Moja dziewczyna - Vinesse Cecilia - ebook + książka

Moja dziewczyna ebook

Vinesse Cecilia

4,2
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Kiedy życie napisze inne zakończenie do twojego scenariusza, czyli queerowy romans dla Young Adult

 

Cleo Ferrara uwielbia horrory i robi wszystko, by dostać się na studia filmowe. Zaplanowała, że na uniwersytet w Nowym Jorku wyjedzie razem ze swoim chłopakiem Danielem Sheridanem. Zostaną parą wziętych filmowców i zawojują Hollywood. Cięcie. Wyciemnienie.

 

Ale następuje zwrot akcji, którego Cleo nie przewidziała. Daniel rzuca ją dla Kiki Pearson, królowej cheerleaderek. Kiki była dotychczas dziewczyną Marianne Lacerdy. A Marianne jest jej sąsiadką i przyjaciółką z dzieciństwa. Czy to brzmi jak początek nowej historii?

 

Zamiast płakać i patrzeć, jak ich byli paradują razem po szkole, Cleo i Marianne zaczynają się ze sobą umawiać. Każdy miłośnik kina jednak wie, że randkowanie na niby wprowadzone w akcie pierwszym, w akcie trzecim musi stać się faktem…

 

Czy Cleo potrafi napisać dla siebie scenariusz ze szczęśliwym zakończeniem? A może znowu pęknie jej serce?

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 383

Oceny
4,2 (21 ocen)
10
8
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pokoroboko

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, momentami trochę za dużo o filmografii, jednak całość oddaje naprawdę niezła historię. Polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Girl Next Door
Co­py­ri­ght © 2023 by Ce­ci­lia Vi­nesse All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie prawa za­strze­żone Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Nina Wum Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2024
Pro­jekt okładki: © To­masz Ma­jew­ski
Re­dak­torka pro­wa­dząca i re­dak­cja: Jo­lanta Ku­char­ska
Ko­rekta: Agnieszka Trzeb­ska-Cwa­lina, Jo­lanta Ku­char­ska
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-24-5
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­twotik­tok.com@po­rad­nia_k
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Ra­chel, która miesz­kała dwie ulice da­lej.

Dzię­kuję, że za­wsze od­pro­wa­dza­łaś mnie do domu.

1

Mam za­sadę. Ni­gdy nie za­my­kam oczu pod­czas oglą­da­nia hor­ro­rów.

Nie ma zna­cze­nia, czy krew roz­pry­skuje się na ekra­nie, czy mu­zyka wła­śnie przy­brała na sile albo czy Chris sie­dzi tuż obok mnie, przy­ci­ska­jąc koc do twa­rzy i gło­śno nu­cąc A Whole New World. Za­my­ka­nie oczu jest oszu­ki­wa­niem sie­bie, a poza tym ni­gdy się nie do­wiem, jak zro­bić taki film, je­śli nie będę go uważ­nie oglą­dać. Mu­szę na­uczyć się stop­nio­wać na­pię­cie, a po­tem je roz­ła­do­wy­wać, ba­wić się świa­tłem i cie­niem, ka­dro­wać uję­cie, żeby nikt z wi­dzów nie był przy­go­to­wany na po­ja­wie­nie się po­twora. Można by przy­pusz­czać, że po la­tach ta­kiej za­prawy będę eks­pertką od prze­wi­dy­wa­nia na­głych zwro­tów ak­cji za­równo w praw­dzi­wym ży­ciu, jak i na ekra­nie. Nic z tego.

Po­dam przy­kład. By­łam zu­peł­nie nie­przy­go­to­wana na to, co miało na­stą­pić, gdy w cie­pły czerw­cowy po­ra­nek po­ja­wi­łam się u Da­niela, że­by­śmy mo­gli roz­po­cząć pre­pro­duk­cję sce­na­riu­sza, który pi­sa­łam w ra­mach mo­jego po­da­nia o przy­ję­cie na Uni­wer­sy­tet No­wo­jor­ski. Da­niel po­in­for­mo­wał mnie, że cho­ciaż (a) je­śli cho­dzi o filmy, to na­dal uważa nas za współ­pra­cow­ni­ków i part­ne­rów, to jed­nak (b) nie my­śli już o nas jako o chło­paku i dziew­czy­nie, po­nie­waż (c) on i Kiki Pe­ar­son „na­wią­zali nie­za­prze­czalną uczu­ciową więź” pod­czas wspól­nej pracy nad let­nim przed­sta­wie­niem Pip­pina w na­szej szkole.

Da­niel. Mój Da­niel.

Z Kiki Pe­ar­son!

Z po­wodu PIP­PINA!

Kiki bra­kuje kwa­li­fi­ka­cji wy­ma­ga­nych, by być jed­nym z „tych dzie­cia­ków z kółka te­atral­nego”. Za to jest lo­kalną in­flu­en­cerką, któ­rej co­dzienne zdję­cia stro­jów in­spi­rują le­giony uczniów Mur­row Creek High do prze­bie­ra­nia się za jej nie­po­ko­jące klony. Za­an­ga­żo­wano ją do po­mocy ak­to­rom z ko­stiu­mami i ma­ki­ja­żem, pod­czas gdy Da­niel sta­nął na wy­so­ko­ści za­da­nia jako dźwię­ko­wiec. Kilku in­nych człon­ków ekipy te­atral­nej, któ­rych udało mi się prze­słu­chać, ze­znało, że tych dwoje roz­po­częło roz­mowę w ja­kimś na­stro­jowo oświe­tlo­nym za­ka­marku za ku­li­sami. Od tam­tego mo­mentu sprawy eska­lo­wały, choć na­wet te­raz trudno mi to było so­bie wy­obra­zić.

W maju ze­szłego roku Kiki zo­stała wy­brana na prze­wod­ni­czącą sa­mo­rządu uczniow­skiego i ka­pi­tankę dru­żyny che­er­le­ade­rek, a po­nadto jest w na­szej kla­sie od­po­wied­ni­kiem Au­drey Hep­burn z lat pięć­dzie­sią­tych, pod­czas gdy ja i Da­niel je­ste­śmy ra­czej po­łą­czo­nym Nos­fe­ratu, który czai się w mroku po­zba­wio­nej okien pra­cowni fil­mo­wej lub prze­myka ko­ry­ta­rzami, za­sła­nia­jąc się ka­merą. Nie mogę go so­bie wy­obra­zić, jak wita się z Kiki Pe­ar­son, nie mó­wiąc już o ro­bie­niu z nią in­nych rze­czy wy­ma­ga­ją­cych uży­cia ust.

Ale szcze­rze mó­wiąc, naj­trud­niej przy­cho­dzi mi za­ak­cep­to­wać fakt, że Da­niel nie bę­dzie już istotną czę­ścią mo­jego ży­cia. W ciągu ostat­nich kilku lat grał w nim wiele ról: był moim przy­ja­cie­lem od chwili, gdy usie­dli­śmy obok sie­bie pod­czas pierw­szego spo­tka­nia w pra­cowni fil­mo­wej, gdzie po­łą­czyło nas wspólne prze­ko­na­nie, że Obcy jest znacz­nie lep­szy niż Obcy 2; był obiek­tem mo­jego prze­wle­kłego za­uro­cze­nia (przez cały pierw­szy rok li­ceum), a po­tem chło­pa­kiem (pod­czas dru­giego i trze­ciego roku). Mie­li­śmy na­wet plany, by ra­zem apli­ko­wać na Uni­wer­sy­tet No­wo­jor­ski, a na­stęp­nie prze­nieść się do Los An­ge­les, gdzie bę­dziemy dzie­lić pod­upa­dłe stu­dio, pić mro­żoną kawę na bul­wa­rach za­la­nych słoń­cem i de­lek­to­wać się dro­gim kok­taj­lem z kre­we­tek w Musso & Frank Grill, świę­tu­jąc na­sze pierw­sze kon­trakty z du­żymi stu­diami. Mimo to, na­wet gdy zmiaż­dżył moje serce, spra­wia­jąc, że po­czu­łam się, jakby w mo­jej klatce pier­sio­wej był mały kse­no­morf, który war­czał, dra­pał i roz­ry­wał mnie od środka, nie chcia­łam dać typ­kowi sa­tys­fak­cji, po­ka­zu­jąc, jak bar­dzo mnie to za­bo­lało. Po­wie­dzia­łam mu grzecz­nie, żeby wy­pier­da­lał, i po­rzu­ci­łam per­spek­tywę sfil­mo­wa­nia swo­jego sce­na­riu­sza. Po­tem po­je­cha­łam do Chrisa, który jak na naj­lep­szego przy­ja­ciela przy­stało, na­le­gał na pusz­cza­nie mi smut­nych pio­se­nek Te­gan i Sary oraz udo­stęp­nił swój nie­koń­czący się za­pas lo­dów mię­towo-cze­ko­la­do­wych. Po­wie­dział też, że nie ma sprawy, je­śli mam po­trzebę szlo­cha­nia i prze­kli­na­nia na cały głos jak roz­wódka w śred­nim wieku z filmu Nancy Mey­ers. Na­wet wtedy nie pod­da­łam się smut­kowi. Za­sko­czyła mnie ta ser­cowa ka­ta­strofa, ale przy­dała się tu­taj moja edu­ka­cja w za­kre­sie hor­roru. Nie po­zwo­li­łam, by szok wtrą­cił mnie w mroczną spi­ralę roz­pa­czy, żeby od­rzu­ce­nie i upo­ko­rze­nie przez Da­niela wsią­kło w mój krwio­bieg i prze­jęło kon­trolę.

Poza tym mam waż­niej­sze sprawy na gło­wie. Na przy­kład to, że dziś jest pierw­szy dzień ostat­niego roku szkol­nego, a ja wciąż krzą­tam się po kuchni w fio­le­to­wej pi­ża­mie w koty, jem wa­ni­liowo-ma­li­nową ba­beczkę, którą tata upiekł po­przed­niej nocy, i prze­wi­jam la­winę SMS-ów od Chrisa wy­sła­nych mi tego ranka, de­ba­tu­jąc, czy muszka, którą chciał za­ło­żyć z tej oka­zji, to przy­kład uro­czej iro­nii, czy ra­czej że­nua. Chwy­tam krzywy ku­bek po­ma­lo­wany w tu­li­pany, który mama zro­biła na za­ję­ciach z ce­ra­miki w dzie­wią­tej kla­sie, i za­czy­nam na­peł­niać go kawą, gdy na ekra­nie te­le­fonu po­ja­wia się nowa wia­do­mość od taty.

Do tej pory wy­słał mi ich kilka, ale jesz­cze nie zdą­ży­łam żad­nej prze­czy­tać. Po­nie­waż co­dzien­nie wy­cho­dzi do pracy przed wscho­dem słońca, za­kła­dam, że wszyst­kie będą miały in­spi­ru­jący cha­rak­ter („po­wo­dze­nia w pierw­szym dniu”, „tak szybko do­ra­stasz”). Może do­stanę też GIF-a z Ko­cha­nych kło­po­tów albo na­wet dwa.

Ale nie­stety tak nie jest. Przez cały ten czas tata usi­ło­wał mnie po­in­for­mo­wać, że jego sa­mo­chód ze­psuł się z sa­mego rana i mu­siał za­brać Fran­kie, by zdą­żyć z wło­że­niem do pie­kar­nika swo­ich duń­skich cia­stek ze śliw­kami i im­bi­rem, za­nim klienci przy­pusz­czą po­ranny szturm na pie­kar­nię Ja­smine’s. Z jed­nej strony je­stem skry­cie dumna, że Fran­kie (moja stara honda ac­cord na­zwana tak, po­nie­waż wy­daje po­dobne dźwięki jak Bo­ris Kar­loff we Fran­ken­ste­inie) przy­szła ta­cie na ra­tu­nek. Z dru­giej – zdaję so­bie sprawę, że je­stem te­raz w naj­głęb­szej z dup. Tata naj­wy­raź­niej ocze­ki­wał, że od­czy­tam jego wia­do­mo­ści w miarę, jak spły­wały, ale oczy­wi­ście tego nie zro­bi­łam. A te­raz je­dy­nym spo­so­bem na to, że­bym do­tarła do szkoły na czas, był au­to­bus, któ­rym jeź­dzi­łam w epoce przed Fran­kie – ten z sie­dze­niami z po­pę­ka­nego pla­stiku i wo­nią chru­pek Do­ri­tos nie­odmien­nie prze­sy­ca­jącą po­wie­trze. Lecz au­to­bus od­je­chał z przy­stanku pod moim do­mem ja­kieś dzie­sięć mi­nut temu.

Wbie­gam na górę, go­rącz­kowo dzwo­niąc do Chrisa i da­jąc go na gło­śno­mó­wiący, żeby mógł mnie prze­pro­wa­dzić przez ten kry­zys. W prze­ci­wień­stwie do mnie jest on ży­wym ucie­le­śnie­niem punk­tu­al­no­ści i sku­tecz­no­ści. W związku z tym jest na kam­pu­sie już od go­dziny i przy­go­to­wuje się do po­ran­nego ze­bra­nia z in­nymi człon­kami sa­mo­rządu szkol­nego.

– Klą­twa znów ude­rza – stwier­dza rze­czowo.

– To­tal­nie klą­twa! – rzu­cam, wy­plą­tu­jąc się ze spodni od pi­żamy.

Każ­dego roku pierw­szego dnia szkoły coś idzie nie tak. Jako świeżo upie­czona pierw­szo­roczna pró­bo­wa­łam so­bie uło­żyć grzywkę pro­stow­nicą, ale skoń­czyło się tym, że za­miast wy­pro­sto­wać, od­cię­łam jej ka­wał. Albo pierw­szego dnia gim­na­zjum, kiedy przy­pad­kowo wcią­gnę­łam spód­nicę w majtki z logo Ka­pi­tana Ame­ryki, a grupa chło­pa­ków z ósmej klasy sta­nęła w szyku i sa­lu­to­wała mi za każ­dym ra­zem, gdy mi­ja­łam ich na ko­ry­ta­rzu. (Uwaga na mar­gi­ne­sie: prze­stali do­piero w Hal­lo­ween, kiedy wy­sia­dłam z au­to­busu w peł­nym prze­bra­niu Ka­pi­tana Ame­ryki, z parą bok­se­rek wy­zy­wa­jąco na­cią­gnię­tych na strój. Nie mieli wów­czas in­nego wyj­ścia, jak tylko uznać, że prze­ję­łam ten żart).

– Mógł­bym po cie­bie przy­je­chać – su­ge­ruje Chris, co nie jest złym po­my­słem, ale nie mogę go pro­sić, żeby przeze mnie opu­ścił aku­rat ten po­ra­nek. Dziś dzieją się rze­czy zbyt ważne.

– Nie ma mowy, pa­nie wi­ce­pre­zy­den­cie. Nie po to tak ciężko pra­co­wa­li­śmy ze­szłej wio­sny, żeby co­kol­wiek ze­psuło twój pierw­szy dzień na sta­no­wi­sku.

– A je­śli spóź­nisz się na apel? – pyta, gdy od­kle­jam z twa­rzy je­den z pla­ster­ków na prysz­cze i wrzu­cam go do ko­sza na śmieci pod biur­kiem.

W zwy­kłych oko­licz­no­ściach sama myśl o szkol­nym apelu za­nu­dzi­łaby mnie na śmierć, ale tym ra­zem jest ina­czej. Po apelu kie­row­niczka na­szego klubu fil­mo­wego ma ogło­sić, który z czwar­to­rocz­nia­ków przej­mie sta­no­wi­sko re­ży­sera Oszo­ło­mio­nych w Mur­row Creek, opery my­dla­nej, którą ucznio­wie na­szego li­ceum pi­szą, pro­du­kują i emi­tują na czci­god­nych ko­ry­ta­rzach szkoły i w sa­lach lek­cyj­nych od 1992 roku. Nie bę­dzie prze­sadą twier­dze­nie, że to na ten mo­ment pra­co­wa­łam przez ostat­nie trzy lata. To dla­tego spę­dzi­łam cały week­end, sprzą­ta­jąc w sza­fie ze sprzę­tem, kiedy nikt inny nie chciał tego zro­bić, dla­tego prze­je­cha­łam całą drogę do Char­lotte tuż po uzy­ska­niu prawa jazdy, aby zdo­być od­po­wiedni sztuczny śnieg do na­szego świą­tecz­nego od­cinka spe­cjal­nego, dla­tego też za­wsze zgła­sza­łam się na ochot­niczkę do pi­sa­nia sce­na­riu­szy w ostat­niej chwili, na­wet je­śli ozna­czało to ob­la­nie kla­sówki z al­ge­bry (jed­nej albo i pię­ciu).

Po­zy­cja re­ży­serki Oszo­ło­mio­nych ma być słodką na­grodą, któ­rej pra­gnę­łam przez całe lato. Po­ko­nam Da­niela, który rów­nież wal­czy o to sta­no­wi­sko. Zwy­ciężę go uczci­wie i do kwa­dratu. Ale co waż­niej­sze, ta po­sada bę­dzie wi­sienką na tor­cie mo­jej apli­ka­cji do szkoły fil­mo­wej w No­wym Jorku. Ty­tuł re­ży­sera zwień­czy moje CV i wraz ze sce­na­riu­szem (któ­rego tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, nie mu­szę sfil­mo­wać, by umie­ścić go w swoim port­fo­lio), udo­wodni, że za­słu­guję na miej­sce w No­wym Jorku i w ca­łym fil­mo­wym świe­cie. A czy do­stanę się na uni­wer­sy­tet? To nie pod­lega ne­go­cja­cji.

– Na­prawdę nie chcę prze­ga­pić tego ogło­sze­nia – przy­znaję, wbi­ja­jąc wzrok w wy­bla­kłą na­klejkę z na­dru­kiem „I ™ NY” w rogu mo­jego lu­stra, tę samą, którą moja mama umie­ściła tam wiele lat temu, kiedy po­kój jesz­cze na­le­żał do niej.

– Na szczę­ście dla cie­bie je­stem Skor­pio­nem – mówi Chris. – Je­stem astro­lo­gicz­nie nie­zdolny do zo­sta­wie­nia cię na lo­dzie.

To prawda. Kiedy mia­łam osiem lat i wła­śnie do­cho­dzi­łam do sie­bie po miaż­dżą­cym ego wy­stę­pie do pio­senki Fi­re­work w szkol­nym po­ka­zie ta­len­tów, Chris od razu przy­niósł mi pu­dełko Po­cky i plu­szo­wego kota w kształ­cie rolki su­shi, któ­rego do­stał od swo­ich dziad­ków w To­kio. Ale lu­bię my­śleć, że ja też mam swój wkład w tę przy­jaźń. Kiedy zła­mał rękę w sali gim­na­stycz­nej, na­pi­sa­łam pro­gram te­le­wi­zyjny o szo­pie su­per­bo­ha­te­rze i ode­gra­łam dla niego każdy od­ci­nek, pod­czas gdy on do­cho­dził do zdro­wia na ka­na­pie.

Mimo to w jego gło­sie dźwię­czy coś, co wzbu­dza we mnie nie­po­kój.

– To zna­czy, że wpa­dłeś na ja­kiś po­mysł i że go znie­na­wi­dzę – stwier­dzam.

– Mam już pe­wien po­mysł – po­twier­dza. – Taki, który ci się nie spodoba.

Przy­go­to­wuję się men­tal­nie na su­ge­stię, że po­win­nam wy­słać SMS-a Da­nie­lowi, który w po­przed­nim ży­ciu i tak byłby moim pierw­szym wy­bo­rem.

– A może za­py­taj... – Chris milk­nie na mo­ment. Wstrzy­muję od­dech. – Ma­rianne?

– Ha! – par­skam. – Do­bre, ko­lego. Pra­wie mnie na­bra­łeś.

– Daj spo­kój – bur­czy. – To moja ku­zynka. Nie jest taka zła. Poza tym kie­dyś się przy­jaź­ni­ły­ście.

– Tak, kiedy mia­ły­śmy po dzie­więć lat – pro­stuję. – By­łam wtedy inną osobą. Uwa­ża­łam Mi­nionki za szczyt ki­no­wego wy­ra­fi­no­wa­nia.

– Kiedy mia­łaś dzie­więć lat, twoim ulu­bio­nym fil­mem była Car­rie – za­uważa w od­po­wie­dzi i ma ra­cję. Chris, Ma­rianne i ja raz na­wet pró­bo­wa­li­śmy sfil­mo­wać na­szą wer­sję, ale jej ro­dzice po­ło­żyli temu kres, gdy na­kryli na­szą trójkę na po­dwórku Ma­rianne, kiedy wła­śnie roz­cień­cza­li­śmy wę­żem ogro­do­wym wia­dro ke­czupu. Mimo to, gdy wcią­gam przez głowę moją ulu­bioną czarną su­kienkę we wzór ze szkie­le­tów świe­cą­cych w ciem­no­ści, po­wta­rzam Chri­sowi, że jego plan jest do bani. Zer­kam jed­nak przez okno nad moim łóż­kiem, kie­ru­jąc spoj­rze­nie na płot oka­la­jący moje po­dwórko i da­lej, aż do domu, który stoi za nim, i ba­senu mie­nią­cego się lekko ni­czym ma­towe szkło.

W gło­wie mi­go­czą mi szybko zmie­nia­jące się ob­razy, jak­bym sie­działa przed lap­to­pem i mon­to­wała je w pro­gra­mie gra­ficz­nym: Ja i Ma­rianne jako grzdyle, tań­czące na jej po­dwórku w dłu­gich ce­ki­no­wych su­kien­kach, pły­wa­jące wo­kół sie­bie jak del­finy w jej ba­se­nie, krad­nące iPada jej oj­czyma, żeby krę­cić filmy. Nie­które trak­to­wały o ła­pa­niu mor­skich po­two­rów albo o ra­bu­siach ban­ków z Dzi­kiego Za­chodu, pod­czas gdy inne były że­nu­jąco ro­man­tyczne. Od­twa­rza­ły­śmy w nich sceny ze sta­rych mu­si­cali. Jedna z nas czę­sto omdle­wała w ra­mio­nach dru­giej, pod­czas gdy w tle le­ciały pio­senki Bil­lie Ho­li­day.

Ma­rianne i ja do­ra­sta­ły­śmy ra­zem, ale u progu okresu doj­rze­wa­nia na­sza przy­jaźń wy­ga­sła. Chris i ja za­czę­li­śmy brać udział w prze­słu­cha­niach do szkol­nych przed­sta­wień – pierw­szym ar­ty­stycz­nym ry­cie przej­ścia dla każ­dego praw­dzi­wego ma­niaka fil­mo­wego – pod­czas gdy Ma­rianne zo­stała na­masz­czona na naj­lep­szą przy­ja­ciółkę Kiki. Ta rola spra­wiła, że nie tylko od­da­liła się ode mnie, ale także we­szła w sze­regi pięk­nych i po­pu­lar­nych. Jest także pły­waczką, jedną z naj­lep­szych w na­szej nie­wiel­kiej mie­ści­nie. Wkrótce nikt nie mógł za­prze­czyć, że Ma­rianne ema­nuje chłop­czy­co­watą cha­ry­zmą. Ona i jej zna­jome prze­miesz­czali się po szkole ni­czym stado hip­no­ty­zu­ją­cych sy­ren, trza­ska­jąc so­bie nie­ska­zi­telne sel­fie i ocza­ro­wu­jąc (oraz onie­śmie­la­jąc) za­równo uczniów, jak i na­uczy­cieli.

Pa­dam z po­wro­tem na łóżko, mię­to­ląc grzywkę w pal­cach. Ma­rianne i ja pra­wie ze sobą nie roz­ma­wiamy, ale to nie­je­dyny po­wód, dla któ­rego po­pro­sze­nie jej o przy­sługę wy­daje się nie­moż­liwe. Moje serce dzieli się na po­łówki, z któ­rych każda zmyka pod prze­ciwną pa­chę, kiedy my­ślę, że Kiki jest nie tylko naj­lep­szą przy­ja­ciółką Ma­rianne, ale także jej dziew­czyną – prze­pra­szam, jej byłą dziew­czyną – co ozna­cza, że w tym sa­mym cza­sie, gdy Da­niel zdra­dzał mnie z Kiki, Kiki zdra­dzała Ma­rianne z Da­nie­lem. Co ozna­cza, że obie zo­sta­ły­śmy ko­bie­tami wzgar­dzo­nymi, Thelmą i Lo­uise, Klu­bem Pierw­szych Żon.

To naj­gor­sza oka­zja do po­ga­wędki, jaką można so­bie wy­obra­zić.

– Masz ja­kieś inne po­my­sły? – py­tam Chrisa gło­sem mięk­kim jak zwię­dła sa­łata. Wiem, że na nic lep­szego nie wpad­nie.

– Przy­zna­jesz się Da­nie­lowi? – su­ge­ruje, a ja od­kła­dam te­le­fon, ro­bię zdję­cie środ­ko­wego palca i wy­sy­łam mu je MMS-em. Od­syła bu­ziaka, po któ­rym na­stę­pują jesz­cze dwie wia­do­mo­ści.

Wiesz, że mam ra­cję.

Jak zwy­kle.

Sia­dam i maj­struję przy ża­lu­zjach, otwie­ra­jąc je i za­my­ka­jąc na prze­mian. Po­twier­dzam, że czer­wony pi­kap Ma­rianne na­dal stoi na pod­jeź­dzie jej domu. Mo­gła­bym prze­ga­pić ob­wiesz­cze­nie kie­row­niczki klubu fil­mo­wego. Do li­cha, mo­gła­bym w ogóle po­mi­nąć pierw­szy dzień szkoły, gdy­bym tylko chciała. Mo­gła­bym zjeść na lunch resztki kremu ma­li­no­wego i obej­rzeć Noc ży­wych tru­pów, ro­biąc no­tatki z każ­dej sceny. Ma­rianne mo­głaby do­trzeć do szkoły jako trium­fu­jąca sin­gielka, ku ra­do­ści dziew­cząt z ca­łego hrab­stwa Mur­row Creek, które w tej chwili za­pewne ro­bią so­bie po­ranny ma­ki­jaż, sta­ra­jąc się jak ni­gdy być go­towe i chętne, aby po­wal­czyć o jej względy. Ma­rianne i Kiki może i przy­jaź­niły się od gim­bazy, ale parą zo­stały do­piero w po­ło­wie trze­ciego roku li­ceum, a bio­rąc pod uwagę długą i po­wszech­nie znaną hi­sto­rię pod­bo­jów Ma­rianne, wąt­pię, żeby na­dal cier­piała z po­wodu zła­ma­nego serca.

A co z moim ser­cem? Zła­mane czy nie – mu­szę sku­pić się na tym, co na­prawdę ważne. Mu­szę my­śleć o tym, że ten po­ranny apel do­pro­wa­dzi mnie do po­sady re­ży­serki Oszo­ło­mio­nych, która sprawi, że przyjmą mnie na Uni­wer­sy­tet No­wo­jor­ski, który to fakt bę­dzie po­cząt­kiem mo­jego ży­cia po Mur­row Creek. Ży­cia, na które cze­ka­łam przez ostat­nie sie­dem­na­ście lat. Ży­cia, które jest jak mo­ment, gdy sie­dzisz w ki­nie tuż przed tym, jak świa­tła za­czną przy­ga­sać, tuż przed tym, jak film prze­nosi cię do ja­kie­goś o wiele bar­dziej spek­ta­ku­lar­nego miej­sca.

Ze­ska­kuję z łóżka i otwie­ram szafę. Od­su­wam na bok wie­szaki, by móc się­gnąć po to, czego po­trze­buję. W końcu, je­śli mam to zro­bić, zro­bię to w kurtce Ed­gara Wri­ghta.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki