Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Warszawa, rok 1954.
Ryszard Wirski, funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej, prowadzi śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR - Bogusława Szczapy.
Sytuacja jest trudna, nic nie jest jasne i niczego nie można być pewnym.
Kapitanowi Wirskiemu depcze po piętach oficer UB - Mikołaj Kowadło.
Okazuje się, że niepowodzenie Wirskiego ma przynieść jego przeciwnikowi, oprócz uznania przełożonych, także korzyści osobiste. Do odnalezienia „nowego, lepszego mordercy" droga będzie daleka...
Tytułowa aleja Róż - ulubione miejsce zamieszkania wysokich rangą urzędników PZPR - powstające kino „Moskwa", a przede wszystkim plac budowy Pałacu Kultury i Nauki to newralgiczne miejsca stolicy, z których niejedno stanie się grobem dla ludzi i tajemnic.
Tadeusz Cegielski - profesor historii, wielbiciel kultury popularnej i znawca dziejów Warszawy - zadbał o realizm językowy, nastrój niejednoznaczności, napięcie i dynamiczne dialogi, stopniowo odsłaniające tajemnicę morderstwa i motywacje bohaterów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 411
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: XAUDIO
Copyright © Tadeusz Cegielski
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-66807-98-3
Wydanie II
Warszawa 2021
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
W hołdzie wszystkim bezimiennym twórcom powieści kryminalnych, a w szczególności autorowi „Tajemnicy pokoju numer 13”.
Ryszard Maria Wirski, przed wojną komisarz policji państwowej, mógłby się nazwać szczęśliwcem, ponieważ zachował część swojego mieszkania przy ulicy Flory 3.
Rodzinna kamienica ocalała, podobnie jak dom sąsiedni, pod numerem pierwszym, u zbiegu Flory i Klonowej. Okazałą kamienicę narożną, obecnie jedną z najlepszych w Warszawie, przejęło wojsko.
Swoją własnością Wirski podzielił się z centralą górnictwa naftowego oraz kilkunastoma rodzinami, upchniętymi zarówno w apartamencie na czwartym piętrze, jak i w niezajętych jeszcze przestrzeniach w suterenach i oficynie.
Były kamienicznik nie tylko pogodził się z tą sytuacją, ale zważywszy na ogrom zniszczeń w stolicy uważał ją za naturalną.
Jeśli nie martwiła go utrata własności, to przecież fakt zachowania jej cząstki nie był dlań źródłem jakiejś szczególnej satysfakcji.
Podobnie jak to, że uratował życie, ba! że jako jedyny funkcjonariusz Komendy Głównej Policji mógł nadal pracować w swoim zawodzie.
W nowym otoczeniu Wirskiego, jakie tworzył odbudowany Pałac Mostowskich i rezydująca w nim komenda MO miasta stołecznego Warszawy, znaleźli się ludzie, którzy ten sukces uznali za naturalny: Pomyślcie, obywatelu kapitanie!
Rządy się zmieniają, a policja zostaje!
– To policja czyni możliwym szybkie oraz skuteczne przejęcie władzy – powiedział kiedyś major Rękawek, szef wydziału drugiego i przełożony Wirskiego. – Taki Pudełka, na przykład: przed wojną w randze przodownika w referacie gospodarczym, a za okupacji, proszę! Od 1940 roku starszy przodownik w Policji Polskiej GG, rok później już podkomisarz. Skąd tak szybki awans? Otóż sporo wiedział ten nasz Kudełka, naprawdę sporo, gdyż pracował również dla Kripo.
A po wojnie? Należała mu się, teoretycznie, czapa, ale komisarz, tak, wtedy komisarz, Alfred Kudełka miast dać katu cenną głowę, wolał podzielić się z nami swą wiedzą. A dzielił się nad wyraz hojnie – to mówiąc, major Rękawek spojrzał bacznie na Wirskiego. – I co powiecie na to, kapitanie Wirski: Kudełka zachował i głowę, i stopień! Dziś byłby już majorem!
– Coś przecież złego przydarzyło się temu Kudełce? – kapitan nie zareagował na aluzję do własnej kariery. Ta nie układała się równie wspaniale jak kariera Kudełki.
– Niestety, kapitanie! Podziemie wykonało wyrok na nim i jeszcze na dwóch naszych! – westchnął Rękawek. – Dokładnie w sylwestra czterdziestego szóstego!
– Cóż, nikt nie uniknie tego, co mu pisane! – skwitował Wirski. Tak naprawdę nie podzielał tego poglądu.
Głęboko wierzył w przyczynowo-skutkowy, racjonalny charakter losów świata i ludzi. Kudełka dostał to, na co zasłużył. A za wielce nierozsądną uważał gotowość nowego reżimu do posługiwania się kolaborantami wszelkiej maści.
Ich wymuszona strachem lojalność musiała być cienka jak marcowy lód.
Ani w tej, ani w wielu innych kwestiach przedwojenny policjant nie miał nawet odrobiny racji. Na szczęście jednak nie dzielił się z nikim swoimi opiniami.
Z okien obszernego, służbowego pokoju, jaki pozostawiono obecnemu kapitanowi milicji, rozciągał się widok na Łazienki i Belweder oraz na ulicę Klonową; również tę część Klonowej, która nie była już dostępna: od ulicy Flory odgradzał ją szlaban i strzegli jej żołnierze. Dalej, w stronę ulicy Bagatela, ciągnął się wysoki mur, zbudowany przez jeńców niemieckich.
Przy zamkniętej części Klonowej, w dwurodzinnej willi pod piątym, rezydować miał w przekonaniu mieszkańców Flory marszałek Rokossowski.
Vox populi Florensis1 głosiło także, że na Flory pod pierwszym mieszka prezydent Bierut oczywiście incognito, oraz że Klonową, a więc najkrótszą drogą, zmierza do pracy w Belwederze.
W przeciwnym wypadku twierdzono musiałby poruszać się Flory i Bagatelą: najpierw wzdłuż muru wokół placu po willi Bacciarellego, potem pod nieistniejącą już cukiernią oraz poselstwem Szwecji pod trójką i dopiero na skrzyżowaniu z Alejami skręcać w prawo do Belwederu. Po drodze nie mógłby więc wstępować do Rokossowskiego, a to stanowiło część jego obowiązków.
Wyobrażenie prezydenta, eleganckiego, w dwurzędowym garniturze w tenis, wędrującego z teczką pod oknami jego kamienicy, bawiło niezmiernie kapitana.
Mały pan z wąsikiem uśmiecha się do dzieci grających w klasy; dzieci podbiegają do prezydenta, prosząc o cukierki to powtarzany od lat rytuał.
Prezydent przyjaźnie kiwa głową i otwiera ciężką od akt teczkę. Jedną z przegródek wypełniają cukierki, te najlepsze: toffi, krówki i słodkie landrynki.
Wirski przypomniał sobie relację któregoś ze znajomych: żona aresztowanego oficera zdołała wręczyć Bierutowi petycję, właśnie na Flory.
Jak to możliwe? – zastanawiał się.
Ulica, przy której z przerwami na wydarzenia wojenne i więzienne mieszkał od 1925 roku, zdawała się nie kryć żadnych tajemnic.
Może poza jedną osobą, na której cześć Niemcy przemianowali Flory na Friederike-Richter-Strasse.
Pani lub panny Richter nie znalazł w żadnej niemieckiej encyklopedii; doszedł więc do wniosku, że patronką ulicy została jakaś ważna choć świeżej daty figura w ruchu nazistowskim albo na przykład co nie wykluczało pierwszej możliwości kochanka marszałka Göringa.
Już po wojnie, przesłuchując niemieckiego oficera, dowiedział się, że miał sporo racji. Nie wpadłby przecież na to, że według Niemca, Fraulein Richter bardziej niż z działalności w NSDAP znana była jako… feministka.
Całkiem niedawno kapitan mógł stwierdzić, że jeśli prezydent nie mieszkał, to przynajmniej bywał pod jedynką. A to za sprawą swojej kochanki, a może nawet żony jak twierdzili dobrze poinformowani Wandy Górskiej.
Oderwał wzrok od nieosłoniętego okna.
Pokój na Flory: niepościelone łóżko, za łóżkiem nocny stolik, lampka z dziurawym abażurem, taboret, emaliowany dzbanek i takaż miednica.
Dalej niemodny secesyjny kredens, służący teraz jako szafa na ubrania, stół długi i szeroki, pamiętający lepsze czasy, oraz kilka wytartych tapicerowanych krzeseł.
Na stole, na krzesłach, na podłodze stosy papierów i książek; niektóre z kolorowymi zakładkami.
Czasopisma: oprawione roczniki i rozsypane numery. Powojenne gazety drukowane na szorstkim, żółtawym papierze.
Pod ścianami piramidy płyt w kopertach, a także luzem; niektóre połamane, wszystkie zakurzone i brudne.
Na ścianach jasne prostokąty – wspomnienie po obrazach. Została tylko reprodukcja Chrztu Litwy Matejki.
Dlaczego właśnie ona?
Gdzie są rysunki Dunikowskiego? Gdzie grafiki Skoczylasa?
Uratował je przecież, miał przekazać do muzeum. Gdzie podział się mały brąz Kuny?
Jest, co prawda, pudło gramofonu, palisandrowe, marki Telefunken, ale trzeba zdobyć skądś igły. A wtedy… Beethoven, Szopen. A może zachowało się coś z Mozarta? Kwartety Brahmsa? Mahlera? Kto wie.
Od powrotu z Rakowieckiej nie miał czasu, by zrobić porządek z płytami.
Dobrze, że Alicja zaopiekowała się jego dobytkiem; całego uratować nie mogła, ale chociaż trochę książek i płyt.
Meble z salonu rozkradziono lub zajęli je lokatorzy, został tylko kredens. Pal licho meble!
Mieszczańskie, pretensjonalne.
Kapitan Wirski odstawia szklankę i ciężko wstaje od ustawionego pod oknem stołu. Spogląda w dół na ulicę: pusto. Zimne, choć słoneczne, przedpołudnie.
A może by tak: koniec z tym wszystkim?
Zimny błysk pistoletu, kaliber 7, 3. Broń w równym stopniu odpycha, co zachęca, by wziąć ją do ręki. Nie, dziś nie. Chowa broń do kabury i odkłada na nocny stolik.
Z obtłuczonego dzbanka nalewa wodę do miednicy.
Szkoda jednak, że nie zachowała się ta marmurowa toaletka. A może jest tam, za kredensem w kuchni? Trzeba by kiedyś zajrzeć. Ale czy warto zaprzątać tym sobie głowę? Wystarczy ten taboret. Też w końcu przedwojenny.
Wirski myje się, wyciera lnianym ręcznikiem i ubiera powoli; zakłada białą koszulę, krawat, niedzielny garnitur. Nakręca zegarek.
Wsuwa do kieszonki spodni schaffhausena, którego złotą kopertę zamienił po wojnie na zwyczajną, stalową. Taka przynajmniej nie rzuca się w oczy, a werk wart jest na pewno parę groszy.
Starannie formuje rondo kapelusza. Szykowny, lekki prosto od Cieszkowskiego. Odkłada kapelusz na krzesło. Wyjmuje z szafy prochowiec: Chodźmy!
Nikt nie woła!
W korytarzu mija współlokatorkę, pannę Rohozińską.
Młoda, wysoka kobieta spogląda zalotnie spod grzywki jasnych, krótko obciętych włosów. Tlenionych, co dostrzegł dopiero teraz.
– Samotnie na spacer, czy może z tą piękną panią z ulicy Oleandrów?
Skąd, u diabła, wie o niej, o Tani? – zastanawia się lekko zmieszany. Odpowiada jednak spokojnie: – Z ulicy Partyzantów, moja panno. Teraz Partyzantów.
Rohozińska śmieje się. Nietrudno wyczuć w jej śmiechu jakiś fałszywy ton.
– Ja tylko tak, panie kapitanie. Bo gdyby samotnie, to może lepiej, kiedyś ze mną. – kończy po krótkiej pauzie.
Teraz kapitan reaguje śmiechem, wypróbowanym na podobne okazje.
– Nie wiem, czy to wypada. Ze starszym panem z milicji?
– Nie wypada, bym to ja uwodziła pana kapitana. Wypada, by robił to pan kapitan.
Chowa się za uchylonymi drzwiami pokoju, który dzieli z owdowiałą matką. Ten pokój był kiedyś pokojem Marii, jego żony.
Po wyjściu z bramy skręca wprawo, w Klonową.
To, co działo się w najbliższej okolicy, dla jednych było symptomem odradzania się miasta, dla innych, takich, jak Wirski, zapowiedzią zmian zacierających dawny kształt stolicy.
Nieopodal, na Skwerze Skolimowskim, na wysokość trzech pięter wznosił się stalowy szyb wiertniczy dowód narodzin stołecznego metra.
Warszawskie metro wzorować się miało na moskiewskim.
Nie koniec na tym: od strony ulicy Puławskiej wyrósł gmach kinoteatru „Moskwa”.
Wpływ stolicy światowego proletariatu uwidaczniał się również po drugiej stronie skweru. Jakby z resztek po budowie Pałacu Kultury powstawał potężny gmach ambasady. Budowa pożarła już część ulicy oraz końcowy przystanek kolejki skolimowskiej.
Wirski z żalem odnotował zniknięcie pudła starego wagonu, które od lat trzydziestych pełniło funkcję kasy i poczekalni.
Podobnie myślał o likwidacji drewnianych płotów wokół przystanku. Martwił go apetyt budowniczych na relikty tamtej, prawdziwej Warszawy. Nawet tak niepozornych, jak płot przy Spacerowej.
W końcu to na tym płocie podarła sukienkę Marysia, kiedy była jeszcze harcerką i chodziła na skróty na Flory. Incydent przesądziło jej losie.
Wirski, czterdziestoletni wdowiec wzruszony i zakochany oświadczył się licealistce i został przyjęty. Po miesiącu wzięli ślub kościele św. Zbawiciela.
Rok później, 4 września, wolontariuszka Maria Wirska zginęła na Dworcu Wschodnim. Zastrzelił ją niemiecki lotnik, gdy z rannym żołnierzem na noszach uciekała w stronę schodów do zbawiennego przejścia pod peronami.
Biegła jako druga nie zdążyła.
Przeżył ten ranny i pierwsza sanitariuszka, podobno żona ministra.
Od czasu do czasu miał do dyspozycji nowiuteńką warszawę; jeśli tylko mógł, folgował słabości nabytej jeszcze przed wojną: do jazdy taksówką.
Postój taksówek u wylotu Klonowej oblegała zazwyczaj gromadka chętnych: matek z dziećmi, podróżnych z tobołami, bywalców baru Pod dwójką ale wysłużona skoda z numerem bocznym 031 zdawała się czekać tylko na kapitana.
Pan Ludwik, wąsaty, siwy Lwowianin, słabo znał stolicę, za to wnosił w życie śledczego, choćby i na krótką chwilę, ową miękkość i elegancję właściwą swoim krajanom, antidotum na chamstwo i cwaniactwo nowych mieszkańców Warszawy.
Tego świątecznego, chłodnego, ale słonecznego dnia na postoju nie było ani pasażerów, ani taksówek.
Nie pracowała inwalidzka trafika w metalowym okrąglaku przy Unii Lubelskiej. Kwietniowej niedzieli cel wędrówki Wirskiego znajdował się nieopodal, po nieparzystej stronie Marszałkowskiej.
Kapitan przystanął przed witryną „empiku”, obejrzał wydawnictwa czeskie i bułgarskie (radzieckich, które widział w piątek, już nie było cieszyły się dużym powodzeniem). Potem przekroczył Szucha i wyminął grupkę pijaków.
Wytoczyli się z baru Pod dwójką, lokalu w powszednie dni odwiedzanego przez dziennikarzy „Życia Warszawy”, jednak w niedziele przez bardziej pospolitą publiczność. Ci gorsi, niedzielni goście usiłowali coś zaintonować, ale szybko zamilkli, czując karcący wzrok przechodniów.
Odświętnie przyodziani ludzie spieszyli w stronę placu Zbawiciela, zapewne do kościoła.
Po barwnych stroikach, które niosły dzieci, Wirski domyślił się, że idą poświęcić palmy. A więc dzisiaj jest Niedziela Palmowa!
Pijacy przystanęli w sąsiedniej bramie i nie bez wysiłku, kiwając się zapalili. Odłączyli się od nich dwaj młodzieńcy w wysokich kaszkietach.
Miotając grubym słowem, chwycili za ręce i pociągnęli za sobą zalaną, jaskrawo umalowaną dziewczynę. Przeklinała nie gorzej od swych prześladowców.
W pewnej chwili uwolniła się od nich i szybko pohalsowała ku przystankowi „setki”.
– Zajebię cię, ty wywłoko! – rzucił z rozpaczą młodszy z prześladowców.
Machnął ręką, ale cios zawisł w powietrzu; chwilę łapał równowagę, aż wreszcie osunął się na trotuar.
Drugi z opryszków ominął leżącego i ruszył szparko za uciekinierką.
Zręcznym manewrem Wirski za grodził drogę pościgowi. Chłopak zatrzymał się i wymierzył cios kapitanowi. Ten jednak uchylił się. Kolejny cios, z przeciwnej strony, także chybił celu. Kapitan przeszedł do kontrataku podciął napastnika.
Chłopak zachwiał się i wyłożył na chodniku.
Podczas gdy usiłował się podnieść, Wirski szykował się do dalszej walki.
Tymczasem, jakby spod ziemi, wyrósł mundurowy, a za nim dwóch cywilnych. Poznali kapitana: mundurowy zasalutował.
Cywile bez pośpiechu zabrali się za kopanie leżących.
– Dosyć! – rozkazał kapitan, ale nie odniosło to skutku. – Dosyć, powiedziałem! Cywile porzucili swoje zajęcie.
Jednemu z chłopaków krwawiło mocno ucho, drugi nie dawał oznak życia.
– Co z nim? Zemdlał? – zaniepokoił się Wirski.
– Zdechł, kurwa – powiedział starszy z oprawców.
– No, to nie chciałbym być w waszej skórze – odparował Wirski. Chłopak odzyskał w końcu przytomność.
– I po co ci to było? – powiedział z troską kapitan. – Możesz ustać na nogach?
– Mooogę. – wybełkotał tamten, ale już za moment znów leżał na chodniku.
- Na komisariat! – zaordynował kapitan. – A wy tam – zwrócił się do tajniaków koniec z tym futbolem!
– Tak jest! – zasalutował mundurowy.
Cywile milczeli; czuło się, że chcieliby choć trochę jeszcze. Odstąpili przecież o krok. Zapalili. Pozornie obojętnie przyglądali się leżącym.
Wirski przepuścił tramwaj i przeszedł na drugą stronę Marszałkowskiej.
Udał, że patrzy na pusty basen w sklepie rybnym, a potem na sobotni numer „Życia Warszawy” wystawiony w gablocie. Stróże porządku zaprzestali egzekucji. Kapitan wolał jednak zaczekać.
Silny podmuch wiatru ciągnącego od wschodu popchnął go w stronę placu Zbawiciela. Nieźle się ta niedziela zaczęła – podsumował.
Było dopiero południe, więc wiele mogło się jeszcze zdarzyć.
Część Domu Prasy Spółka Akcyjna, tego od „czerwonej” prasy: „Kurierów”, porannych i popołudniowych, od „Przeglądu Sportowego”, „Kina” oraz innych dochodowych tytułów, a także sąsiedni dom, zastąpiła długa kamienica z piaskową elewacją. Budowniczym stolicy nie chciało się usuwać resztek przedwojennych domów, toteż pochowali je w przyziemiach nowych.
Schody i ozdobna balustrada tworzyły swoisty nagrobek posesji o numerach 5, 7 i 9. Pod siódmym, na antresoli wysokiego parteru, ulokowała się restauracja Rarytas. Oznakowana jako lokal najwyższej, bo „S” kategorii, przyciągała mimo słonych cen tłumy gości. Warszawiacy spragnieni byli wygody i elegancji, a przeto i normalności; Rarytas tę ich potrzebę wypełniał.
Czynił to pospołu z pobliskim Cristalem i kawiarniami przy placu Konstytucji. W garderobie na dole zostawił podszyty wiatrem prochowiec.
Spojrzał na zegarek: była dwunasta piętnaście, czyli kwadrans na pierwszą, jak by sam powiedział jeszcze nie tak dawno.
Kupił u szatniarza gazetę i dwie paczki grunwaldów; powoli ruszył na piętro. Rutynowo obrzucił wzrokiem bar na dole.
Dwie, trzy dziwki, wszystkie pracują dla milicji; alfonsi w odświętnych garniturach, chyba też zarejestrowani. W każdym razie nikogo nowego.
Dobra! Przynajmniej tu powinno być spokojnie.
Minął gromadkę ludzi czekających na zwolnienie się miejsc i niespiesznie poszedł w głąb ostatniej salki. Tutaj, jak co niedziela od dwunastej, czekały nań pod oknem: stół ze śnieżnobiałym obrusem i takimi serwetkami oraz trzy wysokie krzesła.
W wazoniku żółte kwiatki; nie jakieś z bibułki prawdziwe kaczeńce.
Wirski umościł się wygodnie i pogrążył się w lekturze oprawionego w ceratę jadłospisu. Potem wziął do ręki sobotni numer „Życia”. Po chwili spojrzał za okno.
Z tego miejsca mógł od biedy obserwować rozwój sytuacji Pod dwójką.
Panował tam spokój. Zapewne w oczekiwaniu na wóz milicyjny zaciągnięto awanturników do bramy.
Wirski pomyślał z niechęcią, że będzie musiał doglądać ich sprawy. Inaczej posadzą szczeniaków za „czynną napaść”: banalna, wydawałoby się, burda zakończy się dla nich tragicznie.
Odwrócił wzrok od okna i spojrzał na wypełnioną salę.
Przy stole obok siedziała para trzydziestolatków z malcem o platynowych, niezbyt równo przyciętych włosach.
Wirski uśmiechnął się na widok chłopca, którego pamiętał z sąsiedztwa na Flory.
Kilka dni wcześniej matka, przystojna szatynka, wlokła go siłą do fryzjera na Bagateli. Posiadacz platynowej fryzury opierał się i darł wniebogłosy; wiedział już, że ścięcie włosów to niemal akt kastracji. Cóż z tego, że tylko symbolicznej.
Szatynka ubrana ze skromną elegancją odwzajemniła się promiennym uśmiechem, odsłaniając przy tym białe, równe zęby.
Jasnowłosy mężczyzna, najpewniej ojciec chłopca, spojrzał nieufnie.
Lat trzydzieści trzy lub cztery, ocenił Wirski. Zaliczył podchorążówkę AK i powstanie; objęty amnestią, przyczaił się w jakimś urzędzie lub redakcji.
Potem jednak zlustrował lśniące oficerki, bryczesy z sukna i świeżo odprasowaną kurtkę. Za elegancki i za sztywny jak na tutejszego, skorygował.
Raczej Lwów lub Kraków. Wielkopolska też w grę nie wchodzi. Oni tam zawsze udają nędzarzy. Śpią na dolarach, ale do wyjścia zakładają jakieś łachy.
– Czy towarzysz kapitan już wybrał? – kelner wyrwał Wirskiego z niedzielnych rozmyślań. – Mamy dziś świeżutki rumsztyk z fryteczkami, no i śledzika, oczywiście. W oliwie, ze śmietanką oraz po japońsku.
– A ten kotlet a la Pożerski? – Wirski stuknął w powieloną na niebiesko kartkę jadłospisu.
– Towarzysz kapitan ma na myśli kotlet pożarski – poprawił go uprzejmie kelner. – Raczej nie polecam.
Wirski westchnął. Głównie z powodu tego „raczej nie polecam”.
Przyzwyczaił się już do podobnych do tej rad kelnerskich. Rad wyłącznie negatywnych. Nie rozumiał jednak, skąd zmiana w nazwie jego ulubionego dania. Dlaczego Pożerski, restaurator i hotelarz z Marszałkowskiej, zamienił się w „strażackie” danie. Klasowa zemsta czy zwykła pomyłka?
– Niech będzie ten rumsztyk – skapitulował. – Na przystawkę zaś śledź po japońsku.
„Śledzik”, podobnie jak inne zdrobnienia, nie przechodził mu przez gardło.
Szczególnie po trzech latach aresztu, kiedy klawisze nakazywali mu „trzymać rączki z przodu”, zaś śledczy „unosić nóżki wyżej i wyżej”.
Przy sąsiednim stoliku nowa sytuacja.
Kelner podał przystawki (indyk w galaretce trzy razy), dwie lemoniady, a także setkę dla głowy rodziny. Wtedy zdarzyła się rzecz dość niezwykła: Ja indyków niejadam oświadczył z godnością malec.
Wstał od stołu i ruszył w stronę wyjścia.
Szatynka parsknęła śmiechem, ale akowcowi daleko było do żartów.
– Natychmiast wracaj! – krzyknął w stronę platynowego chłopca. Ten zatrzymał się. Co dalej?
Pobiegł w końcu desperacko przed siebie. Zręcznie wyminął gościa w czarnym płaszczu. Akowiec, wyraźnie podenerwowany, podążył za zbiegiem.
W połowie sali zderzył się z krępą, niemal kwadratową postacią w skórzanym okryciu.
– Uważaj, co robisz! – rzucił kwadratowy, schylając się po kapelusz.
– Pan też mógłby uważać – odparł spokojnie akowiec. Niestety, ciąg dalszy incydentu pozostał niewidoczny.
Kwadratowy, nazwiskiem Kowadło, w randze majora bezpieczeństwa, zmierzał prosto do stolika Wirskiego.
Przysiadł się bez słowa, położył kapelusz na śnieżnobiałym obrusie, rozpiął płaszcz.
Kapitan mógł zobaczyć solidny, granatowy garnitur, na wzór prezydenckiego w tenis, a także wypukłość pod marynarką z lewej strony oraz poluźniony krawat, na palcach obu rąk sygnety. Wirski wiedział, że w razie potrzeby służyły za „szpadrynę2„. Odwrócił wzrok od tych dłoni, ciężkich i niezgrabnych.
Widział kiedyś, jak łapska Kowadły miażdżyły nosy i obrywały uszy.
Systematycznie, bez cienia emocji, skutecznie jak ci, którzy przesłuchiwali go w czterdziestym dziewiątym, jak cywilni spod „dwójki”, jak oni wszyscy.
Boże, dlaczego nie porzuciłem munduru? – zastanawiał się kapitan.
Mogłem zostać ślusarzem, mechanikiem samochodowym, uczyć w szkole wuefu lub prowadzić taksówkę. Przy odrobinie szczęścia powrócić do prawniczego fachu, pracować w jakiejś kancelarii, w urzędzie. Doczekać spokojnie emerytury.
Nie odezwawszy się ani słowem i nie częstując kapitana, Kowadło zapalił dukata. Zaczął przeglądać jadłospis. Wreszcie wydusił ni to z niechęcią, ni to z triumfem: – Kapitanie Wirski, od godziny powinniście być przy alei Róż numer 6A!
– W alei Róż 6A?
Wirski był nieco zaskoczony, jako że adres ten, a właściwie sąsiedni, ambasady Królestwa Egiptu, kojarzył mu się z najtrudniejszą sprawą jego przedwojennej kariery: morderstwem egipskiego attache militaire. Tak, rozwikłania tamtej sprawy mało nie przypłacił nie tylko życiem, ale i policyjną karierą.
– Sześć A, piętro pierwsze, mieszkanie towarzysza Szczapy. – Kowadło nadal nie krył niechęci z powodu konieczności objaśniania kapitanowi tak oczywistych faktów.
– A czegóż to towarzysz Szczapa może chcieć ode mnie?
– Ten Szczapa nie może już niczego chcieć. – oficer zniżył głos. Stwierdziwszy, że małżeństwo obok zbiera się do wyjścia, dodał: – Bo Szczapa nie żyje od kilku, góra kilkunastu godzin!
W podobnych momentach funkcjonariusz wydziału zabójstw z trzydziestoletnim, głównie przedwojennym stażem, nie okazuje ani zdziwienia, ani zaciekawienia.
Minęła dłuższa chwila, poświęcona przez majora studiowaniu niedzielnej karty dań.
– Służąca znalazła dziś ciało Szczapy. O dziewiątej rano, w jego salonie. – Kowadło ściszył głos, jeszcze bardziej przysuwając się do Wirskiego.
Z ust śmierdziało mu tytoniem i wczorajszą wódką.
– Szczapa trzymał w ręku tetetkę, służbową, z której strzelił sobie w łeb, albo z której wystrzelił morderca i upozorował samobójstwo. Towarzysz Szczapa i samobójstwo.
– Rzeczywiście niełatwo w to uwierzyć – odezwał się wreszcie Wirski i westchnął.
Trudno było jednak zgadnąć, czy z racji śmierci wybitnego, dobrze znanego towarzysza, czy z powodu śledzika po japońsku oraz setki, które pojawiły się przed nim.
Na stoliku obok czekały wciąż trzy porcje indyka w galarecie i lemoniada wraz z wódką dla akowca.
– Jeszcze raz śledź i setka dla mojego gościa – zaordynował kapitan.
Zanim jednak kelner zdążył się skłonić i ruszyć w stronę bufetu, Kowadło bezceremonialnie sięgnął po indyka i wódkę z osieroconego stolika.
– Chyba im się przejadło – skwitował grabież. – Żeby tak zamówić i zostawić. Za dobrze się im, skurwysynom, powodzi.
Zawartość literatki zniknęła w gardle majora, po chwili zaś indyk.
Wtedy w drzwiach sali pojawiło się małżeństwo z odzyskanym chłopcem. Buntownik miał czerwone ucho, w oczach łzy, ale ogólnie dzielnie się trzymał. Zuch pomyślał kapitan.
Akowiec w mig ocenił sytuację. Spoglądał z niesmakiem to na Wirskiego, to na Kowadłę.
– Panowie pomylili stoliki, jak się domyślam – powiedział ze zjadliwą uprzejmością.
Ten akt odwagi wywołałby niechybnie odzywkę Kowadły, gdyby nie interwencja chłopczyka.
– Tato, panowie wiedzieli, że ja nie jadam indyka.
Szatynka uśmiechnęła się promiennie. Wirski podniósł się i powiedział:
– Przepraszam za to nieporozumienie. Państwo pozwolą, że będą dziś moimi gośćmi.
Nastąpiła obustronna wymiana uprzejmości, cokolwiek wymuszona ze strony jasnowłosego akowca.
Kelner, świadom powagi sytuacji, dwoił się i troił, toteż już po kwadransie oficerowie mogli zapłacić i wstać od stołu, żegnani z ulgą przez czekających na wolne miejsce gości. Wyszli na ulicę.
Od strony placu Zbawiciela ciągnęła gromadka dorosłych i dzieci z kolorowymi palmami najpewniej do ogródka jordanowskiego przy Polnej.
Wirski wyłowił wzrokiem rudą piękność.
Smukła jak minaret, trzydziestoletnia Tatiana Rypnis była żoną popularnego tenora. Przyciągała uwagę nie tylko urodą, ale też owym szykiem, który w powojennej Warszawie odradzał się wolno i tylko w obrębie nowej klasy wyższej.
Dama prowadziła własną replikę imieniem Antosia, tyle że w wieku lat sześciu lub siedmiu. Nie bacząc na towarzystwo majora, Wirski przystanął i zagadnął.
Znali się niemal od dzieciństwa Tani. Była Lwowianką, daleką kuzynką Marii Wirskiej, drugiej żony kapitana. Rodzina Tani zaginęła na Wschodzie; ocalała tylko ona. Ponieważ los zatrzymał Wirskiego w okupowanej Warszawie, a przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych spędził w więzieniu, spotkali się dopiero w pięćdziesiątym czwartym. Tani od pierwszej chwili spodobał się ten elegancki, nieco staroświecki mężczyzna, którego pamiętała ze szczęśliwszych czasów.
Kapitan zaś, powtórnie owdowiały i bezdzietny, tęsknił za towarzystwem kobiet. Major przystanął również i dotknął krawędzi kapelusza.
– Pan major Kowadło, pani Tatiana Rypnis – dokonał prezentacji Wirski. Dama, dziewczynka oraz major lustrowali się wzajemnie.
Antosia ubrana w słomiany kapelusz ze wstążką, spod którego błyskało dwoje zielonych, bystrych oczu i mieniły się dziesiątki piegów wywołanych przez wiosenne słońce. Modny, kraciasty trencz Tani, przewiązany w pasie, ciemna obcisła spódnica i nienagannie napięta na smukłej łydce cielista nylonowa pończocha. Głowa nie zakryta zgodnie z demokratyczną, powojenną modą i w niezgodzie z pogodą. We włosach, na końcu, jedwabna wstążka doskonale skomponowana z trenczem.
– Szczęściarz z naszego kapitana – Kowadło komplementował panią Rypnis. Na sekundę zapanowało milczenie.
– Przykro mi, ale dziś kapitan nie będzie mógł zaprosić pani na kawę – dokończył Kowadło i spojrzał zaczepnie na żonę śpiewaka.
– Major Kowadło lubuje się w dramatycznych efektach – wyjaśnił spokojnie Wirski. – Teraz, na przykład, obmyśla finał aktu pierwszego.
– Więc jesteśmy z jednej gliny – spuentowała małżonka tenora. – Teatr to mój żywioł. Podała do ucałowania dłoń obleczoną w delikatny zamsz. Kowadło, niezrażony, pochylił się i złożył głośny pocałunek. Tania poczuła, że zrobił to na nagim kawałku dłoni, między rękawiczką a mankietem trenczu. Odkrycie to nie było dla niej niemiłe, ale Kowadło zepsuł wszystko nową impertynencją:
– Z jednej gliny, to prawda! Wyszło to na jaw w czterdziestym czwartym: piękne panie z dworów sprzedawały się parobkom. Oddawały się za miskę zupy, za życie swoje i swoich mężów.
– Miały więcej szczęścia niż ja, majorze – powiedziała łagodnie Tania. – Ja byłam tylko córką kolejarza; mieszkałam na nieopalanym poddaszu i umierałam na suchoty i żaden parobek nie zaproponował mi zupy w zamian za moją cnotę. Nikt też nie zadbał o moje bezpieczeństwo. Żołnierze sowieccy zabili moją siostrę i ciotkę; ojciec złożył kości na Syberii.
Kowadło mruknął coś pod nosem.
Tania zbiła go z tropu lub najzwyczajniej zaimponowała odwagą. Zuch dziewczyna!
– pomyślał Wirski.
– A co do kawy, to się jeszcze okaże.
Oficerowie pożegnali się i wsiedli do samochodu majora.
Chwilę później zajechali przed elegancką kamienicę przy alei Róż.
Był to trzeci dom po prawej, licząc od dawnej ambasady Królestwa Egiptu na rogu obu alei. Te większe, Ujazdowskie, również ocalały, ale już w 1946 roku musiały, do połowy przynajmniej, użyczyć imienia marszałkowi Stalinowi.
Obecność czarnych citroenów nie była tu czymś nadzwyczajnym, a Wirski natychmiast rozpoznał pojazdy oficerów z pobliskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa.
W bramie pod numerem szóstym A spotkali zastępcę komendanta głównego MO znak, że sprawa Szczapy jest poważna i znajduje się w centrum uwagi władzy.
Zenon Krochmalski, z generalskim wężykiem na pagonach, przywitał się przyjaźnie, niemal wylewnie.
Wirski domyślił się natychmiast, że to właśnie jemu, skromnemu kapitanowi milicji, którego nie awansuje się od lat, przypadnie zaszczyt tropienia zabójcy Szczapy.
- Towarzyszu kapitanie – zakomunikował generał – partia poniosła niepowetowaną stratę, a wy pomożecie nam ustalić, co było jej przyczyną.
Krochmalski jako człowiek konkretny, ceniący czas swój i podwładnych, darował sobie komunały na temat zaostrzonej walki klasowej, knowań ze strony imperialistów lub porwania podpułkownika Światły.
Darował, a może jemu darowano, zaświtało w głowie kapitanowi. Może właśnie wygasła walka klasowa lub też ogłoszono zawieszenie broni w walce o pokój?
Generał podążył z nimi na pierwsze piętro, do mieszkania Szczapy.
Do lokalu, w którym sekretarz rozstał się z tym światem, prowadziły dwa wejścia, główne i na prawo od nich kuchenne, ale bardziej już praktycznym zwyczajem nie zbudowano tu oddzielnych schodów dla służby.
W eleganckich drzwiach głównych stał znany Wirskiemu podoficer, zasłaniając widok na dwóch cywilów krzątających się gdzieś wgłębi.
Starszy sierżant Paprotka wyprężył się, oddał honory i przepuścił oficerów.
Weszli do obszernego westybulu, z którego prowadziły otwarte teraz drzwi do salonu na wprost, sypialni po lewej oraz gabinetu i kuchni po prawej stronie. Były jeszcze drzwi do łazienki i ubikacji, także uchylone.
– Jakiś list pożegnalny, prywatne notatki świadczące o samobójczym zamiarze? – zapytał Wirski funkcjonariuszy, którzy kończyli fotografowanie salonu, a w nim bezwładnego kształtu zwisającego z fotela.
Naprzeciw stał drugi fotel, pusty.
– Znaleźliśmy list, towarzyszu kapitanie – objaśnił uprzejmie generał. – Dziwny jakiś i niejednoznaczny. Jak zrobią fotokopię, to zaraz wam przekażą.
– Jest za to rozwalona pościel, damska piżama w sypialni i ślady szminki na kieliszku – dorzucił jeden z ubeków. – W ogóle mnóstwo różnych śladów. Dobrze zachowane odciski palców na klamkach, futrynach, na lustrze w przedpokoju.
– Tak jakby sprawca cierpiał na swoisty horror vacui – spuentował Wirski.
– Horor co? – zapytał Kowadło.
Na twarzy generała pojawił się lekki grymas.
– Strach przed pustką – pospieszył z wyjaśnieniem Wirski. – Kategoria estetyczna i psychologiczna zarazem.
Zajrzał wpierw do sypialni, gdzie rzeczywiście panował spory nieład.
Skotłowana pościel w podwójnym małżeńskim łożu, porzucona na krześle górna, zaś na podłodze dolna część eleganckiej piżamy z czarnego jedwabiu. Produkt włoski, jak wynikało z widocznej już z dala metki.
Sypialnię wypełniał zapach perfum: piżmo z dyskretnym dodatkiem goździków i koniaku; w ocenie Wirskiego komponenty eleganckich perfum męskich.
Kapitan podniósł z podłogi dolną część bielizny. Piżama równie dobrze służyć mogła średniego wzrostu mężczyźnie, jak i wysokiej kobiecie a potem przybliżył ją nieco do nosa, wywołując grymas obrzydzenia u majora Kowadły.
Poddał też badaniu część górną piżamy i skonstatował, że nie była najpewniej używana. To nie produkt z importu stanowił źródło niebanalnych woni.
Pochylił się nad pościelą, potem nad flakonami i pudełkami wypełniającymi półeczki wielkiej toalety z lustrem. Obejrzał i obwąchał wszystkie drobiazgi, łącznie z zawartością szufladek. Znalazł tu, między innymi drobiazgami, sznur sztucznych pereł, maleńką fiolkę perfum chanel, modną w Warszawie wodę „Soir de Paris”, ale źródła goździków i piżma nie wykrył.
Analizę organoleptyczną zakłócił mu brutalnie Kowadło, zapalając dukata.
– Kto wam pozwolił zapalić, majorze Kowadło? – wyrwało się Wirskiemu. Generał poruszył się i nakazał gestem zgaszenie papierosa.
Kowadło zaciągnął się raz jeszcze, rzucił papierosa na parkiet i rozdeptał obcasem.
Widzi pan, generale, mówiło spojrzenie Wirskiego, z kim ja muszę pracować! Ten kretyn gotów zatrzeć wszystkie ślady! Nie wspominam już o fachowcach w salonie. Jeśli było tam coś interesującego, to roznieśli to dawno na butach.
– To się już nie powtórzy, towarzyszu generale – wyrecytował Kowadło. – Palę jednak dukaty, a nie jakieś badziewie – dodał w formie usprawiedliwienia.
Wirski machnął ręką i zapytał, czy towarzysz Szczapa był żonaty lub zamieszkiwał z jakąś kobietą, na co niedwuznacznie wskazywało wyposażenie sypialni.
– On był żonaty, ale od dwóch lat mieszkał samotnie. Żona Helena wyjechała, podobno do Palestyny. Z tego, co wiemy, nie było w jego życiu innej kobiety – wyjaśnił generał. – Utrzymywał jednak rozległe stosunki towarzyskie: ludzie teatru, filmu, artyści estrady.
– Nie było nikogo aż do chwili, kiedy wprowadziła się właścicielka tych drobiazgów – powiedział Wirski.
Nie dodał już, że raczej do chwili, kiedy pojawił się ktoś, kto chciał sprawić wrażenie, że Szczapa nie tylko spotykał się, ale też zamieszkiwał z kobietą.
– Kapitanie – wtrącił się major Kowadło – Szczapa był pedałem. Miał tutaj takiego, Michał mu na imię. Wiemy o nim od dawna. Szukamy tej cioty już od rana. Jak znajdziemy…
– Który to pedał przebierał się za kobietę, znaczy się, transwestyta? – zapytał zbulwersowany Wirski.
– Aż tak, to chyba nie – wybąkał Kowadło, który zrozumiał, że się zagalopował. Generał Krochmalski przybrał pryncypialny ton:
– Towarzyszu Kowadło, nic nie tłumaczy waszych insynuacji! Jeśli nie powściągniecie języka, podam was do raportu za rozpuszczanie wrogich pogłosek!
– Tak jest, towarzyszu generale! – wykrztusił Kowadło.
Wirski wiedział jednak, że major tak łatwo nie odpuści i że w śledztwie pojawi się obowiązkowo „wątek pederasty”.
– Wszystko to sprawdzimy – oświadczył pojednawczo Wirski, a widząc, że cywile zakończyli czynności w salonie, odebrał od nich list denata: niewielką kartkę wyrwaną z notesu, i ruszył do miejsca, w którym znajdowały się zwłoki.
Widok nie był przyjemny, nawet dla zaprawionych w śledczych bojach.
To, co jeszcze niedawno stanowiło źródło pamięci, wyobraźni i uczuć sekretarza Szczapy, tworzyło przyschniętą już nieco, brunatną maź na białej, gładkiej ścianie.
Pod butem funkcjonariusza zachrzęściło nieprzyjemnie były to odłamki trzewioczaszki denata.
Ciało Szczapy zwisało, przechylając się w prawą stronę, z klubowego fotela obitego czerwoną skórą najpewniej trofeum z wyprawy na Ziemie Odzyskane.
Denat ubrany był w szary garnitur i białą rozpiętą koszulę. Na stopach miał nowe, eleganckie półbuty. W lewej ręce trzymał pistolet, radziecki TT kaliber 7, 62, model z 1930 roku.
– Czy był mańkutem? – zapytał Wirski.
– I ja zwróciłem na to uwagę – pochwalił się Kowadło – że denat trzyma tetetkę w lewej dłoni i że strzał oddany został w lewą skroń.
Jeśli towarzysz Szczapa był leworęczny, trudno oczekiwać, aby właśnie przed śmiercią zmienił przyzwyczajenia. A jeśli to ktoś pociągnął za niego za spust, to raczej zadbał, aby i ten szczegół się zgadzał – odpowiedział sam sobie Wirski.
– Widzę, kapitanie, że sprawa jest w dobrych rękach. – Generał zamierzał już opuścić miejsce zdarzenia. – O postępach śledztwa będziecie meldować tylko mnie. No i majorowi Kowadło, oczywiście. Major dogląda śledztwa z ramienia UB, ale powtarzam, wy, kapitanie Wirski, jesteście rozgrywającym. Decyzje co do aresztowań podejmuję wyłącznie ja – zakończył zastępca komendanta głównego i uścisnął dłonie obu oficerów.
Kiedy już wyszedł, Kowadło rzucił od niechcenia:
– Spieszy na trzecią, na randkę z Kizią Mizią. Wiecie, z taką ślicznotką, co grała córkę kułaka; w filmie znaczy się grała – wyjaśnił Kowadło, a Wirski nie po raz pierwszy tego dnia zadał sobie pytanie: jak to możliwe, że majorowi nikt nie uciął jeszcze języka? Oficer UB z niewyparzoną gębą, impertynencki wobec przełożonych, wiecznie niedyskretny?
Na razie nie znalazł przekonywającej odpowiedzi.
Szczęściem dla wszystkich, także i major wyglądał na zmęczonego; a może odczuł zbyt silny głód nikotyny, aby pozostać dłużej. Bez pożegnania ruszył do wyjścia, mijając ludzi z noszami.
Nareszcie bez krępującej asysty!
Wirski dat sanitariuszom pół godziny wolnego oraz paczkę grunwaldów z zaleceniem, aby palili tylko na schodach.
Kiedy już wyszli, przystąpił do obdukcji zwłok, a następnie oględzin miejsca; miejsca zbrodni bo coraz więcej przemawiało za tym, że Szczapa nie zginął z własnej ręki.
W pierwszej, ostrożniejszej wersji, Wirski zakładał, że sekretarz nie poniósł śmierci od kuli z pistoletu TT kaliber 7, 62. Przyczyną zgonu mogła być, na przykład, trucizna.
Wskazywał na to silny obrzęk na twarzy i szyi denata. Oczywiście, dopiero oględziny i sekcja dokonane przez doktora Kierszmana wyświetlić mogły tę kwestię.
Tak więc, zanim upozorowano samobójczy strzał, Szczapa być może już nie żył.
Otruty przez kogoś, kto starał się zwrócić uwagę śledczego na prawdziwą lub rzekomą obecność kobiety. Skierować śledztwo na fałszywy trop lub na upatrzoną ofiarę. Szczapa mógł też popełnić samobójstwo, ale komuś zależało na tym, by samobójstwo to wydało się morderstwem.
Wystarczająco wiele hipotez jak na pierwsze minuty śledztwa. Należało zapoznać się z domniemanym listem pożegnalnym.
Wirski z góry założył, że list niczego nie wyjaśni. Prędzej wskaże kolejny, zapewne też zwodniczy trop. Nie mylił się.
Jeśli to Szczapa zapisał tych kilka linijek (na kartce wyrwanej z notesu, autentyczność pisma zweryfikuje dopiero milicyjny grafolog), to w chwili ich pisania pozostawać musiał pod wpływem doznań mistycznych. A może we władzy narkotyku lub potęgującej swoje działanie trucizny:
Gdy oczy zamknę, zobaczę Cię wcześniej.
W ciemnym blasku wyłaniającego się z otchłani. Jesteś Adamem, jesteś tym, który mnie zrodził.Jesteś wszystek.
Wracam do Ciebie. w chwili ostatniej.
Kolejne wyrazy kreślono coraz bardziej niewyraźnie, aż do całkowitych bazgrołów.
Być może list mówił o nadchodzącej śmierci, ale nie był to list pożegnalny zdradzonego kochanka, tym bardziej testament pisany przez sekretarza KW partii.
A gdzie pióro, którym to napisał? Aha, zabrane do ekspertyzy daktyloskopijnej.
A gdzie notes denata, z którego wyrwano kartkę? Gdzie, do cholery, ten notes! Czy w tych warunkach można prowadzić śledztwo?
Problem listu odłożył na później.
Doświadczenie, choć inni nazwali by to intuicją, mówiło mu, że kartka z notesu należy do kategorii śladów pozornych.
Nawet ubecy, których trudno byłoby posądzić o skłonność do wyrafinowanych hipotez, byli zdania, że znaleźli stanowczo zbyt wiele śladów.
Minął jeszcze kwadrans i do mieszkania powrócili sanitariusze.
Zebrali, także ze ściany, doczesne szczątki tego, który już ujrzał „ciemny blask otchłani”.
Starszy sierżant Paprotka usadowiony został na krześle w holu, niedaleko głównych drzwi. Oględziny pozostałych pomieszczeń kapitan odłożył na później.
Z kieszeni prochowca wyjął nowe pudełko grunwaldów; poczęstował Paprotkę, sam zaś poszedł do gabinetu Szczapy.
Wygodnie ulokował się w krześle za potężnym biurkiem.
Szperacze z UB zdążyli tu już dokonać dzieła zniszczenia: stosy papierów piętrzyły się na wolnych krzesłach i podłodze, przemieszane z segregatorami zaopatrzonymi w numery akt oraz z książkami w eleganckich, starych oprawach.
Wystarczająco wiele dowodów na to, że denat dzielił aktywność działacza partii z zainteresowaniami filozofią i literaturą piękną.
Także, co odkrył nie bez zaskoczenia, mistyką żydowską.
Znaczenia tej ostatniej dowodził zaczytany egzemplarz Księgi Zoharu wydanej po hebrajsku w Warszawie w 1926 roku.
Wirski pomyślał, że być może w tym tekście szukać należy inspiracji „testamentu” Szczapy. Odsunął nogą zawadzającą mu stertę książek. Spod spodu wychynął niepozorny grzbiet zeszytu lub notesu.
Jest i notes, triumfował Wirski. Z wyrwaną kartką, a nawet trzema! No to mam was, panowie cichociemni!
Wyrwana kartka z „testamentem” pasowała dokładnie do krawędzi pozostałych w notesie. Szkopuł jednak w tym, że brakowało także dwóch następnych kartek.
Przewertował zawartość notesu jakieś dwadzieścia pięć stron pokrytych drobnym i równym pismem. Wyraźnie różniło się od tego, którym zapisano „testament”.
Kreśliła go ręka znacznie młodsza, gorzej wyrobiona, przywiązana do zasad szkolnej kaligrafii. Ręka, jak ocenił Wirski, młodzieńca, który dopiero rozpoczyna dorosłe życie, a który to zamierza zostać pisarzem.
Tekst stanowił bowiem fragment powieści lub opowiadania. Ciekawostka lub nawet więcej, przegapiona przez bezpieczeństwo. Fragment literacki pióra tego, jak mu tam, Michała Brochy!
Wirski, tak jak Kowadło i cała bezpieka, wiedział co nieco o słabości sekretarza do wiejskiego chłopca, teraz zaś nieźle rokującego działacza ZMP. Co ważniejsze członka Koła Młodych Z L P.
Osobiście nie widział niczego złego w przyjaźni dojrzałego mężczyzny z młodzieńcem, w którym to związku ten pierwszy pełnił rolę mistrza, drugi zaś ucznia.
Sugestie Kowadły, jakoby związek ten miał dwuznaczny, niemoralny charakter, uważał za wyjątkowo obrzydliwe i typowe dla ludzi takich, jak major.
Lekturę notatek zostawił na później, najlepiej do domu po zakończeniu oględzin. Teraz zaś starał się zapanować nad narastającym chaosem faktów i okoliczności, których znaczenia nie był jeszcze w stanie ustalić. Jeśli zawładną nim, zginie, nigdy nie odkryje sprawcy; jeśli stworzy fałszywą hierarchię wartości i zdarzeń, zginie również.
Jeśli wskaże niewinnego, odda go bezpowrotnie w łapy bezpieki. Tak czy inaczej, wydaję sprawę na łaskę i niełaskę UB, pomyślał. A tak nie powinno być.
Odłożył książki, zdusił niedopałek w kamiennej popielniczce i powrócił do oględzin sypialni, a następnie kuchni.
Kieliszek z odciskiem szminki zabrany został do ekspertyzy daktyloskopijnej, ale w pachnącej goździkami i piżmem sypialni znalazł coś równie interesującego: płócienny woreczek z odrobiną zielska, porzucony w stercie czystej bielizny pościelowej.
Wyglądał z pozoru niewinnie i zapewne dlatego uszedł uwadze funkcjonariuszy z UB: ot, zwyczaj dobrych gospodyń, aby włożyć nieco lawendy pomiędzy pościel.
Woreczek nie zawierał jednak ani lawendy, ani innego pachnidła. Zielsko okazało się zaprawioną olejem bawełnianym mieszanką konopi indyjskich i kilku jeszcze roślin, z których mieszkańcy Azji Środkowej wyrabiali haszysz. Mocny środek halucynogenny, jeśli tylko świeży. Miejscowi – jak zapamiętał Wirski z wyprawy do pakistańskiej części Indii – żuli go w postaci niewielkich prymek, ale przyjezdnym zalecali mniej radykalną metodę: należało umieścić szczyptę „małpiego zielska” w zagłębieniu między kciukiem a palcem wskazującym i niuchać. Wirski poznał zgubne skutki zażywania pakistańskiego haszyszu. Zgubne i znamienne zarazem, bo tylko dzięki niemu był w stanie przebyć dwadzieścia angielskich mil pieszo, bez wody i pożywienia, w niemiłosiernym skwarze...
Szkopuł w tym, że haszysz z płóciennego woreczka był zupełnie zwietrzały i nikomu nie mógł już ani pomóc, ani też zaszkodzić. Pamiątka po żonie denata, obiekt bez jakiegokolwiek znaczenia czy kolejny fałszywy trop? Ale czyż prymka haszyszu, nawet zupełnie zwietrzałego, nie powinna czegoś znaczyć tutaj, w Warszawie, w sercu miasta, dwieście metrów od siedziby Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego? Rok i miesiąc po śmierci Ojca Narodów i Przywódcy Światowego Proletariatu?
Niemal z trwogą spojrzał na kalendarz w kuchni. Pokazywał sobotę 6 marca 1954 roku, co oznaczało, że ostatnia zerwana kartka nosiła tę datę: 5 marca. Równo rok po odejściu Stalina. Wirski poczuł silne mrowienie w okolicach pleców. Dlaczego Szczapa nie zrywał kartek już od miesiąca? Dlaczego nie robił tego właśnie od 6 marca tego roku? Dlaczego zginął niemal równo miesiąc po rocznicy śmierci Wodza? Ta zbieżność dat mogła nie być przypadkowa! A jeśli tak, to jaką tajemnicę skrywa? Może jej poznanie będzie kosztować wielu ludzi wiele cierpień, ale pozostawienie w ukryciu okaże się równie tragiczne w skutkach.
O co tu chodzi, co mam robić?, myślał gorączkowo.
Przywołany z pamięci, czarno-biały, nieco zamazany obraz z jakiejś kroniki filmowej przyniósł upragniony spokój – sale reprezentacyjne na Kremlu: kolumny, pilastry, sztukaterie, girlandy, dywany, kryształowe pająki, obrazy w złoconych ramach. Weneckie lustra odbijające sylwetki dostojników. Kwiaty, kwiaty, morze kwiatów. Pośrodku wysoki katafalk, a na nim Gospodarz... Ma przymknięte oczy; wydaje się, że tylko drzemie, ba, że widzi wszystko, że nawet lekko się uśmiecha. Dlatego ciasno stłoczeni żałobnicy posuwają się w ciszy, na palcach, tak aby nie zakłócić jego odpoczynku. Tylko niewygodna pozycja śpiącego – na wznak – pozwala się domyślić, że to nie jest zwykła drzemka.
Śpi więc i pewnie się już nie obudzi. Właśnie wtedy w głowie kapitana Wirskiego zakiełkowała buntownicza myśl, że ani komenda stołeczna, ani tym bardziej bezpieka nie muszą znać całej prawdy o wydarzeniach w alei Róż. Przecież ubecy przeszli obojętnie obok kartkowego kalendarza w kuchni. Robili zdjęcia, może nawet sfotografowali tę ścianę z kalendarzem, ale go nie ruszyli. Nie obejrzeli pozostałych kartek, ani tym bardziej ich rewersów, na których – no, proszę – coś zapisano ołówkiem! Zapisano i podkreślono: „zostało jeszcze na 12 dni”. To pod datą 11 marca.
Potem zaś na odwrocie kartki z 29 marca: „termin przełożony o dwa tygodnie od dziś”.
No właśnie: termin czego został odłożony?
Musiał być ważny; to, że został zapisany w kuchennym kalendarzu, sugerowało, że miał charakter prywatny, domowy.
Czy tylko osobiste sprawy znalazły tu swoje odbicie? – zastanawiał się, ujrzawszy kolejny zapisek.
Uwaga!
Pod datą, 14 kwietnia (środa): „Więckowski, godz. 16.00, pokój 215”. Kim jest Więckowski?
Najpewniej urzędnikiem w dobrze znanej Szczapie instytucji, skoro jej nazwy i adresu nie zapisał. Ale też nikim dobrze mu znanym, skoro zanotował numer pokoju.
Gdzie?
W Komitecie Wojewódzkim? W jakimś szpitalu?
A może na uczelni?
W ministerstwie, na przykład Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego na Koszykowej 6?
Cóż, znajdziemy tego Więckowskiego, choćby przyszło przekopać się przez wszystkie warszawskie urzędy, szpitale i szkoły.
Skąd jednak wiadomo, że właśnie warszawskie? A może, na przykład, radomskie?
Pomyślał z nostalgią o warszawskiej książce telefonicznej PAST, rocznik 1938/39. Pozbawiony okładek egzemplarz poniewierał się po domu.
Kogo tam nie było? Telefon i adres ministra spraw zagranicznych Józefa Becka przy Szopena 14, Wirskiego na Flory 3, Pani Wirskiej, matki komisarza, przy Częstochowskiej 8. Telefon do Referatu Zabójstw w Komendzie Głównej.
Z kimś takim, jak Więckowski nie byłoby, najpewniej, problemu. Sprawdzi przy okazji, czy żył wówczas jakiś ważny Więckowski. Nazwisko popularne, więc ktoś się znajdzie.
Szybko przejrzał do końca kalendarz, a potem go odwiesił; więcej zapisków nie znalazł. Były jednak krzyżyki na odwrocie niektórych kartek skreślone tym samym ołówkiem.
Po chwili wahania zerwał kartkę z datą 6 marca. Tak, 7 marca 1954, ta data wyglądała już znacznie lepiej: była prawie niewinna.
Schował zerwaną kartkę do kieszeni.
Znalazł w kredensie czystą szklankę, nalał do połowy wody z kranu i usiadł na pomalowanym na biało taborecie. Pił drobnymi łykami, zaciągając się na przemian papierosem. Popiół strzepywał starannie do emaliowanego zlewu.
Podniósł się i rozpoczął obchód rozległego mieszkania.
W swoim notatniku naszkicował plan wnętrza; zainteresowało go zwłaszcza drugie, „służbowe” wejście. Kuchenne drzwi prowadziły do małego alkierza, rodzaju spiżarni i magazynu zarazem, wypełnionego gospodarskimi sprzętami, odkurzacza firmy Electrolux nie wyłączając.
Stąd wąskie wejście na lewo do kuchni, na wprost do służbówki, która zmieniła swoje przeznaczenie: wypełniona półkami służyła teraz za magazyn książek.
Również i tutaj panował bałagan, spowodowany przez ludzi z bezpieczeństwa.
Zawartość większości półek spoczywała bezładnie na podłodze, odsłaniając kolorowe okładki przedwojennych czasopism i literatury „kuchennych schodów”.
Owe Hintertreppenromanse, jak nazywał je Wirski, zachęcały, by po nie sięgnąć; cóż, kiedy nie było na to ani czasu, ani możliwości.
Wybiła już szósta po południu, kiedy zakończył oględziny w mieszkaniu Szczapy. Zadzwonił do Komendy Stołecznej, by zapytać o sekcję zwłok.
Doktor Kierszman miał być gotów koło dziesiątej, więc kapitan uznał, że ma kilka godzin wolnego. Poczuł silny głód w końcu oderwano go od obiadu, a rumsztyk z frytkami przepadł na rzecz innych gości Rarytasu.
Zanim jednak zadecydował, co z kolacją, zadzwonił w jeszcze jedno miejsce.
Szczęście mu dopisywało, miły głos w słuchawce zapewnił, że dla kapitana ma zawsze czas i zaprosił do domu przy Partyzantów (dawniej Oleandrów) na kawę i coś do kawy.
Tania Rypnis wyglądała równie olśniewająco jak wtedy, gdy spotkał ją z Antosią i gromadką dzieci powracających z kościoła.
Na cześć kapitana ubrała się w ciemnoczerwoną, wieczorową suknię, która podkreślała jeszcze płomienność jej włosów i urody.
Zielone oczy spoglądały filuternie, gdy częstowała utrudzonego stróża prawa koniakiem i naprędce przygotowanymi kanapkami.
Mimo pozorów światowości żona wybitnego tenora wiodła życie raczej samotne, przynajmniej od narodzin Antosi, które uniemożliwiły jej towarzyszenie małżonkowi w krajowych i zagranicznych koncertach.
Tych ostatnich było jednak w ostatnich latach znacznie mniej niż dawniej.
Adam Rypnis musiał zadowolić się występami w warszawskiej Romie i tylko sporadycznymi wyjazdami na Krym.
Drugi tydzień kwietnia 1954 roku poświęcił nagraniom dla czeskiego Supraphonu, toteż wizyta kapitana Wirskiego stanowiła dla Tani miłe intermezzo w raczej pozbawionym rozrywek okresie przed świętami Wielkiej Nocy.
– Mój Boże – oświadczył Wirski – gdybym to ja był piętnaście lat młodszy. Nie dałbym pani spokoju, cudowna pani Taniu!
– Piętnaście lat temu, Ryszardzie, był pan zajęty pewną czarującą blondynką, a moją kuzynką świeć Panie nad jej duszą, ja zaś byłam brzydkim, piegowatym podlotkiem, chorym na gruźlicę. Naprawdę, nie najgłupiej jest urządzony ten świat.
Przepraszam, ten najlepszy ze światów.
Ostatnią kwestię wygłosiła z naciskiem, który nie uszedł uwadze Wirskiego.
Nie wiedział tylko, czy „najlepszy ze światów” odnosi się do znanego twierdzenia Leibniza, czy też raczej do obowiązującej doktryny politycznej.
Tak czy owak, była w tym zachęta dla starzejącego się wielbiciela.
– Czyż może być przypadkiem – kontynuowała Tania – to, że spotkaliśmy się dziś wbrew zapowiedzi tego okropnego majora, jak mu tam. Kowadły.
– No cóż, człowiek to raczej szorstki, ale nie pozbawiony zalet. Spojrzała uwodzicielsko na kapitana.
– Nie musi go pan bronić, Ryszardzie. Nie atakuję go; przeciwnie, wydał mi się w równym stopniu okropny, co interesujący. Jako mężczyzna, rzecz jasna.
Widząc, że Wirski spochmurniał, odstawiła kieliszek i delikatnie ujęła jego dłoń.
– Nie musi pan być zazdrosny, Ryszardzie. Przecież pan doskonale wie, że spośród wszystkich dzielnych i bardzo męskich funkcjonariuszy milicji interesuje mnie tylko jeden.
Silniej teraz ścisnęła rękę kapitana i ku jego wielkiemu zmieszaniu przyłożyła do swoich ust. Pocałunek pozostawił widoczny, karminowy ślad na opuszkach palców, który Wirskiemu nie mógł nie przypomnieć kieliszka z sypialni Szczapy.
Ten obraz pojawił się tylko na ułamek sekundy, bo wykorzystując przewagę, jaką daje zaskoczenie, Tania z gracją ulokowała się na kolanach kapitana.
– A tylko ten jeden jest prawdziwym dżentelmenem i nigdy nie zdradzi sekretu swej wybranki. Po tym wyznaniu objęła ramiona Wirskiego i przytuliła się twarzą do jego twarzy. Rude włosy uwolniły się spod przepaski i zasłoniły kapitanowi świat.
Ich zapach, skąd znam ten zapach? Jest tak urzekający, myślał gorączkowo; zadecydował o ostatecznej kapitulacji.
– A co z Antosią? – zapytał tylko, kiedy Tania wprawnym ruchem zsunęła ramiączka sukni, a spod karminowej zasłony wychynęły dwie nagie piersi, by już za chwilę dotknąć koniuszkami jego ust, najpierw jedna, potem druga.
– Antosia śpi zmęczona zabawą. Ale nie mamy zbyt wiele czasu.
Przywołane przez Tanię dżentelmeńskie zasady nie pozwoliły Wirskiemu na to, aby i dalszy bieg wypadków pozostawić kobiecie. Delikatnie podniósł ją z kolan, postawił przed sobą i pomógł zrzucić suknię, następnie halkę i desusy.
Olśniewająco biała skóra Tani upstrzona milionem drobnych piegów, czarno-rude runo w rozwidleniu ud i delikatne kołysanie piersi, które towarzyszyło jej ruchom, to odkrycia, których mógł się spodziewać, a które jednak porażały swą obecnością.
Pomyślał, że warto było dla tej właśnie chwili, dla odkrycia piękna Tani przeżyć wojnę, znosić więzienie i upokorzenia.
– Tak, Ryszardzie, dobrze myślisz, czekałam na ciebie. Jestem twoją nagrodą i twoim zadośćuczynieniem – wyszeptała, przytulając się do niego. – A teraz kolej na ciebie. Marynarka, koszula, spodnie, nie każ mi czekać!
Wirski był zbyt wzruszony, aby tak po prostu wziąć tę niezwykłą kobietę.
Delektował się jej urodą, pieścił, przemawiał czule, bardziej jak do dziecka niż do kochanki. Tania była objawieniem, cudem, który zdarza się tylko raz w życiu.
Nie mógł niczego zaprzepaścić, zmarnować.
Delikatne skrobanie w drzwi przerwało ów cud przy ulicy Partyzantów. O Boże, już ósma. Antosia się obudziła!
Nic, poza brzydkimi kratami w oknach i na fioletowo pomalowanymi oknami, nie sygnalizowało nielicznym przechodniom, jakim celom obecnie służy elegancka niegdyś rezydencja na skraju parku Morskie Oko.
Żadna też tabliczka nie anonsowała prosektorium Zakładu Medycyny Sądowej, który oficjalnie znajdował się przy ulicy Oczki.
W istocie, zakład przy ulicy Dworkowej miał charakter tajny.
Władze bezpieczeństwa stworzyły go nie tylko dla swej wygody (było stąd blisko do Komendy Głównej, ale też do wznoszonych od niedawna przy Rakowieckiej gmachów Ministerstwa Bezpieczeństwa), lecz także w celu uniknięcia zbytecznych konfrontacji zarówno ze studentami, jak i z bliskimi ofiar.
Prosektorium stanowiło ważne ogniwo w systemie sprawnego, naukowego wykrywania sprawców różnego kalibru.
Mrocznym przybytkiem Thanatosa władał doktor Kierszman, uczeń sławnego Mariana Franke, anatomopatologa z Uniwersytetu Lwowskiego.
Po wizycie u Tani Wirski zdążył jeszcze zmienić niedzielny garnitur na milicyjny mundur.
Silny fetor i białe ciała zanurzone w basenach z fenolem oznaczały nieodwołalny powrót do milicyjnej rzeczywistości.
Doktor Kierszman był prywatnie partnerem Wirskiego do brydża i warszawskich plotek. Z jego wiedzy i doświadczenia Wirski korzystał już pod koniec lat trzydziestych, kiedy to awansował na wiceszefa referatu kryminalnego.
Kierszman od razu dostrzegł dyskretną, ale osobliwą zmianę w nastroju kolegi.
– Dolar przeciwko złotówce, kapitanie, że wydarzyło się coś ważnego, wszakże coś, o czym nie będzie tu dziś mowy!
– Dobrze, że nie założyłem się, doktorze, bo przegrałbym złotówkę. Zresztą jako lojalny obywatel nie wiem nawet, jak taki dolar wygląda. Mówiąc precyzyjniej, już nie pamiętam.
– To dobrze, Ryszardzie, to dobrze, że już zapomniałeś. A może ty tylko grubymi płaciłeś i naprawdę nie wiesz, jak takie „byle co”, one single dolar, może się przedstawiać? – Spostrzegłszy, że kapitanowi daleko do żartów z obecnej mizerii, szybko dodał: – Uważaj! Za moment na próbę wydana zostanie nie tylko twoja lojalność, lecz także inteligencja! Ani dziś, ani przed wojną nikt nie obstawał przy tym, że oficer śledczy ma być inteligentny. Obaj dobrze jednak wiemy, że aby przeżyć, musi być zawsze o krok przed swoimi przełożonymi!
Kapitanie, proszę przygotować się na mocne wrażenia i podstępne pytania. Uwaga, zaczynamy!
W tym momencie doktor Kierszman bardziej niż adept asocjalistycznej kryminologii przypominał preparatora zwłok z powieści Nasz wspólny przyjaciel Dickensa ulubionej lektury obu panów.
Zza czarnego parawanu jak zza kurtyny wyjechał wózek z doczesnymi szczątkami Szlomo Grynberga alias Bogusława Szczapy.
Zwłoki były nagie, tylko głowę przykryto brudnym ręcznikiem.
– Od dobrego kwartału dopraszam się najskromniejszego choćby przyodziewku dla moich pensjonariuszy. Nie muszę dodawać, że bezskutecznie. Dla tego tu będę musiał przynieść coś z domu. Nie mógłbym spojrzeć w oczy wdowie.
Wirski pomyślał, że o ciało Szczapy wdowa upominać się raczej nie będzie, ale tę konstatację zachował dla siebie.
– Jak widać, mężczyzna, lat około czterdziestu, czterdziestu pięciu – Kierszman charakteryzował nowego „pensjonariusza” wzrostu średniego, znaki szczególne: szeroka blizna pod prawą łopatką, najpewniej ślad po ranie postrzałowej. Przebyte choroby: gruźlica w dzieciństwie, także krzywica. Osoba najprawdopodobniej żydowskiego pochodzenia, ale tę kwestię darujmy sobie na razie.
Ofiara sanacyjnej biedy: w młodości wykonywał ciężką pracę fizyczną, zapewne tragarza. Świadczą o tym charakterystyczne zniekształcenia kośćca, o tu i tu. Charakter wykonywanej ostatnio pracy: umysłowa. Widać to po dłoniach, ale nie tylko.
– Jakbyś drogi doktorze wróżył z kart, a nie z człowieka – przytaknął mu Wirski.
– Człowieka? Cieszę się, że widzisz w nim wciąż człowieka. To rzadkie w naszym fachu. – Nie czekając na jakąkolwiek reakcję ze strony Wirskiego, kontynuował: – Sytuacja życiowa denata uległa wyraźnej poprawie w ostatnich latach. Zaleczone zostały różne choroby, choć zapewne nie wszystkie.
– Nie wszystkie? Jakie na przykład?
– Mam powody sądzić, że cierpiał na chorobę wieńcową. Przebył przynajmniej jeden zawał. Co gorsza jeszcze, miał zmiany nowotworowe trzustki. Przypadek raczej beznadziejny. Ale i o tym później.
– To bardzo ważne, co powiedziałeś.
– Poczekaj, będą jeszcze ważniejsze. Denat nadużywał alkoholu. Była też morfina i inne środki odurzające.
– Jeśli powiesz mi teraz, że brał także opiaty lub odurzał się haszyszem, nie uwierzę i uznam, że jesteś szarlatanem.
– Przecież doskonale wiesz, że jestem – uciął Kierszman. – Wiesz również, że połowa z tego, co ci tu powiedziałem, nie znajdzie się w raporcie. Brak jak wiadomo naukowych podstaw dla wielu hipotez, a więc nie są one hipotezami, tylko efektem wróżenia z fusów.
– No, raczej z wątroby i jelit. Kierszman zaśmiał się:
– W przypadku opium i heroiny czy jak mówisz: „opiatów”, mam swoją teorię, której nie znajdziesz w literaturze fachowej. Narkotyki z tej grupy rujnują, według moich obserwacji, górne drogi oddechowe, powodują częste zapalenia oskrzeli i płuc. A ten tu miał nie tylko naczynia wieńcowe, trzustkę, ale i płuca w fatalnym stanie. Jednym słowem żywy trup. A teraz uważaj!
Kierszman odsłonił to, co zostało z głowy denata.
– Zgon nastąpił z soboty na niedzielę, między ósmą wieczorem a piątą nad ranem. Z większą dokładnością nie da się tego, na razie, ustalić. Na koniec przyczyna zgonu. Nagłego zgonu, podpowiem.
– Raczej nie to, co widać.
– Brawo, kapitanie! Gdybyś był młodszy, zaproponowałbym ci moje miejsce po rychłym już przejściu na emeryturę.
– Jeśli nie ta przyczyna, którą widać, to jaka?
– Trucizna lub śmierć naturalna. Ta druga mogła nastąpić o każdej porze. Nowotwór nie dawał jeszcze znać o sobie, a zegar życia nastawiony był na kilka, co najwyżej na kilkanaście miesięcy. Tymczasem angina pectoris, czyli dusznica bolesna, mogła zaatakować w każdej chwili. Wiedziałeś, że chorował na serce?
– Skąd mógłbym wiedzieć? Nie powiesz mi jednak, że zmarł na zawał serca?
– Tego przecież nie twierdzę.
– Zostaje więc trucizna.
– Trucizna, konkretnie cyjankali, kapitanie.
– Cyjankali! Pomyślałem o tym od razu, na miejscu zdarzenia. Ten charakterystyczny obrzęk na szyi, zmiana koloru skóry. Istnieje więc znaczne prawdopodobieństwo, że ofiara nie żyła w chwili, gdy strzelono jej w skroń i pozbawiono większej części trzewioczaszki. Nie wiemy natomiast, czy zmarła w wyniku samobójstwa, czy zabójstwa.
– Ja tego nigdy nie będę wiedział, ale ty, Ryszardzie, znasz okoliczności towarzyszące śmierci tego człowieka.
Wirski zrelacjonował Kierszmanowi wszystko lub prawie wszystko, czego dowiedział się na miejscu zdarzenia.
Okazało się, że również Kierszman znał plotkę na temat związku sekretarza ze studentem uniwersytetu.
Wynikało z tego, że cała Warszawa wiedziała o tej słabości denata, ale też nabrała wody w usta, aby otworzyć je dopiero teraz, po nagłej śmierci bohatera skandalu.
– Powiedziałbym, że to samobójstwo albo inteligentnie zaaranżowane morderstwo – komentował Kierszman. – Narzędziem mordu było cyjankali. Strzał w głowę albo przypadkowy, albo tylko po to, aby wprowadzić nas w błąd.
– Doktorze, zmusić dorosłego, sprawnego, mimo chorób, mężczyznę do przyjęcia trucizny, nie jest łatwo.
– Trzeba do tego znacznej siły, sytuacyjnej przewagi. Stanu narkotykowego odurzenia lub podstępu – dokończył doktor. – Prędzej to drugie. Nie mam na to wyraźnych dowodów, ale sądzę, że sprawcą mogła być osoba słaba fizycznie, za to inteligentna, przebiegła, zdeterminowana. Oo! Najpewniej kobieta! Narzeczona tego uwiedzionego przez Szczapę.
Łatwość, z jaką osoba postronna, taka jak Kierszman, wskazała potencjalnego sprawcę, zaskoczyła Wirskiego.
Kapitan zadecydował, że drugi dzień śledztwa poświęcony zostanie tajemniczej kobiecie towarzyszącej być może ostatnim chwilom Szczapy.
Zanim pożegnał doktora, zapytał jeszcze:
– Czy sądzisz, że Szczapa zdawał sobie sprawę z zagrażającej mu choroby nowotworowej?
– Zapewne nie, to nie było jeszcze stadium finalne, niezwykle bolesne. Trudno jednak, żeby nie odczuwał skutków angina pectoris. Duszności, bóle klatki piersiowej. Być może nawet omdlenia. Zapewne jednak lekceważył je, jak my wszyscy lekceważymy te objawy u siebie.
– My wszyscy? Chcesz powiedzieć, że ja także?
– A kiedy to, jeśli wolno mi zapytać, mój sześćdziesięcioletni, przepracowany przyjaciel był u kardiologa? Zrobił stosowne badania?
Wirski roześmiał się:
– O to zadbali już moi przełożeni. Co roku obowiązkowe badania płuca, serce i tak dalej. Jestem zdrów, jak mało kto!
Kierszman nie dawał za wygraną: Gdybym nie wiedział, jak wyglądają takie „przeglądy generalne”, byłbym skłonny przyjąć to za dobrą monetę. Za dobrze jednak znam tego waszego konowała, jak mu tam, Letnickiego, żeby wierzyć, że jeszcze zdolny jest wykryć cokolwiek. Eter, morfina i zwykły spirytus zrobiły już swoje w jego szarych komórkach!
Wirski pomyślał, że Kierszman ma rację. Doktor Letnicki z komendy stołecznej nie był lekarzem godnym zaufania.
Przypomniał też sobie, że on sam miał ostatnio problem z wyjściem na czwarte piętro, kiedy zepsuła się winda na Flory.
Szybko więc pożegnał anatomopatologa, ale nie mógł nie usłyszeć, jak ten woła jeszcze od drzwi prosektorium:
– Pamiętaj, że przyjmuję nie tylko umarłych! Zajrzyj do mnie do domu zaraz po świętach. Zajmiemy się twoim sercem!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji ebooka.
Książka dostępna także w formie audiobooka!
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
1 Vox populi Florensis łać. : głos ludu [z ulicy] Flory.
2 daw. kastet.