Muzyka ciszy - Andrea Bocelli - ebook + audiobook + książka

Muzyka ciszy ebook

Bocelli Andrea

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kim jest Amos?

Pod postacią bohatera tej poruszającej i prawdziwej historii kryje się sam autor.

Andrea Bocelli jest jedną z największych legend sceny muzycznej naszych czasów, jednym z najbardziej lubianych tenorów na świecie. W tej niezwykłej autobiografii toskański artysta prezentuje inną, choć równie pasjonującą muzykę – „muzykę ciszy”, głos świata wewnętrznego bohatera, którego wrażliwość przejawia się w każdym spostrzeżeniu i zwierzeniu.

Poznajemy artystę, którego wykonania biją rekordy popularności, ale też odkrywamy człowieka z jego doświadczeniem muzycznym i życiowym oraz głębią uczuć. Śpiewak wspomina lata nauki, snując opowieść o rodzinie, przyjaciołach, pierwszych miłościach i sukcesach. Książka opowiada o życiu artysty, który święci triumfy, ale też doznaje porażek, cierpień, miewa wątpliwości. Wiedziony zaskakującą szczerością i delikatnością (zwłaszcza w opisie relacji z ojcem i swoją towarzyszką życia Veronicą), Bocelli wprowadza czytelnika w swój duchowy świat - bogaty, wrażliwy i złożony.

„Muzyki ciszy” nie da się zapomnieć, podobnie jak głosu jej twórcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 306

Oceny
4,4 (14 ocen)
7
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marzenakozbialmatysek

Dobrze spędzony czas

4,5 piękna historia, piękne cytaty
00
ewaperyt

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna ciekawa książka porywająca dodające otuchy pokazująca jak niepełnosprawny zdeterminowany człowiek potrafił dojść do celu i spełnić swoje marzenia bardzo polecam
00

Popularność




Rozdział I

Odczu­wam nie­wiel­kie i zara­zem szczere zakło­po­ta­nie na myśl o zaję­ciu się, po dość dłu­gim cza­sie, pisa­niem, któ­remu poświę­ci­łem wiele miłych chwil w mło­do­ści.

Głów­nym powo­dem zakło­po­ta­nia jest brak uza­sad­nie­nia, pre­tek­stu. Wów­czas pisa­łem pra­wie wyłącz­nie ze szkol­nego obo­wiązku. Nie­kiedy wysy­ła­łem listy do dale­kich przy­ja­ciół, ukła­da­łem wier­szyki lub pozwa­la­łem sobie na inne podobne sła­bo­ści wieku mło­dzień­czego.

Moim celem – o ile sta­nowi to wystar­cza­jący powód dla męż­czy­zny w moim wieku, który nagle zostaje pisa­rzem – jest wypeł­nie­nie czasu wol­nego, ucieczka przed bez­czyn­no­ścią oraz chęć podzie­le­nia się z innymi opo­wie­ścią o pro­stym życiu.

Muszę przy­znać, że naj­bar­dziej mar­twię się nie o to, że nie­szczę­sny czy­tel­nik za chwilę zacznie zie­wać nad tą nędzną bazgra­niną, a potem odłoży książkę i o niej zapo­mni. Kiedy piszę, odno­szę raczej wra­że­nie, że obser­wuje mnie para oczu czy­ta­ją­cych w moich myślach. Są to oczy starca o dobro­dusz­nej, miłej twa­rzy i lek­kim uśmie­chu kogoś, kto tak dobrze zna kome­dię życia, że ogar­nia go znu­dze­nie i obo­jęt­ność. Obli­cze starca nie zdra­dza żad­nych uczuć, wyma­za­nych nie­uchron­nym upły­wem czasu i usta­wicz­nym myśle­niem. Ta pogodna postać, z twa­rzą roz­ja­śnioną myślami, surowo mnie oce­nia. Jej spoj­rze­nie mnie onie­śmiela, spra­wia, że czuję się śmieszny, nie­udolny, choć jesz­cze przed chwilą byłem pyszał­kiem i marzy­cie­lem, jak ucznio­wie liceum, któ­rzy prze­ko­nani są o zna­jo­mo­ści prawd abso­lut­nych tylko dla­tego, że przy­swo­ili sobie kilka pojęć filo­zo­ficz­nych. W pew­nym momen­cie na twa­rzy starca dostrze­gam lekką iro­nię. Zasta­na­wiam się, dla­czego nie jest dla mnie rów­nie wyro­zu­miały, jak dla innych i dla­czego trak­tuje mnie tak poważ­nie.

Łaskawy czy­tel­nik, który odgadł zapewne, kim jest stary, dobry inkwi­zy­tor, powi­nien wie­dzieć, że jego nie­ubła­gane spoj­rze­nie towa­rzy­szy mi nie­ustan­nie, w każ­dej chwili dnia, leży u pod­staw wszyst­kich moich dzia­łań i decy­zji.

Rozdział II

Znaj­duję się w jed­nej z moich wielu cel, w pokoju trzy na trzy metry, z dwoma fote­lami, umy­walką, lustrem, sto­li­kiem i szafą w ścia­nie. Świa­tło wpada do wnę­trza przez nie­wiel­kie okno wycho­dzące na ulicę. Jest druga po połu­dniu i muszę pozo­stać tu do póź­nego wie­czoru. Za chwilę wezwą mnie na próbę, póź­niej do cha­rak­te­ry­za­cji. Przy­niosą mi wodę i kawę, jak zwy­kle. Dla zabi­cia czasu sia­dam do pisa­nia tej opo­wie­ści. Kom­pu­ter jest włą­czony. Bra­kuje tylko tematu.

Odczu­wam potrzebę ode­rwa­nia się od rze­czy­wi­sto­ści, ale to trudne. Prze­mie­rzam pokój w poszu­ki­wa­niu wspo­mnień, tęsk­not, uczuć do osób i odle­głych przed­mio­tów; nie­spo­dzie­wa­nie przy­cho­dzi mi na myśl chło­piec w krót­kich spoden­kach, chudy jak szczapa, ze szczu­płymi, nieco krzy­wymi nogami peł­nymi sinia­ków i zadra­pań, wło­sami czar­nymi jak smoła, o dość regu­lar­nych rysach i wyglą­dzie mądrali, anty­pa­tycz­nego lub sym­pa­tycz­nego w zależ­no­ści od punktu widze­nia. Jeśli się zgo­dzi­cie, opo­wiem wam o nim, bo znam go na tyle dobrze, że mogę wydać o nim opi­nię, a nawet wyra­zić sąd o jego życiu, poglą­dach, naj­istot­niej­szych decy­zjach. Mogę to uczy­nić ze spo­ko­jem, z mądro­ścią po szko­dzie.

Okre­ślił­bym go mia­nem nor­mal­nego chłopca, choć nieco nie­ty­po­wego, wio­dą­cego nie­sza­blo­nowe życie z powo­dów powszech­nie dziś zna­nych. Nazwa­łem go nor­mal­nym ze względu na cechu­jące go w rów­nym stop­niu wady i zalety, jak rów­nież wbrew dość poważ­nemu inwa­lidz­twu, co do któ­rego będę musiał nie­stety udzie­lić wyja­śnień. Zanim to zro­bię, wymy­ślę imię dla boha­tera tej opo­wie­ści.

Ponie­waż każde imię jest dobre, nazwę go Amos. Tak nazy­wał się czło­wiek, któ­remu winien jestem głę­boką, dozgonną wdzięcz­ność za wszystko, czego się nauczy­łem, i któ­rego podej­ście do życia sta­ram się naśla­do­wać, choć z mar­nym skut­kiem. To rów­nież imię jed­nego z pomniej­szych pro­ro­ków, zapewne także dla­tego mi się podoba. Sądzę, że pasuje do chłopca, który – jak zamie­rza­łem wyja­śnić – widział do dwu­na­stego roku życia, lecz stra­cił wzrok wsku­tek nie­szczę­ścia. Zasko­czony i prze­ra­żony pła­kał póź­niej przez dobrą godzinę i potrze­bo­wał tygo­dnia, by przy­zwy­czaić się do nowej sytu­acji. Po pew­nym cza­sie Amos o wszyst­kim zapo­mniał, podob­nie jak jego krewni i przy­ja­ciele. I to wszystko, co nale­żało powie­dzieć na ten temat.

Nieco wię­cej uwagi należy poświę­cić cha­rak­te­rowi Amosa, aby czy­tel­nik potra­fił osą­dzić, czy i w jakim stop­niu wpły­nął on na los boha­tera.

Matka czę­sto i ze szcze­gó­łami opo­wiada o trud­no­ściach w wycho­wy­wa­niu pier­wo­rod­nego syna, nie­zwy­kle żywego, nie­prze­wi­dy­wal­nego.

– Nie mogłam spu­ścić go z oczu ani na chwilę, bo strasz­nie roz­ra­biał! – mówi. – Zawsze lubił ryzyko i nie­bez­pie­czeń­stwo. Któ­re­goś dnia nie mogłam go zna­leźć. Wołam, nie odpo­wiada. Pod­no­szę wzrok i widzę, że stoi na para­pe­cie okna w moim pokoju. Miesz­ka­li­śmy na pierw­szym pię­trze, nie miał jesz­cze pię­ciu lat. Opo­wiem wam coś, żeby­ście lepiej zro­zu­mieli, przez co musia­łam przejść.

Zaczyna mówić z sil­nym akcen­tem toskań­skim, żywo gesty­ku­lu­jąc:

– Pew­nego ranka, w Tury­nie, idę z dziec­kiem za rękę długą aleją w cen­trum mia­sta w poszu­ki­wa­niu przy­stanku tram­wa­jo­wego. Po zna­le­zie­niu go zatrzy­muję się i przez chwilę spo­glą­dam w drugą stronę, na wystawę jakie­goś sklepu, odwra­cam się i drę­twieję z prze­ra­że­nia: dziecko znik­nęło! Roz­glą­dam się dookoła zroz­pa­czona… nie ma. Wołam… i nic. Nie wie­dząc, gdzie szu­kać, pod­no­szę wzrok i widzę Amosa w górze: wdra­pał się na słup przy­stanku… Pro­szę zacze­kać, na tym nie koniec! – cią­gnie, prze­ry­wa­jąc zdu­mione okrzyki roz­mówcy. – Od uro­dze­nia był nie­jad­kiem, musia­łam wszę­dzie za nim bie­gać z tale­rzem, żeby dać mu łyżkę zupy… mię­dzy trak­to­rami, sku­te­rami robot­ni­ków, wszę­dzie!

Jeśli roz­mówca prze­ja­wia zain­te­re­so­wa­nie histo­rią, pani Edi z wyraź­nym zado­wo­le­niem, nie­stru­dze­nie wzbo­gaca swój mono­log o szcze­góły, nie zawsze pasu­jące do opo­wie­ści, cho­ciaż praw­dziwe, z drob­nymi wyjąt­kami wyni­ka­ją­cymi z ogrom­nego zami­ło­wa­nia do wszyst­kiego, co sen­sa­cyjne, nie­zwy­kłe.

Przy­po­mina mi się zwłasz­cza pewna stara kobieta, która ze zdu­mie­niem i szcze­rym wzru­sze­niem słu­chała opo­wie­ści o trud­nym dzie­ciń­stwie małego Amosa.

– Miał kilka mie­sięcy – mówiła matka z emfazą – kiedy zauwa­ży­li­śmy, że odczuwa silny ból oczu. Miał piękne, nie­bie­skie oczy… Nie­długo potem zimny prysz­nic: leka­rze zdia­gno­zo­wali u dziecka wro­dzoną obu­stronną jaskrę, wadę, która ska­zuje nie­szczę­snego cho­rego na cał­ko­witą śle­potę. Natych­miast zaczę­li­śmy bie­gać po leka­rzach, od spe­cja­li­sty do uzdro­wi­ciela: nie wsty­dzę się przy­znać, że sko­rzy­sta­li­śmy także z tej moż­li­wo­ści. Nasza droga przez mękę zawio­dła nas do Turynu, do słyn­nego pro­fe­sora Gal­lengi. W szpi­talu spę­dzi­li­śmy wiele tygo­dni. Dziecko czę­sto ope­ro­wano, pró­bu­jąc ura­to­wać resztkę wzroku. Przy­jeż­dża­li­śmy zmę­czeni podróżą, ale przede wszyst­kim pełni obaw i wystra­szeni naszą bez­sil­no­ścią wobec nie­spra­wie­dli­wego losu, który obró­cił się prze­ciw tej bied­nej isto­cie… Mąż wyjeż­dżał następ­nego dnia rano, ja zosta­wa­łam z dziec­kiem. Pro­fe­sor był wyro­zu­miały. Udo­stęp­niał nam pokój z dwoma łóż­kami, tak więc mogłam poznać per­so­nel medyczny i para­me­dyczny (co oka­zało się bar­dzo przy­datne w póź­niej­szych latach, kiedy ruchli­wość dziecka stała się trudna do opa­no­wa­nia). Otrzy­ma­łam nawet zgodę na przy­nie­sie­nie do szpi­tala małego rowerka, żeby dziecko mogło jeź­dzić sobie po sali.

Na te słowa stara roz­mów­czyni, wyraź­nie spe­szona wzru­sze­niem, prze­rywa, wykrzy­ku­jąc:

– Dosko­nale panią rozu­miem! Pro­szę mi wyba­czyć cie­ka­wość: czy dziecko długo cier­piało z powodu sil­nych bólów oczu?

– Droga pani, gdyby pani wie­działa… nie mogli­śmy go uspo­koić! Pew­nego ranka, po wyjąt­kowo cięż­kiej nocy, którą spę­dzi­li­śmy na darem­nym szu­ka­niu środka zarad­czego, dziecko nie­spo­dzie­wa­nie się uspo­ko­iło. Trudno mi wytłu­ma­czyć, co się odczuwa w takiej chwili. To rodzaj głę­bo­kiej wdzięcz­no­ści dla wszyst­kich i nikogo w szcze­gól­no­ści, radość z nie­ocze­ki­wa­nego spo­koju, który zapa­no­wał pośrodku groź­nej burzy… Pró­bo­wa­łam zro­zu­mieć jego powód i mia­łam szczerą nadzieję, że ist­nieje, że go poczuję i się z nim oswoję. Obser­wo­wa­łam dziecko, zasta­na­wia­łam się, ale nie doszłam do żad­nych wnio­sków. Nagle synek obró­cił się na bok i zaczął przy­ci­skać rączki do ściany, przy któ­rej stało łóżko. Minęło tro­chę czasu, nie pamię­tam ile, w sali zapa­no­wała cisza, na którą wcze­śniej nie zwró­ci­łam uwagi, a potem dziecko roz­pła­kało się. Co się stało? Czy coś się skoń­czyło? Może nagła cisza wystra­szyła Amosa? Zmar­twi­łam się, ale po chwili synek uspo­koił się. Ponow­nie zaczął przy­ci­skać rączki do ściany. W sta­nie naj­wyż­szego napię­cia, które trudno opi­sać, nad­sta­wi­łam ucha i usły­sza­łam muzykę dobie­ga­jącą z sali obok. Pode­szłam bli­żej, zaczę­łam nasłu­chi­wać i roz­po­zna­łam znaną mi muzykę, zapewne kla­syczną, czy też, jak ją nazy­wają, kame­ralną… Nie wie­działam dokład­nie, co to była za muzyka, nie znam się na tym… Zauwa­ży­łam jed­nak, że pod jej wpły­wem dziecko się uspo­ko­iło. Poczu­łam błysk nadziei, która wypeł­niła mnie rado­ścią, rów­nie wielką jak moje cier­pie­nie, rado­ścią, jakiej dotąd nie doświad­czy­łam i jaką osiąga się praw­do­po­dob­nie dopiero w chwili, gdy płaci się cenę za ogromny ból. O ile dobrze pamię­tam, pobie­głam do sali obok i zapu­ka­łam do drzwi. Męski głos o obcym akcen­cie zapro­sił mnie do środka. Zdo­by­łam się na odwagę, na pal­cach weszłam do sali i na łóżku ujrza­łam pacjenta wspar­tego, albo raczej leżą­cego, na trzech podusz­kach umiesz­czo­nych pod masyw­nymi bar­kami. Pamię­tam dwa musku­larne ramiona i dło­nie stward­niałe od cięż­kiej pracy, a także uśmiech­niętą, szczerą twarz z zaban­da­żo­wa­nymi oczami. Był to rosyj­ski robot­nik, który na sku­tek nie­daw­nego wypadku stra­cił wzrok. Nie­wielki gra­mo­fon wystar­czył, by zacho­wał pogodę ducha. Przy­po­mi­nam sobie, że gar­dło mia­łam ści­śnięte ze wzru­sze­nia, które z naj­wyż­szym wysił­kiem prze­zwy­cię­ży­łam, i zaczę­łam opo­wia­dać temu poczci­wemu czło­wie­kowi o tym, co przed chwilą zro­bił mój syn, i spy­ta­łam, czy zgo­dzi się, bym cza­sem przy­pro­wa­dziła tu Amosa. Droga pani, ni­gdy nie zapo­mnę dobroci i gościn­no­ści tego czło­wieka, jego rado­ści z faktu, że jest potrzebny, gestu soli­dar­no­ści, pro­stego i wiel­kiego zara­zem. Nie wiem, do jakiego stop­nia mnie rozu­miał, zna­jąc zale­d­wie kilka wło­skich słów, ale czuł, że może się przy­dać, i ofia­ro­wał mi pomoc.

Pani Edi czę­sto opo­wiada z unie­sie­niem, jak odkryła u syna pasję do muzyki.

Rozdział III

Wie­lo­krot­nie odczu­wa­łem pra­gnie­nie sfor­mu­ło­wa­nia nowej defi­ni­cji muzyki, wymy­śle­nia cze­goś nowego o tej szla­chet­nej sztuce, któ­rej zawdzię­czam nie­skoń­czoną liczbę chwil szczę­ścia, ale też usta­wicz­nego, głę­bo­kiego nie­po­koju.

Pod­czas bez­sen­nych nocy dość czę­sto pró­buję nadać kształt nie­upo­rząd­ko­wa­nym myślom, zawi­łym reflek­sjom, które snuję po cięż­kim dniu nauki lub pracy. Długo roz­my­ślam, ale na ogół po pro­stu zasy­piam, nie znaj­du­jąc żad­nych ory­gi­nal­nych czy istot­nych z filo­zo­ficz­nego lub arty­stycz­nego punktu widze­nia okre­śleń. Muzyka, i bez mojej defi­ni­cji, pozo­staje tym, co o niej dotych­czas napi­sano i powie­dziano. Dla­tego też daję ujście roz­ter­kom, zapi­su­jąc na skrom­nej stro­nie zeszytu naj­bar­dziej banalną i śmieszną rzecz na świe­cie, którą powta­rzano tysiące razy: „Muzyka, podob­nie jak miłość, jest dla mnie potrzebą, ale także i przede wszyst­kim nie­uchron­nym prze­zna­cze­niem, podob­nie jak upływ czasu”.

Tę myśl zna­la­złem w nie­wiel­kim, sta­rym dzien­niku Amosa, gdzie zacho­wało się kilka wier­szy­ków pisy­wa­nych spo­ra­dycz­nie od dzie­ciń­stwa, prze­ple­cio­nych dziw­nymi, mało ory­gi­nal­nymi myślami, jak zda­nie, które przy­to­czy­łem powy­żej, gdyż jest istotne dla dal­szej opo­wie­ści. Z dru­giej strony czę­sto się zda­rza, że słowa skre­ślone bez przy­pi­sy­wa­nia im więk­szego zna­cze­nia, jakby przy­pad­kiem, w roz­tar­gnie­niu, mimo­wol­nie, lepiej oddają cha­rak­ter i życie wewnętrzne autora.

Opo­wieść matki o odkry­ciu u Amosa zami­ło­wa­nia do muzyki spra­wiła, że krewni prze­ści­gali się w obda­ro­wy­wa­niu chłopca przed­mio­tami zwią­za­nymi z dzie­dziną dźwię­ków. Przy­sy­łano mu zabawki odtwa­rza­jące pro­ste melo­dyjki, pozy­tywki, wresz­cie prze­piękny gra­mo­fon z pierw­szą płytą – long­playem z pio­sen­kami – który spodo­bał się, zacie­ka­wił, lecz nie zachwy­cił dziecka.

Pew­nego dnia, kiedy stary wujek opo­wie­dział mu pasjo­nu­jącą histo­rię o życiu i suk­ce­sach sław­nego, nie­dawno zmar­łego tenora, Amos zapra­gnął wysłu­chać płyty swo­jego nowego boha­tera, legen­dar­nego śpie­waka Benia­mina Giglego. Na dźwięk jego głosu Amosa ogar­nęło tak głę­bo­kie wzru­sze­nie, że wujek musiał kon­ty­nu­ować opo­wieść i wymy­ślić nowe szcze­góły, by zaspo­koić roz­bu­dzoną dzie­cięcą wyobraź­nię. Trzeba było kupić kolejne płyty nie­zrów­na­nego tenora, aby spro­stać cie­ka­wo­ści i nagłemu pod­nie­ce­niu dziecka, konieczne były też opo­wie­ści o nowych boha­terach świata muzyki.

Amos doma­gał się, aby ostat­niego z ulu­bień­ców uka­zy­wać w jak naj­lep­szym świe­tle i, jak to z dziećmi bywa, zachwy­cał się nim.

W domu poja­wiły się pierw­sze płyty Giu­seppe Di Ste­fana, Maria Del Monaca, Aure­liana Per­ti­lego, Fer­ruc­cia Taglia­vi­niego. Póź­niej wujek opo­wie­dział Amo­sowi o Enricu Caru­sie. Uczy­nił to z wła­ściwą sobie elo­kwen­cją i pasją, zapew­nia­jąc sio­strzeńca, że był to nie­zrów­nany śpie­wak obda­rzony nie­zwy­kle moc­nym, dźwięcz­nym gło­sem o roz­le­głej skali, ulu­bie­niec miło­śni­ków opery. Nie­długo potem w domu zna­la­zła się pierw­sza płyta Enrica Carusa, a wraz z nią przy­szło pierw­sze roz­cza­ro­wa­nie. Dziecku, które nie miało poję­cia o ewo­lu­cji tech­nik nagra­nio­wych, nie spodo­bał się głos o znie­kształ­co­nej bar­wie, doby­wa­jący się jakby z dna dzbana. Głos Carusa nie wytrzy­mał porów­na­nia ze szla­chet­nym, dono­śnym gło­sem Del Monaca ani z przy­jem­nie brzmią­cym, namięt­nym teno­rem Giglego, który wywarł na chłopcu tak silne wra­że­nie.

Co do zalet wiel­kiego Carusa, Amos zmie­nił zda­nie, ale nastą­piło to po wielu latach i licz­nych, cie­ka­wych wyda­rze­niach będą­cych tema­tem tej opo­wie­ści.

Pew­nego ranka chło­piec prze­by­wał samot­nie na podwó­rzu przed domem i o czymś roz­my­ślał. Krą­żył w tę i z powro­tem, od garażu do bramki wycho­dzą­cej na drogę lokalną, pod­śpie­wu­jąc motywy ze zna­nych arii. Nagle zatrzy­mał się, ponie­waż usły­szał cha­rak­te­ry­styczny odgłos kro­ków swo­jej niani (jak nazy­wał Orianę, dziew­czynę, która znała go od uro­dze­nia, gdyż pra­co­wała u nich jako pomoc domowa, i do któ­rej był bar­dzo przy­wią­zany).

Oriana wra­cała ze sklepu, gdzie udała się po drobne zakupy. Kiedy otwie­rała bramkę, dostrze­gła Amosa zmie­rza­ją­cego w jej stronę, więc przy­wo­łała go z mat­czy­nym uśmie­chem, oznaj­mia­jąc, że musi prze­czy­tać mu ważną infor­ma­cję. Zano­to­wała ją na gaze­cie, którą kupiła dla jego ojca. Szybko zanio­sła zakupy do domu, po czym wyszła z otwartą gazetą w dło­niach.

– Posłu­chaj tego – powie­działa, wolno wyma­wia­jąc sylaby. – Franco Corelli budzi zachwyt publicz­no­ści medio­lań­skiej La Scali.

Amos miał wów­czas dzie­więć lat i wie­dział, czym jest La Scala, lecz nikt, nawet wujek, ni­gdy nie mówił mu o nie­zwy­kłym śpie­waku.

– Kto to jest Corelli, nia­niu? – spy­tał pospiesz­nie, bie­gnąc za dziew­czyną.

Oriana zaczęła czy­tać arty­kuł poświę­cony pre­mie­rze Huge­no­tów, pod­czas któ­rej tenor wyróż­nił się dosko­nałą inter­pre­ta­cją, pre­zen­tu­jąc mocny, spi­żowy głos, pełen tonów har­mo­nicz­nych, zdolny zapre­zen­to­wać zachwy­co­nej publicz­no­ści wspa­niałe górne par­tie. Z widowni, pisał recen­zent, posy­pały się grom­kie okla­ski prze­mie­szane z histe­rycz­nymi okrzy­kami doma­ga­ją­cymi się bisów.

Po skoń­czo­nej lek­tu­rze nia­nia przez kilka sekund trwała w bez­ru­chu. Dziecko odnio­sło wra­że­nie, że pochła­nia ją jakaś tajem­ni­cza myśl. Po chwili zło­żyła gazetę, nachy­liła się nad nim i szep­nęła:

– Jest też bar­dzo przy­stojny! – A potem doda-ła: – Musisz mieć jego płytę, ja też chcia­ła­bym go usły­szeć…

Po kilku dniach domowa kolek­cja wzbo­ga­ciła się o pierw­szą płytę Corel­lego. Oriana sama się o nią wysta­rała i spre­zen­to­wała Amo­sowi, pra­gnąc jak naj­szyb­ciej poznać jego opi­nię.

Chło­piec pod­biegł do sta­rego gra­mo­fonu, włą­czył go, poło­żył płytę na tale­rzu, odcią­gnął ramię z igłą i deli­kat­nie oparł o nowy sin­giel. Dały się sły­szeć dźwięki orkie­stry wpro­wa­dza­ją­cej recy­ta­tyw Impro­vviso z opery Andrea Chénier Umberta Gior­dana, a po chwili pauzy ciszę wypeł­nił solowy śpiew. Słowa Col­pito qui m’avete zabrzmiały w spo­sób cał­kiem nowy, śpie­wane gło­sem o sze­ro­kiej skali, wibru­ją­cym, peł­nym uczu­cia i nie­wy­ra­żal­nego cier­pie­nia, chwy­ta­ją­cym za serce. Śpiew brzmiał nie­prze­rwa­nie, swo­bod­nie, spon­ta­nicz­nie, w nie­któ­rych par­tiach łagod­nie, w innych zaś mocno, zawsze jed­nak pew­nie, wład­czo. Impro­vviso to wspa­niały frag­ment, ale wymaga wyko­nawcy zdol­nego utoż­sa­mić się z Chénierem, poetą, któ­rego dra­mat roze­grał się w latach rewo­lu­cji fran­cu­skiej. Ton śpiewu powi­nien być ele­gancki, a jed­no­cze­śnie prze­ko­nu­jący, zde­cy­do­wany.

Andrea Chénier podej­mo­wał temat miło­ści w roz­le­głym zna­cze­niu słowa, tym­cza­sem Corelli trak­to­wał go jako pre­tekst dla sztuki śpiewu, zdol­nej zachwy­cić, wzru­szyć, zmięk­czyć serca stward­niałe od życio­wych nie­po­wo­dzeń.

Oriana i Amos słu­chali w oszo­ło­mie­niu, w zachwy­cie. Chło­piec spoj­rzał na nia­nię, która zakryła dłońmi oczy w chwili, gdy tenor z nie­zrów­naną sub­tel­no­ścią zaczął śpie­wać: Oh, gio­vi­netta bella d’un poeta, non disprez­zate il detto, udite, non cono­scete amor? amor! Ostat­nie słowo było okrzy­kiem namięt­no­ści, gło­śnym i wznio­słym, który łączył siłę i piękno głosu zapie­ra­ją­cego dech w pier­siach słu­cha­czy.

Amos czę­sto opo­wiada o tej nie­zwy­kłej chwili, mówi o niej z oży­wie­niem potwier­dza­ją­cym szcze­rość jego słów. Wspo­mina o wzru­sze­niu Oriany, w którą śpiew Corel­lego tchnął marze­nia, nadzieję i nowe siły pozwa­la­jące łatwiej zno­sić trudy życia na skrom­nym pozio­mie, życia peł­nego złu­dzeń, a zara­zem pozba­wio­nego nagłych zmian. Być może w owym momen­cie dziew­czyna czuła się szczę­śliw­sza niż zwy­kle, a słu­cha­jąc „miłość jest duszą i życiem świata”, bogat­sza wewnętrz­nie.

Rozdział IV

Dopiero teraz zda­łem sobie sprawę, że nie wymy­śli­łem nazwi­ska dla Amosa, wyobraźmy więc sobie, że należy on do rodziny Bar­dich: nic lep­szego nie przy­cho­dzi mi do głowy. Obie­cuję solen­nie cier­pli­wemu czy­tel­ni­kowi, który zdoła dotrzeć do ostat­niej strony tej opo­wie­ści, że wyja­śnię, co skło­niło mnie do nada­nia wyima­gi­no­wa­nego imie­nia oso­bie naprawdę ist­nie­ją­cej. Myślę, że nade­szła pora, by powie­dzieć kilka słów o rodzi­nie Amosa, o jego domu i zna­jo­mych. Z dru­giej strony, o ile prawdą jest, że każdy z nas sta­nowi sumę wła­snych doświad­czeń i wie­dzy, nie licząc, ma się rozu­mieć, wła­snej natury, nie mogę nie przed­sta­wić wam postaci z oto­cze­nia chłopca, które kochały go, wspie­rały, uczest­ni­czyły w jego wal­kach i cier­pie­niach.

Gdy­bym był praw­dzi­wym pisa­rzem, zapewne nie oparł­bym się poku­sie stwo­rze­nia dokład­nego opisu miejsc, w któ­rych Amos spę­dził mło­dość, odzna­cza­ją­cych się toskań­skim pięk­nem, natu­ral­nym i czy­stym, zgod­nie z moim wyobra­że­niem. Nie zary­zy­kuję jed­nak opi­sów, któ­rych celo­wość prze­kre­śla wycieczka z mapą w dłoni. Powiem tylko, że uro­dził się we wrze­śniu 1958 roku w La Ste­rzy, nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści w gmi­nie Laja­tico, w pro­win­cji Piza, w poło­wie drogi mię­dzy Vol­terrą a Pon­te­derą.

Na myśl o domu Amosa tajem­ni­czy, zło­żony mecha­nizm mojej pamięci przy­wo­łuje wiersz La signo­rina Feli­cita Guida Goz­zana, w któ­rym poeta po mistrzow­sku opi­suje dużą willę tonącą w zie­leni malow­ni­czej oko­licy. Jest to dom pani Feli­city, z innej epoki, z „pęka­tymi kra­tami, znisz­czo­nymi i powy­krę­ca­nymi”, ogrom­nymi salo­nami peł­nymi sta­roci i tysią­cem nie­po­trzeb­nych przed­mio­tów, ale żywy dzięki pra­co­wi­to­ści i pro­sto­cie miesz­kań­ców: słu­żą­cej brzę­ka­ją­cej naczy­niami, panienki z robót­kami ręcz­nymi na kola­nach, pro­wa­dzą­cej żar­to­bliwe roz­mowy, poczci­wego ojca, który wie­czo­rami gro­ma­dzi wokół sie­bie „zna­ko­mite kole­gium lokal­nych poli­ty­ków…”.

Nie wiem dla­czego dom Amosa, poło­żony na wsi przy dro­dze lokal­nej Sarza­nese–Val­dera, na pla­nie ogrom­nej litery L o wymia­rach dwa­dzie­ścia pięć na dwa­dzie­ścia metrów, z obszer­nym pla­cem od frontu zacie­nio­nym dwiema wyso­kimi sosnami, z ogro­dem wycho­dzą­cym na drogę i usy­tu­owa­nym mię­dzy ramio­nami budynku, z wie­życzką prze­kształ­coną w gołęb­nik, otóż nie wiem dla­czego ta solidna, kamienna kon­struk­cja, wznie­siona praw­do­po­dob­nie u schyłku XIX wieku, przy­wo­dzi mi na myśl słynny wiersz Goz­zana. Główne wej­ście pro­wa­dziło do nie­wiel­kiego przed­po­koju, z któ­rego przez dwoje bocz­nych drzwi wcho­dziło się do kuchni po pra­wej stro­nie oraz do jadalni po lewej. Na wprost znaj­do­wały się prze­szklone drzwi pro­wa­dzące do dru­giego, więk­szego przed­po­koju z bocz­nymi drzwiami: po pra­wej do salonu – który pod­czas świąt słu­żył za jadal­nię i gdzie Amos słu­chał płyt, cho­dząc nie­ustan­nie wokół stołu i zatrzy­mu­jąc się tylko po to, by zmie­nić krą­żek – a po lewej do czę­ści z pustymi pomiesz­cze­niami i schow­kami. Pierw­sze z nich Amos nazy­wał ciem­nym poko­jem, jako że nie miało okien; mie­ściły się w nim wie­szak na ubra­nia i stara szafa: było to praw­dziwe refu­gium pec­ca­to­rum1. Naprze­ciw znaj­do­wały się schody na pię­tro z sypial­niami, łazien­kami i innymi poko­jami, prak­tycz­nie nie­uży­wa­nymi, dwa z nich peł­niły funk­cję spi­chle­rzy. Do wydzie­lo­nej czę­ści par­teru nie można było się dostać od wewnątrz. Mie­ściły się tu obszerne pomiesz­cze­nia, w któ­rych rodzina Bar­dich trzy­mała maszyny rol­ni­cze: dwa trak­tory (lan­dini i orsi) oraz olbrzy­mią młoc­kar­nię. Amos bar­dzo lubił wcho­dzić do szopy, obra­cać kołem paso­wym młoc­karni i wyobra­żać sobie wpro­wa­dzane w ruch mecha­ni­zmy. Znaj­do­wało się tu także mnó­stwo drob­nych narzę­dzi rol­ni­czych, łopat, motyk, wszel­kiego rodzaju przy­rzą­dów, które cie­ka­wiły chłopca i słu­żyły mu do zabawy. Bab­cia Leda, uko­chana nauczy­cielka co naj­mniej dwóch poko­leń miesz­kań­ców Laja­tico, która po naro­dzi­nach wnuka zre­zy­gno­wała z pracy w szkole, wraz z poczciwą Orianą z tru­dem utrzy­my­wały w ryzach Amosa i jego młod­szego brata Alberta. Razem z innymi chłop­cami, sąsia­dami i nie­od­łącz­nymi towa­rzy­szami zabaw, two­rzyli praw­dziwą hordę bar­ba­rzyń­ców, jak mawiała bab­cia Leda w przy­pły­wie roz­pa­czy. Biedna kobieta nie mogła znieść widoku kwia­tów nisz­czo­nych ude­rze­niami piłki ani sta­now­czych pro­te­stów prze­chod­niów, na któ­rych z podwó­rza Bar­dich spa­dały naj­prze­róż­niej­sze przed­mioty, kamyki wystrze­lone z procy, małe kara­binki i zabawki, a nawet silne stru­mie­nie wody z węża, któ­rego San­dro, ojciec Amosa, uży­wał do pod­le­wa­nia traw­ni­ków, a latem do sprzą­ta­nia podwó­rza przed kola­cją na świe­żym powie­trzu. Pod­czas nie­obec­no­ści doro­słych wodą z węża oble­wano samo­chody lub, co gor­sza, pojazdy dwu­ko­łowe. Każ­dego wie­czoru, po ósmej, rodzice Amosa z dziad­kiem Alci­dem i starą ciotką, która pra­co­wała u boku szwa­gra, aby umoż­li­wić sio­strze pracę w szkole pod­sta­wo­wej, doko­ny­wali pod­su­mo­wa­nia postęp­ków chłop­ców pod dowódz­twem naj­star­szego Amosa, pomy­sło­dawcy i orga­ni­za­tora naj­bar­dziej zaska­ku­ją­cych psot. Wszy­scy obie­cy­wali przy­kładne kary, o ile ten lub inny postę­pek się powtó­rzy, ale żywość niektó­rych dzieci, jak wia­domo, czę­sto bie­rze górę nad suro­wo­ścią doro­słych. Tak to bywa.

Pan Com­pa­rini, eme­ry­to­wany dyrek­tor depar­ta­mentu finan­sów, puł­kow­nik armii wło­skiej z okresu wojny 1915–1918, był ulu­bio­nym wuj­kiem Amosa, roz­pa­la­ją­cym wyobraź­nię dziecka opo­wie­ściami, cza­sem nieco ubar­wio­nymi, o życiu i suk­ce­sach naj­słyn­niej­szych śpie­wa­ków lirycz­nych XX wieku. Każ­dego lata Leda i Amos spę­dzali kil­ku­dniowe waka­cje w Anti­gnano, nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści nad morzem w pro­win­cji Livorno, gdzie miesz­kała rodzina Com­pa­rini: wujek Gio­vanni i cio­cia Olga. Krewni, któ­rzy, gwoli ści­sło­ści, byli wujo­stwem ojca Amosa, jako że pani Olga i bab­cia Leda były sio­strami, szcze­rze kochali rodzinę Bar­dich. Pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej, kiedy San­dro sta­rał się o dyplom geo­dety, gościli go u sie­bie przez wszyst­kie lata nauki. W trak­cie krót­kich poby­tów u Com­pa­rinich Amos roz­ko­szo­wał się wido­kiem morza, pod czuj­nym okiem babci. Ale chwile praw­dzi­wej rado­ści prze­ży­wał dopiero póź­nym popo­łu­dniem, kiedy wujek wołał go do swo­jego gabi­netu na pię­trze i chło­piec mógł wresz­cie wejść do pomiesz­cze­nia peł­nego oso­bli­wo­ści i tajem­nic. Pokój, w któ­rym pano­wał iście woj­skowy porzą­dek, mie­ścił ponad pięć tysięcy ksią­żek i roz­ma­ite przed­mioty dro­gie miesz­kań­com domu oraz Amo­sowi. Dziecko stało jak zacza­ro­wane przed sta­rym nabo­jem moź­dzie­rza, oczy­wi­ście roz­bro­jo­nym, czy dywa­ni­kiem ze skóry dzika, z groźną, dosko­nale wypchaną głową. To tutaj wujek pusz­czał płyty, snuł opo­wie­ści i czy­tał wnu­kowi książki. Amos słu­chał go jak urze­czony, w sku­pie­niu, pyta­nia pozo­sta­wia­jąc na koniec. Nie­kiedy zapra­szane były także panie i wtedy te rodzinne spo­tka­nia w sta­rym stylu, z wuj­kiem, który czy­tał i udzie­lał wyja­śnień, oraz paniami, które od czasu do czasu krótko komen­to­wały jego słowa lub wzru­szały się tre­ścią lek­tury, te spo­tka­nia, jak mówi­łem, wypeł­niały serce dziecka nie­skoń­czo­nym, nie­wy­po­wie­dzia­nym szczę­ściem, które zacho­wał w pamięci i za któ­rym tęskni do dziś. Wujek opo­wia­dał Amo­sowi rów­nież o swo­ich przy­go­dach z okresu wojny, roz­pa­la­jąc wyobraź­nię chłopca marzą­cego o tym, by wstą­pić do woj­ska.

Wujek „powo­łał” go więc do służby w cha­rak­te­rze zwy­kłego żoł­nie­rza, obie­cu­jąc awans, który miał być uza­leż­niony od dobrego spra­wo­wa­nia oraz postę­pów w róż­nych dzie­dzi­nach. Amos wkrótce otrzy­mał sto­pień kaprala, a następ­nie star­szego kaprala. Z oka­zji odwie­dzin u Bar­dich w okre­sie Bożego Naro­dze­nia wujek nadał chłopcu sto­pień sier­żanta. Nieco póź­niej, kiedy opa­no­wał pierw­sze litery alfa­betu, któ­rych nauczyła go bab­cia za pomocą gru­bego nie­bie­skiego fla­ma­stra, Amos awan­so­wał do stop­nia star­szego sier­żanta, a pierw­szy wła­sno­ręczny pod­pis zaowo­co­wał tytu­łem sier­żanta szta­bo­wego. Tym­cza­sem zbli­żała się chwila wyjazdu do szkoły z inter­na­tem. Rodzice zde­cy­do­wali się na to roz­wią­za­nie, aby umoż­li­wić dziecku uczęsz­cza­nie do szkoły spe­cjal­nej, która poprzez naucza­nie brajla miała przy­go­to­wać je do póź­niejszej nauki w zwy­kłej szkole, razem z nor­mal­nymi, czyli w pełni spraw­nymi dziećmi.

Myśl o rychłym wyjeź­dzie Amosa prze­peł­niła wujka współ­czu­ciem, więc awan­so­wał chłopca na star­szego sier­żanta szta­bo­wego. W dniu roz­łąki małemu uczniowi odczy­tano list od wujka Gio­van­niego z infor­ma­cją o nada­niu mu stop­nia adiu­tanta bata­lionu. Amos wyje­chał z nadzieją, że nie­ba­wem wróci jako kapi­tan, awan­so­wany za dobre wyniki w nauce.

1. Sie­dli­sko grze­chu (przyp. tłum.). [wróć]

Rozdział V

Ran­kiem 20 marca 1965 roku na podwó­rzu Bar­dich stał gotowy do drogi samo­chód, do któ­rego zapa­ko­wano wszyst­kie nie­zbędne rze­czy. Małego Amosa cze­kała podróż do Reg­gio Emi­lia, gdzie miał pozo­stać do końca czerwca. Po wielu waha­niach, które kosz­to­wały dziecko rok nauki, wybrano szkołę z inter­na­tem w tym wła­śnie mie­ście. Myśl o roz­łące napeł­niała wszyst­kich smut­kiem, ale uczęsz­cza­nie do szkoły spe­cjal­nej było nie­zmier­nie istotne dla chłopca. Nie­wi­dome dzieci uczyły się w niej brajla, geo­gra­fii na mapach pla­stycz­nych i miały do dys­po­zy­cji urzą­dze­nia oraz sprzęty, które pozwa­lały prze­zwy­cię­żyć trud­no­ści w nauce.

Choć rodzice sta­rali się pocie­szyć dziecko per­spek­tywą nowych przy­jaźni, zabaw, rze­czy, któ­rych się nauczy, a póź­niej prze­każe bratu, podróż minęła w ponu­rym nastroju. Pan San­dro nie mógł znieść myśli, że zosta­wia syna dwie­ście pięć­dzie­siąt kilo­me­trów od domu. Jego żona doda­wała sobie otu­chy myślą, że robi wszystko dla dobra dziecka i nic, nawet bez­gra­niczna miłość matki, nie powstrzyma jej przed uczy­nie­niem tego, co konieczne, by syn potra­fił żyć jak inni.

Kiedy dotarli do insty­tutu imie­nia Giu­seppe Gari­bal­diego przy via Maz­zini, pan Bardi zatrzy­mał się, aby mogła wysiąść żona, i zapar­ko­wał samo­chód. Następ­nie wysiadł, wyjął walizkę syna, wziął go za rękę i prze­kro­czył próg roz­pa­da­ją­cego się budynku. Por­tier zapro­wa­dził ich do szatni, gdzie zosta­wili walizkę, póź­niej do sypialni, gdzie miał odpo­cząć nowy wycho­wa­nek inter­natu. W sali mie­ściło się dzie­sięć łóżek, według pań­stwa Bardi było ich za dużo. Wów­czas por­tier poka­zał im inną sypial­nię, w któ­rej osłu­piały pan Bardi doli­czył się sześć­dzie­się­ciu czte­rech żela­znych łóżek oraz takiej samej liczby sza­fek noc­nych z tego samego mate­riału i w iden­tycz­nym kolo­rze. Z tru­dem powstrzy­mał się od komen­ta­rza na temat warun­ków higie­nicz­nych w sali, musiał myśleć o wykształ­ce­niu syna, co było naj­waż­niej­sze. Dzieci, uznał, do wszyst­kiego potra­fią się przy­zwy­czaić. Kiedy wszedł do łazienki, ujrzał trzy ubi­ka­cje turec­kie, czyli trzy małe, brudne, cuch­nące pomiesz­cze­nia, a obok dwa rzędy umy­wa­lek z jed­nym kra­nem z zimną wodą. Na ten widok prze­stra­szył się i zmro­ziło go na myśl, że wróci do domu z wygo­dami, wróci bez dziecka, które miało zostać w tym potwor­nym inter­na­cie, z dala od osób, które je kochają. Pan San­dro czuł, jak ście­rają się w nim racje serca i rozumu, prze­łknął jed­nak gorz­kie myśli i łzy, prze­zwy­cię­ża­jąc nie­po­kój i smu­tek, prze­mógł się i szedł dalej.

Por­tier przed­sta­wił pań­stwu Bardi sprzą­taczkę, spo­tkaną w kory­ta­rzu, i popro­sił ją, by poka­zała im inne sale, a następ­nie poże­gnał się, wyra­ziw­szy nadzieję, że mały Toskań­czyk szybko zin­te­gruje się z nowym śro­do­wi­skiem.

Poczciwa kobieta o imie­niu Etmea opro­wa­dziła rodzinę po obszer­nym salo­nie, który nazwała „salą rekre­acyjną”. Pań­stwo Bardi zlu­stro­wali wzro­kiem puste pomiesz­cze­nie, oświe­tlone dużymi, pro­sto­kąt­nymi oknami, z pia­ni­nem i tele­wi­zo­rem. Na wprost ujrzeli nie­wielką drew­nianą scenę.

– Służy do recy­ta­cji i wrę­cza­nia nagród pod koniec roku – wyja­śniła pani Etmea, widząc zain­te­re­so­wa­nie gości, po czym popro­siła ich, by udali się za nią.

Weszli po scho­dach i zna­leźli się w dłu­gim kory­ta­rzu – po obu stro­nach znaj­do­wały się iden­tyczne drew­niane drzwi, umiesz­czone naprze­ciw sie­bie.

– To klasy – oznaj­miła sprzą­taczka. – Są też inne, mniej­sze, wcho­dzi się tam­tędy…

Wska­zała wąskie schodki i nie­duże drzwiczki w głębi, które pro­wa­dziły na wąski kory­ta­rzyk. Następ­nie zawró­ciła i zeszła po scho­dach, poka­zu­jąc rodzi­nie trzy podwó­rza insty­tutu. Pierw­sze, po pra­wej stro­nie od głów­nego wej­ścia, nazy­wane „małym”, w isto­cie było nie­wielką wybe­to­no­waną prze­strze­nią, znaj­du­jącą się przed środ­kową czę­ścią budynku. Miało kształt kwa­dratu, na który wycho­dziły liczne okna, zapew­nia­jąc dopływ powie­trza i świa­tła do sal na wyż­szych pię­trach. Naprze­ciwko „małego podwó­rza”, po lewej stro­nie od głów­nego wej­ścia, mie­ściło się „podwó­rze śred­nie”, podobne do pierw­szego, ale więk­sze i wypo­sa­żone w pod­cie­nie wsparte na beto­no­wych, czwo­ro­bocz­nych fila­rach, nie­zwy­kle uży­teczne w desz­czowe dni emi­liań­skiej zimy. Duża brama na końcu pod­cie­nia wycho­dziła na roz­le­gły plac z ubi­tej ziemi, prze­dzie­lony na dwie nie­mal równe czę­ści rzę­dem wyso­kich pla­ta­nów, któ­rych suche liście opa­dały jesie­nią, trzesz­cząc pod sto­pami prze­chod­niów. Na krańcu owej prze­strzeni, którą chłopcy nazy­wali „dużym podwó­rzem”, mie­ściło się boisko do gry w kule. Ta część insty­tutu pod­nio­sła nieco na duchu pana San­dra, który co pewien czas spo­glą­dał na zega­rek, rzu­ca­jąc żonie ukrad­kowe spoj­rze­nia.

Póź­nym popo­łu­dniem rodzina Bardi opu­ściła inter­nat. Rodzice, któ­rzy mieli się zatrzy­mać w Reg­gio do następ­nego dnia, zabrali ze sobą dziecko, żeby przy­go­to­wać je psy­chicz­nie do roz­łąki. Zje­dli razem kola­cję w nie­wiel­kiej restau­ra­cji w cen­trum mia­sta, po czym udali się na spo­czy­nek do hotelu La Sto­ria. Amos spał w łóżku rodzi­ców, jak cza­sem w domu, nie zda­jąc sobie dokład­nie sprawy z tego, co go cze­kało, ze zmiany, która miała nastą­pić w jego życiu.

Naza­jutrz rano został odpro­wa­dzony do szkoły z inter­na­tem; matka prze­ka­zała go pod opiekę wycho­waw­czyni, zapew­nia­jąc, że wróci po niego około połu­dnia. Pani zapro­wa­dziła chłopca do klasy, gdzie w ław­kach sie­działy już inne dzieci. Amos miał z nimi pozo­stać do końca roku szkol­nego.

Kiedy zajął swoje miej­sce, wycho­waw­czyni przed­sta­wiła mu kolegę z ławki: nazy­wał się Davide Pisciotta, pocho­dził z Rawenny i był naj­star­szym z jede­na­ściorga rodzeń­stwa. Po chwili przy­nie­siono mu blo­czek pla­ste­liny o wadze około pię­ciu deka­gra­mów. Po raz pierw­szy brał do ręki ten mate­riał i nie rozu­miał, co miała na myśli nauczy­cielka, pro­sząc, by ode­rwał kawa­łek i zro­bił zeń wałe­czek. Ponie­waż w kla­sie było chłodno, pla­ste­linę począt­kowo trudno było ugnia­tać.

Po kilku minu­tach Amos zaczął odczu­wać zmę­cze­nie, ale onie­śmie­lony obec­no­ścią nauczy­cielki, która go obser­wo­wała, kon­ty­nu­ował pracę do momentu, gdy wydało mu się, że wyko­nał swoje pierw­sze zada­nie. Wycho­waw­czyni nie była jed­nak zado­wo­lona, wałe­czek nie był wystar­cza­jąco gładki i pro­sty. Chło­piec poczuł się nieco ura­żony, ale w mil­cze­niu pra­co­wał dalej.

Co godzina dzwo­nił dzwo­nek, a w połu­dnie dzieci pro­szono, by wstały i poszły za inną nauczy­cielką, która pro­wa­dziła je na obiad. Zbli­żała się naj­trud­niej­sza chwila dla Amosa: miał się roz­stać z rodzi­cami. Cze­kali na niego w kory­ta­rzu mię­dzy klasą a sto­łówką; zatrzy­mał się, pod­czas gdy pozo­stałe dzieci poszły dalej, czu­jąc głód. Rodzice udzie­lili mu kilku rad, po czym uści­snęli go i uca­ło­wali, lecz kiedy się odda­lali, dziecko się roz­pła­kało. Matka powie­działa mężowi, by poszedł do samo­chodu, a sama zapro­wa­dziła synka na sto­łówkę, poka­zała mu jego miej­sce i poże­gnała się ponow­nie. Amos ucze­pił się jej ramie­nia i trzy­mał ze wszyst­kich sił. Nagle poczuł, jak mocna dłoń chwyta go za łokieć i odciąga do tyłu, pod­czas gdy jakiś głos coś do niego mówi, a ramię matki powoli wysuwa się z uści­sku. Na koniec zdo­łał schwy­cić ją za palec, który po chwili wyśli­zgnął mu się ze spo­co­nych dłoni. Stra­cił i ten kon­takt i po raz pierw­szy w życiu poczuł się samotny wśród wielu osób, pozo­sta­wiony wła­snemu losowi. Roz­pa­czał, wzy­wał matkę, jak źre­biątko, które odsta­wia się od kla­czy, ale potem uspo­koił się, usiadł i zjadł kilka łyżek zupy. Kel­nerka przy­nio­sła mu goto­wane mięso z sałatą, danie, któ­rego nie lubił. Pod­niósł rękę, zgod­nie z zale­ce­niem, ale ktoś opu­ścił jego ramię, pyta­jąc, czego potrze­buje. Amos powie­dział nie­śmiało:

– Wolał­bym nie jeść tego mięsa. – Ten sam głos natych­miast odparł:

– Ale je zjesz, no, dalej!

Matka ze ści­śnię­tym gar­dłem poże­gnała się z dyżur­nymi opie­kun­kami, które odpro­wa­dziły ją do bramy, i pobie­gła do męża.

Cze­kał na nią, sie­dząc za kie­row­nicą, z roz­ło­żoną gazetą. Kiedy otwo­rzyła drzwi samo­chodu, zauwa­żyła, że mąż roz­pacz­li­wie szlo­cha. Objęła go mocno i wspól­nie pró­bo­wali się pocie­szyć. Pan Bardi, który w dzie­ciń­stwie rów­nież był w szkole z inter­na­tem, zawsze twier­dził, że pra­gnie oszczę­dzić tego doświad­cze­nia wła­snym dzie­ciom, ale mu się to nie udało. Prze­cież tylko w ten spo­sób jego syn nauczy się czy­tać i pisać jak inne dzieci, tylko w ten spo­sób sta­nie się męż­czy­zną zdol­nym prze­żyć życie mądrze i odważ­nie.

W dro­dze powrot­nej pań­stwo Bardi stop­niowo odzy­ski­wali pogodę ducha i spo­kój. Drę­cząca pustka, którą pozo­sta­wiło dziecko, zaczęła się wypeł­niać nie­śmiałą nadzieją, ulot­nym opty­mi­zmem, nie­ja­sną satys­fak­cją z faktu, że odwa­żyli się uczy­nić to, co nale­żało uczy­nić dla dobra syna, a na ich twa­rzach zago­ścił nawet łagodny, pro­mienny uśmiech.

Rozdział VI

Pierw­szego paź­dzier­nika następ­nego roku Amos sie­dział w ławce obok małego Davide. Był w pierw­szej kla­sie szkoły pod­sta­wo­wej.

Przed wyjaz­dem z domu po let­nich waka­cjach, jak z dumą opo­wia­dał kole­gom, otrzy­mał awans od wujka Com­pa­ri­niego. Nauczy­cielka chłopca, pani Giam­prini, miała około czter­dzie­stu lat; nie wyszła za mąż, poświę­ca­jąc życie pracy i opiece nad starą matką. Choć sama była ociem­niała, gorąco pole­cano ją rodzi­nie Bar­dich ze względu na nie­zwy­kłe umie­jęt­no­ści wycho­waw­cze i sumien­ność. Bez trudu trzy­mała klasę w ryzach, nie ist­niało więc ryzyko, by któ­ryś z uczniów naroz­ra­biał bez jej wie­dzy. Od ósmej rano, kiedy dzieci wcho­dziły do sali, do ostat­niego dzwonka krą­żyła mię­dzy ław­kami, kon­tro­lu­jąc, czy wszy­scy jej słu­chają i czy nikt nie śpi z głową opartą o pul­pit. Amos i jego kole­dzy roz­po­częli tego roku naukę brajla. Otrzy­mali drew­niane, pro­sto­kątne pudełko z prze­gród­kami, do któ­rych mieli wkła­dać małe kostki, także z drewna, odpo­wia­da­jące, w zależ­no­ści od spo­sobu uło­że­nia, róż­nym lite­rom alfa­betu Bra­ille’a. Następ­nie dzieci miały nauczyć się roz­po­zna­wać te same litery zło­żone z małych kro­pek powsta­łych po prze­dziu­ra­wie­niu kartki. Nauczy­cielka pra­co­wała nie­stru­dze­nie, wzbu­dza­jąc w swo­ich pod­opiecz­nych auten­tyczny entu­zjazm i ener­gię. Czę­sto orga­ni­zo­wała praw­dziwe zawody, które pobu­dzały zaan­ga­żo­wa­nie uczniów, a w rezul­ta­cie spraw­ność całej klasy. Jed­no­cze­śnie nie zanie­dby­wała dzieci zosta­ją­cych w tyle, zwra­ca­jąc na nie szcze­gólną uwagę, a nie­kiedy dając im dodat­kową szansę pod­czas zawo­dów, któ­rych w prze­ciw­nym razie ni­gdy by nie wygrały.

Pani Giam­prini była bar­dzo reli­gijna, posia­dała dar praw­dzi­wej, nie­za­chwia­nej wiary, choć nie­któ­rzy uwa­żali ją za bigotkę. Każ­dego ranka, przed roz­po­czę­ciem lek­cji, zachę­cała dzieci do wspól­nego odmó­wie­nia modli­twy, podob­nie jak przed obia­dem. Już w pierw­szej kla­sie zaczęła obja­śniać im Biblię, a czy­niła to z taką pasją, że ucznio­wie słu­chali jak urze­czeni, cza­sem zada­jąc pyta­nia.

Wiele lat póź­niej Amos twier­dził, że zna­jo­mość Sta­rego Testa­mentu, pomi­ja­jąc jego ści­śle reli­gijne zna­cze­nie, odgrywa pod­sta­wową rolę w wycho­wa­niu dzieci, ponie­waż pomaga zro­zu­mieć życie, naszych bliź­nich, dzieje i oby­czaje naro­dów. Osoba dobrze zna­jąca Biblię niczemu się nie dziwi, posiada wewnętrzną siłę i ma poczu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Tam­tego roku zima była mroźna, czę­sto padał śnieg. Amos z kole­gami wycho­dził na podwó­rze i bawił się w śnieżki. Zapewne z tej przy­czyny czę­sto cho­ro­wał, więc umiesz­czano go w nie­wiel­kiej izbie cho­rych, gdzie pani Eva przez całą dobę z odda­niem doglą­dała i pie­lę­gno­wała małych pacjen­tów. Amos bar­dzo lubił cho­ro­wać i prze­by­wać w tym cie­płym pokoju, bawiąc się i roz­ma­wia­jąc z innymi cho­rymi, z dala od dys­cy­pliny inter­natu oraz szkol­nych obo­wiąz­ków. Pie­lę­gniarka wsta­wała wcze­snym ran­kiem i włą­czała duże radio, z któ­rego pły­nęły miłe, relak­su­jące dźwięki pro­gramu infor­ma­cyj­nego. Dzieci budziły się, ale leżały w cie­płych łóż­kach w ocze­ki­wa­niu na poda­nie lekarstw. Kar­miono tu smacz­niej niż w sto­łówce, więc małym pacjen­tom było przy­kro, gdy wyzdro­wieli i mieli pod­jąć nor­malne życie uczniów.

Wio­sną bywało dużo przy­jem­niej. Robiło się cie­pło i dzieci mogły dłu­żej prze­by­wać na dwo­rze, a także grać w „kołek” na małym podwó­rzu. Wszy­scy wycho­wan­ko­wie inter­natu pasjo­no­wali się tą grą, ponie­waż pozwa­lała im utoż­sa­miać się z ulu­bio­nymi pił­ka­rzami, któ­rym kibi­co­wali każ­dej nie­dzieli, słu­cha­jąc trans­mi­sji meczów z tran­zy­sto­rów. „Kołek” trak­to­wany był tak jak piłka, peł­nił tę samą funk­cję, a mogła nim być zwy­kła puszka lub kawa­łek drewna. Starsi chłopcy nie­raz demon­stro­wali „kołek wyko­nany ręką mistrza”, praw­dziwy luk­sus, skła­da­jący się z pude­łeczka po paście do butów z wci­śnię­tym do środka drew­nia­nym krąż­kiem. Ta pro­sta zabawa wypeł­niała cały czas prze­zna­czony na rekre­ację.

Pani Giam­prini nie­kiedy orga­ni­zo­wała wycieczkę na wieś, aby umoż­li­wić swoim pod­opiecz­nym kon­takt z naturą i wyja­śnić rze­czy, któ­rych nie da się poznać w kla­sie. Nie­mal zawsze uda­wali się do domu Ora­zia, dobrego przy­ja­ciela nauczy­cielki, świę­tego czło­wieka, który na sku­tek wybu­chu i pożaru, jaki się po nim wywią­zał, miał twarz oszpe­coną bli­znami, stra­cił też obie dło­nie, a mimo to zacho­wał nie­zwy­kłą pogodę ducha i radość życia. Był pro­stym, uczci­wym czło­wie­kiem, czer­pią­cym siły z żar­li­wej wiary. W obec­no­ści dzieci czuł się szczę­śliwy, uśmie­chał się i chęt­nie popi­sy­wał robie­niem świecy, ćwi­cze­niem gim­na­stycz­nym pole­ga­ją­cym na uło­że­niu ciała tak, by barki były oparte o zie­mię, a nogi unie­sione w górę. Miał w sobie coś ujmu­ją­cego i krę­pu­ją­cego zara­zem, jakby iro­nię w sto­sunku do życia, bła­hych, codzien­nych pro­ble­mów, jak rów­nież pewien rodzaj pobłaż­li­wo­ści i współ­czu­cia dla bliź­niego. Ora­zia, który doznał szczę­ścia w nie­szczę­ściu, nie da się zapo­mnieć.

Przed powro­tem do inter­natu, póź­nym popo­łu­dniem, cała klasa była zapra­szana przez rodzinę Ora­zia do domu. W nie­wiel­kiej kuchni dzieci sia­dały, gdzie się dało, po czym czę­sto­wano je domo­wym cia­stem i napo­jami. Potem nad­cho­dził moment poże­gna­nia i obiet­nicy kolej­nych odwie­dzin.

Następ­nego ranka wymie­niano uwagi na temat doświad­czeń z poprzed­niego dnia. W kla­sie mówiono o kwia­tach, liściach, zwie­rzę­tach, narzę­dziach pracy, dzięki czemu ucznio­wie mogli wszystko zapa­mię­tać, prze­my­śleć i przy­swoić za pomocą wyobraźni.

W począt­kach wio­sny nauczy­cielka oświad­czyła, że czas już roz­po­cząć naukę pisa­nia na serio. Pew­nego ranka zamiast drew­nia­nego pudełka dzieci zna­la­zły na ław­kach pro­sto­kątny meta­lowy przed­miot, listewkę z tego samego mate­riału oraz dłutko z drew­nianą rączką. Pani Giam­prini poka­zała uczniom, jak przy­mo­co­wy­wać kartkę papieru do tabliczki oraz umiesz­czać w górze listewkę, wyja­śnia­jąc, że znaj­dują się na niej dwa rzędy pro­sto­kątnych okie­nek i że w każ­dym z nich można zro­bić mak­sy­mal­nie sześć zna­ków. Następ­nie popro­siła dzieci, by zro­biły jedną dziurkę w pierw­szym okienku po pra­wej, jedną dziurkę u góry po pra­wej.

– To jest litera A – powie­działa.

W ten spo­sób dzieci zaczęły pisać, od pra­wej do lewej, aby póź­niej, po zdję­ciu kartki z tabliczki i odwró­ce­niu jej, czy­tać od lewej do pra­wej.

Kiedy nade­szła pora pisa­nia liczb, ucznio­wie otrzy­mali małe pla­sti­kowe pudełko z prze­gród­kami oraz bla­szaną puszkę z kil­koma kost­kami: na ich ścian­kach wid­niały wypu­kłe cyfry. W sys­te­mie brajla poprze­dza się je odpo­wied­nim zna­kiem i jedną z pierw­szych dzie­się­ciu liter alfa­betu, od A do J, które wska­zuje 0. Kostki miały jedną ściankę gładką, ozna­cza­jącą prze­ci­nek, czyli znak, który w aryt­me­tyce poprze­dza liczby dzie­siętne.

Cztery dzia­ła­nia sta­no­wiły dla Amosa dużą trud­ność, zwłasz­cza doda­wa­nie, jako że nie mógł sobie pora­dzić z prze­no­sze­niem. Łatwiej było mu zsu­mo­wać dwie liczby w pamięci, niż obli­czać w spo­sób, jakiego wyma­gała od nich nauczy­cielka. Prze­szkodę utrud­nia­jącą chłopcu zro­zu­mie­nie zasad aryt­me­tyki pomo­gła prze­zwy­cię­żyć matka. Pew­nego dnia, kiedy leżał w łóżku po prze­by­tej cho­ro­bie, oznaj­mił, że boi się powrotu do szkoły, bo znowu będzie musiał uczyć się licze­nia, z czym radzą sobie wszy­scy oprócz niego. Pani Edi, która w swej mat­czy­nej miło­ści dosko­nale rozu­miała strach, nie­po­kój oraz zawsty­dze­nie syna, zdo­łała doko­nać cudu. Cier­pli­wie i z czu­ło­ścią wszystko mu tłu­ma­czyła, dając mnó­stwo przy­kła­dów. Amos jakby doznał olśnie­nia i nagle zro­zu­miał. Od tej pory aryt­me­tyka stała się jed­nym z jego ulu­bio­nych przed­mio­tów.

Rozdział VII

W trze­ciej kla­sie szkoły pod­sta­wo­wej Amos zain­te­re­so­wał się geo­gra­fią oraz histo­rią, które gwał­tow­nie roz­pa­liły jego wyobraź­nię. Pod­czas przerw czę­sto izo­lo­wał się od kole­gów, prze­mie­rzał tam i z powro­tem salę rekre­acyjną lub jedno z trzech podwó­rzy, marząc o peł­nym przy­gód i swo­body życiu czło­wieka pre­hi­sto­rycz­nego, o domu na palach, podob­nym do tego, który wyko­nał z pla­ste­liny, zgod­nie ze szcze­gó­ło­wymi wska­zów­kami nauczy­cielki. Wyobra­żał sobie też, że powozi rydwa­nem Acha­jów, iden­tycz­nym jak ten, który poda­ro­wał rodzi­com w trak­cie ferii wiel­ka­noc­nych. Zro­bił go z bry­stolu i sty­ro­pianu, w któ­rym wyciął otworki, i owi­nął rafią. Ta praca wyma­gała dużo czasu i cier­pli­wo­ści, a jej efekt napa­wał go dumą.

To były wspa­niałe dni! W począt­kach maja chłopcy dostali piękne kolo­rowe koszulki z krót­kimi ręka­wami oraz krót­kie spodenki, a na podwó­rzach inter­natu, ską­pa­nych w cie­płym, wio­sen­nym słońcu, czuło się powiew waka­cji. Na myśl o rychłym powro­cie do rodzin serca uczniów prze­peł­niała radość, udzie­la­jąc się nauczy­cie­lom i opie­ku­nom, któ­rzy sta­wali się bar­dziej pobłaż­liwi.

Amos nauczył się liczyć wstecz. Już nie­długo miał uści­skać rodzi­ców, dziad­ków, brata, spo­tkać się z kole­gami, któ­rzy na niego cze­kali, żeby podzie­lić się nie­zna­nymi mu nowi­nami oraz wysłu­chać jego opo­wie­ści o życiu w odle­głym miej­scu, dziw­nym i obcym. Na myśl o tych chwi­lach chło­piec odczu­wał nie­wy­po­wie­dzianą radość, do jakiej zdolne są tylko te dzieci, które zbyt wcze­śnie doświad­czyły roz­łąki z uko­cha­nymi oso­bami.

Maj to mie­siąc szcze­gólny, głów­nie w szko­łach z inter­na­tem, gdzie dzięki nowen­nom i pie­śniom do Matki Bożej ucznio­wie mogli spóź­nić się nieco na lek­cje, a także zyskać kilka dodat­ko­wych przerw.

Kole­dzy i nauczy­ciele zauwa­żyli, że Amos ma nie­zwy­kły tembr głosu, dla­tego też powie­rzano mu zawsze par­tie solowe, choć lubił także śpie­wać w chó­rze, cie­sząc się, że jego głos góruje nad innymi. Ktoś wpadł na pomysł, żeby zaśpie­wał na uro­czy­sto­ści zakoń­cze­nia roku szkol­nego, po kome­dii wysta­wio­nej przez uczniów szkoły śred­niej. Amos miał po raz pierw­szy wystą­pić przed publicz­no­ścią, bez akom­pa­nia­mentu for­te­pianu czy innego instru­mentu, sam na sce­nie w sali rekre­acyj­nej, gdzie na spe­cjalne oka­zje usta­wiano rzędy skła­da­nych krze­seł i gdzie gro­ma­dzili się wszy­scy wycho­wan­ko­wie inter­natu, nauczy­ciele, opie­ku­no­wie i per­so­nel, w sumie ponad dwie­ście osób.

Zakoń­cze­nie roku szkol­nego było nie­wąt­pli­wie naj­bar­dziej emo­cjo­nu­ją­cym i wycze­ki­wa­nym wyda­rze­niem. Uro­czy­sto­ści roz­po­czy­nały się rano wrę­cze­niem nagród wzo­ro­wym i wyróż­nia­ją­cym się uczniom. Do obiadu każdy dosta­wał kie­li­szek wina, poda­wano też deser, naj­czę­ściej budyń cze­ko­la­dowy. Po połu­dniu zaczy­nały się przy­go­to­wa­nia do wie­czoru, czyli naj­waż­niej­szej czę­ści uro­czy­sto­ści, któ­rej poświę­cano dużo czasu i trudu.

Akto­rów wybie­rano sta­ran­nie spo­śród naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nych uczniów. Występ na sce­nie uwa­żany był za zaszczyt, o który wszy­scy usil­nie zabie­gali.

Amos nie zna­lazł się w gru­pie nagro­dzo­nych uczniów, co wzbu­dziło w nim uczu­cie zaże­no­wa­nia. Odśpie­wa­nie pie­śni sta­no­wiło ryzyko, ale też i oka­zję do reha­bi­li­ta­cji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki