Mordercza proteza. Kapitan Jan Jedyna. Tom 2 - Igor Frender - ebook + audiobook

Mordercza proteza. Kapitan Jan Jedyna. Tom 2 ebook i audiobook

Frender Igor

2,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

To drugi tom o śledztwach kapitana milicji Jana Jedyny u schyłku PRL. Kapitan Jedyna próbuje rozwikłać sprawę zabójstwa, które zdaje się powiązane z brutalnym mordem sprzed ponad dwudziestu lat. Tropy i kolejne trupy prowadzą do tajemniczego szpitala psychiatrycznego, w którym działa Departament Indoktrynacji Wskazanej, mający docelowo pomagać obywatelom pogubionym w socjalistycznym świecie. Rzeczywistość jednak okazuje się dużo bardziej mroczna ... Korzenie zła tej kryminalnej historii sięgają znacznie głębiej, niż mogłoby się wydawać, a zasada, że nie ma niewinnych ludzi, są tylko źle przesłuchani, nie zawsze się sprawdza. Również polecamy pierwsza cześć "Człowiek Jatka" - w serii o kapitana Jana Jedyny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 9 min

Lektor: Igor Frender
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




IgorFrender

Nowy polski kryminał

Mordercza proteza

Prolog

MARZEC 1967 ROKU

Nastał szary, mglisty świt. Mrok pozostał już tylko w głębinie lasu. Nagle lunął deszcz, który wypełnił uliczki wsi srebrnymi serpentynami. Łomotał ciężkimi kroplami w dachy domów, a woda rozlewała się po chodnikach i wiadrami chlustała w szyby, podziurawiła polne drogi. Na skraju lasu ze strumieni deszczu jak zza pomarszczonej, lustrzanej kurtyny wyłonił się młody rowerzysta.

Zawzięcie jechał gruntową drogą, co jakiś czas grzązł w śliskim błocie. Gęste strugi deszczu targały jego ciałem. Długie krople wody skapywały z daszka cyklistówki na ciemnoniebieski płaszcz. Od samego rana siąpił lekki deszcz. Chmury wczesnym rankiem zawisły nad wsią i nie chciały odejść.

W tym czasie niebo utraciło swój szary odcień. Trochę się rozjaśniło. Przez chmury przebiło się słońce i naznaczyło kałuże czerwienią.

Wiatr wyginał drzewa i rozganiał deszcz. Kilka szarobrunatnych saren poruszających się bezszelestnie przy lesie przystanęło, a prowadząca stado koza wysunęła się do przodu i poruszyła uszami. W jej pięknych brunatno-czarnych oczach malował się niepokój. Ona wiedziała, że za moment człowiek będzie zabijał człowieka.

Młody chłopak na rowerze wyjechał ze skraju sosnowego zagajnika i dalej podążał piaszczystą ścieżką przy polu. Po kilku minutach pedałowania po grząskim gruncie, gdy już dojeżdżał do stodoły stojącej tuż przy asfaltowej szosie, zauważył mężczyznę w ortalionowym płaszczu trzymającego w jednej dłoni pistolet, a w drugiej lizak milicyjny. Zlękniony rowerzysta skrył się za ścianą budynku i patrzył z narastającą trwogą. Człowiek przy drodze krążył niespokojnie, rozglądał się. Przez jego ruchy przemawiała nerwowość.

Samochód nadjechał od północno-zachodniej strony i na znak człowieka unoszącego lizak się zatrzymał. W tym momencie mężczyzna zaczął działać jak w transie; pewnie wymierzył w majaczącą za przednią szybą sylwetkę kierowcy i strzelił. Potężny huk poderwał ptaki do lotu, wskutek czego korony przydrożnych drzew jakby zafalowały. Po pierwszym strzale szkło rozprysło się na drobne kawałki, które posypały się na tablicę rozdzielczą oraz karoserię. Teraz było wyraźnie widać, że wewnątrz wozu znajdowały się cztery osoby. Kierowca z dziurą nad lewym okiem zapadł się w fotel. Z otworu bryzgnęła fontanna krwi. Nastała pełna napięcia i trwogi cisza. Potem zbrodniarz strzelił do pasażera siedzącego obok martwego kierowcy prosto w jego pełną strachu i zaskoczenia twarz, która momentalnie się skurczyła, jakby uleciało z niej powietrze. W następnej kolejności morderca obiegł prawy przód wozu i pomagając sobie nogą, gwałtownym ruchem otworzył tylne drzwi. Krzyk przestraszonych kobiet zawisł w powietrzu. Lament trwał jednak krótko. Padły kolejne strzały, a ciała osunęły się bezgłośnie. Jedna z zamazanych przez deszcz postaci lekko uniosła głowę, lecz po chwili jej usta rozdarła kula. Kolejna rozszarpała czoło. Krew bryznęła na beton. Zabójca, niewzruszony, zaczął dobijać ofiary. Tym razem mierzył w piersi i rozrywał na strzępy serca.

Stojący z boku stodoły rowerzysta nie ochłonął jeszcze z wrażenia, kiedy cisza znowu wypełniła przestrzeń. Targany emocjami wychylił głowę i na moment ujrzał profil wysokiego mężczyzny, gdy ten chował pistolet do skórzanej torby. Musiało minąć kilkadziesiąt sekund, by odrętwiały, z falującym w uszach szumem wyszedł na drogę. Miał zmarznięte dłonie oraz policzki, w jego oczach płonął strach i jakby cały się w sobie skurczył. Człowiek z pistoletem się oddalał. Stanowił już tylko mały, ciemny punkt na tle pól i szarego, pochmurnego nieba, przez które czasami nieśmiało przebijało się słońce.

Chłopak wahał się przez krótką chwilę i w końcu podszedł do fiata 1100. To, co zobaczył, zmroziło go prawie na śmierć. Pierwszą z kobiet trafiono pociskiem w oko i kiedy chłopak na nią spojrzał, miał wrażenie, że ta się porusza, lecz to tylko głowa opadła i zakrwawionym czołem dotknęła szyby. Smuga krwi utworzyła purpurowy wieniec nad jej upiętymi w kok włosami. Wtedy z jej oczodołu wypłynęła kleista maź. Krwawe paski wsiąkały w białą bluzkę. Chłopak dostrzegł, że dziewczyna była w zaawansowanej ciąży. Przerażenie wstrząsnęło jego ciałem. Włosy zjeżyły mu się na głowie. Poczuł na plecach strugi zimnego potu. Stał jak wryty, na drżących nogach, wbijając nieobecny wzrok w wyciekającą z samochodu krew. Nie chciał na to patrzeć, ale ciekawość zwyciężyła i jeszcze raz skierował swoje załzawione oczy na kierowcę, którego nos zamienił się w strzęp zwisający w sączącej się krwi. Z jego ust wyciekła brunatna nitka. Krwawe ślady pokrywały sufit samochodu i teraz kapały lepkimi kroplami na twarze umarłych oraz na jasną tapicerkę foteli. Zdawało się, że krew jest niemal wszędzie, tkwiła na okruchach szkła, w powietrzu rozniosła się mdłym i metalicznym zapachem. Nagle stado kruków przeleciało nad stodołą, kracząc nad ohydną zbrodnią. Śmierć pokazała swoje najstraszniejsze oblicze.

GRUDZIEŃ 1980 ROKU

Duże płaty śniegu targane narastającymi z każdą chwilą powiewami wiatru opadały wolno na piaskową drogę, która wiła się pomiędzy wysokimi drzewami. Oblodzone liny słupów telegraficznych szarpane zimnym powiewem jakby kilkakrotnie zaświszczały wysoko, by potem przejść w niskie tony. Długie sople lodu wiszące na gałęziach drzew błyszczały, mimo że w las wdarła się już szarość. Nad pokrytymi śniegiem stawami przeleciały skrzeczące mewy. Nieopodal, tuż przy drodze prowadzącej na szachty, wysoka, trzypiętrowa willa zbudowana w 1910 roku, zwana domem gościnnym, z ceglanym cokołem, ze zdobieniami i obramowaniami okiennymi świeciła czerwienią cegieł. Otoczona niskim, częściowo wyszczerbionym murem sprawiała wrażenie opuszczonej.

Strażnik o twarzy surowego ziemniaka schowany we wnęce budynku palił drżącymi rękoma papierosa. Zdawało mu się, że słyszy wycie psa, dobiegające z ulicy Leszczyńskiej. Wyjrzał na chwilę, lecz widząc przybierającą na sile zamieć, ukrył się ponownie. Rzucił papierosa w śnieżną zaspę.

W domu tylko w jednym oknie paliło się światło. W pomieszczeniu zaadoptowanym na salę szpitalną, wyposażoną we wszelki dostępny sprzęt służący do ratowania życia, pomimo uchylonego okna było ciepło. Płaty śniegu spływały po szarej szybie.

Dwie pielęgniarki, na pierwszy rzut oka niemal identyczne, stały przerażone przy zlewie. Jednej z nich na niemal kurzej twarzy drgała powieka. Ubrane w pielęgniarskie czepki oraz białe bawełniane suknie ze sztywnymi mankietami wyglądały na tle pozostałych osób trochę groteskowo. Sztywne kołnierzyki prawie zasłaniały im szyje.

Lekarz w białym kitlu podszedł do zgarbionego mężczyzny w mundurze wojskowym, który od kilku minut siedział przy drzwiach z twarzą ukrytą w dłoniach. Stał nad nim przez trzy-cztery sekundy i w końcu, pochylając głowę, a ręce kładąc na kolanach, powiedział:

– Nie żyje.

Oficer wyprostował się i nerwowo zacisnął dłonie. Potem drgnął. Miał zmęczone oczy i twarz, na której malował się skrywany gniew.

– Nic już nie można zrobić? – zapytał szeptem, trzymając dłonie na policzkach.

Wysoki z siwiejącymi włosami na skroniach lekarz bezradnie rozłożył ręce. Potem jedną dłoń włożył do kieszeni. Stetoskop zadrgał na jego piersiach.

– Niestety nie. – Nerwowo przełknął ślinę i nieco przestraszony swoimi własnymi słowami odsunął się.

Usłyszeli pohukiwanie sowy za oknem. W prostokątnych ciemnych oknach zajaśniał bladożółty księżyc.

Nagle oficer wstał i patrząc zmęczonymi oczami na oblicze lekarza, krzyknął:

– Kurwa, nic mnie to nie obchodzi. Próbujcie dalej, aż do skutku!

– Ale… – wyszeptał skonfundowany lekarz. Jego twarz wyrażała najwyższe zdumienie. W świetle jarzeniowych lamp pokryła się purpurą.

Oficer spojrzał na niego z wyższością i wysunął palec wskazujący przed siebie.

– Nie ma żadnego „ale”! Rozumiesz to?! Ten projekt nie może zostać zawieszony. – Jego tubalny głos odbijał się echem od ścian. Pielęgniarki spuściły głowy.

Mrok powoli pokrywał rozległe, otoczone rozsypującym się murem podwórze. Na jego terenie stały blaszane garaże, metalowy trzepak i zdezelowane huśtawki. Na ganku tuż przy schodach powstała zaspa. O dach waliły osuwające się z gałęzi drzew płaty śniegu. Mroźne i wilgotne powietrze wpiło się w przestrzeń.

Rozdział I

Blizny

22 WRZEŚNIA 1988 ROKU

– Mój wujek mówi, że w tym opuszczonym domu straszy. – Czternastoletnia Marta wskazała na duży, neogotycki budynek schowany częściowo za wysokimi drzewami. Stojący obok Marek wytężył wzrok. Uniósł się na palcach. Popielaty mrok zdążył pokryć przestrzeń.

Dom, na który patrzyli, coraz bardziej pogrążał się w ciemności. Obok asfaltowa szosa ginęła w lesie. Zaszeleściły liście. Na poznańskich szachtach zaczęły grasować jeże.

– Nie wydaje mi się – odpowiedział, ale w jego głosie nie było już dotychczasowej pewności.

Marta, przejęta, gładziła swój żółty jak zboże warkocz. Jej blada twarz nabrała tajemniczego wyrazu. Jeden z dużych guzików brązowego płaszczyka zalśnił w blasku księżyca.

– Ostatnio Kisiel widział, jak tam paliło się światło!

Marek prychnął wzgardliwie. Ciemna grzywa opadła mu na czoło. Wzruszył ramionami.

– Ten dom stoi na uboczu i nikt tędy nie chodzi. Kisiel nic nie widział!

– No mówił, że tam często w nocy pali się światło…

– On zmyśla, nie wychodzi na dwór.

– Ciszej. – Marta przyłożyła palec do ust i rozejrzała się niespokojnie. – Jak to nie wychodzi na dwór! – Miała twarz jak z reklamy czekolady.

– Dwa dni temu zbił piłką szybę na podwórku. Ma szlaban! Mówi ci to coś?

Dziewczyna tylko skinęła głową.

Prawie pełny księżyc wyłonił się zza chmur, dzięki czemu widzieli teraz wyraźnie ceglany budynek przysłonięty półkolistymi, jeszcze gęstymi koronami topoli. Spomiędzy ciemnych pni drzew przebijały się fragmenty murów oraz czarne łukowe okna. Zaszumiały żółte, już sztywne liście. Chłód przeniknął przez ich ubrania. Marek wzdrygnął się i dopiął ortalionową kurtkę pod samą brodę. Marta zrobiła to samo. Słychać było szmer płynącego w pobliżu potoku. Wieczorna mgła spowiła kłębami pobliskie stawy.

Marta i Marek chodzili do tej samej klasy. W szkole jednak nie okazywali sobie specjalnej sympatii, choć ich spojrzenia często się spotykały. Szukali się wzrokiem. Jednak on, naczelny rozrabiaka, prowodyr dowcipów i głupich zabaw w szkole nie miał czasu na dziewczyny. Podczas długiej przerwy grał z chłopakami w piłkę albo biegał po podwórkach pobliskich kamienic. Na lekcjach zazwyczaj siedział w ostatnich ławkach i czekał na spojrzenie ślicznych brązowych oczu Marty. Ona, jedna z najlepszych i najpilniejszych uczennic, siadała zawsze prawie pod samą tablicą. Urodą nie dorównywał jej nikt w szkole. Ze słodkiego uśmiechu potrafiła momentalnie przejść w grymas niezadowolenia, a nawet złości. Oboje mieli mnóstwo znajomych oraz wielki posłuch wśród rówieśników. Na początku spotykali się przypadkiem w bibliotece. Pewnego dnia odprowadził ją do domu. A potem w końcu się umówili. Zaczęli chodzić na wspólne spacery.

– Patrz! – Marta przybliżyła się do Marka i złapała go za dłoń. Chłopak planował objąć dziewczynę przez cały spacer i wreszcie miał ku temu okazję, choć liczył na inne okoliczności.

– Nic nie widzę. – Mocniej ścisnął jej rękę.

Jasnowłosa Marta przywarła do niego twarzą, aż poczuł jej słodki oddech i zimne, miękkie policzki.

– No tam, za drzewem! – wyszeptała, prawie dotykając ustami jego ucha. Jej śliczną buzię do połowy zakryły liście.

– Za którym?

– Za tym środkowym. – Wskazała palcem. Faktycznie, w jednym z okien na parterze pojawiło się blade, ledwo widoczne żółte światło.

– Widzisz?!

– Widzę, widzę! Ciekawe, co tam się dzieje. Idziemy?

Dziewczyna puściła jego dłoń. Źrenice jej brązowych oczu rozszerzyły się w przestrachu.

– Ale tam nie wolno wchodzić, to zamknięty teren – powiedziała, lecz wcale nie miała zamiaru wracać.

Marek przyłożył palec wskazujący do ust. Był o pół głowy wyższy od niej.

– Przestań! No chodź, idziemy?! Trzeba zobaczyć, co tam się dzieje!

Zaczęli biec. Nagle padły na nich światła reflektorów nadjeżdżającego samochodu, rozświetlając ich pełne strachu twarze. Po kilku sekundach, zdyszani, zatrzymali się przy rozpadającym się drewnianym płocie, tuż za wielkim dębem, i obserwowali, jak auto dostawcze wjeżdża na posesję. Spod kół wydostawały się tumany kurzu. Wiatr uniósł szare kłęby dymu na wysokość niezbyt równo przyciętych krzewów. Mocne światła samochodowe pokryły wejście do budynku, z którego wolnym krokiem wyszedł wysoki mężczyzna. Jego niewielką głowę zasłaniał czarny kapelusz. Przyglądał się, jak dwóch dobrze zbudowanych osiłków z impetem opuszcza plandekę i wyciąga z auta masywne przedmioty owinięte w płócienne prześcieradła. Kładli je niezbyt ostrożnie na ziemi, jeden przy drugim.

Tymczasem Marek wychylił głowę i po cichu, przedzierając się przez krzaki, podszedł bliżej. Dostrzegł, że pod materiałami leżą ludzkie ciała. Zobaczyła to też podążająca za nim Marta i już chciała krzyknąć, lecz zdążył zasłonić jej usta.

– To niemożliwe, to muszą być jakieś kukły – rzekł do Marty, kiedy oszołomieni biegli przyleśną drogą do domu. Drobne, ale gęste krople wody niesione przez wiatr osiadały na ich włosach, spływały po policzkach, błyszczały na czołach.

Nisko wiszące, czarne chmury nieprzerwanie sunęły, jakby goniło je zarzewie nocy. Nad niewielkimi stawami dalej parowała mgła, wpływająca sennie do lasu.

– To były na pewno manekiny – krzyczał Marek, zbyt głośno i zbyt blisko jej ucha, kiedy w przyjaznym uścisku mieli się pożegnać, ocierając się zmarzniętymi policzkami.

Stali już na wąskiej ulicy, lecz ich młode ciała drżały, wielka przyjaźń, a może już bardziej kiełkująca miłość przyspieszała bicie serc. Marek spojrzał przeciągle w cudownie świecące oczy Marty. Jej jasnym warkoczem potrząsnął wiatr. W jego uszach grała najcudowniejsza muzyka. Ona, ciągle pełna nadziei, czekała. On poczuł jak jego policzki pokrywa purpura. W końcu postanowił i wahając się lekko, przybliżył się do niej. Chciał najpierw pocałować ją w policzek, ale ona też się poruszyła, w efekcie czego zetknęli się ustami. Potem, trwając w pocałunku, spletli gorące dłonie i w takim ciepłym uścisku pozostali przez dłuższą chwilę, która dla nich trwała niemal wiecznie. Oboje wiedzieli, że w tym czasie stworzyli własny, przepiękny świat, którego nigdy nie zapomną. Jakby zastygli w radości. Kropla połączona z kroplą. Przed nimi nic jeszcze nie było. Pojawiło się życie dla siebie. Obmyci szczęściem z kruchym kwiatem miłości w dłoniach czekali, kto pierwszy wyszepcze te słowa pośród milczących buków i brzóz. Zdawało się, że zrobili to naraz.

***

Ekskluzywna restauracja Magnolia znajdowała się w wąskim, monumentalnym budynku z jońską kolumnadą i attyką z pełnego muru, pomiędzy parkiem Kasprzaka a ulicą Głogowską. Przestronny taras restauracyjny tego dnia był zamknięty, ponieważ od rana padał deszcz. Za to na prostokątnej sali z arkadowymi oknami, zdobionej gzymsami, kominkiem i czteroma kolumnami podpierającymi łuki sklepienia, robiło się tłoczno. Pito wódkę z dużych kieliszków, jedzono śledzie w oleju oraz mięso w galarecie. Goście wybuchali śmiechem i co chwilę podnosili głos. Gwar dzwonił w uszach, mieszał się z muzyką, szumiał w zaułkach sali. Kelnerzy z przyklejonymi do twarzy uśmiechami uwijali się jak w ukropie.

W jednej z wnęk, przy okrągłym stoliku okrytym białym obrusem, młoda rudowłosa kobieta, otulona cieniem ściany, zaśmiała się głośno. Siedzący, a raczej dopiero siadający obok niej pozornie elegancki mężczyzna zgasił skrupulatnie papierosa i zwrócił w jej stronę niebieskie, zasnute czerwonymi niteczkami oczy. Z kryształowej popielniczki dalej unosił się dym.

– Jak się pani czuje?

Mężczyzna ponownie zdusił papierosa palcami, patrząc z zainteresowaniem na kobietę, która po krótkiej chwili wychyliła się zza ściany. Jej twarz ukazała się w pełnym świetle.

– A wie pan, że nie najgorzej. A pan dobrze się bawi? – Jej głos całkowicie harmonizował z jej urodą.

Mężczyzna niespokojnie przełknął ślinę.

– Miło, że pani pyta. Jak do tej pory – tak sobie.

– W takim razie trzeba to zmienić.

– Nie bardzo wiem, w jaki sposób. – Uśmiechał się, lecz był to raczej wyćwiczony grymas.

– Napijmy się.

Położył obie ręce na stole.

– Nie piję alkoholu!

Długie rzęsy dziewczyny zatrzepotały jak owadzie skrzydła. Rozchyliła też ceglaste usta. Potem uśmiechnęła się promiennie i dotknęła palcami kościstego policzka. Brzdęknęły srebrne bransoletki. Odbijające się w nich światło ozdobiło refleksami jej piękną twarz.

– O! A to dlaczego? Jest pan samochodem?

Mężczyzna poprawił swoje chude ciało na krześle. Skrzywił się lekko, od dłuższego czasu wstrzymywał bowiem pierdnięcie.

– Nie, ja w ogóle nie piję alkoholu! – powiedział dobitnie, jakby chciał zmienić temat rozmowy. – Alkoholowi powiedziałem kategoryczne nie! – dodał z pewnym przekąsem i nutą agresji w głosie.

Kobieta wyczuła to, ale nie zareagowała w żaden sposób. Nawet nie zmrużyła oczu, nie drgnęły jej usta. Pełne opanowanie i powaga. Wyuczone reakcje. Samokontrola w każdych okolicznościach. Dobrze wiedziała, że mężczyzna nie mówi prawdy.

– Bardzo ciekawe, ale czy alkohol również powiedział panu nie?

Mężczyzna zrobił głupią minę, jakby nie zrozumiał żartu. Zmierzył dziewczynę wzrokiem.

– Nie sądzę – udzieliła sama sobie odpowiedzi i zabawnie pogroziła palcem. – Ja jednak muszę panu zadać to pytanie: Dlaczego pan nie pije? Choroba?

– Nie ma żadnej choroby. Jestem zdrowy jak ryba! – Mężczyzna trochę się obruszył.

– Ale ryba lubi wodę – pozwoliła sobie ponownie na dowcip i dotknęła kieliszka długimi, wypielęgnowanymi palcami. Stuknęła czerwonym paznokciem o szkło. – A mi pan chociaż naleje?

Za jego uśmiechem kryło się raczej skrępowanie niż radość. Ta kobieta go niemal zniewoliła. Zawładnęła jego wolą.

– Proszę bardzo. – Nalał jej wódki po sam brzeg, jednocześnie udanie powstrzymując drżenie dłoni.

– Hojny pan!

– A tak mi się nalało!

– To dlaczego pan nie pije?

Uniosła kieliszek, jednak nic nie wypiła. Nawet nie umoczyła ust. Mężczyźnie zdawało się, że jej oczy rozświetliły się, że promieniowała jej cała sylwetka. A może to on zapłonął i ją rozjaśnił.

– Nie piję i tyle!

Kobieta założyła nogę na nogę, a jej spódniczka podwinęła się, ujawniając kształtne, długie nogi. Oparła dłoń na gładkim dekolcie i z zainteresowaniem przybliżyła twarz do mężczyzny. Poczuł zapach jej wytwornych perfum.

– Słuchaj no – ton jej głosu wyraźnie zaskoczył mężczyznę, który lekko zdziwiony uniósł głowę i zmarszczył czoło, zroszone drobnymi kropelkami potu – wielu znam takich ludzi, co nie piją, bo są na służbie, dokładnie rejestrują zachowania współtowarzyszy i kapują albo są alkoholikami, którzy po nachlaniu się wszczynają awantury, bełkoczą, piją na umór, aż popuszczą w spodnie! Z tobą jak jest?

Mężczyzna otworzył szeroko usta. Na początku zupełnie nie wiedział, co ma odpowiedzieć, dlatego bez specjalnego zainteresowania rozejrzał się po sali, a dopiero potem ostentacyjnie wziął wódkę i nalał sobie do literatki.

Całą zawartość wypił jednym haustem, po czym kaszlnął. Zwilgotniały mu oczy.

– Olaf. – Wyciągnął do niej rękę.

Kobieta tylko przez moment się wahała.

– Alabama. Miło mi. – Musnęła delikatnie palcami jego szorstką dłoń.

Tak naprawdę nazywała się Alicja Miecznikowa i nie miała ochoty na rozmowę. Ale musiała podjąć grę. Pochylając głowę, spojrzała w dół na swoje smukłe nogi i chociaż dobiegała już trzydziestki, jej ciało pozostawało sprężyste. Ciągle była żywą jak iskra dziewczyną, która uwielbiała i uprawiała kilka dyscyplin sportowych. Najbardziej kochała pływanie. Styl motylkowy opanowała do perfekcji. Już w szkole podstawowej zdobyła kilka medali. Nie dawała szans swoim rówieśnikom. Jej rodzina mieszkała w dzielnicy willowej w dużym powojennym domu obok cytadeli, dzisiaj parku przyjaźni polsko-radzieckiej. Jej ojciec był emerytowanym wojskowym, człowiekiem wymagającym i niegdyś nadużywającym alkoholu. Doskonale pamiętała o przyjęciach rodzinnych, na których ona i matka traktowane były jak królowe. Owszem, słyszała, że pijany ojciec awanturował się w jednostce, ale nigdy nie przeniósł tego typu zachowania do domu. To właśnie ojciec zabierał ją na wojskowy basen. Potem, gdy już wszyscy ją znali, zaczęła chodzić sama. Nie potrzebowała żadnej przepustki. Matka zaś, olśniewająca i urocza kobieta, ciągle pracowała w szkole i uczyła języka polskiego. Dzięki niej zagłębiła się w literaturę i postanowiła nie mieć ani męża, ani dziecka. To jej dało swobodę. Ostatnio spędziła cudowne wakacje z przyjaciółmi w Stęszewie nad jeziorem Lipno. Tam realizowała się jako biolog. Studia ukończyła na Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza. Każdego ranka rowerami wyruszali do lasu i z nieopisaną fascynacją obserwowali zwierzęta. Robiła zdjęcia i wtedy stwierdziła, że fotografia staje się jej pasją. Po powrocie zapisała się na kurs fotografii, który dwa razy w tygodniu odbywał się w Pałacu Kultury w Poznaniu. Była zadowolona z życia, chociaż z biegiem lat doszła do wniosku, że praca funkcjonariuszki milicji obywatelski coraz bardziej ją męczy, ponieważ ludzie, z którymi współpracowała, okazywali się typowymi koniunkturalistami, ludźmi bez polotu, bez zainteresowań. Nakazywali przestrzegać przepisów, które sami łamali. Narastał w niej bunt i teraz zrozumiała, że wybierając ten zawód, uwierzyła w idee, które tak naprawdę nigdy nie istniały. Miała plan, który chciała wdrożyć w życie. Głęboko wierzyła, że jej się uda. Jeżeli świat nie był kompletnym chaosem, miała szansę!

– Alabama. Oryginalne imię – przypomniał o swojej obecności mężczyzna.

Alicja nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się jedynie, ukazując białe, równe zęby.

Mężczyzna ostentacyjnie przyglądał się kobiecie. Podobała mu się, i to bardzo, chociaż wyglądała na trochę wyniosłą, zbyt pewną siebie. Nie mógł do końca wyczuć jej intencji.

– Skąd jesteś? – Postarał się, aby w jego głosie słychać było pewność siebie.

Kilka metrów obok, prawie leżąca na stoliku kobieta podniosła głos. Wykrzyknęła coś niezrozumiałego. Podobno do każdej twarzy można dopasować jakieś zwierzę. Do niej akurat idealnie pasował prosiak.

Alicja powróciła wzrokiem do Olafa.

– Może najpierw odpowiesz, czego mam się teraz spodziewać?

– To znaczy?

– Będziesz wszczynał awanturę, pił na umór?

– Obiecuję, że nie popuszczę w spodnie – zachichotał nieco speszony. – Jak już, to raczej cię uwiodę!

Alicja intensywnie przyglądała się mężczyźnie spod przymrużonych oczu. Ktoś taki naprawdę myślał, że ją poderwie?! Podstarzały playboy najwyraźniej nie był najlepszy w myśleniu. W ogóle nie grzeszył inteligencją. Narcyzm był jego codziennym kielichem wódki. A pycha powszednim chlebem z kiszonym ogórkiem. Typek, który swoje czytanie ograniczył zapewne do etykiet sklepowych.

Widziała, jak świdruje małymi oczkami jej piersi, jak dyskretnie się oblizuje, a w kroku tanich spodni pojawia się zarys zapewne marnego penisa. W końcu nie wytrzymała i roześmiała się głośno.

– Lepiej nic nie obiecuj – odparła, śmiejąc się. Poruszyła brwiami. Następnie zaczęła się rozglądać.

W obszernej, prostokątnej sali kwadratowe stoliki pokryte zielonymi obrusami i niskie foteliki z drewnianymi podłokietnikami ustawione były wzdłuż ścian, na których wisiały imponujące gobeliny. W części, gdzie znajdowały się cztery wyjścia na taras, w rogach postawiono duże ceramiczne donice z okazałymi jukami. Niemalże na środku mieścił się prawie okrągły parkiet, a za nim w zagłębieniu ścian, jakby w niewielkiej muszli koncertowej, podest dla orkiestry przysłanianej falowaną niebieską kotarą. Teraz stał tam tylko stojak na mikrofon. Wejście do szatni i wahadłowe drzwi prowadzące do kuchni mieściły się po przeciwległej stronie. Z sufitu zwisały chromowane kryształowe żyrandole, odbijające się w dekoracyjnych lustrach. Zielona wykładzina rozłożona od wejściowych schodów do parkietu lśniła czystością.

Olaf przez moment wyglądał na zdezorientowanego, ale ten nagły wybuch śmiechu nawet go ucieszył. Najwyraźniej znaczyło to, że ta niezmiernie piękna kobieta dobrze się czuje w jego towarzystwie. I w jakimś sensie się nie mylił.

– To skąd jesteś? – zapytał jeszcze raz, czując, że ich konwersacja staje się coraz bardziej spójna.

– Kiedyś stąd, z Łazarza, jeżeli pytasz o dzielnicę. A czy ty mi możesz powiedzieć, kim był ten mężczyzna, z którym rozmawiałeś przy barze?

– A co, zainteresowana?

– Bez przesady. Nie, po prostu wydał mi się znajomy.

– Stary kolega, jeszcze z podstawówki.

– Trzydziestej trzeciej?

– Dokładnie! Skąd wiesz?

– Też kończyłam trzy-trzy. Ciekawe spotkanie po latach?

– Które? To z tobą czy z nim?

– No z nim!

– Przypadek, nie byliśmy umówieni.

– Z tej samej klasy?

– Tak, i to nawet przez pewien czas z tej samej ławki.

Przez krótką chwilę nie mówili nic, tylko patrzyli, jak dwie pary próbują tańczyć. Ze sceny płynęła smętna muzyka. Kobieta o twarzy prosiaka paliła papierosa. Miała na sobie futro i wyglądało na to, że zbiera się do wyjścia.

Kiedy Alicja milczała, jej twarz wydawała się kamienna, wręcz posągowo piękna. Wystarczyło jednak lekkie poruszenie ciemnych jak smoła rzęs, drgnięcie małych warg, a wypełniała ją ekspresja. Jej wzrok padł na stojący obok stół. Nikt tam nie siedział. Miała szkliste oczy o niebieskich źrenicach, oczy roztańczone światłem barowych lamp, usta przesadnie czerwone, w kącikach wilgotne, jakby od jeszcze niedokończonego pocałunku. Jej sylwetka zakołysała się niewyraźnie w lustrze. Piersi kształtne, symetryczne, opięte materiałem ciasnej bluzki, unoszące się i opadające w rytm jej spokojnego oddechu. Cienkie pończochy podkreślały gładkie, wysportowane nogi, teraz nieco rozchylone i opięte sięgającą kolan niebieską spódnicą. Wyżej rysowały się wąskie biodra.

– To może się wcześniej znaliśmy? Jak myślisz?

– Nic nie myślę. Raczej nie.

– Kto wie, może się mijaliśmy. Ty byłaś jeszcze małą dziewczynką w szkolnym fartuszku, a ja grałem w piłkę albo z chłopakami szalałem, paliłem ćmiki za murem szkoły. – Próbował być zabawny. – Albo szłaś ulicą, a ja w skórzanej kurtce cię mijałem. Miałem wtedy pewno długie włosy. Byłem metalem, znaczy heviasem.

– Heviasem?

– No, chłopakiem, który słucha heavy metalu, wiesz… długie włosy, dżinsowa katana, rękawiczki z ćwiekami, te sprawy… No wiesz.

– Nie wiem, bo to muzyka nie z mojej bajki. Ale subkultura mi znana, tym bardziej że często gromadzili się na koncertach w Arenie, a ja kiedyś mieszkałam niedaleko.

– Zatańczymy? – odważył się wreszcie. Kiedy wstawał, niekontrolowanie pierdnął. Poruszył się niespokojnie. Chciał jak najszybciej zmienić miejsce.

– Z przyjemnością – odpowiedziała z sarkazmem i niemal unosząc się z krzesła, lekko się skłoniła. Oczywiście miała doskonałą figurę. Mężczyzna jednak nie miał możliwości dokładnie jej się przyjrzeć, gdyż, ku swemu zdziwieniu, delikatnie się zatoczył. I nic więcej nie zobaczył. Niczego już nie słyszał. Zamroczony, położył dłoń na stole, a palce zacisnął na kieliszku. Zmrożona wódka spłynęła po jego skórze. Zaszumiało mu w głowie, jego buzia, dotąd trzeźwa, napięta i czujna, stała się w jednej chwili sflaczała. Wyglądała teraz jak pęknięta piłka.

Obok nich pojawił się jakiś mężczyzna, do którego kobieta, mrużąc oczy, skinęła porozumiewawczo głową.

Olaf jeszcze ostatkiem sił próbował utrzymać się na nogach, ale nie dał rady. Chwiał się. W końcu upadł. W jego oczach zgasły wszystkie lampy.

***

Pół godziny później dwie starsze kobiety, z racji wieku i beczkowej postury w pewien sposób do siebie podobne, dalej siedziały przy nakrytym ceratą kwadratowym stoliku i z tępymi wyrazami na twarzach pilnowały toalet. W ich zawodowym życiu nic się nie zmieniało.

– Ale tu syf! – stwierdzała nieco młodsza z nich. Miała na imię Marlena i sprawiała wrażenie sympatycznej. Na złączonych kolanach położyła pogniecioną gazetę.

– A co myślałaś? Przychodzą tu się nachlać, i tyle – odpowiadała druga kobieta, Maria Plewa. Miała twarz wiecznie zdziwioną. Robiła wrażenie, jakby nic nie rozumiała. Z głupią miną, wolnymi ruchami cerowała skarpetki. Z jej twarzy biła typowa hardość osób, które niewiedzę maskują przesadnym tupetem.

– Niby taka wytworna restauracja, sama przecież mówiłaś…

Maria energicznie machnęła ręką.

– Mówiłam, mówiłam, bo ona jest wytworna do wieczora w tygodniu, a potem się zjeżdżają te wszystkie nowobogackie typy i zaczyna się picie. Picie, krycie i wycie! Zobacz, jak tu wygląda. – Wskazała ręką na ściany. – To wszystko nadaje się do remontu.

– Ten kraj nadaje się do remontu! Czytałaś? – Marlena uniosła lekko kolana, wskazując na „Trybunę Ludu”. Uderzyła dłonią w stronę tytułową tak mocno, że rozdarła papier.

Maria cofnęła się z niechęcią.

– Nie. Nie czytam! Nie mam czasu na czytanie! A ty też nie przesadzaj z tym czytaniem. Po co ci to?! Ciesz się, że masz pracę!

– Co to za praca, siedzenie przy kiblu!

– Do emerytury zawsze można dorobić. Nie narzekaj.

Nagle usłyszały szmer, potem już wyraźny hałas. Równocześnie drgnęły i zwróciły głowy w kierunku, z którego dochodził odgłos.

– A ten, co tu? – wyrwało się Marlenie na widok zataczającego się mężczyzny, który najpierw coś mamrocząc, uderzył barkiem w szafkę z papierem toaletowym, a potem wpadł w stolik, prawie wysypując przy tym pieniądze ze szklanej podstawki. Jeszcze odchylił się do tyłu, wybełkotał coś i zniknął za drzwiami toalety. Ledwo panował nad ciałem. Obie poczuły nieprzyjemny zapach.

Maria pokiwała siwą głową.

– Jaki alkownik! – stwierdziła zbulwersowana.

Marlena lekko się uniosła, przytrzymując wełniany kłąb kolanami, i poprawiła talerzyk z pieniędzmi.

– Kacior i cham! – powiedziały niemal naraz i obruszone powróciły do swoich czynności.

Kilka minut później obydwie przestały plotkować i wyraźnie zaniepokojone rozwijającą się sytuacją postanowiły zajrzeć do toalety. Nie chodziło wcale o to, że mężczyzna miał podartą koszulę i brudne od błota spodnie, bo późnym wieczorem w tej restauracji nie było to niczym nadzwyczajnym. Ale oto, że będąc już w kabinie, zaczął się szamotać, bełkotać, pokrzykiwać, odbijać się od ściany do ściany. Rzęził, pluł i najprawdopodobniej wymiotował. Siedząc jeszcze przy stoliku, usłyszały brzęk klamry paska uderzającego o klozet. Po upływie kilkunastu sekund nastała cisza. W końcu, przestraszone, weszły do środka. Najpierw Marlena delikatnie zapukała, ale nie usłyszały odpowiedzi. Wtedy Maria zdecydowanie otworzyła drzwi. Pierwsze, co zobaczyły, to rozpostarte przekrwione oczy, a dopiero potem posiniaczone, wręcz fioletowe genitalia. W spuszczonych do pasa spodniach znajdowały się kawałki czarnej ziemi. Oparta o klapę sedesu twarz mężczyzny jęknęła. Była zbita na kwaśne jabłko, spłaszczony czubek nosa wyglądał jak kawałek zgniłego ziemniaka, a za otwartymi, opuchniętymi wargami nie było już zębów.

– O kurwa! – krzyknęła Marlena, okręcając swoją sylwetkę prawie o sto osiemdziesiąt stopni, co biorąc pod uwagę wąskie drzwi oraz jej tuszę, było nie lada wyczynem. – Idziemy po szefa! – rozkazała i marszowym krokiem ruszyła do przodu.

***

Na dworze lało niezmiennie od dwóch godzin. Grzmoty były już jednak daleko. Cichło. Ciemne strumienie wody spływające po ulicy nikły w kratkach kanałowych. Kamienice zszarzały. Kaczki pływające po stawie w parku Kasprzaka skryły się pod drewnianym pomostem. Niewyraźne światło ulicznych latarni majaczyło we mgle i oświetlało popękane płyty chodnikowe. W oddali widać było wirujący pył o odcieniu sadzy. Wiatr szarpał falowanym dachem wiaty przystanku tramwajowego.

Po wejściu do restauracji kapitan milicji w służbie kryminalnej, Jan Jedyna, momentalnie skierował swoje kroki do kierownika restauracji, z którym zamienił kilka zdań. Następnie z notesem w dłoni rozpoczął rozmowę ze świadkami zajścia. Jego niewymuszenie przyjazny stosunek do ludzi, młodość i niezwykle przystojna twarz ułatwiały mu nawiązywanie kontaktów. Niezaprzeczalnie wykazywał się ponadprzeciętną inteligencją interpersonalną. Przeciętność każdego dnia palił na stosie!

Jan Jedyna, który pomimo trzydziestu sześciu lat wyglądał na młodego mężczyznę, był człowiekiem pełnym życia, sprawiającym wrażenie typowego bohatera wyciągniętego prosto z romantycznej literatury. Jednak posiadał też swoje mroki, które niejednokrotnie potrafiły wstrząsnąć nie tylko jego codziennością. Do dzisiaj czasami zatracał się w zabawie, bezkompromisowo bronił swoich poglądów, a jeżeli miał do czynienia z agresywnym kołtuństwem, nawet używał pięści. Znany z nieustępliwości, czasami przesadnie zasadniczy, nie znosił ludzi, którzy autorytarnie wypowiadają się na temat, na który nie mają dostatecznej wiedzy, mówią półprawdy, nie interesują się niczym. Sam wymagał od siebie wiele. Cenił ludzi szczerych z dużym poczuciem humoru. Szerokim łukiem omijał cwaniaczków i tych, którzy słodką gadką chcieli uśpić jego czujność. Był w doskonałej kondycji, wysportowany, znał boks oraz judo i wzbudzał respekt wśród miejscowych rzezimieszków. Od młodych lat trenował w TS Olimpia, w sekcji znajdującej się obok koszar MO, utworzonej w 1946 na terenach dawnego cmentarza, który po wojnie został przekształcony w Park Zwycięstwa. Na obrzeżach parku od strony ulicy Promienistej przetrwała neogotycka kaplica cmentarna kościoła św. Pawła z 1896 roku. Jan często mijał ten obiekt z nieskrywanym zainteresowaniem. I dzisiaj właśnie stamtąd przybył na miejsce zdarzenia.

– Wpadł do toalety i tam stracił przytomność – usłyszał skrzeczący głos przejętej Marleny. Jej ciało falowało pełne ekscytacji.

– Na początku nie zdążyłyśmy mu się przyjrzeć. Pojawił się nagle i zniknął w kabinie. Nie wiedziałyśmy, że jest w tak złym stanie – dodała równie przejęta Maria i zrobiła smutną minę, przez którą przebijała się żądza sensacji.

– Nie wyglądało to dobrze – mruknął kapitan.

Marlena prawie krzyknęła:

– My od razu pobiegłyśmy do kierownika.

Jan, słysząc słowo „pobiegłyśmy”, przez kilka sekund przyglądał się kobietom. Obie miały pokaźną masę, więc przez jego usta przeleciał drwiący uśmieszek. O bieganiu w tym przypadku nie było mowy. Trudno było to sobie nawet wyobrazić. Zresztą szybszy chód już mógł stanowić poważny problem.

– I słusznie. Reakcja była szybka i dzięki wam ten człowiek przeżyje! – oznajmił, jednak w tym zdaniu nie było całej prawdy. Fakt, mężczyzna został pobity, ale jego życiu od początku nie zagrażało niebezpieczeństwo. Z marynarki wyciągnął notes. – Znały go panie?

– Ona go nie zna. Jest nowa. – Starsza z nich, Maria, machając ręką, wskazała na opartą o ścianę Marlenę, która stała ze złączonymi dłońmi i spuszczoną głową. Nie odzywała się wcale. – Na pierwszy rzut oka go nie poznałam, dopiero w toalecie.

– Kto to w takim razie jest?

– Miejscowy penerek, piękny Lolo.

– Skąd go pani zna?

– Podrywał tutaj kobiety.

– Jakiś miejscowy playboy?

Kobieta wzruszyła masywnymi ramionami. Zapach potu rozniósł się w powietrzu.

– Może kiedyś to z niego był playboy, ale teraz już nie ta twarz, i w ogóle…

– Co znaczy to „w ogóle”?

– No… – zawahała się kobieta.

Jan zaczął chodzić. Podłoga w niewielkim korytarzyku zatrzeszczała.

– Niech pani mówi, on walczy teraz o życie! Każda wiadomość jest ważna! – podniósł głos, żeby zbudować jeszcze większą dramaturgię. Dobrze wiedział, że tego rodzaju kobiety to odpowiednio zmotywuje.

Wrócił na miejsce, wyciągając wyciągając donie w jej kierunku. Kobieta otworzyła szeroko oczy. Skrzyżowała ręce na potężnych piersiach i przysuwając się do kapitana, zaczęła mówić:

– Ludzie na dzielnicy mówią, że chodzi po parku Kasprowicza, no, arenie, w czarnym płaszczu i obnaża się przed samotnymi kobietami. Facet się stoczył. Kiedyś to był wielki amant, dobrze się ubierał, miał pieniądze i był nawet przystojny, a teraz to zwykły kacior z niego, ukrywa łysinę, no i wiadomo, alkohol zniszczył mu twarz. Czepia się, czego się da. Handluje na rynku Łazarskim jakimiś narzędziami, w ogóle złomem. Ma też czarne zęby. Chociaż z tego, co widziałam w toalecie, to już ich nie ma. – Zamilkła dosłownie na dwie sekundy. – Pan za to ma ładne i zdrowe zęby.

Jej zęby też były białe jak leśny śnieg. Jan położył notes na stoliku.

– I tak, miał protezę. Coś więcej może pani powiedzieć o jego stosunkach z ludźmi?

– No nie wiem, co jeszcze.

– Proszę mówić, naprawdę wszystko jest w tej sprawie bardzo ważne. Był lubiany? – wciąż mówił z celowym przejęciem. Zdawał sobie sprawę, że może w oczach jego kolegów wygląda to sztucznie, ale na panią Marię działało.

– Nie. Nie był lubiany!

Kobieta trochę przygasła. Początkowo gadatliwa, teraz stała się bardziej ostrożna.

– Przychodził tu sam?

– Kolegów to on nie miał.

– A wychodził też sam?

– Zazwyczaj sam, ale bywało, że poderwał jakąś pijaną raszplę i z nią się potem bujał na dzielni. Ale teraz to nawet one z nim nie gadają!

– Dlaczego?

– Podobno zgwałcił, no może bardziej molestował siostrę jakiejś miejscowej szychy, ale jak Boga kocham, nic więcej nie wiem.

Kapitan przybliżył się do kobiety i na moment położył dłoń na jej ramieniu. Poczuł się, jakby dotykał galarety.

W tym momencie jeden z milicjantów wręczył mu dowód osobisty ofiary.

– Olaf Lolski, lat pięćdziesiąt pięć – przeczytał na głos Jan.

***

Deszcz padał od samego rana. Szarość dnia powróciła i rozpostarła nad miastem swoje skrzydła. W białych kłębach dymu poruszali się ludzie. Ulice w srebrnych strugach deszczu wydawały się krzywe.

Kapitan milicji Jan Jedyna właśnie przymykał okno, kiedy do pokoju wszedł spóźniony pułkownik Wiktor Jelleń. Usłyszeli szmer na korytarzu, a następnie trzask drzwi.

Mokre włosy Jellenia oblepiły mu czoło, ale pułkownik otarł twarz jedynie rękawem munduru i powiesiwszy płaszcz na wieszaku, ze śmiertelnie poważną miną zajął krzesło naprzeciwko świadka. Skinął głową. Wszyscy trzej milczeli. Dopiero po upływie kilkunastu sekund Olaf Lolski, ściskając dłonie, zaczął mówić:

– Kobieta, z którą rozmawiałem, była bardzo piękna. Przypominała mi pewną aktorkę albo piosenkarkę, ale dzisiaj nie jestem w stanie sobie przypomnieć którą. Wiem, że ta artystka była u nas kilka lat temu.

Zniecierpliwiony Jan podszedł do mężczyzny, którego twarz nadal była mocno posiniaczona. Podał mu kartkę. Podstarzały playboy przeczytał treść dwukrotnie. Wzruszył z obrzydzeniem ramionami, przez co włosy zaczesane na bok zsunęły mu się na czoło, ujawniając łysy placek na środku głowy. Nie przejął się tym specjalnie, ponieważ zawładnęła nim złość.

– Tam, kurwa, obili mi jaja i pysk. A wy mi tu jakieś wyimaginowane gwałty przypisujecie!

Tymczasem pułkownik Wiktor Jelleń, ku zdziwieniu obu mężczyzn, dalej milczał. Jego wyraz twarzy wskazywał na to, że niespecjalnie przejął się wynikłą sytuacją. Ale to były tylko pozory. W rzeczywistości rejestrował wszystko, co wydarzyło się dotychczas. Nagle, odgarniając pasma włosów, z impetem wstał, uderzył dłonią w blat biurka, aż poszkodowany podskoczył na krześle i podniesionym, aczkolwiek przyjaznym głosem, jak przystało na pułkownika Milicji Obywatelskiej, zwrócił się do przesłuchiwanego:

– Obywatelu, może napijemy się wódki!

Kapitan nie tylko szeroko otworzył usta, ale także oczy. Na moment nawet odwrócił głowę.

Potem Jelleń, pełen majestatycznego spokoju, sięgnął po zapałki i nie spiesząc się, zapalił papierosa, którego wcześniej wraz z butelką wódki wydobył z szuflady. Dym potoczył się faliście w stronę drzwi.

Pułkownik Wiktor Jelleń kierował się zasadą, że nie ma niewinnych ludzi, są tylko źle przesłuchani. W pracy odniósł wiele sukcesów, lecz nie były one pozbawione kontrowersji. Ogólnie zdawało się, że jest człowiekiem z innej epoki. Miał charakter pełen sprzeczności. Raz bywał wybuchowy, a czasami przesadnie łagodny. Teraz na stole położył dwa kieliszki. Olaf wyciągnął dłoń po jeden z nich. Brzęknęło szkło i wtedy pułkownik jeszcze spokojnie zapytał:

– Czy ty, pajacu, naprawdę myślałeś, że będziemy razem pić wódę?

Piękny Lolo patrzył nieprzytomnie. Nie rozumiał nic. Jego twarz momentalnie poczerwieniała, plamiąc purpurą także uszy. Mały nos świecił u nasady fioletem. Oczy były dzikie, pełne strachu i agresji. Nie pojmował wiele, ale udawał, że wie wszystko. Walczył, żeby nie zauważono, że jest sfrustrowanym mężczyzną. Zdobywanie wiedzy było dla niego nierozwiązaną zagadką.

Grube szkła okularów pułkownika rozczepiały wpadające do pomieszczenia promienie słońca. Nareszcie przestało padać. Zbliżył się do Olafa i otwartą dłonią uderzył go z całej siły w policzek. Huknęło. Lolski prawie spadł za biurko. Cała jego twarz zajaśniała czerwienią.

– Słuchaj, penerze, gówno mnie obchodzą twoje obite jaja…

Jan miał wrażenie, że pułkownik wie, z kim rozmawiał tamtego wieczoru Lolo, że dobrze znał tę kobietę, ale milczał z założonymi rękoma na piersiach.

Tymczasem Olaf wytrzeszczył oczy.

– Co to, kurwa, ma być? Co to są za metody!? – wydarł się pełen strachu. Z ust wypadała mu proteza zębowa i potoczyła się po wykładzinie. Nie zdążył jej podnieść, ponieważ otrzymał drugi cios od pułkownika i tym razem upadł, uderzając nosem w kaloryfer. Jęknął.

Jelleń zdeptał protezę, która rozpadła się na kilka kawałków.

– Kapitanie, natychmiast wywalcie mi stąd tego pajacora na bruk, i to jak najszybciej! – wykrzyknął pułkownik i podszedł do uchylonego okna. Łagodny szum drzew działał na niego kojąco, ale terkotanie oraz trąbienie samochodów już nie. Obejrzał się przez ramię, zaciskając usta, które stały się ledwo widocznym paskiem.

Kilka lat temu wraz z majorem Koteckim tropili seryjnego mordercę, który wcześniej brutalnie gwałcił swoje ofiary. Większość ciał trzymał w piwnicy. Wytropili go. Mieszkał w niewielkiej wsi. Facet uciekł do lasu i tam miejscowa milicja kilka dni później znalazła go powieszonego na drzewie. Orzeczono samobójstwo. Jak było naprawdę, o tym wiedzieli tylko major Kotecki i on.

– Wypieprzaj stąd, pajacu! Albo wkręcimy ci łeb w imadło i pałami zrobimy kocówę!

Wystraszony Olaf jeszcze raz spojrzał na kieliszki, odruchowo oblizał się, a potem przysłonił twarz rękoma i po krótkim wahaniu wybiegł na korytarz. Nie zamknął drzwi.

– Bez przepustki nie wyjdzie – odezwał się trochę skonsternowany Jan.

Twarz Wiktora Jellenia wykrzywił złośliwy uśmiech.

– Wiem, ale to jest nasz wieloletni kapuś i raczej go puszczą…

Do pokoju weszła rozpromieniona porucznik Milena Milewska, która posłała promienny uśmiech Janowi, skinęła głową pułkownikowi i zapytała:

– Co to za typ? – Wskazała kciukiem na drzwi. Potem usiadła koło Jana, położyła teczki na kolanach i dodała: – Czy mamy coś na rzeczy?

Milena Milewska mieszkała w Poznaniu, w części nazywanej Łazarzem, niedaleko parku Kasprowicza, gdzie w 1974 roku wybudowano słynną halę widowiskowo-sportową, Arenę. Miała wtedy kilkanaście lat. Pamiętała otwarcie tego imponującego gmachu. Wracała wówczas okrężną drogą ze szkoły muzycznej, dwa jasne warkocze dyndały wzdłuż jej szyi, a na piegowatej twarzy kwitł szeroki uśmiech. Tak wtedy wyglądała. Z tego okresu zachowała kilkanaście zdjęć. Nauczycielka gry na wiolonczeli chwaliła ją i przepowiadała jej wielką karierę. Następnego dnia miała zagrać koncert w jednym z najbardziej rozrywkowych miejsc w Poznaniu, w ekskluzywnej restauracji Adria, która szczyciła się najbardziej imponującym neonem w mieście, ale także tym, czego sama Milena jeszcze nie wiedziała, że spotyka się tam cała śmietanka biznesowo-polityczna oraz najważniejsi goście z Targów Poznańskich. Koncert wypadł świetnie, chociaż czasami miała wrażenie, że znajdujący się tam ludzie ludzie niekoniecznie przyszli posłuchać, jak gra. Jeden z mężczyzn siedzący przy pierwszym stoliku pogratulował Milenie. Dopiero po pewnym czasie dowiedziała się, że był to I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR Jerzy Zasada. Jednak nie to wydarzenie muzyczne przeszło do historii lokalu, ale przypadkowy koncert grupy heavymetalowej Iron Maiden, który miał miejsce w sierpniu 1984 roku. Wcześniej tego samego dnia grupa zagrała w Arenie. Milena do dzisiaj była pod wrażeniem tamtego występu. Lubiła ten zespół. Później w jej życiu zaszło wiele zmian. W trakcie jednej ze swoich pierwszych spraw o morderstwo poznała mężczyznę, z którym miała zamiar związać się na całe życie; był nim kapitan w służbie kryminalnej Jan Jedyna. Razem prowadzili śledztwo o kryptonimie „Człowiek Jatka”. Była naprawdę szczęśliwa. Miała dosyć facetów, którzy udają, że nie ślinią się na jej widok, grają przed nią kogoś innego. Wiedziała, że jest piękną kobietą. Ale chciała, by ktoś dostrzegł w niej coś więcej niż urodę, i takim mężczyzną okazał się Jan.

Potem żółta smuga zapalniczki rozświetliła tę piękną kobietę o upiętych w stylowy kok, niemal jasnych jak żyto włosach, wąskich policzkach, trochę za szeroko rozstawionych kościach jarzmowych, zaczerwienionych i dużych stalowych oczach. Jej lekko zadarty nosek dodawał jej uroku, a niebieska wąska suknia znakomicie podkreślała smukłą figurę kobiety. Miała mądre spojrzenie, z którego płynęło ciepło i spokojny głos.

Rozdział II

Departament Indoktrynacji Wskazanej

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Polecamy również

NOWE POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały Warszawskie

Wojciech Kulawski

Lista sześciu. Tom 1. 

Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści. Tom 2.

Zamknięci. Tom 3

Poza granicą szaleństwa. Tom 4

Komisarz Ireneusz Waróg

Stefan Górawski

Sekret włoskiego orzecha. Tom 1

W cieniu włoskiego orzecha. Tom 2

Kapitan Jan Jedyna

Igor Frender

Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa. Tom 1

Mordercza proteza. Tom 2

Tim Mayer

Wojciech Kulawski

Syryjska legenda. Tom 1

Meksykańska hekatomba. Tom 2

KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały przedwojennej Warszawy

Marek Romański

, Mord na Placu Trzech Krzyży. Tom 1

Stanisław Antoni Wotowski

, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy. Tom 2

Stanisław Antoni Wotowski

, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich. Tom 3

Stanisław Antoni Wotowski

, Upiorny dom w Pobereżu. Tom 4

Marek Romański

, W walce z Arsène Lupin. Tom 5

Marek Romański

, Mister X. Tom 6

Marek Romański

, Miss o szkarłatnym spojrzeniu. Tom 7

Marek Romański

, Szpieg z Falklandów. Tom 8

Marek Romański

, Tajemnica kanału La Manche. Tom 9

Marek Romański

, Pająk. Tom 10

Marek Romański

, Znak zapytania. Tom 11

Marek Romański,

Prokurator Garda. Tom 12

Marek Romański,

Złote sidła, pierwsza część. Tom 13

Marek Romański,

Defraudant, druga część. Tom 13

Marek Romański

, Małżeństwo Neili Forster. Tom 14

Marek Romański,

Serca szpiegów, pierwsza część. Tom 15

Marek Romański

, Salwa o świcie, druga część. Tom 15

Marek Romański

, Zycie i śmierć Axela Branda. Tom 16

Kazimierz Laskowski,

Agent policyjny. Papiery po Hektorze Blau. Tom 17

Walery Przyborowski

, Czerwona skrzynia. Tom 18

Walery Przyborowski

, Widmo na kanonii (pierwsza i druga część). Tom 19

Antoni Hram

, Upiór podziemi. Tom 20

Inspektor Bernard Żbik

Adam Nasielski

Alibi. Tom 1

Opera śmierci. Tom 2

Człowiek z Kimberley. Tom 3

Dom tajemnic w Wilanowie. Tom 4

Grobowiec Ozyrysa. Tom 5

Skok w otchłań. Tom 6

Puama E. Tom 7

As Pik. Tom 8

Koralowy sztylet i inne opowiadania. Tom 9

Najciekawsze kryminały PRL

Tadeusz Starostecki

, Plan Wilka. Tom 1

Zuzanna Śliwa

, Bardzo niecierpliwy morderca. Tom 2 

Janusz Faber

, Ślady prowadzą w noc. Tom 3

Kazimierz Kłoś

, Listy przyniosły śmierć. Tom 4

Janusz Roy

, Czarny koń zabija nocą. Tom 5

Zuzanna Śliwa

, Teodozja i cień zabójcy. Tom 6

Jerzy Żukowski

, Martwy punkt. Tom 7

Jerzy Marian Mech

, Szyfr zbrodni. Tom 8

G.R Tarnawa

, Zakręt samobójców. Tom 9

I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik

, Trucizna działa. Tom 10

Klasyka angielskiego kryminału

Edgar Wallace

Tajemnica szpilki. Tom 1

Czerwony Krąg. Tom 2

Bractwo Wielkiej Żaby. Tom 3

Szajka Zgrozy. Tom 4

Kwadratowy szmaragd. Tom 5

Numer Szósty. Tom 6

Spłacony dług. Tom 7

Łowca głów. Tom 8

Detektyw Asbjørn Krag

Sven Elvestad

Człowiek z niebieskim szalem. Tom 1

Czarna Gwiazda. Tom 2

Tajemnica torpedy. Tom 3

Pokój zmarłego. Tom 4

www.lindco.se

e-mail: [email protected]

lindcopl (facebook & instagram)

Tytuł oryginału:

Igor Frender

Mordercza proteza Tom 2: Kapitan Jan Jedyna

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.

Wydanie I, 2020

Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce: Shaiith/shutterstock, Andre govia Holdings/shutterstock, isaravut/shutterstock

ISBN 978-91-8019-177-7

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek