał na portugalskiego króla. Mężczyzna o bladożółtej cerze spojrzał z dezaprobatą przez grube szkła okularów i zapytał z wyraźną niechęcią: - Chcesz do marynarki? Taki szczeniak? A co na to rodzice?

- Matka się zgadza - skłamałem.

-Tak...? - spytał z niedowierzaniem. -To przyjdź jeszcze raz razem z nią. - I pochylił się znowu nad aktami, jakby mnie już wcale nie było.

Zebrałem się na odwagę i powiedziałem, że chciałbym się wstępnie dowiedzieć... co do nauki zawodu i tak dalej... i ile to wszystko kosztuje.

Spojrzał zniecierpliwiony znad akt, sięgnął na stojącą za nim półkę i rzucił na stół mały zeszycik, nie zaszczycając mnie już ani jednym słowem. Zeszycik okazał się być prospektem Niemieckiej Szkoły Morskiej w Finkenwärder.

Podziękowałem i wyszedłem.

Na zewnątrz szybko otworzyłem prospekt. Nie oglądałem ilustracji. Przebiegłem tekst bez czytania, szukałem tylko informacji, ile trwa nauka i jaki jest jej koszt.

W końcu znalazłem: trzy miesiące nauki i kwota w papierowych markach, od której ugięły się pode mną nogi. Dopisek obok głosił: „cena umowna”.

Wyszedłem ze starego szarego gmaszyska na ulicę. W wywieszonym w redakcyjnej witrynie numerze „Leipziger Neueste Nachrichten” odszukałem kolumnę dotyczącą kursów walut i zacząłem liczyć.

Rzeczywiście, po przeliczeniu na papierowe marki moje korony wystarczyłyby.

Pobiegłem do domu.

Matka siedziała przed sztalugami i malowała. Leśny pejzaż z kilkoma sarnami. Znałem to, malowała go już nieraz.

- Pomyśl tylko chłopcze - zalała mnie potokiem słów. - Dentysta chce wziąć ode mnie obraz zamiast pieniędzy. Uważa, że moje obrazy są znakomite i od razu postarał się o dwóch innych klientów.

Jej policzki płonęły.

- Uważa, że mogę zażądać za obraz co najmniej trzydzieści marek w złocie. Jak dobrze pójdzie, namaluję w tygodniu dwa albo trzy. To jest 240 do 300 marek miesięcznie, chłopcze. I wreszcie skończy się ta szarpanina z koronkami.

Spojrzałem na nią. Znowu fruwała w balonie swoich marzeń. Zaczerpnąłem głęboko powietrza:

- To pięknie, mamo, ale pomyśl: czy nie byłoby ci łatwiej, gdybyś miała jedną gębę mniej do wyżywienia?

Matka opuściła paletę: - Co to ma znaczyć, Günther?

- Sądzę, że czas, abym powoli sam zaczął myśleć o zarabianiu pieniędzy.

- A co chcesz robić?

- Chcę iść na morze.

Wstała. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu.

- Zobacz - dodałem szybko - postarałem się już o prospekt Szkoły Morskiej w Finkenwärder. Czesne jest niewielkie. Mogę je sam opłacić z moich szwedzkich koron. A potem...

Przerwała mi: - A czy naprawdę chcesz pływać po morzu?

-Tak - potwierdziłem. - Naprawdę, z całego serca. Przecież wiesz.

Nie odpowiedziała nic. Opuściła głowę, a potem rzekła cichym, lekko drżącym głosem:

- Tak, jeśli tak jest, nie mogę ci chyba stawiać przeszkód.

2

POD PEŁNYMI ŻAGLAMI

Szkoła Morska w Finkenwärder mieściła się w wielkim czerwonym budynku z cegły. Leżała tuż nad Łabą. Za dnia mogliśmy obserwować wchodzące i wychodzące statki. Nocą po wodzie sunęły ich światła. Kiedy leżeliśmy w ciemności w sypialni, dochodziło do nas buczenie parowców, niosące tęsknotę za dalekim światem.

Byliśmy zgrają trzydziestu albo czterdziestu młodych chłopaków, głodnych jak wilki, zawsze wesołych i zawsze pełnych oczekiwań. Regulamin szkoły był surowy. Ten, kogo złapano na paleniu, musiał zjeść papierosa. Ale to nam nie przeszkadzało. Braliśmy od życia, co się dało, nawet jeśli było to tylko jedzenie dyrektora. To była zresztą cała sztuka: ukraść posiłek kapitana Oelkersa, sztuka przekazywana sobie przez kolejne roczniki uczniów. Kiedy winda kuchenna przejeżdżała obok naszej jadalni, trzeba było błyskawicznie wymienić pełne miski na puste. Jeśli ktoś był niezręczny, mógł się przy tym nieźle upaćkać. Ale i tak wciąż to robiono, a litościwe dusze twierdziły, że kapitan Oelkers jest niewysoki, gdyż za często znajdował w swoich miskach samo powietrze. Oprócz tych wyczynów uczyliśmy się także splatania lin, robienia węzłów, kodu sygnałowego i prawa morskiego. Musieliśmy nauczyć się tego szybko, bo w trzy miesiące; wśród starych wilków morskich nasza szkoła nie darmo zwała się fabryką marynarzy w Finkenwärder.

Mimo to byliśmy niecierpliwi, a w wolne popołudnia rozmawialiśmy prawie wyłącznie o naszych szansach. Szansa - to było zaokrętowanie się na statek, najlepiej na długi rejs. Chodziliśmy więc po porcie na szeroko rozstawionych nogach jak doświadczeni marynarze, strzykaliśmy śliną z nabrzeża do wody i oczekiwaliśmy z napięciem na werbunek. Ale nikt się nie zjawiał.

Po trzech miesiącach odbył się końcowy egzamin. Wszyscy zdali, kapitan Oelkers uścisnął każdemu dłoń i życzył pomyślnych wiatrów. Potem inni odjechali, a zostało tylko dwóch: Jahnke i Prien. Nie mieliśmy pieniędzy na drogę powrotną, poza tym nie chcieliśmy, aby ominęła nas szansa. I tak staliśmy się uczniami klasy „D”, to znaczy nadterminowymi, jako że naukę zaczynało się w Finkenwärder w klasie „A”, a w miesiącu końcowego egzaminu było się już w „C”. W klasie „D” pozostawały natomiast już tylko przerośnięte karpie, tuczone dopóty, dopóki i one nie złapały dla siebie szansy.

Nie był to zbyt miły okres. Stateczne spacery po porcie przerodziły się w gorączkową bieganinę od statku do statku. Nikt jednak nas nie chciał. Pewnego wieczoru, kiedy zmęczeni i zawiedzeni wracaliśmy do szkoły, zatrzymał nas w wielkiej hali bosman Schmidt i powiedział: - W moim domu często słyszę takie piękne przysłowie, chłopcy: ryba i gość po dwóch dniach śmierdzą! - po czym pstryknął w daszek swej marynarskiej czapki i odszedł.

Nie, to naprawdę nie były miłe dni. I kiedy pewnego ranka wezwał nas kapitan Oelkers, byliśmy szczerze zadowoleni. Teraz się to wreszcie skończy - tak albo inaczej.

Gdy weszliśmy, kapitan siedział za biurkiem. Zasalutowaliśmy i stanęliśmy przed nim na baczność.

- Pełnorejowiec „Hamburg” szuka dwóch chłopców okrętowych -oznajmił Oelkers ostrym, nawykłym do wydawania komend głosem. -To dobry statek, a kapitan jest jednym z lepszych marynarzy, jakich znam. Możecie się jutro zaokrętować.

- Tak jest - powiedziałem z wdzięcznością.

Natomiast Jahnke zapytał tylko oschle: - A jaką będziemy mieli płacę?

Kapitan Oelkers zmarszczył brwi. - Płacę? - powtórzył z dezaprobatą. - Skąd ci do głowy przyszła płaca? Dopiero się przecież uczycie i dla statku będziecie tylko obciążeniem. Poza tym „Hamburg” ma być przekształcony na statek szkolny. Armator żąda trzydziestu marek miesięcznie za naukę. A to jest chłopcy tanio, wręcz wyjątkowo tanio.

Kątem oka spostrzegłem, że Jahnke się czerwieni. Był chłopskim synem gdzieś z Pomorza i miał wrodzony talent do interesów.

- Nie stać nas na to, panie kapitanie - odpowiedział. - Zresztą mój ojciec za coś takiego nie zapłaci.

- Ach tak - rzeki Oelkers. - A jak to wygląda u ciebie, Prien?

- Myślę, że matka też nie będzie mogła zapłacić.

- No dobrze, przemyślę jeszcze tę sprawę. - I wyprosił nas niechętnym gestem.

Już pod wieczór wezwał nas ponownie. - No więc - rzeki szorstko -załatwiłem, że nie będziecie nic płacić.

- A płacę dostaniemy? - zapytał Jahnke.

Oelkers spojrzał na niego przeciągle. Było to osobliwe spojrzenie, po części zdumione, po części oburzone, a jednak kryło się w nim także uznanie. Po chwili powiedział: - Od zera marek stopniowo wzwyż -odwrócił się na obcasach i zostawił nas samych.

Następnego dnia weszliśmy na pokład. Była niedziela, zimny, pogodny dzień. Śnieg błyszczał w słońcu. Łabą spływały lśniąco białe kry. „Hamburg” stał przycumowany do nabrzeża, naprzeciwko stoczni „Blohm & Voss”. Musiał trwać jeszcze załadunek, ponieważ wszędzie na pokładzie leżały zwoje i końcówki lin, zaś w jednym kącie dostrzegliśmy stos pustych puszek po konserwach, przemieszanych z popiołem z kuchni.

Statek wydawał się całkiem pusty. Tylko na dole, przy trapie, stało dwóch mężczyzn: oficer ubrany w niebieski płaszcz, a obok niego potężny jegomość w cywilu. Wyglądał jak mors z czerwonymi policzkami i sumiastym wąsem. Z jego rozpiętej mimo zimna koszuli wyłaniała się gruba czerwona szyja. Błękitną kamizelkę opinał jak girlanda okazały złoty łańcuszek od zegarka.

- Jesteście nowymi jungami? - zapytał mors głębokim basem, owiewając nas falą spirytusowych wyziewów.

- Tak jest, panie bosmanie, jesteśmy chłopcami okrętowymi -odpowiedziałem.

- Aha, to panowie ze szkoły morskiej - kontynuował i mrugnął ironicznie do oficera. Potem wrzasnął na cały pokład: - Stocks!

Po dobrej chwili pojawił się marynarz.

- Nowe jungi - powiedział bosman. - Przydziel im szafki i koję. Tego tu - wskazał kciukiem Jahnkego - daj do lawizy, a tego małego na rufę, do „synagogi1 ”.

Odwrócił się i splunął do wody. Stocks wysłał Jahnkego na dziób do lawizy, czyli pomieszczenia dla majtków i chłopców okrętowych, mnie zaś kazał iść ze sobą na rufę. Idąc, spoglądałem na niego kątem oka.

Był niskim, chudym człowiekiem o bladej, skrzywionej twarzy. Przednie zęby wystawały mu znacznie do przodu, tak że z profilu wyglądał jak nastroszony szczur.

„Synagoga”, położona tuż za grotmasztem, była miejscem zakwaterowania starszej załogi. W wielkim, niskim pomieszczeniu, na prawo i lewo pod ścianami, jak ciemne nory ciągnęły się piętrowe koję, zawsze po dwie, a na środku stał długi drewniany stół i dwie ławy. Słońce zaglądało przez bulaje, odbijało się w drewnianych deskach ścian, śląc w półmrok długie smugi światła. Pachniało trawą morską, smołą i słoną wodą. Nie widziałem nikogo, usłyszałem tylko jak parę osób przewróciło się z boku na bok w mroku swych legowisk.

- To twoja koją - Stocks wskazał na norę położoną najdalej z tyłu.

Poszedłem tam i rzuciłem na nią swój marynarski worek. Stocks usiadł przy stole, wyciągnął gazetę i zaczął czytać.

- Miałeś mi jeszcze pokazać szafkę - przypomniałem mu. Podniósł głowę.

- Co powiedziałeś?

- Chciałem cię prosić, żebyś mi pokazał szafkę.

Podniósł się i podszedł do mnie. Stąpał bezszelestnie, z głową lekko wysuniętą do przodu.

- Coś powiedział? - powtórzył, dziwacznie przeciągając słowa.

- Chciałem cię prosić...

W następnej chwili dostałem w twarz. Raz, drugi i trzeci. Bił mocno zewnętrzną stroną dłoni, krzycząc przy tym: - Dam ci mówić „ty” do marynarza, gówniarzu!

Byłem taki zdumiony, że nawet nie zasłoniłem się przed ciosami. Potem jednak ogarnęła mnie złość. W porządku, mógł być starszy ode mnie o dziesięć lat, pewnie też twardszy i silniejszy niż ja. Ale nie pozwolę się tak traktować. Wciągnąłem głowę w ramiona i przyjąłem postawę bokserską.

W tym momencie poczułem, że z tyłu czyjaś dłoń ściska moje ramię jak w imadle.

- Spokojnie, chłopcze, tylko spokojnie - zagrzmiał czyjś głos, a następnie zwrócił się do Stocksa: - Zjeżdżaj stąd, baranie!

Odwróciłem się. To był marynarz z najwyższej koi. Skryty w półmroku, dobrze widoczna była tylko jego dłoń spoczywająca wciąż na moim ramieniu. Potężna, szeroka i gęsto owłosiona ze ścięgnami jak okrętowe liny.

Stocks poczłapał do wyjścia, mrucząc do siebie niezrozumiale słowa. Potem z hukiem zamknął za sobą drzwi.

Człowiek z góry przewiesił nogi przez krawędź koi i zeskoczył na ziemię.

- Jesteś pewnie nowym jungą? - zapytał.

-Tak.

- A jak się nazywasz?

- Günther Prien.

-Jestem Max Witaschek - przedstawił się i podał mi dłoń. Był ode mnie wyższy o dobre dwie głowy i prawie dwa razy potężniejszy.

- Nie przejmuj się tym - dodał. - Stocks to śmierdziel. Sam jest słaby, więc szuka słabszych i ich gnębi.

- Wcale nie jestem słabszy - żachnąłem się. - To by się dopiero okazało.

- Okazałoby się, że byłbyś - roześmiał się. Miał jasne oczy, jakby wypłukane przez wiatr i słoną wodę.

-Tak - powtórzył. - Na pewno byłbyś słabszy. Bo gdybyś naprawdę dał sobie radę ze Stocksem, musielibyśmy wszyscy razem dać ci kocówę. Tego wymaga dyscyplina.

Usiadł ciężko przy stole i zaczął nabijać sobie fajkę.

- Raz już coś takiego przeżyłem - ciągnął. - Jeden junga też się postawił i oddał. Silny był z niego chłop i sprał marynarza na kwaśne jabłko. Ale potem musiał leżeć trzy tygodnie na koi i zafundować sobie nowe zęby z aluminium. Zawsze je czyścił papierem ściernym. Byłoby mi przykro, gdybym musiał w czymś takim pomagać akurat Stocksowi - zamruczał i zapalił fajkę. Siedział i palił w milczeniu, podczas gdy układałem swoje rzeczy.

Jeszcze nie skończyłem, kiedy znów pojawił się Stocks i kazał mi przejść na rufę do bosmana.

Bosman zajmował sam całą kabinę. Kiedy wszedłem, leżał w łóżku. Obute nogi oparł na małym stoliczku.

- Patrzcie tylko, pan junga - powiedział. - Właśnie cię oczekiwaliśmy. Mamy bowiem dla ciebie pilną pracę. - Zwlókł się z koi i poprowadził mnie, człapiąc, przez pokład do małych drzwiczek pod dziobówką. Otworzył je i wskazał na dwie muszle klozetowe. - To nasz parlament Nie uwierzysz, ale obie były kiedyś białe. A teraz do roboty. Postaraj się o gorącą wodę i sól bydlęcą u kucharza. Kiedy skończysz, możesz się znowu u mnie zameldować.

Poszedł, a ja zabrałem się do pracy. Przez otwarte drzwi widziałem kawałek pokładu i smukły grotmaszt, strzelający wysoko w lutowe niebo.

A więc to było marynarskie życie, o którym marzyłem. Niech to diabli, ładny początek!

Po wykonaniu pracy zameldowałem się u bosmana. Bez słowa poszedł ze mną na dziób. Tam długo i dokładnie przyglądał się obu muszlom.

Potem odwrócił się do mnie. - Dobra robota, jungo - powiedział serdecznym tonem, bez cienia kpiny. - Jeśli będziesz tak dalej wykonywać swoje obowiązki, zawsze znajdziesz przyjaciela w Harrym Stoewerze. - Potem klepnął mnie w potylicę i poszedł.

Dyżur przy stole w „synagodze” miałem z Zippelem. Zippel, również chłopiec okrętowy, był niskim, zwinnym chłopakiem o ostrzyżonych na jeża blond włosach i wesołych niebieskich oczach. Przynieśliśmy blaszane miski z jedzeniem z kuchni do „synagogi”, gdzie marynarze, siedząc za stołem łokieć przy łokciu, w milczeniu wiosłowali łyżkami. Posiłek składał się z pieczeni wieprzowej i czerwonej kapusty, była bowiem niedziela.

- Ty jesteś Günther Prien - odezwał się drugi chłopiec okrętowy, siedzący obok mnie przy stole - a ja nazywam się Hans Zippel. Ale możesz spokojnie mówić mi per „ty”, chociaż jestem na pokładzie już czternaście dni.

Marynarze zaśmiali się, tylko Stocks zrobił naburmuszoną minę. Popołudnie mieliśmy wolne, a następnego dnia zaczęła się praca.

Pobieraliśmy prowiant i ręczną wciągarką windowałem w górę worki z mąką.

Później rozpoczęło się mocowanie żagli. Staliśmy wysoko na rejach, zwijaliśmy płótno i wiązaliśmy je konopnymi linami. Mroźny wiatr kłuł nas w palce - stalowe reje były straszliwie zimne. Grotmaszt wysoki jak wieża kościelna miał pięćdziesiąt pięć metrów. Pokład z tej wysokości wydawał się mikroskopijnie mały. Trzeba było rozpiąć dwadzieścia osiem żagli i potrzebowaliśmy na to aż dwóch dni.

Rankiem czwartego dnia byliśmy gotowi do żeglugi. Do burty statku podpłynął holownik i o siódmej odcumowaliśmy. Na czarnej wodzie pod nami połyskiwały kry, jak jasne plamy w mroku, ocierając się ze zgrzytem o dziób statku.

Płynęliśmy w dół rzeki, załoga stała przy prawej burcie i spoglądała w kierunku lądu, pogrążonego jeszcze w ciemności. Nagle ktoś zawołał wesoło: - Na cześć St. Pauli2 - hip, hip...

I cała załoga po trzykroć odpowiedziała „hura!”.

Z brzegu jakieś glosy coś odkrzyknęły, nie dało się jednak niczego zrozumieć. Ktoś, kto stał obok mnie, odezwał się: - Dziewczynki też nas żegnają.

Kiedy pojaśniało, z tyłu na pomoście zobaczyłem mężczyznę w białej futrzanej czapce. - To stary, pseudo „Wężołap” - szepnął do mnie Zippel. Mężczyzna na pomoście wyciągał głowę na wszystkie strony, jak kogut chcący zapiać, a potem zniknął w kabinie nawigacyjnej.

- Teraz poczuł wiatr - powiedział Zippel - i zaraz poda kurs. On jest z tych, co potrafią wyczuć pogodę trzy dni naprzód.

Spojrzałem na Zippela z ukosa, ale jego twarz była poważna. Płynęliśmy w dół Łaby i po południu wyszliśmy na pełne morze. Wiał słaby wiatr północno-wschodni, szarozielone morze wyglądało na bardzo zimne. Pod wieczór, tuż przed zachodem słońca, holownik rzucił hol i zawrócił.

Potem padła komenda „stawiać żagle!”. Wspięliśmy się po wantach na reje. Jeden żagiel po drugim rozwijał się i wydymał na wietrze. Na zachodzie słońce skryło się za zwałem chmur, a na wschodzie z wolna zaczął piąć się w górę księżyc, okrągły i pełny, rzucając na powierzchnię morza błyszczące ścieżki światła.

Pracowaliśmy, a mimo zimna ubrania lepiły nam się do ciał. Ale czasami odrywałem się od pracy, aby popatrzeć na grę księżycowego światła na białym żaglowym płótnie.

Jednak najpiękniejszy widok ujrzałem dopiero wtedy, gdy znów znalazłem się na pokładzie. Oto stały przede mną trzy srebrzyste wieże z iglicami niknącymi w nocnym niebie, zaś z dołu dobiegał niski i regularny szum fali dziobowej.

Płynęliśmy...

Miałem wrażenie, że jakaś niewidzialna siła pochwyciła statek i ciągnęła za sobą, łagodnie, ale nieustannie. Żadnego hałasu maszyn -tylko ten ciągły, niski i równomierny szmer.

Mieliśmy dobry rejs aż do Zatoki Biskajskiej. Tam zmienił się wiatr i musieliśmy często zmieniać kurs. Ale liczyliśmy na to, że nadrobimy stracony czas za Azorami, kiedy wejdziemy w pasat.

Gdy w końcu dotarliśmy do Azorów, pasatu nie było, wiał tylko lekki wiaterek w nieregularnych porywach, przypominających kasłanie starego człowieka.

Wężołap kazał postawić wszystkie żagle, do ostatniego skrawka, ale mimo to nie pokonywaliśmy dziennie więcej niż dziesięć mil morskich.

Morze zdawało się zmieniać w roztopiony ołów. Dni były niemrawe i gorące, a noce jeszcze gorsze. Pod pokładem nie dało się wytrzymać. Podczas wolnych wacht leżeliśmy na pokrywach luków, szukając ochłody w nocnym wietrze.

Kapitana widywaliśmy rzadko. Najczęściej wylegiwał się na swoim pokładowym leżaku za sterówką. Tylko czasami, wysoki i kościsty, pojawiał się około południa w największym skwarze na pomoście, jak południowa zjawa w koszuli z różowego jedwabiu. Patrzył z troską na obwisłe żagle i kręcąc głową, znów znikał za sterówką.

Tak, widywaliśmy go tylko z rzadka. Ale szybko zauważyliśmy, że był stale obecny i z ukrycia pociągał za wszystkie sznurki.

Pewnego dnia w południe Krämer, mechanik od maszyny parowej, wysłał Zippela do kambuza po mleko w puszce. Chciał nim osłodzić swój makaron. Ale Zippel wrócił bez mleka.

- Co to ma znaczyć? - rozzłościł się Krämer, ociężały chłopak z Prus Wschodnich, który bardzo rzadko otwierał usta. Teraz był wściekły. - Kucharz nie chce wydać mleka?

- Nie - odparł Zippel zalęknionym głosem. - Kok może by i wydał, ale stary zabronił. Mamy teraz oszczędzać.

Krämer nie odezwał się więcej, a i inni przy stole nagle zamilkli. Ciszę tę przerwał Stocks: - Za to jutro będzie coś ekstra. Solone mięso z suszonymi ziemniakami.

Powiedział to z ironią, takie bowiem jedzenie dostawaliśmy codziennie od trzech tygodni.

Zdarzenie to nie miało żadnych dalszych konsekwencji, poza tymi, że od tej chwili nie było już mleka ani rano, ani w południe, ani też wieczorem.

Trzy dni później - miałem znowu dyżur przy stole - przyszedłem do kambuza po „ranną wachtę”. Tak określa się kawę wydawaną o czwartej nad ranem. Jest czarna i gorąca, ma mocny smak cykorii i słaby kawy, i cieszy się wielkim powodzeniem u wilków morskich, zarówno na Antarktydzie, jak i w tropikach.

- „Rannej wachty” już nie ma - oświadczył kucharz i miałem wrażenie, że się złośliwie uśmiecha.

- A co mam powiedzieć załodze?

Wzruszył obojętnie ramionami. - Możesz powiedzieć prawdę. Wężołap zakazał.

Marynarze nie są porywczy. Kiedy wróciłem do kubryku, klekocząc pustym dzbankiem i przekazałem wiadomość, reakcją było milczenie, dokładnie tak jak poprzednio. Załoga siedziała w siatkowych koszulach, albo z obnażonymi torsami przy stole, a przed nią leżał twardy chleb, który zamierzała popijać kawą.

Nie wiem, który zaczął. Wydaje mi się, że Moeller. Wziął do ręki swoją przylepkę i zaczął uderzać nią w jednostajnym rytmie o stół, śpiewając przy tym: - Pata taj...pata taj.. .pata taj...

Tym zawołaniem budziło się ranną zmianę wachty, a cały dowcip nie był niczym nowym. Stukaniem o stół wytrząsaliśmy bowiem z przylepek robaki, które potem zrzucaliśmy ze stołu i rozdeptywaliśmy. Tak więc dowcip był stary. Ale tym razem było to coś więcej niż dowcip. Nagle wszyscy chwycili swoje przylepki i zaczęli uderzać nimi o stół -brzmiało to jak terkot werbla - i dołączali kolejno ochrypłe głosy do chóru: - Pata taj...pata taj.. .pata taj...

W największym hałasie usłyszeliśmy głos kapitana. Zszedł po schodni z mostku i stał teraz tuż nad nami na płaskim pokładzie „synagogi”.

- Panie bosmanie - powiedział - mam wrażenie, że w dziale rufowym trzeba zatroszczyć się o spokój!

I zaraz potem przez pokład przetoczył się grzmiący głos bosmana: -Do stu piorunów, spokój w „synagodze”!

-Wytworny człowiek - ktoś szepnął stłumionym głosem - nie zniży się do tego, żeby nas osobiście opieprzyć.

- Dobry i pobożny - dołączył się Stocks - jakby miał spółkę z samym Panem Bogiem. Trzeba by go wam było widzieć na ostatnim rejsie, w zatoce Firth of Forth. „Z tymi masztami nie przepłyniecie pod mostem podczas przypływu”, stwierdził pilot, którego mieliśmy wtedy na pokładzie. „Przepłynę”, odparł na to Wężołap, „wymierzyłem to”. Czekanie na następny odpływ kosztowało 2 funty opłaty za pilota, a te dwa funty bardzo ciążyły mu na duszy. „Dobrze kapitanie, ale na pańską odpowiedzialność” - oświadczył pilot. Na to Wężołap nic już nie powiedział i poszedł do kabiny nawigacyjnej. Obstukiwałem akurat rdzę z fokmasztu, kiedy przyszedł Iwersen, drugi sternik, i mówi: „Stocks, idż i zajrzyj do kabiny nawigacyjnej. Zobaczysz coś niezłego!” No to poszedłem i zajrzałem przez okno, a tam Wężołap klęczał na podłodze. Łokcie oparł o stół do map, złożył ręce, oparł o nie głowę i modlił się. Prosił Pana Boga, żeby ten pozwolił mu zachować dwa funty, żeby czubki masztów przeszły pod mostem, i żeby nie został ukarany za swoje skąpstwo. Klęczał tak co najmniej pół godziny, aż przepłynęliśmy pod mostem. Wszyscy po kolei podchodziliśmy do kabiny nawigacyjnej i podglądaliśmy go. I faktycznie przepłynęliśmy z całymi masztami. Ale przez następne dni przechodząc koło Wężołapa, każdy otrzepywał sobie kolana.

Kilku marynarzy roześmiało się.

- No, miejmy nadzieję, że teraz swoimi modłami nie sprzątnie nam ze stołu solonego mięsa - zażartował Schlegelsberger.

Nagle usłyszeliśmy tupot nóg. Ktoś biegł przez pokład do kubryku. Drzwi były otwarte i widzieliśmy go już z daleka. Był to Jessen. Biegł od strony kambuza.

- Ludzie - wybuchnął. - Balkenhol stoi w kambuzie i spija mleko. Obserwowałem go. Przypiął się do wielkiej puszki mleka skondensowanego i tylko słychać jak gulgocze...

Jakby ktoś odkręcił wentyl, przez który zaczęła uciekać nagromadzona złość. W kubryku jeden klął przez drugiego: - A to chytra Świnia... A to Judasz... Jeszcze się bydlakowi damy napić...

A potem Witaschek powiedział twardo i dobitnie, jak przewodniczący ławy przysięgłych: - Dzisiaj w nocy kok dostanie kocówę.

Noc była ciemna, nie świeciła ani jedna gwiazda, niebo spowijały czarne chmury Tylko cienki sierp księżyca żeglował przez obłoki.

Do północy mieliśmy wolne. O dziesiątej podkradliśmy się w skarpetkach na dziób. Kucharz Balkenhol siedział w kambuzie i coś pisał. Przez otwarte drzwi widać było, jak płomyk naftowego kaganka odbija się w jego łysinie. Stłoczyliśmy się w cieniu fokmasztu, a Zippel zawołał żałosnym głosem: - Balkenhol!

Kucharz podniósł głowę. Wyłupiastymi, ciemnymi oczyma z zaciekawieniem i nieufnością penetrował mrok.

- Balkenhol! - zawołał Zippel ponownie. Tym razem w jego głosie brzmiało przypochlebne błaganie.

Balkenhol odchrząknął. - Kto tam znowu? - spytał niepewnie.

- Możesz mi dać wiadro ciepłej wody? - zapytał Zippel.

- Nie - odpowiedział szybko Balkenhol, jak zawsze, kiedy go o coś prosiliśmy.

Przez chwilę panowała cisza. Myśleliśmy już, że Balkenhol nas zauważył, z takim wysiłkiem wpatrywał się w miejsce, gdzie staliśmy. Potem dodał: - Tak w ogóle, jeśli czegoś ode mnie chcesz, to wejdź do środka!

- Nie mogę - powiedział Zippel, a potem nagle zajęczał: - Moja noga, aua, moja noga...

Teraz w Balkenholu obudziła się ciekawość. Wstał, podszedł kołyszącym krokiem do drzwi i rozglądając się ostrożnie, wyszedł na pokład.

W następnej chwili stało się! Z ciemności wyskoczyły dwa cienie i rzuciły się na niego. Trzy skłębione postacie błyskawicznie zniknęły w cieniu zawieszonych na żurawiach łodzi ratunkowych. Stamtąd dobiegały plaskające dźwięki przypominające odgłosy niedzielnego tłuczenia kotletów przez Balkenhola. Pomiędzy uderzeniami słyszeliśmy stłumione, płaczliwe pojękiwanie: - Co was napadło? Czego ode mnie chcecie? Nic wam przecież nie zrobiłem!

- Co, nic nie zrobiłeś? - zadudnił czyjś głos. - Przez cały rejs karmiłeś nas świństwami!

Inny dołączył się: -1 nasze mleko wychlałeś, zasrańcu!

- Co, ja mleko? Nigdy w życiu!

- Nie łżyj, Jessen wszystko widział!

Teraz dopiero Balkenhol podniósł głos: - To wredne kłamstwo... wylizywałem tylko pustą puszkę, która wróciła od starego... zostały może jakieś trzy krople! Ale tacy właśnie jesteście. Kiedy Wężołap skreśla mleko z jadłospisu, nie piśniecie słówka. Jeszcze się płaszczycie: „Tak jest, panie kapitanie... ślicznie dziękuję, panie kapitanie!” i podstawiacie mu tyłki, żeby mógł was jeszcze raz kopnąć. Wtedy zabiera wam „ranną wachtę” - a może to ja ją wam zabrałem? A wy przychodzicie do mnie i chcecie mi spuścić baty. Idźcie lepiej na rufę i wygarnijcie staremu, co o tym myślicie, jeśli takie z was chojraki!

Od strony grotmasztu usłyszeliśmy pokasływanie. To Schönborn, którego postawiliśmy tam na warcie, dawał znaki. Zaraz potem rozległy się kroki i z ciemności wyłonił się Rudloff, trzeci oficer wachtowy.

- Co to? - zapytał z przyjaznym zdumieniem. - Nie mają wachty i nie śpią?

- Ach, panie Rudloff - odparł Krämer świętoszkowato. - Za piękna noc, żeby spać!

- Tak, naprawdę ładna - przytaknął Rudloff i poszedł dalej. Miał liryczne usposobienie i podejrzewaliśmy, że pisze wiersze. My sami zaś już dość narozkoszowaliśmy się pięknem nocy, więc wróciliśmy do swoich koi. Podczas następnej przedpołudniowej wachty mieliśmy trochę pracy na maszcie. Ja zajmowałem się górnym grotbramslem, a Zippel stał obok mnie na pertach. Byliśmy sami, wysoko nad statkiem. Nagle pochylił się w moją stronę i zapytał: - Idziesz z nami? Schodzimy z pokładu w Pensacoli.

Przeraziłem się: - Co? Jak? Chcecie dać nogę?

Skinął głową i zaśmiał się: - Naturalnie, i prawie wszyscy się przyłączają. „Synagoga” opustoszeje, lawiza zresztą też. Stary zostanie sam i będzie mógł do woli wytrząsać sobie robaki z chleba.

Drugi oficer zagwizdał i musieliśmy zejść do brasowania. Myślałem bez przerwy o tym, co usłyszałem od Zippela. A więc chcieli uciekać? Po prostu wysiąść w Pensacoli? Mogłem to zrozumieć, prawdę mówiąc, sam też już chciałem wiać z pokładu, im prędzej tym lepiej. Spojrzałem na swoje dłonie, czerwone i spękane, przeżarte słoną wodą i obmacałem guzy, które wyskoczyły mi na karku od złego odżywiania - ciągle mięso, słone jak morska woda i nigdy żadnej zieleniny.

Zejść z pokładu? Dobrze! Ale dokąd? Co począć w obcym kraju, bez dokumentów, bez pieniędzy?

Po zmianie wachty przycupnęliśmy w kubryku jedząc, a ja wciąż miałem nadzieję, że ktoś zacznie o tym mówić. Ale wszyscy milczeli, albo rozmawiali o obojętnych sprawach.

Potem miałem wolne. Poszedłem na dziób i położyłem się na luku komory linowej. Dzień był słoneczny, niebo miało barwę ciemnego błękitu. Żagle zwisały luźno, tylko niekiedy poruszane podmuchem bryzy. Wydawały przy tym klaszczący dźwięk, jak gdyby fale rozbijały się o molo. Od tego odgłosu zrobiłem się senny.

Po chwili przyszedł Zippel i usiadł obok mnie. - No i jak, zastanowiłeś się? Idziesz z nami?

- A co chcecie robić na lądzie? - zapytałem.

- Zobaczysz - obiecał.

Próbowałem go podpuścić: - Więc sam jeszcze nie wiesz?

Pociągnął parę razy z fajki i rozejrzał się podejrzliwie dokoła. Potem pochylił się do mnie i wyszeptał: - Chłopie, to świetna sprawa! Stocks zna tam kilku farmerów, którzy ciągle potrzebują białych nadzorców. To jest człowieku życie! Jedziesz sobie przez pola... pod tobą pięćdziesięciu czarnuchów... albo i stu... pocą się i harują, a ty siedzisz sobie na koniku i mówisz tylko: nie obijać się dzieci! A na obiad jesz indyka z ananasem i każdego ranka pijesz kakao... a dyżur przy stole pełnią czarnuchy. W nocy śpisz w jedwabnym łóżku z baldachimem, a czarnuchy trzymają wachtę...

Z zachwytu aż zapluł cybuch. Nie przerwałem mu ani jednym słowem. To co mówił, było jak dworcowy plakat reklamujący słoneczne Południe. Jedyną plamkę na pięknym obrazku stanowił Stocks.

- A kto się jeszcze przyłączył oprócz ciebie i Stocksa? - zapytałem. Wyliczył pięć nazwisk. Wśród nich znalazł się także kucharz i Jahnke, chłopiec okrętowy, z którym przyszedłem na pokład.

Nie był to akurat kwiat załogi.

- To wszyscy? - zapytałem.

Zippel stracił humor. - Na razie tak, ale prawdopodobnie dojdzie jeszcze cała masa.

-Hmm...

- A co z tobą? - zapytał i odwrócił się, gotowy odejść.

Nie mogłem się jeszcze zdecydować. - Chcę to sobie jeszcze przemyśleć - odparłem.

Wtedy wzruszył ramionami i z wolna oddalił się. Widziałem, że był niezadowolony.

Leżałem i patrzyłem na fokmaszt, którego żagle wydymały się na wietrze, białe na tle ciemnobłękitnego nieba. Wciąż jeszcze nie mogłem się zdecydować. W końcu tyle się słyszało o ludziach, którym powiodło się za oceanem. Nie, żeby od razu zostawać milionerem. Ale zrobić mały majątek w parę lat, takie rzeczy często się zdarzały. Jeśli zaś zostanę w marynarce, przez całe życie będę klepał biedę.

Dźwignąłem się i poszedłem do kubryku. „Synagoga” była pusta, drzwi stały otwarte na oścież. Tylko Krämer leżał na koi i chrapał.

Wyjąłem z szafki kartkę papieru i usiadłem przy stole. Przez otwarte drzwi widziałem reling, a za nim horyzont, gdzie niebo i woda zlewały się w srebrzystą mgiełkę.

Zacząłem pisać list do matki. „Kochana mamo, już wkrótce dopłyniemy do Ameryki. Rejs był długi, a życie marynarza jest zupełnie inne, niż to sobie wyobrażałem. Na naszym statku wygląda to tak: dużo pracy, mało chleba...”

Nagle na papier padł cień. Na progu stał Witaschek. Nie usłyszałem go wcześniej, stąpał bezszelestnie w swoich butach z plecionki.

- Co tu robisz? - zapytał.

Zakryłem list dłonią. Podszedł do stołu i zabrał mi list, całkiem spokojnie i naturalnie, jakby to było oczywiste. Potem usiadł na ławie i zaczął czytać.

-Tak - powiedział. - No tak. Więc ty też. Właściwie to po tobie tego się nie spodziewałem, Prien.

Wpatrywał się we mnie bez przerwy jasnymi oczyma. Nie było to przyjemne spojrzenie.

- A to dlaczego? - wyjąkałem.

Machnął ręką. - Nie wygłupiaj się, chłopcze. Wiesz dobrze tak samo jak ja, co tu jest grane. Ale jedno chcę ci powiedzieć: porządny marynarz nie bawi się w coś takiego! Zgoda, karmili nas na tym rejsie świństwami. Zgoda, stary kutwił tym razem bezwstydnie. Ale żeby z tego powodu wszystko rzucać... żeglowanie i to wszystko...

Szerokim, kolistym ruchem wyciągnął ramię ku morzu, połyskującemu w południowym słońcu.