44,99 zł
Kiedy życie napisze inne zakończenie do twojego scenariusza, czyli queerowy romans dla Young Adult
Cleo Ferrara uwielbia horrory i robi wszystko, by dostać się na studia filmowe. Zaplanowała, że na uniwersytet w Nowym Jorku wyjedzie razem ze swoim chłopakiem Danielem Sheridanem. Zostaną parą wziętych filmowców i zawojują Hollywood. Cięcie. Wyciemnienie.
Ale następuje zwrot akcji, którego Cleo nie przewidziała. Daniel rzuca ją dla Kiki Pearson, królowej cheerleaderek. Kiki była dotychczas dziewczyną Marianne Lacerdy. A Marianne jest jej sąsiadką i przyjaciółką z dzieciństwa. Czy to brzmi jak początek nowej historii?
Zamiast płakać i patrzeć, jak ich byli paradują razem po szkole, Cleo i Marianne zaczynają się ze sobą umawiać. Każdy miłośnik kina jednak wie, że randkowanie na niby wprowadzone w akcie pierwszym, w akcie trzecim musi stać się faktem…
Czy Cleo potrafi napisać dla siebie scenariusz ze szczęśliwym zakończeniem? A może znowu pęknie jej serce?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 383
Dla Rachel, która mieszkała dwie ulice dalej.
Dziękuję, że zawsze odprowadzałaś mnie do domu.
1
Mam zasadę. Nigdy nie zamykam oczu podczas oglądania horrorów.
Nie ma znaczenia, czy krew rozpryskuje się na ekranie, czy muzyka właśnie przybrała na sile albo czy Chris siedzi tuż obok mnie, przyciskając koc do twarzy i głośno nucąc A Whole New World. Zamykanie oczu jest oszukiwaniem siebie, a poza tym nigdy się nie dowiem, jak zrobić taki film, jeśli nie będę go uważnie oglądać. Muszę nauczyć się stopniować napięcie, a potem je rozładowywać, bawić się światłem i cieniem, kadrować ujęcie, żeby nikt z widzów nie był przygotowany na pojawienie się potwora. Można by przypuszczać, że po latach takiej zaprawy będę ekspertką od przewidywania nagłych zwrotów akcji zarówno w prawdziwym życiu, jak i na ekranie. Nic z tego.
Podam przykład. Byłam zupełnie nieprzygotowana na to, co miało nastąpić, gdy w ciepły czerwcowy poranek pojawiłam się u Daniela, żebyśmy mogli rozpocząć preprodukcję scenariusza, który pisałam w ramach mojego podania o przyjęcie na Uniwersytet Nowojorski. Daniel poinformował mnie, że chociaż (a) jeśli chodzi o filmy, to nadal uważa nas za współpracowników i partnerów, to jednak (b) nie myśli już o nas jako o chłopaku i dziewczynie, ponieważ (c) on i Kiki Pearson „nawiązali niezaprzeczalną uczuciową więź” podczas wspólnej pracy nad letnim przedstawieniem Pippina w naszej szkole.
Daniel. Mój Daniel.
Z Kiki Pearson!
Z powodu PIPPINA!
Kiki brakuje kwalifikacji wymaganych, by być jednym z „tych dzieciaków z kółka teatralnego”. Za to jest lokalną influencerką, której codzienne zdjęcia strojów inspirują legiony uczniów Murrow Creek High do przebierania się za jej niepokojące klony. Zaangażowano ją do pomocy aktorom z kostiumami i makijażem, podczas gdy Daniel stanął na wysokości zadania jako dźwiękowiec. Kilku innych członków ekipy teatralnej, których udało mi się przesłuchać, zeznało, że tych dwoje rozpoczęło rozmowę w jakimś nastrojowo oświetlonym zakamarku za kulisami. Od tamtego momentu sprawy eskalowały, choć nawet teraz trudno mi to było sobie wyobrazić.
W maju zeszłego roku Kiki została wybrana na przewodniczącą samorządu uczniowskiego i kapitankę drużyny cheerleaderek, a ponadto jest w naszej klasie odpowiednikiem Audrey Hepburn z lat pięćdziesiątych, podczas gdy ja i Daniel jesteśmy raczej połączonym Nosferatu, który czai się w mroku pozbawionej okien pracowni filmowej lub przemyka korytarzami, zasłaniając się kamerą. Nie mogę go sobie wyobrazić, jak wita się z Kiki Pearson, nie mówiąc już o robieniu z nią innych rzeczy wymagających użycia ust.
Ale szczerze mówiąc, najtrudniej przychodzi mi zaakceptować fakt, że Daniel nie będzie już istotną częścią mojego życia. W ciągu ostatnich kilku lat grał w nim wiele ról: był moim przyjacielem od chwili, gdy usiedliśmy obok siebie podczas pierwszego spotkania w pracowni filmowej, gdzie połączyło nas wspólne przekonanie, że Obcy jest znacznie lepszy niż Obcy 2; był obiektem mojego przewlekłego zauroczenia (przez cały pierwszy rok liceum), a potem chłopakiem (podczas drugiego i trzeciego roku). Mieliśmy nawet plany, by razem aplikować na Uniwersytet Nowojorski, a następnie przenieść się do Los Angeles, gdzie będziemy dzielić podupadłe studio, pić mrożoną kawę na bulwarach zalanych słońcem i delektować się drogim koktajlem z krewetek w Musso & Frank Grill, świętując nasze pierwsze kontrakty z dużymi studiami. Mimo to, nawet gdy zmiażdżył moje serce, sprawiając, że poczułam się, jakby w mojej klatce piersiowej był mały ksenomorf, który warczał, drapał i rozrywał mnie od środka, nie chciałam dać typkowi satysfakcji, pokazując, jak bardzo mnie to zabolało. Powiedziałam mu grzecznie, żeby wypierdalał, i porzuciłam perspektywę sfilmowania swojego scenariusza. Potem pojechałam do Chrisa, który jak na najlepszego przyjaciela przystało, nalegał na puszczanie mi smutnych piosenek Tegan i Sary oraz udostępnił swój niekończący się zapas lodów miętowo-czekoladowych. Powiedział też, że nie ma sprawy, jeśli mam potrzebę szlochania i przeklinania na cały głos jak rozwódka w średnim wieku z filmu Nancy Meyers. Nawet wtedy nie poddałam się smutkowi. Zaskoczyła mnie ta sercowa katastrofa, ale przydała się tutaj moja edukacja w zakresie horroru. Nie pozwoliłam, by szok wtrącił mnie w mroczną spiralę rozpaczy, żeby odrzucenie i upokorzenie przez Daniela wsiąkło w mój krwiobieg i przejęło kontrolę.
Poza tym mam ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład to, że dziś jest pierwszy dzień ostatniego roku szkolnego, a ja wciąż krzątam się po kuchni w fioletowej piżamie w koty, jem waniliowo-malinową babeczkę, którą tata upiekł poprzedniej nocy, i przewijam lawinę SMS-ów od Chrisa wysłanych mi tego ranka, debatując, czy muszka, którą chciał założyć z tej okazji, to przykład uroczej ironii, czy raczej żenua. Chwytam krzywy kubek pomalowany w tulipany, który mama zrobiła na zajęciach z ceramiki w dziewiątej klasie, i zaczynam napełniać go kawą, gdy na ekranie telefonu pojawia się nowa wiadomość od taty.
Do tej pory wysłał mi ich kilka, ale jeszcze nie zdążyłam żadnej przeczytać. Ponieważ codziennie wychodzi do pracy przed wschodem słońca, zakładam, że wszystkie będą miały inspirujący charakter („powodzenia w pierwszym dniu”, „tak szybko dorastasz”). Może dostanę też GIF-a z Kochanych kłopotów albo nawet dwa.
Ale niestety tak nie jest. Przez cały ten czas tata usiłował mnie poinformować, że jego samochód zepsuł się z samego rana i musiał zabrać Frankie, by zdążyć z włożeniem do piekarnika swoich duńskich ciastek ze śliwkami i imbirem, zanim klienci przypuszczą poranny szturm na piekarnię Jasmine’s. Z jednej strony jestem skrycie dumna, że Frankie (moja stara honda accord nazwana tak, ponieważ wydaje podobne dźwięki jak Boris Karloff we Frankensteinie) przyszła tacie na ratunek. Z drugiej – zdaję sobie sprawę, że jestem teraz w najgłębszej z dup. Tata najwyraźniej oczekiwał, że odczytam jego wiadomości w miarę, jak spływały, ale oczywiście tego nie zrobiłam. A teraz jedynym sposobem na to, żebym dotarła do szkoły na czas, był autobus, którym jeździłam w epoce przed Frankie – ten z siedzeniami z popękanego plastiku i wonią chrupek Doritos nieodmiennie przesycającą powietrze. Lecz autobus odjechał z przystanku pod moim domem jakieś dziesięć minut temu.
Wbiegam na górę, gorączkowo dzwoniąc do Chrisa i dając go na głośnomówiący, żeby mógł mnie przeprowadzić przez ten kryzys. W przeciwieństwie do mnie jest on żywym ucieleśnieniem punktualności i skuteczności. W związku z tym jest na kampusie już od godziny i przygotowuje się do porannego zebrania z innymi członkami samorządu szkolnego.
– Klątwa znów uderza – stwierdza rzeczowo.
– Totalnie klątwa! – rzucam, wyplątując się ze spodni od piżamy.
Każdego roku pierwszego dnia szkoły coś idzie nie tak. Jako świeżo upieczona pierwszoroczna próbowałam sobie ułożyć grzywkę prostownicą, ale skończyło się tym, że zamiast wyprostować, odcięłam jej kawał. Albo pierwszego dnia gimnazjum, kiedy przypadkowo wciągnęłam spódnicę w majtki z logo Kapitana Ameryki, a grupa chłopaków z ósmej klasy stanęła w szyku i salutowała mi za każdym razem, gdy mijałam ich na korytarzu. (Uwaga na marginesie: przestali dopiero w Halloween, kiedy wysiadłam z autobusu w pełnym przebraniu Kapitana Ameryki, z parą bokserek wyzywająco naciągniętych na strój. Nie mieli wówczas innego wyjścia, jak tylko uznać, że przejęłam ten żart).
– Mógłbym po ciebie przyjechać – sugeruje Chris, co nie jest złym pomysłem, ale nie mogę go prosić, żeby przeze mnie opuścił akurat ten poranek. Dziś dzieją się rzeczy zbyt ważne.
– Nie ma mowy, panie wiceprezydencie. Nie po to tak ciężko pracowaliśmy zeszłej wiosny, żeby cokolwiek zepsuło twój pierwszy dzień na stanowisku.
– A jeśli spóźnisz się na apel? – pyta, gdy odklejam z twarzy jeden z plasterków na pryszcze i wrzucam go do kosza na śmieci pod biurkiem.
W zwykłych okolicznościach sama myśl o szkolnym apelu zanudziłaby mnie na śmierć, ale tym razem jest inaczej. Po apelu kierowniczka naszego klubu filmowego ma ogłosić, który z czwartoroczniaków przejmie stanowisko reżysera Oszołomionych w Murrow Creek, opery mydlanej, którą uczniowie naszego liceum piszą, produkują i emitują na czcigodnych korytarzach szkoły i w salach lekcyjnych od 1992 roku. Nie będzie przesadą twierdzenie, że to na ten moment pracowałam przez ostatnie trzy lata. To dlatego spędziłam cały weekend, sprzątając w szafie ze sprzętem, kiedy nikt inny nie chciał tego zrobić, dlatego przejechałam całą drogę do Charlotte tuż po uzyskaniu prawa jazdy, aby zdobyć odpowiedni sztuczny śnieg do naszego świątecznego odcinka specjalnego, dlatego też zawsze zgłaszałam się na ochotniczkę do pisania scenariuszy w ostatniej chwili, nawet jeśli oznaczało to oblanie klasówki z algebry (jednej albo i pięciu).
Pozycja reżyserki Oszołomionych ma być słodką nagrodą, której pragnęłam przez całe lato. Pokonam Daniela, który również walczy o to stanowisko. Zwyciężę go uczciwie i do kwadratu. Ale co ważniejsze, ta posada będzie wisienką na torcie mojej aplikacji do szkoły filmowej w Nowym Jorku. Tytuł reżysera zwieńczy moje CV i wraz ze scenariuszem (którego technicznie rzecz biorąc, nie muszę sfilmować, by umieścić go w swoim portfolio), udowodni, że zasługuję na miejsce w Nowym Jorku i w całym filmowym świecie. A czy dostanę się na uniwersytet? To nie podlega negocjacji.
– Naprawdę nie chcę przegapić tego ogłoszenia – przyznaję, wbijając wzrok w wyblakłą naklejkę z nadrukiem „I ™ NY” w rogu mojego lustra, tę samą, którą moja mama umieściła tam wiele lat temu, kiedy pokój jeszcze należał do niej.
– Na szczęście dla ciebie jestem Skorpionem – mówi Chris. – Jestem astrologicznie niezdolny do zostawienia cię na lodzie.
To prawda. Kiedy miałam osiem lat i właśnie dochodziłam do siebie po miażdżącym ego występie do piosenki Firework w szkolnym pokazie talentów, Chris od razu przyniósł mi pudełko Pocky i pluszowego kota w kształcie rolki sushi, którego dostał od swoich dziadków w Tokio. Ale lubię myśleć, że ja też mam swój wkład w tę przyjaźń. Kiedy złamał rękę w sali gimnastycznej, napisałam program telewizyjny o szopie superbohaterze i odegrałam dla niego każdy odcinek, podczas gdy on dochodził do zdrowia na kanapie.
Mimo to w jego głosie dźwięczy coś, co wzbudza we mnie niepokój.
– To znaczy, że wpadłeś na jakiś pomysł i że go znienawidzę – stwierdzam.
– Mam już pewien pomysł – potwierdza. – Taki, który ci się nie spodoba.
Przygotowuję się mentalnie na sugestię, że powinnam wysłać SMS-a Danielowi, który w poprzednim życiu i tak byłby moim pierwszym wyborem.
– A może zapytaj... – Chris milknie na moment. Wstrzymuję oddech. – Marianne?
– Ha! – parskam. – Dobre, kolego. Prawie mnie nabrałeś.
– Daj spokój – burczy. – To moja kuzynka. Nie jest taka zła. Poza tym kiedyś się przyjaźniłyście.
– Tak, kiedy miałyśmy po dziewięć lat – prostuję. – Byłam wtedy inną osobą. Uważałam Minionki za szczyt kinowego wyrafinowania.
– Kiedy miałaś dziewięć lat, twoim ulubionym filmem była Carrie – zauważa w odpowiedzi i ma rację. Chris, Marianne i ja raz nawet próbowaliśmy sfilmować naszą wersję, ale jej rodzice położyli temu kres, gdy nakryli naszą trójkę na podwórku Marianne, kiedy właśnie rozcieńczaliśmy wężem ogrodowym wiadro keczupu. Mimo to, gdy wciągam przez głowę moją ulubioną czarną sukienkę we wzór ze szkieletów świecących w ciemności, powtarzam Chrisowi, że jego plan jest do bani. Zerkam jednak przez okno nad moim łóżkiem, kierując spojrzenie na płot okalający moje podwórko i dalej, aż do domu, który stoi za nim, i basenu mieniącego się lekko niczym matowe szkło.
W głowie migoczą mi szybko zmieniające się obrazy, jakbym siedziała przed laptopem i montowała je w programie graficznym: Ja i Marianne jako grzdyle, tańczące na jej podwórku w długich cekinowych sukienkach, pływające wokół siebie jak delfiny w jej basenie, kradnące iPada jej ojczyma, żeby kręcić filmy. Niektóre traktowały o łapaniu morskich potworów albo o rabusiach banków z Dzikiego Zachodu, podczas gdy inne były żenująco romantyczne. Odtwarzałyśmy w nich sceny ze starych musicali. Jedna z nas często omdlewała w ramionach drugiej, podczas gdy w tle leciały piosenki Billie Holiday.
Marianne i ja dorastałyśmy razem, ale u progu okresu dojrzewania nasza przyjaźń wygasła. Chris i ja zaczęliśmy brać udział w przesłuchaniach do szkolnych przedstawień – pierwszym artystycznym rycie przejścia dla każdego prawdziwego maniaka filmowego – podczas gdy Marianne została namaszczona na najlepszą przyjaciółkę Kiki. Ta rola sprawiła, że nie tylko oddaliła się ode mnie, ale także weszła w szeregi pięknych i popularnych. Jest także pływaczką, jedną z najlepszych w naszej niewielkiej mieścinie. Wkrótce nikt nie mógł zaprzeczyć, że Marianne emanuje chłopczycowatą charyzmą. Ona i jej znajome przemieszczali się po szkole niczym stado hipnotyzujących syren, trzaskając sobie nieskazitelne selfie i oczarowując (oraz onieśmielając) zarówno uczniów, jak i nauczycieli.
Padam z powrotem na łóżko, miętoląc grzywkę w palcach. Marianne i ja prawie ze sobą nie rozmawiamy, ale to niejedyny powód, dla którego poproszenie jej o przysługę wydaje się niemożliwe. Moje serce dzieli się na połówki, z których każda zmyka pod przeciwną pachę, kiedy myślę, że Kiki jest nie tylko najlepszą przyjaciółką Marianne, ale także jej dziewczyną – przepraszam, jej byłą dziewczyną – co oznacza, że w tym samym czasie, gdy Daniel zdradzał mnie z Kiki, Kiki zdradzała Marianne z Danielem. Co oznacza, że obie zostałyśmy kobietami wzgardzonymi, Thelmą i Louise, Klubem Pierwszych Żon.
To najgorsza okazja do pogawędki, jaką można sobie wyobrazić.
– Masz jakieś inne pomysły? – pytam Chrisa głosem miękkim jak zwiędła sałata. Wiem, że na nic lepszego nie wpadnie.
– Przyznajesz się Danielowi? – sugeruje, a ja odkładam telefon, robię zdjęcie środkowego palca i wysyłam mu je MMS-em. Odsyła buziaka, po którym następują jeszcze dwie wiadomości.
Wiesz, że mam rację.
Jak zwykle.
Siadam i majstruję przy żaluzjach, otwierając je i zamykając na przemian. Potwierdzam, że czerwony pikap Marianne nadal stoi na podjeździe jej domu. Mogłabym przegapić obwieszczenie kierowniczki klubu filmowego. Do licha, mogłabym w ogóle pominąć pierwszy dzień szkoły, gdybym tylko chciała. Mogłabym zjeść na lunch resztki kremu malinowego i obejrzeć Noc żywych trupów, robiąc notatki z każdej sceny. Marianne mogłaby dotrzeć do szkoły jako triumfująca singielka, ku radości dziewcząt z całego hrabstwa Murrow Creek, które w tej chwili zapewne robią sobie poranny makijaż, starając się jak nigdy być gotowe i chętne, aby powalczyć o jej względy. Marianne i Kiki może i przyjaźniły się od gimbazy, ale parą zostały dopiero w połowie trzeciego roku liceum, a biorąc pod uwagę długą i powszechnie znaną historię podbojów Marianne, wątpię, żeby nadal cierpiała z powodu złamanego serca.
A co z moim sercem? Złamane czy nie – muszę skupić się na tym, co naprawdę ważne. Muszę myśleć o tym, że ten poranny apel doprowadzi mnie do posady reżyserki Oszołomionych, która sprawi, że przyjmą mnie na Uniwersytet Nowojorski, który to fakt będzie początkiem mojego życia po Murrow Creek. Życia, na które czekałam przez ostatnie siedemnaście lat. Życia, które jest jak moment, gdy siedzisz w kinie tuż przed tym, jak światła zaczną przygasać, tuż przed tym, jak film przenosi cię do jakiegoś o wiele bardziej spektakularnego miejsca.
Zeskakuję z łóżka i otwieram szafę. Odsuwam na bok wieszaki, by móc sięgnąć po to, czego potrzebuję. W końcu, jeśli mam to zrobić, zrobię to w kurtce Edgara Wrighta.