Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Donald Richie mieszkał w Tokio przez kilkadziesiąt lat, jednak znacznie bardziej od dynamicznie rozwijającej się stolicy fascynowała go tradycyjna Japonia, ta orientalna, prowincjonalna, antyzachodnia, kierująca się dawnymi wartościami. Takie miejsce, w którym czas biegnie wolniej, ludzie wstają ze słońcem, a ulice pustoszeją o zmroku, znalazł na wysepkach Morza Wewnętrznego. Odwiedził je w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Z zachwytem pisał potem o życiu ich mieszkańców, jedzeniu, kulturze – i miłości. Obiektami jego zmysłowej fascynacji były nie tylko konkretne osoby płci obojga, ale japońska cielesność jako taka. Japonię, która stała się jego drugą ojczyzną, nazywa swoją kochanką. „Morze Wewnętrzne” to przepiękny portret miejsca, którego już nie ma.
„Nikt spośród zachodnich autorów nie zna Japonii tak jak Richie. Przepiękna książka.” „Oriental Economist”
„„Morze Wewnętrzne” zasługuje na specjalne miejsce wśród wciąż nielicznych książek o Japonii.” „Times Literary Supplement”
„Talent Richiego jest zdumiewający; ta książka zachwyca błyskotliwością, przybliża postaci japońskich rybaków, handlarzy, mnichów i melancholijnych nastolatków, a przede wszystkim doskonale zestawia tak odmienne kultury – Zachodu i Japonii.” „San Francisco Chronicle”
„Elegia o Japonii napisana z ogromnym szacunkiem.” „London Review of Books”
„„Morze Wewnętrzne” to zarówno poetycka medytacja, jak i wciągająca opowieść podróżnicza.” „The Japan Times”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
SERIA ORIENT EXPRESS
Paul Theroux, Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu.Szlakiem „Wielkiego bazaru kolejowego”
Colin Thubron, Po Syberii
Ted Conover, Szlaki człowieka. Podróże drogami świata
Colin Thubron, Utracone serce Azji
Hugh Thomson, Tequila Oil, czyli jak się zgubić w Meksyku
Paul Theroux, Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu
Wolfgang Büscher, Hartland. Pieszo przez Amerykę
Colin Thubron, Cień Jedwabnego Szlaku
Rory Stewart, Między miejscami. Z psem przez Afganistan
Colin Thubron, Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt
Tony Anderson, Chleb i proch. Wędrówka przez góry Gruzji
John Gimlette, Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze
Hugh Thomson, Biała Skała. W głąb krainy Inków
Colin Thubron, Za murem. Podróż po Chinach
Paul Theroux, Jechałem Żelaznym Kogutem. Pociągiem przez Chiny
Paul Theroux, Ostatni pociąg do zona verde.Lądem z Kapsztadu do Angoli
Paul Theroux, Wielki bazar kolejowy. Pociągiem przez Azję (wyd. 2)
Paul Theroux, Stary Ekspres Patagoński.Pociągiem przez Ameryki (wyd. 2)
Paul Theroux, Szczęśliwe wyspy Oceanii. Wiosłując przez Pacyfik
John Gimlette, Dzikie Wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej (wyd. 2)
Magdalena Gołębiowska, Daleko. Buddyjskie Królestwo Mustangu
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego The Inland Sea
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Hiroji Kubota / Magnum Photos / Forum
Fotografie wewnątrz tomu Yoichi Midorikawa
This translation of The Inland Sea by Donald Richie is published by arrangement with Stone Bridge Press, Berkeley, California, USA, www.stonebridge.com
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2019
Copyright © for the Polish translation by Sergiusz Kowalski, 2019
Redakcja Sandra Trela
Korekta d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Karolina Księżyc / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-848-8
dla Meredith
Morze Wewnętrzne nocą, widok z góry Washū
Ponoć budują most
na wyspę Tsu.
Cóż…
z czym mi się
równać?
Starojapoński wiersz
Morze Wewnętrzneprzypomina jezioro okolone trzema największymi wyspami Japonii. Dostęp doń zapewniają ledwie cztery wąskie przesmyki – trzy otwierające się od południa na Pacyfik i czwarty, cieśnina Kammon, zwana także Shimonoseki, wiodąca na wąskie morze oddzielające Japonię od Korei i reszty kontynentu.
Według japońskich standardów jest ono długie. W innych częściach świata na tej samej szerokości geograficznej rozciągałoby się od Little Rock po Dallas lub od Cypru niemal po Kretę. Ale jak sama Japonia jest ono też wąskie.
Płynąc wzdłuż akwenu ku zachodowi, czujemy, jak brzegi napierają na nas, jakby to była wielka rzeka, a nie małe morze. Po prawej wznoszą się góry wyspy Honsiu z forpocztą niskich wzgórz, za którymi piętrzą się ośnieżone szczyty – formacja tworząca grzbiet kraju, Alpy Japońskie. Po lewej, na pierwszym planie, rysują się spiczaste, rodem z Chin, szczyty wyspy Sikoku. To jakby inna kraina, niczym nieprzypominająca płaskich wybrzeży Kiusiu. Między górzystymi wyspami rozciąga się jak dolina płytkie morze.
Zwą je Morzem Egejskim Wschodu. Są jednak różnice. Nieliczne wyspy greckie dźwigają się z wysiłkiem z morskiej toni, jakby chciały uzmysłowić patrzącym głębię otaczających wód. Wyspy płytkiego Morza Wewnętrznego są inne. Są nieduże i jest ich mnóstwo – całe setki, tak wiele, że nikt nie sporządził jeszcze ich pełnego katalogu, a w każdym razie takiego, na który zgodziliby się wszyscy. Wznoszą się z wdziękiem z zacisznego, nieznającego sztormów morza, jakby dopiero co wyłoniły się z głębin wraz z dziewiczymi plażami, molami i przystaniami. Niektóre mają źródła, większość dysponuje studniami, wiele z nich porastają lasy, a na niemal wszystkich rosną drzewa i krzewy. Mając wybór, każdy rozbitek wolałby wyspy japońskie od greckich. Ich wygląd obiecuje przyjemne życie.
Brakuje im majestatu stromych, skalistych turni Santorynu. Jednak pionowe dostojeństwo zastępuje tam rozpostarta wszerz wspaniała panorama. Gdziekolwiek spojrzeć, roztacza się rozległy, spokojny widok – kolejne wyspy, których łagodne kształty przechodzą płynnie jeden w drugi, aż po niknący w oddali ostatni mglisty zarys.
Gładkie jak stół morze wygląda na zagospodarowane. Z morskiej toni wyrastają wyspy jak palce i nosy płytko zanurzonego łańcucha, jednak o łagodnych i zaokrąglonych, jakby kobiecych kształtach – uda i pośladki niezrównanej urody okryte spódniczkami najbielszego piasku, wysycona zieleń pól i najczarniejsza czerń zarośli. Tamtejsze wyspy – nawet te bezludne – wydają się ucywilizowane lub przynajmniej oczekujące na cywilizację.
Japończycy nazywają tę część swego kraju seto-naikai, co można przetłumaczyć jako „morze cieśnin”. I choć słynie ona z piękna, nie bez znaczenia jest to, że przez długie wieki miejscowi myśleli o niej głównie w kategoriach żeglowności (morze cieśnin), bo leżąc na skrzyżowaniu szlaków handlowych kraju, była zawsze czymś, co trzeba pokonać, nie zaś podziwiać. Dlatego do dziś mało kto rozumie i odwiedza tę skądinąd dobrze znaną krainę – oprócz może paru wysepek, przy których przystają duże statki kursujące między Honsiu, Sikoku i Kiusiu. Rozciąga się ona od Osaki i Kobe po Shimonoseki i Moji, ale większość, mówiąc o Morzu Wewnętrznym, ma na myśli jego najbardziej malowniczą, gęsto pokrytą wyspami część, która zaczyna się od wyspy Shōdo, a kończy tuż za Hiroszimą.
O ludziach zamieszkujących Morze Wewnętrzne mówi się, że są zacofani. To prawda. Żyją w miasteczkach odciętych od siebie i reszty kraju jak w wioskach przedzielonych łańcuchami wysokich gór. Wiedzą wszystko o własnej wysepce i prawie nic o sąsiedniej, choć majaczy im co dzień na horyzoncie. Są przykuci do swej wyspy lub chcieliby natychmiast wyjechać, niechętni wszelkim nowinkom dysponują zarazem szeroką, niekiedy zaskakującą wiedzą – całe ich życie zamyka się w kręgu tego cichego, przypominającego wielki staw morza. Ich egzystencji może brak rozmachu, ale sięga ona głęboko. Dobry połów, święto wiosny, urodzaj mandarynek – oto wydarzenia wzbudzające uczucia i reakcje nieznane większości mieszkańców współczesnych japońskich miast.
Ludzie ci są więc istotnie zacofani, jeżeli zacofanie to życie wieczną teraźniejszością, przekonanie, że stawanie się znaczy mało, a bycie – wszystko. Zarazem żyją swoją historią, pielęgnują ją, a nowość jako taka nie budzi ich zaufania. Mają własną teraźniejszość, która nie jest szaloną teraźniejszością Tokio lub Osaki. Rwący przez kraj potok nowości ledwie marszczy wodę wokół ich wysepek, gdzie przywódca wspólnoty dziedziczy stanowisko po ojcu, gdzie przydomki przechodzą z pokolenia na pokolenie i gdzie życie toczy się o wiele wolniej niż w mieście, w naturalnym rytmie zmieniających się pór roku.
Wyspy Morza Wewnętrznego są jednym z ostatnich miejsc na Ziemi, gdzie ludzie wstają o świcie, a o dziewiątej wieczorem ulice milkną i pogrążają się w mroku. To ostatni skrawek starej Japonii: morze jak górska dolina i – zależnie od pory roku – zielona lub błękitna toń, wyspy czerniejące na horyzoncie lub rozpościerające się sfałdowaną mierzwą w promieniach południowego słońca i błękitno-srebrny koloryt miasteczek i wsi zlewający się z bogatym, żółto-brunatno-zielonym deseniem lądu.
Niepowtarzalne piękno tych wysp jest tym większe, że przemijające. Widzimy, jak pochłania je płynąca z lądu fala nowoczesności, zamieniając kolejne zagarnięte wyspy w przemysłową pustynię. Ryby, kiedyś tak tu liczne, porzucają niezmienne od stuleci drogi rokrocznych migracji, szukając czystszych wód. Kiedy ten raj, ten cudowny morski ogród – akwen o długości blisko pięciuset i szerokości od sześciu i pół do sześćdziesięciu pięciu kilometrów – zniknie pożarty przez ląd, odejdą też zamieszkujący go ludzie, naród Seto Naikai, który zrodziły te wyspy.
Lecz jeszcze nie teraz. Tu i ówdzie ekspansja w głąb morza usianej fabrykami linii brzegowej Honsiu pochłonęła już kilka wysepek. Architekci kreślą dopiero plany wielkich mostów, którymi popłynie przez Sikoku, a potem leżące po drodze większe wyspy, fala autobusów i samochodów. Ryby uciekły z płytkich wód przybrzeżnych ku głębinom, gdzie nadal egzystują. Jednak za parędziesiąt lat wszystko to ulegnie zniszczeniu.
To Morze Wewnętrzne jest celem mojej podróży.
Kobe, skąd właśnie przybyłem – ogromne, przerośnięte i jakby niewykończone miasto – jest wymowną zapowiedzią smutnego jutra Japonii. Są tam nowe wielkie hotele wypierające kapliczki i świątynie, nowe wielkie banki wypierające ogrody i parki, nowe wielkie parkingi w miejscach, gdzie kiedyś stały stare, gustowne oberże. Jednak przetrwało dość dużo starego, by miasto uniknęło efektu nowego Los Angeles. Kobe jest hybrydą. Wschód zderzył się tu z Zachodem, a szczątki rozsypały się po okolicy.
Kobe wygląda jak Manila, miasto, które nie należy ani do jednego, ani drugiego. To łagodna wersja tygrysolwa, bez zębów i pazurów, bez charakterystycznych cech obojga rodziców. Na biedniejszych Filipinach podobieństwo do tego nieszczęsnego stworzenia jest tym wyraźniejsze, że nie ogranicza się do miast, ogarniając także prowincję. W Japonii symptomy widoczne są jak dotąd tylko w metropoliach.
W Kobe albo w Jokohamie przybywający morzem podróżnik widzi pierwsze migawki nowej Japonii. Wystarczy, zdałoby się, jedno spojrzenie, żeby odesłać go z powrotem do domu. Nie lepszy los czeka lądujących na lotniskach w Tokio lub Osace.
Nawet tu, w Himeji, dostrzec można już wyraźne oznaki dewastacji, choć wygląda to mniej szpetnie. Siedzę przed nowym dworcem kolejowym utrzymanym w modernistycznym stylu lat sześćdziesiątych – kwadratowe okna, ruchome schody, fantazyjne kontuary, plac zabaw na dachu i pewnie podziemna kręgielnia. Wokół wycięto wszystkie stare drzewa, by wznieść lśniący gmach, który rozsiadł się na pustym, zakurzonym, zalanym słońcem placu.
Nowa Japonia nie lubi drzew, jej fetyszem jest buldożer. Żarłoczna machina niszczy całe połacie parków, wyrywa z korzeniami zdrowe drzewa jak zdrowe zęby. Następnie obsiewa się cały teren trawą, która nie umie rosnąć bez cienia, i krzewami, które więdną w potokach światła.
Mrużąc oczy w słońcu, obserwuję ludzi w oczekiwaniu na autobus, który zawiezie mnie do portu Shikama. Ranną porą większość stanowią wieśniaczki, które przywiozły do miasta swoje produkty, a teraz odpoczywają, przymykając oczy i ścierając z twarzy kurz. Ubrane w tradycyjny wiejski strój kobiecy – watowane spodnie i słomiane sandały – niosą toboły spakowane w wielki kwadrat płótna. Tak ubierały się ich matki i matki ich matek. Naraz widzę, jak jedna, młodsza, wyjmuje z przedniej kieszeni, jakby torebki, lśniącą puderniczkę i pudruje sobie twarz. Wraca na gospodarstwo? Do klubu? Jedno i drugie możliwe.
Rozglądam się wokół. Nadal widzi się w Japonii lokalne rysy. Ledwie sto lat temu kraj otworzył się na świat, od ledwie paru dziesięcioleci ludzie przemieszczają się swobodnie między prowincjami. Przedtem przez całe wieki żyli tam, gdzie się urodzili. Na miejscu trzymały ich wysokie góry, brak dróg i biurokratyczne rządy. Do dziś spotyka się charakterystyczny kształt brwi lub krój nosa – ten na pewno z Ibaraki, tamten z Kioto.
Japonia oferuje niepowtarzalne spojrzenie na historię. Pozwala też z fascynacją śledzić przemiany. W prowincjonalnych miasteczkach stare przetrwało w sąsiedztwie nowego, często też nowe wyrasta obok, a nie zamiast starego. W wymiarze czasowym otwiera to pole do porównań, w przestrzennym zaś unaocznia historię. Bardzo to atrakcyjne dla spragnionego dziedzictwa i historii Amerykanina.
Wstaję. Nadjechał mój autobus.
Niecierpliwie wyglądam morza. Nie napatrzyłem się na nie dość w drodze z Kobe do Himeji, ledwie rzut oka na wschodni skrawek, jeszcze bez wysp, wyglądający zza buchających industrialnymi oparami fabrycznych kominów, fabryk nawozów sztucznych i warzelni soli. W drodze do portu nic nie wskazuje, że gdzieś tu jest morze. Port wygląda jak opuszczona działka pełna rdzewiejących odpadów, kontenerów i wraków aut. To właśnie – mówię sobie – jest stały ląd, którego proch strząsnę wkrótce z moich stóp, by przez następne dni i tygodnie podróżować po Morzu Wewnętrznym. Pochylam się, wpatrując niecierpliwie w horyzont.
Po wyspach tego morza pobiegnę jak po kamieniach, w głąb, jak najdalej od zadymionego lądu, ku bezkształtnym wodom. Zagłębię się, wyspa po wyspie, w historię – daleko na zachód i daleko na południe.
Prom drgnął, słychać jęk syren i nawoływania. To magiczny moment, wychodzimy w morze. Kształty miasta nikną w oddali. Nagle od lądu sięga ku nam rozświetlona słońcem, niska mgła, ale jesteśmy już za daleko. Przed nami otwarte morze. Skądś z góry dociera krzyk morskiego ptaka – długi, samotny, przeszywający, jakże różny od lądowego świergotu. A potem, jakby w odpowiedzi, gdzieś na statku, gdzie już wre robota, marynarz intonuje ludową pieśń – może z wysp, które wkrótce zobaczę.
Spoglądam ku morzu. Nieważne, czy kiedyś wrócę.
Każda podróż jest w jakimś sensie ucieczką. Gdzieś chcemy dotrzeć, ale od czegoś też uciec. Chcę zobaczyć wyspy i wszystko, co zdają się mieć w zanadrzu, ale jednocześnie chcę uciec od lądu i wszystkiego, z czym zdążyłem się tam zetknąć. Nie krytykuję Japonii – raczej nasze stulecie, które niszczy ten kraj i wszystkie inne. Ucieczka nie jest dziś sentymentalnym gestem, to kwestia przetrwania.
Każdy, kto przyjeżdża do Japonii, w jakimś sensie ucieka przed najgorszym, co zobaczył w innych krajach, a zwłaszcza w Ameryce. Ja jednak mieszkam tu od ćwierć wieku i widziałem, jak szerzy się zniszczenie, którego symptomów mogą nie dostrzegać przybysze z bardziej zainfekowanych stolic.
Nie uciekam przed samym smogiem, zanieczyszczeniem środowiska czy zagładą lasów i oceanów. Uciekam przed przyszłością. W Japonii przeszłość nadal żyje. Jednak w wielkich miastach widoczna staje się presja obfitości i przeludnienia, dwóch bliźniaczych monstrów – jednego na pozór dobroczynnego i drugiego, które pokazało już kły – zabijających razem świat.
Wraz z nadmiarem ludzi i nadmiarem pieniędzy przyszły bolączki nękające dziś Amerykę, Europę i Japonię. Mogę ścierpieć tłumy, potoki aut i telewizję, ale nie godzę się na deprecjację człowieczeństwa, do której wiodą – na pogoń za sensacją, cynizm i brutalność.
Nie interesują mnie nauki humanistyczne, nie interesuje mnie sama ludzkość, jednakże interesują mnie ludzie, niektórzy z nich, i wierzę w ludzi, przynajmniej w niektórych. Nie czyni mnie to humanistą, ale na pewno czyni romantykiem. Może dlatego wybrałem ten kraj na miejsce zamieszkania. I z pewnością dlatego, kiedy stał się on dla mnie zbyt tłoczny, zbyt niezdrowy, zbyt podobny do tego, z którego przybyłem, zapragnąłem ruszyć dalej.
A może raczej wstecz. Porzucając dziś miasto, cofamy się w czasie, cofamy do miejsc nie bardziej ludnych i tylko trochę bardziej zanieczyszczonych niż przed stuleciem – do miejsc, gdzie historia żyje, a zabobon jest prawdą. To żaden paradoks, że na tym polega dzisiaj postęp.
W Japonii, nawet dziś, czujemy się odcięci od szalejącej historii, żyjemy w spokojnym zaścianku, którego nie zdołała jeszcze skonsumować nowoczesna cywilizacja. Czujemy coraz wyraźniej nietrwałość takich miejsc jak Morze Wewnętrzne, tym więc silniej oddziałuje na nas ich piękno, bo wiemy, że za kolejne ćwierć wieku one także będą musiały zniknąć z tego świata.
Rozmawiać z ludźmi, zawierać miłe znajomości, a nawet przyjaźnie, poznać choć trochę tego, co tak szybko odchodzi dziś do historii, zbliżyć się, choćby na moment, z kimś, z kimkolwiek – taki mam plan. Ale zadowolę się też skromniejszymi osiągnięciami. Chcę skorzystać z bodaj ostatniej okazji, by przyjrzeć się ludziom takim, jacy byli, kiedy mieli dość czasu i przestrzeni.
Wspominam gorące, zatłoczone i zasnute smogiem Tokio, parną Osakę i nieszczęsne, pokawałkowane Kioto i wiem, że nawet tam w tej chwili żyją dumni ze swego fachu cieśle i kamieniarze, taksówkarze pucujący swe auta, sprzedawcy, którzy wierzą w swoją firmę, gospodynie domowe, które wierzą w szczęście, bezinteresowni politycy, studenci patrzący ufnie w przyszłość i kelnerki, które stać na uśmiech dla setek obsługiwanych dziennie klientów. Wiem też, że gdzie indziej tych rzeczy w większości już nie ma. I myślę o głębokich pokładach człowieczeństwa sprawiających, że nawet teraz, mimo wszystko, Japończycy są nadal dla siebie uprzejmi i sympatyczni.
Chcę dotrzeć do źródeł tego człowieczeństwa, do spokojnych, zapóźnionych miejsc, gdzie ludzie żyją lepiej niż gdzie indziej, bo w zgodzie z własną naturą.
Prom płynie na Iejimę, archipelag wysepek odległych o godzinę drogi statkiem od Himeji. Jedni naliczyli ich czterdzieści osiem, inni czterdzieści cztery, tak czy inaczej tylko cztery są zamieszkane. Listę gości otwiera Jimmu Tenno, pierwszy, wedle niektórych legendarny cesarz Japonii. Jako postać historyczna byłby niemal dokładnym rówieśnikiem Zaratustry, ledwie parę lat starszym od innej sławnej azjatyckiej osobistości, Siddharthy zwanego Buddą. Cesarz przybyłby też do Iejimy. Jego flotę przygnał na północ jeden z tajfunów, którym rzadko zdarza się przełamać naturalne bariery chroniące Morze Wewnętrzne. Ujrzeli te wyspy. Kiedy zawinęli do portu na największej z nich, cesarz miał zauważyć, że choć tajfun szaleje, tu jest bezpiecznie jak w domu. Stąd nazwa ie, co znaczy „dom”, i shima (lub czasem jima), czyli „wyspa”.
Rzadko kto tu przyjeżdża, ale przynajmniej jedna z wysepek idzie z duchem czasu. Powstał tam niedawno wielki turystyczny hotel. Moja informatorka – pokojówka, która właśnie wróciła z radosnego wypadu do cywilizacji – zreferowawszy historię cesarza, który znalazł przystań zaciszną jak dom, opowiada o hotelu.
– A teraz budujemy wielką plażę, po prostu tony piasku z jakiegoś innego miejsca, ale z naszego hotelu dojeżdża się tam autobusem, inaczej trzeba by iść bardzo długo piechotą, bo to jest jakiś kawałeczek, no i tam są meduzy, ale pozbędziemy się ich, no i myślimy jeszcze o polu minigolfa. – Widząc moją skonsternowaną minę, myśli, że zaniepokoiłem się brakiem udogodnień. – Hotel jest gotowy, naprawdę. Może się pan natychmiast wprowadzać – wyjaśnia.
Pokojówka trajkocze, wtrącając elementy modnego slangu zasłyszane zapewne podczas tej i poprzednich wypraw na ląd. Hotel będzie naprawdę saiko (wspaniały), ale wyspa jest saitei (do niczego), ale hotel będzie po prostu inkasu (kapitalny). Wręcza mi pocztówkę z widokami wnętrz.
Rzeczywiście, wspaniałe – wszystko z kartonu i gipsu, styl taniej architektury hotelowej, widok jakże znajomy, karykatura użyteczności i piękna japońskiego wzornictwa. Widzę to oczami duszy. W każdym pokoju prawdziwa, tradycyjna tokonoma, czyli rodzaj alkowy, ale ściany z plastiku albo cienkiej siatki natryśniętej mechatą powłoką, która nie przestaje śmierdzieć rybim klejem. Zadbawszy o tradycję, trzeba dodać trochę nowoczesności – elektryczny wentylator, radio, lala w szklanym pudle, sztuczne kwiaty w ozdobionym ośmiornicami wazonie. Maty tatami mogą być prawdziwe, ale już drzwi shoji pokryte są nie papierem, lecz plastikiem, który ma wyglądać dokładnie jak papier, choć wygląda dokładnie jak plastik.
Całości dopełnia powieszone w tokonomie lub na pachnącej rybim klejem ścianie jedno z tych tak cenionych przez te hotele nowoczesnych pastelowych malowideł. Jadowicie różowy karp w wodzie o barwie zieleni paryskiej, urocza gejsza z Kioto, oparta ciężko o parapet, spogląda tęsknie w morską dal, inna urocza gejsza z Kioto, pogrążona w rozpaczy, gryzie ręcznik, słynny ksiądz na grzbiecie słynnego wołu, wreszcie ulubione zwierzęta – żółwie, żurawie, białe lisy, pawie. Dzieła te wykonane są techniką akwareli, wymyślnie i nieczytelnie podpisane i opieczętowane przez jakiegoś miejscowego artystę, który tworzy je tuzinami, któremu wszyscy się kłaniają, zwracając się do niego mistrzu (sensei), i który robi na tym niezły biznes.
Są też wanny dla dwojga. Hotelowa pokojówka wręcza mi kolorowy folder z taką wanną, który, tak się akurat składa, ma przy sobie. W wannie dwie osoby – dwie dziewczyny zanurzone po podbródek, starannie zakutane w ręczniki. Żadna nie wydaje się zadowolona. W rzeczywistości takie wanny przeznaczone są dla składów mieszanych, bo z tego typu grand hoteli korzystają głównie pary na wakacjach, z pierścionkiem lub bez. Żaden mężczyzna nie wybiera się tam sam. Samotność szokuje, a pokojówki są cnotliwe.
Są też sale gier – reklamowane na odwrocie ulotki – i choć nie widzę ich wyraźnie, mogę je sobie łatwo wyobrazić. Stół do ping-ponga z porwaną siatką, telewizor, który tak daleko od miasta wyświetla jakieś kolorowe wzorki, a obok pusty bar z rzędami butelek crème de violette, likieru bananowego i nalewek z zielonej herbaty. Drinki takie jak fiołkowe bąbelki i koktajle na syropie z granatu lub kwiatach pomarańczy przyrządza jeden z miejscowych młodych rybaków, który w weekendy wdziewa białą marynarkę i studiuje swój poradnik barmana. Wokół tych pełnych atrakcji pokoi wiją się nieuwidocznione w ulotce, zwykle puste korytarze wyłożone obowiązkowym zielonym linoleum. Pary zajmują się sobą w zaciszu swych kwater. W sąsiedztwie nie ma nigdy żadnych wiosek. Goście skazani są na siebie i pokojówki. Nuda naprawdę porażająca.
– To naprawdę niezwykłe miejsce – zwierza się pokojówka, zaciągając mocowanie modnego białego kapelusza słomkowego. Ma nosowy głos, jest miła w zawodowy sposób, lecz kiedy staje się jasne, że nie mam najmniejszego zamiaru zatrzymać się w grand hotelu ani na wyspie, którą zdominował, oferuje mi informacje, głównie zniechęcające, o tej, na którą się wybieram. Aha, tam jest miasteczko, no coś w rodzaju miasteczka. Och tak, całkiem spore, ale nowe, i wie pan, niezbyt przyjemne. Tak naprawdę okropne (znów saitei). Ale to w końcu tylko wioska rybacka – mówi córka rybaka. – Tak, są tam, o ile wiem – kontynuuje – liczne zajazdy, ale za żaden nigdy bym nie ręczyła. Brudne? Nie to, że brudne, ale one nie są, no wie pan, dla turystów. Nie wyobrażam sobie, żeby któryś z nich rekomendowała organizacja turystyczna, a nasz rekomenduje.
Mimo albo wskutek braku turystycznej rekomendacji port największej wyspy Iejimy robi natychmiast miłe wrażenie. Domy tłoczą się w dół stoków, staczając się kaskadą prawie do samego morza. Ich dachy kryte szarą dachówką niemal stykają się, małe, wąskie zaułki wiją się we wszystkie strony. Gliniane ściany prześwitujące słomą stoją tak blisko siebie, że mieszkańcy muszą chyba przeciskać się między nimi jak kraby. W porcie kotwiczy mrowie łodzi rybackich – dziwnych, przypominających dżonki stateczków z wysokimi dziobami i skośnymi żaglami, a wokół na nabrzeżach piętrzą się bele, zwoje, kosze i skrzynie. Wszędzie panuje cudowny zamęt.
We współczesnej Japonii przywykliśmy do specyficznego ładu, więc tutejszy bałagan – niewątpliwy relikt dawnych, szczęśliwszych czasów – podnosi na duchu. W nowym Himeji panuje beznadziejny porządek, na swój bałaganiarski sposób dość uporządkowane jest nawet Tokio, a w Kioto wszystko jest na swoim miejscu. Na tle tego ładu portowy brud – a jest tam naprawdę brudno – wydał się pokrzepiający. Kurz, żużel, wióry, spopielone resztki, niepotrzebne, nieużywane, porzucone przedmioty gromadzące się wokół przystani, kamienie i kawałki drewna, które odsuwam nogą, kopczyki ziemi, które muszę przestąpić, dziury, na które muszę uważać, wszystko, co wyrzuciło morze – pnie drzew, dziwne, wyżarte przez fale butelki, odbarwione, gnijące owoce, przewrócona na bok, jakby dysząca łódka – w odróżnieniu od pustych, rdzewiejących aut w opuszczonych dokach Himeji to produkty żywej, nieuporządkowanej ludzkiej aktywności.
Przybyłem na właściwe miejsce. Jak ciepło tu i po ludzku, w odróżnieniu od niewątpliwie saitei, do niczego, stąd na szczęście niewidocznego hotelu na sąsiedniej wysepce. Tu żyją ludzie.
Gdy tylko zdążyłem pogratulować sobie wyboru, zagadnął mnie jeden z mieszkańców. Starszy mężczyzna najwyraźniej czekał na mnie. Zbliżył się, pozdrowił, spytał, jak się mam i dlaczego nie przyjechałem zgodnie z obietnicą w czerwcu. Powiedział, że czekał na mnie, że sezon połowów niemal się już skończył i że to wielka szkoda. Po czym przystanął i poinformował małego chłopca, który mu towarzyszył, że zapomniał – przecież ja nie znam japońskiego.
Zapewniłem go, że znam, co być może dowodzi, że nie jestem tym spóźnionym obcokrajowcem, którego cały czas oczekiwał. Popatrzył na mnie badawczo, jakby z niedowierzaniem, potem spojrzał mi w oczy, obejrzał mój nos, pokręcił głową i westchnął, jakby wszystko to było nie do pojęcia. Chłopczyk ciągnął go tymczasem za rękę, szepcząc, że to nie ten człowiek.
Słysząc to, zauważyłem, że, jak wiadomo, wszyscy obcy wyglądają tak samo. Starzec przytaknął, kiwając głową i dodał, że skoro mówię po japońsku – chociaż z dość silnym obcym akcentem – i skoro tamten nie znał ani słowa w tym języku, może to istotnie świadczyć, że faktycznie nim nie jestem. Jednak obcokrajowcy rzadko przypływają na wyspę. Poprzedni, który się tu pojawił, był właśnie mną, a to było cały rok temu. Czy pamiętam, że złapaliśmy rekina, takiego młodego? I tego nie pamiętam?
Chłopczyk, na tyle już duży, by odczuwać wstyd, ciągnął go za rękaw i szeptał.
Chcąc uwolnić nas od kłopotu, zapytałem o zajazd. Wokół zebrał się tłumek kobiet – dużych, o szczerych twarzach i grubych ramionach – które kiwały głowami i uśmiechały się. Wiedziały, jak się zdaje, że nie jestem tym człowiekiem. Starzec nie był taki pewny. Wpatrywał się we mnie gniewnie, jakby podejrzewał jakąś sztuczkę, raczej niemiłą, zważywszy, że czekał cały rok.
Zajazd jest tuż za rogiem, jak wyjaśniła mi jedna z tych nieładnych, sympatycznych kobiet. Ale za którym? Było ich tyle.
– Tam – odparła, wskazując jednocześnie w pięciu różnych kierunkach.
No dobrze, ale jak daleko? W tym momencie starzec, wreszcie przekonany, że ja to ja, powiedział „dwa”. Dwa czego? Moje pytanie rozbawiło obserwujące nas kobiety, on jednak użył słowa hon, służącego do liczenia między innymi długich, cienkich przedmiotów jak parasole lub ogórki. Po tym wyjaśnieniu zrozumiałem, że mieszkańcy wyspy nie liczą odległości w metrach tylko jakoś inaczej. Jak rodowici Meksykanie, którzy dzielą przestrzeń wedle czasu potrzebnego na wypalenie papierosa, tutejsi wyspiarze mierzą dystans względnie nowocześnie – liczbą słupów linii elektrycznej. Mój zajazd był w odległości dwóch słupów.
Przed kolacją postanowiłem przejść się nadbrzeżną drogą do położonej wysoko, na długiej mierzei świątyni, którą zauważyłem z pokładu statku.
Szedłem wąskimi uliczkami, ocierając się ramionami o ściany po obu stronach. Mijałem otwarte drzwi i okna, przez które widziałem rodziny za stołem z kolacją, matki przygotowujące ryby, marynaty i ryż, dwóch małych chłopców leżących na brzuchu i odrabiających lekcje – jeden opuścił spodnie do kolan, by cieszyć się wieczornym chłodem.
W pewnym momencie wszedłem przez pomyłkę do czyjegoś domu. Przywitali mnie radością i śmiechem, kazali skręcić w prawo na drugim skrzyżowaniu, aż dotrę do warsztatu stolarskiego, minąć sklep z sake, skręcić w lewo i iść, aż zobaczę miejsce, gdzie sprzedają mrożone słodycze, potem w prawo, aż zobaczę dużego kota wyrysowanego kredą przez dzieci, wreszcie prosto, a na pewno nie przegapię szlaku nad morzem.
Niemal zmierzchało, kiedy znalazłem wreszcie drogę obwieszoną suszącymi się sieciami, a w oddali, po drugiej stronie pustej zatoki, stojącą na mierzei świątyńkę z małą, kamienną, białą bramą torii, która błyszczała w promieniach zachodzącego słońca. Na poboczu kilku spóźnionych rybaków naprawiało sieci, parę kobiet z dziećmi wracało do domu.
Mieszkańcy Tokio unikają gapienia się na obcych, chyba że w dzielnicach, gdzie są rzadkością. W miastach, w których nie pojawiają się często – jak na przykład w Himeji – budzą powszechne zainteresowanie jako wielkie kuriozum. Ale w miejscach takich jak tu, na prawdziwej wsi, obcy są czymś tak rzadkim, tak dziwacznym, że nikt się na nich nie gapi, co najwyżej najmłodsze dzieci. W Tokio jesteśmy zbyt pospolici, zaś na głębokiej prowincji zbyt dziwni, by się nam przyglądać.
Choć więc wyspiarze nie gapią się, mijając ich, widzę delikatne poruszenie oczu, jakby z rozmysłem powstrzymywali wzrok pragnący w naturalny sposób powędrować za mną. Kiedy jednak minę kogoś, przystanę i odwrócę się, zobaczę, że ta osoba robi to samo. Może uprzejmość zakazuje im wpatrywać się we mnie, może to lęk przed nowym, nieznanym.
Dwie starsze kobiety z koszami na głowach widzą mnie z oddali, przystają, rozmawiają, po czym mijają mnie gęsiego, patrząc prosto przed siebie. Młody chłopak rzuca mi krótkie spojrzenie, a następnie mija mnie statecznym krokiem ze wzrokiem utkwionym w horyzont. Nad brzegiem dziewczyna naprawiała rower i nie zauważyła mnie, aż byłem tuż. Wyczuła coś, odwróciła się i przez chwilę widziałem jej zdumienie. Natychmiast zmrużyła oczy. Nie odwróciła wzroku, ale patrzyła na wylot przeze mnie. Uśmiechnąłem się, a ona odwzajemniła uśmiech, choć jakby niepewnie. Odezwałem się.
W Japonii widać nas dzięki słowom. Póki nie przemówimy, nie nawiążemy rozmowy, jesteśmy niewidzialni. Możemy podróżować z jednego krańca kraju na drugi, ale dopóki nie otworzymy ust albo nie zagadnie nas jakiś anglojęzyczny student, mamy zagwarantowaną pełną prywatność. Tak samo jest w małych wiejskich zajazdach, gdzie gość może liczyć na niewidzialność, zanim doprowadzi się do porządku – opłucze twarz, umyje zęby, uczesze się, często tuż za progiem kuchni, skąd patrzy na niego na przestrzał ta sama kobieta, która wkrótce życzyć mu będzie oficjalnie miłego dnia – tak więc podróżując, jesteśmy niewidzialni, dopóki nie zasygnalizujemy swojej obecności.
Zwyczaj ten przydaje się w zajazdach, w których goście muszą prosto z łóżka przejść korytarzem do łazienki lub toalety. Jednak samotni na prowincji zaczynamy tęsknić za ludzkim głosem, za spontanicznym, niewymuszonym znakiem tego, że naprawdę istniejemy. Z reguły na próżno. Musimy odezwać się pierwsi, jakbyśmy wręczali wizytówkę – magiczny kartonik pokryty tajemniczymi symbolami, które nadają nam tożsamość, sprawiają, że stajemy się prawdziwi.
Spytałem dziewczynę o wiek świątyni. Nie znała go. A czy jest nadal czynna, czy ludzie tam chodzą? Nie umiała powiedzieć. Była w naturalny sposób uprzejma, lecz jak wiele dziewcząt w jej wieku starała się być jeszcze uprzejmiejsza. Nie wolno wiedzieć za dużo. Niewiedza – prawdziwa bądź udawana – pozwala uniknąć kłopotów. Od młodej dziewczyny oczekuje się ignorancji. Dobrze wychowana panienka upiera się, że nic nie wie.
Uparłem się i ja. Czy była tam kiedyś? Ostatnie pytanie nie dotyczyło świata zewnętrznego tylko jej, uznała więc, że może odpowiedzieć. O tak, często. Właśnie stamtąd wraca. Wylał się potok słów. To stary chram i mało kto tam chodzi oprócz takich jak ona, która nie ma nic innego do roboty. O tak, tam żyją duże kraby, muszę uważać.
Świątynia wznosiła się na wprost zachodzącego słońca. Cienie wydłużały się, światło padało coraz bardziej płasko. Cień kamiennej torii znaczącej wejście do chramu sięgał niczym otwarte, łakome usta aż po mroczny las u stóp wzgórza. Piasek na plaży mienił się jeszcze złotem, ale wewnątrz, za bramą, rozciągała się mroczna gęstwina drzew i krzewów. Na plaży ciągle był dzień, ale w zagajniku zapadła już noc.
Wiele sintoistycznych chramów wzniesiono na wzgórzu. Kto chce się pomodlić, musi wspiąć się wysoko. Zawsze strome stopnie prowadzą prosto do nieba. Dotarcie do świątyni wymaga wysiłku. Na miejscu wierni muszą dyszeć, sapać, zataczać się. Tak powinno być. Wchodzący winni być jak nowo narodzeni, bezradni, bezbronni. Czyjeś sapanie dźwięczy w uszach, bo w świątyni jest cicho, ciszej niż w kościele. Kościół jest cichy, bo ma tam być cicho. Chram sinto jest cichy z natury. Stoi daleko, poza zasięgiem zgiełku.
Przybysze mogą hałasować do woli, jednak gwałtowne wdechy, pokrzykiwania wchodzących i śmiechy szybko cichną. Ludzie zrazu rozmawiają normalnie, przechadzając się, zaglądając wszędzie, za różne drzwi, do różnych pawilonów. W chramie niewiele jest miejsca dla pełnego czci, nabożnego lęku. Wszelkie ograniczenia mają tu naturalny charakter. Jeśli ściszamy głos, to równie naturalnie jak w gaju lub skalnym wąwozie. Możemy wyciszyć się dobrowolnie, jeżeli czujemy taką potrzebę.
Nie ma też zbiorowych modłów, każdy modli się spontanicznie w samotności. Nikt nie mówi, kiedy zacząć lub skończyć. Każdy wybiera sobie swój czas, rozmawia z bogami, jakby witał gości na przyjęciu. Dyskretna, przyjacielska, szczęśliwa, uprzejma modlitwa.
Widać, że do tego małego chramu już nikt nie przychodzi się pomodlić. Od jego zbudowania drzewa rozrosły się, rozsadzając tu i ówdzie korzeniami kamienne stopnie. W gęstwinie krzewów i chwastów nie ruszało się nic oprócz wielkich, czerwonych krabów, które wyglądały jak już ugotowane – nieruchawe, groziły, machając szczypcami i nie okazując lęku.
Ci, którzy wchodzą na górę, gotowi są na spotkanie z bogiem. Chwieją się, dyszą, omdlewają. Jakby w nagrodę rozpościera się przed nimi jak nakryty stół widok na drugą stronę zatoki, morze, kolejne odległe wyspy, a wszystko to skąpane w zachodzącym słońcu niczym odlane z brązu i zanurzone w lace.
Na szczycie ciągle trwał dzień, ale poniżej, w kierunku wioski, mgły zasnuły już morze, a na plaże nadciągał mrok. Wyglądający zza linii drzew chram płonął głęboką żółcią, kolorem nasyconego słońcem ściętego drewna. Panowała cisza. Głos cykad dotarł do mnie w chwili, gdy ucichł.
Brnąc przez czepiające się nóg trawy, dotarłem do świątyni i stanąłem przed puszką na ofiary. Przede mną, tuż za zamkniętymi drzwiami, był bóg. Pociągnąłem za sznur wzywającej go kołatki, która wydała dźwięk jak grzechoczące łupiny. Tutejsi bogowie nie znają dzwonów, słyszą tylko drewniany odgłos potrząsanych wiatrem wyschłych nasion.
Sinto to natura. Może animizm – a sinto to dziś jedyna oficjalna religia animistyczna – jest prawdziwą religią. Zapuścił głęboko korzenie w nas wszystkich. Czujemy to. To jedyna religia zdolna budzić uczucia, jakich doznaje dziecko, kiedy na tydzień lub dzień bogiem staje się wiatr lub skała. Jego istota jest nieznana i niepoznawalna, co jednak nie wyklucza nas, bo sami jesteśmy czymś nieznanym. Religia sinto przemawia do nas, do czegoś głębokiego i trwałego w nas.
Kiedy puściłem sznur kołatki, kiedy zamarł jej zgrzytliwy odgłos jak dźwięk cykady i kiedy bóg spojrzał zza kratownicy drzwi, wiedziałem, że nie odważę się nie dać mu nic. Puszka na ofiary była głodna, jej szczeliny przypominały zęby.
Bogowie sinto są blisko nas. Lubią pieniądze. Wrzuciłem monetę, a potem, nie wiedząc, co jeszcze zrobić, pociągnąłem ponownie za sznurek. Ciemny kształt unosił się przez chwilę na tle nieba, zawirował wokół mnie – plama czerni na ciemniejącym niebie – i odleciał. To był nietoperz.
Za mną słońce zapadało się za dalekie góry. Kiedy ostatnie promienie padły na chram, odległe cienie zaczęły wspinać się ku mnie, coraz bliżej. Złota tafla dalekiego morza, gdy patrzyłem na nią, rozmywała się po bokach, w miarę jak głęboki błękit zamieniał się w czerń, a niebo, w zenicie nadal lazurowe, blakło powoli, aż nagle na wprost zachodzącego słońca pojawiła się pojedyncza gwiazda.
Schodząc powoli po ciemniejących stopniach, pomyślałem o Ise – największej ze świątyń, matce chramów, gdzie mieszka sama bogini słońca. Wizyta w każdym chramie – choćby tak skromnym i zapomnianym jak ten – każe myśleć o sprawach ostatecznych, jak życie i śmierć. Wspomnienie Ise przywiodło mi na myśl jeszcze jedną – czas.
Dla Zachodu czas jest jak rzeka. Płyniemy jego zmiennym, ale zawsze tym samym nurtem. Na Wschodzie rzeka symbolizuje nie tyle sam czas, ile życie, nasze ziemskie trwanie, ukiyo.
W Azji, gdzie do niedawna niemal każdy żył w stałym, niezmiennym teraz, nie ma symbolu oznaczającego czas. Gdyby istniał, byłby zaskakująco nowoczesny, jak na przykład prąd zmienny. Przyczyną tego jest Ise – największy kompleks świątynny świata, co więcej, jedyna jak dotąd znana odpowiedź na uniwersalne pragnienie człowieka, by odkryć idealną machinę czasu lub powstrzymać całkowicie jego upływ.
Odkryta przez Japończyków metoda wstrzymania czasu polega na pozostawieniu go sobie samemu. Linie czasu respektują i szanują tak samo jak formy natury. Od ponad dziesięciu wieków, co dwadzieścia lat świątynia Ise jest burzona, po czym na przeznaczonym do tego sąsiednim placu wyrasta nowa. Po ledwie dwudziestu latach niszczy się świątynię, choć po krokwiach prawie nie znać upływu czasu, a miedziane blachy tylko trochę zaśniedziały. Ledwie dwadzieścia pokoleń pająków rozsnuło sieci, ledwie cztery–pięć pokoleń jaskółek pobudowało gniazda, ani razu nie zdążyło mrugnąć wielkie oko wieczności – jednak w dół lecą ogromne legary, rozbierane są trzcinowe dachy, wywożone wsporniki do wykorzystania gdzie indziej na terenie świątyni.
Na sąsiednim placu wyrasta chram pod każdym względem podobny do właśnie rozebranego – właściwie identyczny. Coś umiera, coś się rodzi, a jedno nie różni się niczym od drugiego. Ceremonia ta, zwana sengushiki, to żywy przykład największej z tajemnic religii, głęboko ludzkiej prawdy.
Tak więc wreszcie stanął czas. Zawsze stare, zawsze nowe chramy stać będą całą wieczność. To właśnie – a nie piramidy, zigguraty, Empire State Building ani Tokyo Towers – jest sposób na powstrzymanie upływu czasu, a więc unieśmiertelnienie śmiertelności, którą tak cenimy.
Nadmorska droga lekko odcinała się w mroku – wstęga szarości między czernią lasu i jeszcze ciemniejszym morzem. Na tle fal ujrzałem światło, a obok dwóch mężczyzn, jeden większy od drugiego, w ubraniach bielejących w mroku. Zwijali sieci przed powrotem do domu. Zawołałem, a oni odpowiedzieli.
Obaj rybacy, ojciec i syn. Tym razem nie wypłynęli na połów, spędzając dzień na reperowaniu sieci. Starszy mężczyzna miał sześćdziesiąt jeden lat, a młodszy, ten większy, dwadzieścia dwa. Spędzili na tej wyspie całe życie.
Spytali mnie, kim jestem. Wyjaśniłem, że zawsze chciałem zobaczyć Morze Wewnętrzne, że czuję sympatię do staroświeckich wyspiarzy, że chciałem lepiej poznać Japonię i że lubię historię.
Starszy rybak natychmiast opowiedział mi o cesarzu, który znalazł wyspę zaciszną jak dom. Podziękowałem mu, a on dodał, że zna jeszcze jedną opowieść. Usłyszał ją od ojca, który słyszał ją od swojego ojca, który pewnie słyszał ją od swojego i nawet jeśli przez wszystkie te lata zagubiło mu się jej zakończenie, to i tak byłoby mu miło podzielić się ze mną tym, co jeszcze pamięta. Usiedliśmy w ciemnościach na jeszcze ciepłym piasku, słuchając szeptu niewidzialnego morza. Rybak zaczął opowieść:
– Dawno temu po drugiej stronie tej wyspy, można nadal odwiedzić to miejsce, żyli stary mężczyzna, stara kobieta i kapłan.
– Wszyscy razem? – spytałem.
– Tego nie wiem, może. Byli szczęśliwi, ale nie mieli syna. Kapłan był dobrym człowiekiem i pewnego razu przyniósł kobiecie brzoskwinię. Brzoskwinie są rzadkością, tutaj nie rosną. Tak więc kobieta zdziwiła się i nie zjadła tej brzoskwini, tylko trzymała ją w rękawie kimona i nosiła wszędzie ze sobą, bo to była dla niej dziwna rzecz, więc postąpiła dokładnie tak, jak opisałem. Pewnego dnia jej mąż spojrzał na brzoskwinię i pomyślał, że dobrze by było ją zjeść, i rzekł, że tak właśnie chce zrobić. Przyniósł nóż i powiedział, że przekroi owoc, a kobieta zgodziła się, bo też go chciała popróbować. Przekroił brzoskwinię, a ze środka wyszedł mały chłopczyk.
Zorientowałem się, że słucham opowieści o Momotarō – Brzoskwiniowym Chłopcu – najsławniejszej japońskiej bajki, jednak w jakimś lokalnym wydaniu, przekazywanym zapewne od pokoleń z ojca na syna i różniącej się od znanej powszechnie wersji. W standardowym wydaniu nie było na przykład kapłana, a brzoskwinię znaleziono w strumieniu.
Stary rybak rozsiadł się, obserwując uważnie, jak zareaguję na tę niespodziankę: chłopczyk wychodzi z brzoskwini.
– Co było potem? – spytałem, chcąc poznać folklorystyczne szczegóły dalszych dziejów Momotarō, który zwołał zwierzęta i wszyscy razem zaatakowali olbrzymy.
– Och, tego nie wiem. Mówiłem ci, że nie znam zakończenia, że je zapomniałem. Nie, to nie ja. Myślę, że to mój ojciec pierwszy zapomniał zakończenie.
– A co stało się potem z kapłanem? – spytałem, pragnąc dowiedzieć się więcej.
– Dobry był z niego człowiek. Przecież dał im brzoskwinię, prawda?
– Ale był z nimi dalej?
– Tego nie wiem. Zastanawiam się, kto pierwszy o nim zapomniał. Nie mój ojciec, bo on nie opowiedział mi nigdy niczego o tym kapłanie. Może jego ojciec, a nawet jego dziadek.
Roześmiał się, kołysząc się na piasku. Robiło się coraz ciemniej. Owiała nas nocna bryza. Odezwał się syn, głosem niższym niż ojciec:
– Jeśli chcesz poznać wyspę, mogę ci ją pokazać.
Stał w progu ubrany w czystą białą koszulę, wysoki, włosy przycięte na jeża jak u wszystkich tutejszych rybaków. Zakłopotany mrugał w świetle żarówek, duże dłonie trzymał spuszczone.
Kiedy poprosiłem, żeby wszedł do pokoju, zgiął się w pasie – szybki, pełen godności ukłon mieszkańca japońskiej wsi – i podniósł rękę, składając razem palce na znak, że chce wejść. Następnie wszedł do środka i stał, czekając, aż zaproszę go, by usiadł ze mną na matach. Był to bardzo formalny początek wizyty.
Kiedy usiedliśmy na tatami, sącząc chłodne piwo, przedzieleni dużym stołem, poczuł się swobodniej. Odprężył się, zachowując jednak dystans – tę ciepłą, okraszoną uśmiechem i jakże ujmującą powściągliwość japońskiej wsi.
Bezpośredniość wielu mieszkańców miast – zwłaszcza znających angielski i przekonanych, pewnie słusznie, że w moim kraju obowiązuje natychmiastowa zażyłość – jest czymś, co rzadko pojawia się na wsi, gdzie rezerwa wyniesiona została do rangi swego rodzaju szacunku, który dowartościowuje obie strony. To dobry obyczaj, forma przyzwoitości, naturalna godność.
Zrazu był zakłopotany. Nigdy przedtem nie rozmawiał z cudzoziemcem. Podobnie zresztą jak większość Japończyków. Przywykłem do tej szczególnej formy skrępowania. Myślę, że jest niemądra. Rezerwa – owszem, ale wstydliwość u dorosłych? Nie.
Byłem dla niego jak przedstawiciel innego gatunku. Obcokrajowcy denerwują się, kiedy Japończycy traktują ich jak niedorozwinięte dzieci i przemawiają jak do niemowląt. Jest to jednak oznaka zagubienia samych Japończyków. Jak traktować to jasno- lub czarnoskóre stworzenie z dziwnymi oczami, które mówi dziwnym językiem? Spotykałem dorosłych, którzy podchodzili do mnie z nieśmiałością, ale i odwagą, płochliwie, pełni dobrych chęci i nieco przestraszeni – jak ludzie w zoo zbliżający się do zwierzęcia oznaczonego jako groźne. Ten młody wyspiarz był zbyt pewny siebie, by reagować tak prostacko. W nowej sytuacji był jednak skrępowany. Pocił się lekko, czoło miał wilgotne – jak wielu Japończyków, którzy nie czują się kompletnie rozluźnieni.
Rozmawiamy. Spędził na tej wyspie całe życie, a ponieważ jego brat ożenił się i przeniósł do Himeji, on musiał zostać z rodzicami i przejąć obowiązki najstarszego syna. Ożeni się z tą, którą mu wybiorą, i będzie żyć dalej na wyspie. Mówi się teraz o ewentualnym ślubie z kuzynką. Pytam, czy to dozwolone. Wydaje się zaskoczony. Ależ tak, niemal wszyscy na wyspie są jakimiś tam kuzynami.
Codziennie wstaje o piątej rano i o szóstej jest już na łodzi. Mają z ojcem ulubione miejsca połowu po drugiej stronie wyspy. Zresztą odkąd w Himeji otworzono zakłady chemiczne, po tej stronie wyspy zostało niewiele ryb. Chociaż wypływają daleko w morze, łowią teraz z ojcem w swoje podobne do koszy sieci niecałe piętnaście kilogramów ryb dziennie. Kiedy był mały, łowili cztery razy tyle.
Wracają około trzeciej po południu i naprawiają sieci lub czyszczą łódź. Od piątej–szóstej może robić, co chce. Młody rybak nie pije, nikt też nie ma tu telewizora – najbliższy jest w dużym hotelu na sąsiedniej wyspie – więc słucha radia albo gra na gitarze, którą kupił sobie za zaoszczędzone pieniądze. Nie zna nut, więc gra ze słuchu muzykę ludową z wysp lub zasłyszane popularne melodie. O dziewiątej wieczorem jest już zwykle w łóżku. Tak, chętnie wypije jeszcze jedno piwo.
Tu, na wsi, rzadko spotyka się zahamowania tak typowe dla japońskich miast. Jest, owszem, rezerwa, ale też akceptacja. Mieszkańcy miast potrafią doprowadzić do szału, zwłaszcza dziewczęta, które nauczono, że cnotą jest udawana nieśmiałość. Stoją w drzwiach i trzeba je raz po raz zachęcać, żeby weszły do środka. Kiedy wreszcie wejdą z wielkimi oporami, nie piją herbaty ani lemoniady, ani niczego, co wystawiono na stół. Napoje stygną lub grzeją się, one tymczasem na wszelkie próby skłonienia, by się czegoś napiły, reagują dziwnym, zwierzęcym chrząknięciem, które ma być potwierdzeniem i które, jak je nauczono, jest stosowną reakcją. To ich ani „tak”, ani „nie” ma wszelkie uroki naszego „aha”.
Kiedyś policzyłem. Pięć razy zachęcałem dziewczynę z miasta, żeby napiła się coca-coli. Mamrocząc i chrząkając, zdołała nie tknąć napoju. Wyszła uszczęśliwiona, uśmiechając się uroczo. Zachowała się szczególnie elegancko i była bardzo z siebie zadowolona. Ani razu nie powiedziała „tak” ani „nie”, nie zrobiła zupełnie nic, była, można rzec, przeciętna – tak właśnie powinna zachowywać się dobrze wychowana młoda Japonka z miasta.
Ale nie Japończyk ze wsi. Nie ten młodzieniec, który wypił piwo, poprosił o kolejną butelkę i sam mi nalał. Czuł się już znacznie pewniej, uśmiechał się życzliwie, ale jednocześnie zachowywał powściągliwość. Nie był to oficjalny chłód, tylko naturalna uprzejmość. Ludzie z miasta są powściągliwi w działaniu, zaś ludzie ze wsi po prostu powściągliwi.
Zauważyłem, że ulegam sugestii – że wysławiam się wytworniej niż zwykle, że przestrzegam uprzejmych form, których nie używałem w Tokio. Mój gość dostrzegł to i sprowadził nas na ziemię z wyżyn pustosłowia, pokazując mi coś konkretnego – kilka zdjęć i widokówek, które zabrał najwyraźniej w tym właśnie celu. Siedzieliśmy na poduszkach, wyciągając przed siebie nogi pod stołem. Mój gość podkurczył je grzecznie i usiadł w kucki. Zrobiłem to samo. Wspólnemu oglądaniu zdjęć miała towarzyszyć pewna powaga.
Pierwsze, które mi uprzejmie wręczył, przedstawiało kogoś miejscowego, kto zmarł dość niedawno, sądząc po widniejącym na zdjęciu pomniku – surdut, fular, sznurowane buty i okulary, wszystko z brązu. Nazywał się Hamakichi Hosono. Nigdy nie odkryłem, dlaczego był sławny, bo nie rozumiałem jednego jedynego słowa, jakim go opisano. Stał na piedestale w oficjalnej pozie, imponujący, naturalnej wielkości.
Na innym zdjęciu, sprzed pośmiertnej adoracji, wpatrywał się zza okularów wzrokiem krótkowidza w wiekowy fotoaparat. Ściągnięte, dziecinnie nadąsane usta japońskiego dostojnika znamionowały roztropność. Czego takiego dokonał? Dlaczego był sławny? Znów mi wyjaśniono i znów nie zrozumiałem z tego ani słowa.
Kolejna fotografia, wręczona mi, gdy okazałem powściągliwy entuzjazm dla pierwszych dwóch, przedstawiała grubasa. Był nagi, nie licząc sznura i przepaski na biodra. Dłonie trzymał zwrócone do przodu, z dala od masywnych boków. Zapaśnik sumo. Małe świńskie oczka tonące w zwałach tłuszczu, zacięte oblicze – skoncentrowana głupota, po części efekt życia spędzonego na wypychaniu z ringu innych grubasów.
Młodzieniec uśmiechnął się z dumą. Zawodnicy sumo są popularni. Może z racji tuszy. Kiedy Japończyk mówi komuś, że zrobił się otyły, należy uznać to za komplement, miał on bowiem na myśli, że osoba ta wzbogaciła się i stać ją na otyłość. Na tej samej zasadzie myszy i szczury uchodzą za mile widzianych lokatorów. Obecność w twoim domu tych czarujących gryzoni świadczy, że jesteś dość bogaty, by je przyciągnąć.
Tłusty zapaśnik ze zdjęcia nazywa się Hosumiyama, pochodzi z tych wysp i został prawdziwym mistrzem. Jest bardzo sławny. Dziś na całej wyspie wszyscy uczniowie dostali bzika na punkcie sumo, stale ciągną się i przepychają nawzajem. A czy on próbuje sił w sumo? Och nie, jest o wiele za szczupły. Patrzy ze smutkiem na swoje dobrze zbudowane, żylaste, równo umięśnione ciało. Nie jest przyjemnie kluchowaty, nic a nic. Patrzy znów, z wyraźną zazdrością na wieprzowatego Hosumiyamę. Przechodzimy do kolejnego zdjęcia.
Zrobiono je w porcie. Oflagowane statki z wydętymi żaglami bardziej niż kiedykolwiek przypominały chińskie dżonki. Były lampiony i kwitnące gałązki bambusów. Najwyraźniej jakieś miejscowe święto. Na pierwszym planie grupka młodych mężczyzn trzymających na ramionach chłopców. Pośrodku silny, postawny młodzieniec nosi innego dorosłego, który dzierży w ręku laskę, a na twarzy ma polakierowaną na czerwono maskę lwa z długimi włosami ze sznurków.
– To nasze święto. Przegapiłeś je, było w zeszłym miesiącu. Wielka procesja poszła do świątyni i z powrotem, a potem były tańce. Też tańczyłem, to ja. – Wskazał mężczyznę pośrodku z lwem na ramionach.
– Ciężki był?
– Och, najpierw tak, ale przywykłem. Pięć lat temu, kiedy miałem siedemnaście lat, niosłem dwudziestoczterolatka. W tym roku kończę dwadzieścia dwa, ale ten, którego niosłem, miał tylko dwadzieścia jeden, ale to był duży dwudziestojednolatek. Taniec trwa jakieś pół godziny i powtarzamy go wiele razy, żeby każdy mógł zobaczyć. Czasem trochę się męczę.
– Upuściłeś go kiedyś?
Na samą myśl uśmiechnął się.
– Nie, nie mogę. Wszyscy chłopcy na mnie patrzą. Za parę lat będą robić to samo. Jeżeli zapamiętają, że kogoś upuściłem, mogą się zmęczyć i też kogoś upuścić. Nie, bez względu na to, jak jesteś zmęczony, a męczysz się bardzo, nie możesz nikogo upuścić.
Podziwiam go, bo tam, skąd pochodzę, taki wysiłek uznano by za okrucieństwo, z pobłażliwego kraju, gdzie w naturalny sposób upuszczamy rzeczy, kiedy się zmęczymy, i gdzie nie myślimy o przyglądającym się nam następnym pokoleniu.
Przerwał mi tok myśli, demonstrując mapę. Wskazał na niej miejsce, gdzie zwykle łowią z ojcem. Pokazywał różne miejsca i nazywał gatunki łowionych tam ryb. Zimą łowią mniejszymi sieciami strzępiele, rodzaj krabów i pewien nieznany mi gatunek ryb zwanych meibaru. Wiosną poławiają w wielkie sieci cenione dorady, ryby zwane sawara i kalmary, latem przychodzi kolej na makrele, barakudy i tuńczyki, zaś jesienią pojawiają się hamachi, bari, duże kalmary i jeszcze więcej krabów. Ośmiornice są przez cały rok.
– Dużo ich jest? – pytam, bo na kolację jadłem ośmiornicę.
– Dużo, łapie się je kubłami albo też harpunami.
– Szybkie są?
– Tak, trzeba je zmylić. Patrzysz w dół, w wodę i widzisz jakąś. Albo śpi przed swoją jamą, albo, no wiesz, tylko rozgląda się dookoła. Wtedy spuszczasz tyczkę z czerwoną chorągiewką na końcu.
– Żeby ją rozzłościć?
– Ależ nie. Ośmiornice to łagodne stworzenia. Nigdy się nie złoszczą. Spuszczasz czerwone chorągiewki, bo one je lubią. Lubią czerwony kolor. Wyciągają po nie macki, obejmują je i nie puszczają, bo tak bardzo je lubią. Nie puszczają ich nawet wtedy, kiedy czują, że wyciągane wyjmują je z wody. Tak bardzo lubią czerwony kolor.
Ozuchijima
Plaża podczas odpływu
Autobus na wyspie Shōdo
Rybacy zjadają czasem ośmiornicę zaraz po złowieniu, ale częściej zabierają łodzią na ląd i zjadają ją w domu albo sprzedają miejscowemu handlarzowi. Wyspiarze, którzy nie łowią, nie kupują wprost od rybaków, a rybacy nie sprzedają im swojego połowu – byłoby to nieuprzejme wobec sprzedawców ryb, którzy zainwestowali w wózki, noże i lady i którzy jak wszyscy inni muszą z czegoś żyć, prawda? Teraz, pod koniec sierpnia, tuńczyki są najtańsze, a najdroższe są strzępiele i… och, całkiem zapomniał o studni.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected],
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43 /1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9 /14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I