Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kim jest Amos?
Pod postacią bohatera tej poruszającej i prawdziwej historii kryje się sam autor.
Andrea Bocelli jest jedną z największych legend sceny muzycznej naszych czasów, jednym z najbardziej lubianych tenorów na świecie. W tej niezwykłej autobiografii toskański artysta prezentuje inną, choć równie pasjonującą muzykę – „muzykę ciszy”, głos świata wewnętrznego bohatera, którego wrażliwość przejawia się w każdym spostrzeżeniu i zwierzeniu.
Poznajemy artystę, którego wykonania biją rekordy popularności, ale też odkrywamy człowieka z jego doświadczeniem muzycznym i życiowym oraz głębią uczuć. Śpiewak wspomina lata nauki, snując opowieść o rodzinie, przyjaciołach, pierwszych miłościach i sukcesach. Książka opowiada o życiu artysty, który święci triumfy, ale też doznaje porażek, cierpień, miewa wątpliwości. Wiedziony zaskakującą szczerością i delikatnością (zwłaszcza w opisie relacji z ojcem i swoją towarzyszką życia Veronicą), Bocelli wprowadza czytelnika w swój duchowy świat - bogaty, wrażliwy i złożony.
„Muzyki ciszy” nie da się zapomnieć, podobnie jak głosu jej twórcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 306
Odczuwam niewielkie i zarazem szczere zakłopotanie na myśl o zajęciu się, po dość długim czasie, pisaniem, któremu poświęciłem wiele miłych chwil w młodości.
Głównym powodem zakłopotania jest brak uzasadnienia, pretekstu. Wówczas pisałem prawie wyłącznie ze szkolnego obowiązku. Niekiedy wysyłałem listy do dalekich przyjaciół, układałem wierszyki lub pozwalałem sobie na inne podobne słabości wieku młodzieńczego.
Moim celem – o ile stanowi to wystarczający powód dla mężczyzny w moim wieku, który nagle zostaje pisarzem – jest wypełnienie czasu wolnego, ucieczka przed bezczynnością oraz chęć podzielenia się z innymi opowieścią o prostym życiu.
Muszę przyznać, że najbardziej martwię się nie o to, że nieszczęsny czytelnik za chwilę zacznie ziewać nad tą nędzną bazgraniną, a potem odłoży książkę i o niej zapomni. Kiedy piszę, odnoszę raczej wrażenie, że obserwuje mnie para oczu czytających w moich myślach. Są to oczy starca o dobrodusznej, miłej twarzy i lekkim uśmiechu kogoś, kto tak dobrze zna komedię życia, że ogarnia go znudzenie i obojętność. Oblicze starca nie zdradza żadnych uczuć, wymazanych nieuchronnym upływem czasu i ustawicznym myśleniem. Ta pogodna postać, z twarzą rozjaśnioną myślami, surowo mnie ocenia. Jej spojrzenie mnie onieśmiela, sprawia, że czuję się śmieszny, nieudolny, choć jeszcze przed chwilą byłem pyszałkiem i marzycielem, jak uczniowie liceum, którzy przekonani są o znajomości prawd absolutnych tylko dlatego, że przyswoili sobie kilka pojęć filozoficznych. W pewnym momencie na twarzy starca dostrzegam lekką ironię. Zastanawiam się, dlaczego nie jest dla mnie równie wyrozumiały, jak dla innych i dlaczego traktuje mnie tak poważnie.
Łaskawy czytelnik, który odgadł zapewne, kim jest stary, dobry inkwizytor, powinien wiedzieć, że jego nieubłagane spojrzenie towarzyszy mi nieustannie, w każdej chwili dnia, leży u podstaw wszystkich moich działań i decyzji.
Znajduję się w jednej z moich wielu cel, w pokoju trzy na trzy metry, z dwoma fotelami, umywalką, lustrem, stolikiem i szafą w ścianie. Światło wpada do wnętrza przez niewielkie okno wychodzące na ulicę. Jest druga po południu i muszę pozostać tu do późnego wieczoru. Za chwilę wezwą mnie na próbę, później do charakteryzacji. Przyniosą mi wodę i kawę, jak zwykle. Dla zabicia czasu siadam do pisania tej opowieści. Komputer jest włączony. Brakuje tylko tematu.
Odczuwam potrzebę oderwania się od rzeczywistości, ale to trudne. Przemierzam pokój w poszukiwaniu wspomnień, tęsknot, uczuć do osób i odległych przedmiotów; niespodziewanie przychodzi mi na myśl chłopiec w krótkich spodenkach, chudy jak szczapa, ze szczupłymi, nieco krzywymi nogami pełnymi siniaków i zadrapań, włosami czarnymi jak smoła, o dość regularnych rysach i wyglądzie mądrali, antypatycznego lub sympatycznego w zależności od punktu widzenia. Jeśli się zgodzicie, opowiem wam o nim, bo znam go na tyle dobrze, że mogę wydać o nim opinię, a nawet wyrazić sąd o jego życiu, poglądach, najistotniejszych decyzjach. Mogę to uczynić ze spokojem, z mądrością po szkodzie.
Określiłbym go mianem normalnego chłopca, choć nieco nietypowego, wiodącego nieszablonowe życie z powodów powszechnie dziś znanych. Nazwałem go normalnym ze względu na cechujące go w równym stopniu wady i zalety, jak również wbrew dość poważnemu inwalidztwu, co do którego będę musiał niestety udzielić wyjaśnień. Zanim to zrobię, wymyślę imię dla bohatera tej opowieści.
Ponieważ każde imię jest dobre, nazwę go Amos. Tak nazywał się człowiek, któremu winien jestem głęboką, dozgonną wdzięczność za wszystko, czego się nauczyłem, i którego podejście do życia staram się naśladować, choć z marnym skutkiem. To również imię jednego z pomniejszych proroków, zapewne także dlatego mi się podoba. Sądzę, że pasuje do chłopca, który – jak zamierzałem wyjaśnić – widział do dwunastego roku życia, lecz stracił wzrok wskutek nieszczęścia. Zaskoczony i przerażony płakał później przez dobrą godzinę i potrzebował tygodnia, by przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Po pewnym czasie Amos o wszystkim zapomniał, podobnie jak jego krewni i przyjaciele. I to wszystko, co należało powiedzieć na ten temat.
Nieco więcej uwagi należy poświęcić charakterowi Amosa, aby czytelnik potrafił osądzić, czy i w jakim stopniu wpłynął on na los bohatera.
Matka często i ze szczegółami opowiada o trudnościach w wychowywaniu pierworodnego syna, niezwykle żywego, nieprzewidywalnego.
– Nie mogłam spuścić go z oczu ani na chwilę, bo strasznie rozrabiał! – mówi. – Zawsze lubił ryzyko i niebezpieczeństwo. Któregoś dnia nie mogłam go znaleźć. Wołam, nie odpowiada. Podnoszę wzrok i widzę, że stoi na parapecie okna w moim pokoju. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, nie miał jeszcze pięciu lat. Opowiem wam coś, żebyście lepiej zrozumieli, przez co musiałam przejść.
Zaczyna mówić z silnym akcentem toskańskim, żywo gestykulując:
– Pewnego ranka, w Turynie, idę z dzieckiem za rękę długą aleją w centrum miasta w poszukiwaniu przystanku tramwajowego. Po znalezieniu go zatrzymuję się i przez chwilę spoglądam w drugą stronę, na wystawę jakiegoś sklepu, odwracam się i drętwieję z przerażenia: dziecko zniknęło! Rozglądam się dookoła zrozpaczona… nie ma. Wołam… i nic. Nie wiedząc, gdzie szukać, podnoszę wzrok i widzę Amosa w górze: wdrapał się na słup przystanku… Proszę zaczekać, na tym nie koniec! – ciągnie, przerywając zdumione okrzyki rozmówcy. – Od urodzenia był niejadkiem, musiałam wszędzie za nim biegać z talerzem, żeby dać mu łyżkę zupy… między traktorami, skuterami robotników, wszędzie!
Jeśli rozmówca przejawia zainteresowanie historią, pani Edi z wyraźnym zadowoleniem, niestrudzenie wzbogaca swój monolog o szczegóły, nie zawsze pasujące do opowieści, chociaż prawdziwe, z drobnymi wyjątkami wynikającymi z ogromnego zamiłowania do wszystkiego, co sensacyjne, niezwykłe.
Przypomina mi się zwłaszcza pewna stara kobieta, która ze zdumieniem i szczerym wzruszeniem słuchała opowieści o trudnym dzieciństwie małego Amosa.
– Miał kilka miesięcy – mówiła matka z emfazą – kiedy zauważyliśmy, że odczuwa silny ból oczu. Miał piękne, niebieskie oczy… Niedługo potem zimny prysznic: lekarze zdiagnozowali u dziecka wrodzoną obustronną jaskrę, wadę, która skazuje nieszczęsnego chorego na całkowitą ślepotę. Natychmiast zaczęliśmy biegać po lekarzach, od specjalisty do uzdrowiciela: nie wstydzę się przyznać, że skorzystaliśmy także z tej możliwości. Nasza droga przez mękę zawiodła nas do Turynu, do słynnego profesora Gallengi. W szpitalu spędziliśmy wiele tygodni. Dziecko często operowano, próbując uratować resztkę wzroku. Przyjeżdżaliśmy zmęczeni podróżą, ale przede wszystkim pełni obaw i wystraszeni naszą bezsilnością wobec niesprawiedliwego losu, który obrócił się przeciw tej biednej istocie… Mąż wyjeżdżał następnego dnia rano, ja zostawałam z dzieckiem. Profesor był wyrozumiały. Udostępniał nam pokój z dwoma łóżkami, tak więc mogłam poznać personel medyczny i paramedyczny (co okazało się bardzo przydatne w późniejszych latach, kiedy ruchliwość dziecka stała się trudna do opanowania). Otrzymałam nawet zgodę na przyniesienie do szpitala małego rowerka, żeby dziecko mogło jeździć sobie po sali.
Na te słowa stara rozmówczyni, wyraźnie speszona wzruszeniem, przerywa, wykrzykując:
– Doskonale panią rozumiem! Proszę mi wybaczyć ciekawość: czy dziecko długo cierpiało z powodu silnych bólów oczu?
– Droga pani, gdyby pani wiedziała… nie mogliśmy go uspokoić! Pewnego ranka, po wyjątkowo ciężkiej nocy, którą spędziliśmy na daremnym szukaniu środka zaradczego, dziecko niespodziewanie się uspokoiło. Trudno mi wytłumaczyć, co się odczuwa w takiej chwili. To rodzaj głębokiej wdzięczności dla wszystkich i nikogo w szczególności, radość z nieoczekiwanego spokoju, który zapanował pośrodku groźnej burzy… Próbowałam zrozumieć jego powód i miałam szczerą nadzieję, że istnieje, że go poczuję i się z nim oswoję. Obserwowałam dziecko, zastanawiałam się, ale nie doszłam do żadnych wniosków. Nagle synek obrócił się na bok i zaczął przyciskać rączki do ściany, przy której stało łóżko. Minęło trochę czasu, nie pamiętam ile, w sali zapanowała cisza, na którą wcześniej nie zwróciłam uwagi, a potem dziecko rozpłakało się. Co się stało? Czy coś się skończyło? Może nagła cisza wystraszyła Amosa? Zmartwiłam się, ale po chwili synek uspokoił się. Ponownie zaczął przyciskać rączki do ściany. W stanie najwyższego napięcia, które trudno opisać, nadstawiłam ucha i usłyszałam muzykę dobiegającą z sali obok. Podeszłam bliżej, zaczęłam nasłuchiwać i rozpoznałam znaną mi muzykę, zapewne klasyczną, czy też, jak ją nazywają, kameralną… Nie wiedziałam dokładnie, co to była za muzyka, nie znam się na tym… Zauważyłam jednak, że pod jej wpływem dziecko się uspokoiło. Poczułam błysk nadziei, która wypełniła mnie radością, równie wielką jak moje cierpienie, radością, jakiej dotąd nie doświadczyłam i jaką osiąga się prawdopodobnie dopiero w chwili, gdy płaci się cenę za ogromny ból. O ile dobrze pamiętam, pobiegłam do sali obok i zapukałam do drzwi. Męski głos o obcym akcencie zaprosił mnie do środka. Zdobyłam się na odwagę, na palcach weszłam do sali i na łóżku ujrzałam pacjenta wspartego, albo raczej leżącego, na trzech poduszkach umieszczonych pod masywnymi barkami. Pamiętam dwa muskularne ramiona i dłonie stwardniałe od ciężkiej pracy, a także uśmiechniętą, szczerą twarz z zabandażowanymi oczami. Był to rosyjski robotnik, który na skutek niedawnego wypadku stracił wzrok. Niewielki gramofon wystarczył, by zachował pogodę ducha. Przypominam sobie, że gardło miałam ściśnięte ze wzruszenia, które z najwyższym wysiłkiem przezwyciężyłam, i zaczęłam opowiadać temu poczciwemu człowiekowi o tym, co przed chwilą zrobił mój syn, i spytałam, czy zgodzi się, bym czasem przyprowadziła tu Amosa. Droga pani, nigdy nie zapomnę dobroci i gościnności tego człowieka, jego radości z faktu, że jest potrzebny, gestu solidarności, prostego i wielkiego zarazem. Nie wiem, do jakiego stopnia mnie rozumiał, znając zaledwie kilka włoskich słów, ale czuł, że może się przydać, i ofiarował mi pomoc.
Pani Edi często opowiada z uniesieniem, jak odkryła u syna pasję do muzyki.
Wielokrotnie odczuwałem pragnienie sformułowania nowej definicji muzyki, wymyślenia czegoś nowego o tej szlachetnej sztuce, której zawdzięczam nieskończoną liczbę chwil szczęścia, ale też ustawicznego, głębokiego niepokoju.
Podczas bezsennych nocy dość często próbuję nadać kształt nieuporządkowanym myślom, zawiłym refleksjom, które snuję po ciężkim dniu nauki lub pracy. Długo rozmyślam, ale na ogół po prostu zasypiam, nie znajdując żadnych oryginalnych czy istotnych z filozoficznego lub artystycznego punktu widzenia określeń. Muzyka, i bez mojej definicji, pozostaje tym, co o niej dotychczas napisano i powiedziano. Dlatego też daję ujście rozterkom, zapisując na skromnej stronie zeszytu najbardziej banalną i śmieszną rzecz na świecie, którą powtarzano tysiące razy: „Muzyka, podobnie jak miłość, jest dla mnie potrzebą, ale także i przede wszystkim nieuchronnym przeznaczeniem, podobnie jak upływ czasu”.
Tę myśl znalazłem w niewielkim, starym dzienniku Amosa, gdzie zachowało się kilka wierszyków pisywanych sporadycznie od dzieciństwa, przeplecionych dziwnymi, mało oryginalnymi myślami, jak zdanie, które przytoczyłem powyżej, gdyż jest istotne dla dalszej opowieści. Z drugiej strony często się zdarza, że słowa skreślone bez przypisywania im większego znaczenia, jakby przypadkiem, w roztargnieniu, mimowolnie, lepiej oddają charakter i życie wewnętrzne autora.
Opowieść matki o odkryciu u Amosa zamiłowania do muzyki sprawiła, że krewni prześcigali się w obdarowywaniu chłopca przedmiotami związanymi z dziedziną dźwięków. Przysyłano mu zabawki odtwarzające proste melodyjki, pozytywki, wreszcie przepiękny gramofon z pierwszą płytą – longplayem z piosenkami – który spodobał się, zaciekawił, lecz nie zachwycił dziecka.
Pewnego dnia, kiedy stary wujek opowiedział mu pasjonującą historię o życiu i sukcesach sławnego, niedawno zmarłego tenora, Amos zapragnął wysłuchać płyty swojego nowego bohatera, legendarnego śpiewaka Beniamina Giglego. Na dźwięk jego głosu Amosa ogarnęło tak głębokie wzruszenie, że wujek musiał kontynuować opowieść i wymyślić nowe szczegóły, by zaspokoić rozbudzoną dziecięcą wyobraźnię. Trzeba było kupić kolejne płyty niezrównanego tenora, aby sprostać ciekawości i nagłemu podnieceniu dziecka, konieczne były też opowieści o nowych bohaterach świata muzyki.
Amos domagał się, aby ostatniego z ulubieńców ukazywać w jak najlepszym świetle i, jak to z dziećmi bywa, zachwycał się nim.
W domu pojawiły się pierwsze płyty Giuseppe Di Stefana, Maria Del Monaca, Aureliana Pertilego, Ferruccia Tagliaviniego. Później wujek opowiedział Amosowi o Enricu Carusie. Uczynił to z właściwą sobie elokwencją i pasją, zapewniając siostrzeńca, że był to niezrównany śpiewak obdarzony niezwykle mocnym, dźwięcznym głosem o rozległej skali, ulubieniec miłośników opery. Niedługo potem w domu znalazła się pierwsza płyta Enrica Carusa, a wraz z nią przyszło pierwsze rozczarowanie. Dziecku, które nie miało pojęcia o ewolucji technik nagraniowych, nie spodobał się głos o zniekształconej barwie, dobywający się jakby z dna dzbana. Głos Carusa nie wytrzymał porównania ze szlachetnym, donośnym głosem Del Monaca ani z przyjemnie brzmiącym, namiętnym tenorem Giglego, który wywarł na chłopcu tak silne wrażenie.
Co do zalet wielkiego Carusa, Amos zmienił zdanie, ale nastąpiło to po wielu latach i licznych, ciekawych wydarzeniach będących tematem tej opowieści.
Pewnego ranka chłopiec przebywał samotnie na podwórzu przed domem i o czymś rozmyślał. Krążył w tę i z powrotem, od garażu do bramki wychodzącej na drogę lokalną, podśpiewując motywy ze znanych arii. Nagle zatrzymał się, ponieważ usłyszał charakterystyczny odgłos kroków swojej niani (jak nazywał Orianę, dziewczynę, która znała go od urodzenia, gdyż pracowała u nich jako pomoc domowa, i do której był bardzo przywiązany).
Oriana wracała ze sklepu, gdzie udała się po drobne zakupy. Kiedy otwierała bramkę, dostrzegła Amosa zmierzającego w jej stronę, więc przywołała go z matczynym uśmiechem, oznajmiając, że musi przeczytać mu ważną informację. Zanotowała ją na gazecie, którą kupiła dla jego ojca. Szybko zaniosła zakupy do domu, po czym wyszła z otwartą gazetą w dłoniach.
– Posłuchaj tego – powiedziała, wolno wymawiając sylaby. – Franco Corelli budzi zachwyt publiczności mediolańskiej La Scali.
Amos miał wówczas dziewięć lat i wiedział, czym jest La Scala, lecz nikt, nawet wujek, nigdy nie mówił mu o niezwykłym śpiewaku.
– Kto to jest Corelli, nianiu? – spytał pospiesznie, biegnąc za dziewczyną.
Oriana zaczęła czytać artykuł poświęcony premierze Hugenotów, podczas której tenor wyróżnił się doskonałą interpretacją, prezentując mocny, spiżowy głos, pełen tonów harmonicznych, zdolny zaprezentować zachwyconej publiczności wspaniałe górne partie. Z widowni, pisał recenzent, posypały się gromkie oklaski przemieszane z histerycznymi okrzykami domagającymi się bisów.
Po skończonej lekturze niania przez kilka sekund trwała w bezruchu. Dziecko odniosło wrażenie, że pochłania ją jakaś tajemnicza myśl. Po chwili złożyła gazetę, nachyliła się nad nim i szepnęła:
– Jest też bardzo przystojny! – A potem doda-ła: – Musisz mieć jego płytę, ja też chciałabym go usłyszeć…
Po kilku dniach domowa kolekcja wzbogaciła się o pierwszą płytę Corellego. Oriana sama się o nią wystarała i sprezentowała Amosowi, pragnąc jak najszybciej poznać jego opinię.
Chłopiec podbiegł do starego gramofonu, włączył go, położył płytę na talerzu, odciągnął ramię z igłą i delikatnie oparł o nowy singiel. Dały się słyszeć dźwięki orkiestry wprowadzającej recytatyw Improvviso z opery Andrea Chénier Umberta Giordana, a po chwili pauzy ciszę wypełnił solowy śpiew. Słowa Colpito qui m’avete zabrzmiały w sposób całkiem nowy, śpiewane głosem o szerokiej skali, wibrującym, pełnym uczucia i niewyrażalnego cierpienia, chwytającym za serce. Śpiew brzmiał nieprzerwanie, swobodnie, spontanicznie, w niektórych partiach łagodnie, w innych zaś mocno, zawsze jednak pewnie, władczo. Improvviso to wspaniały fragment, ale wymaga wykonawcy zdolnego utożsamić się z Chénierem, poetą, którego dramat rozegrał się w latach rewolucji francuskiej. Ton śpiewu powinien być elegancki, a jednocześnie przekonujący, zdecydowany.
Andrea Chénier podejmował temat miłości w rozległym znaczeniu słowa, tymczasem Corelli traktował go jako pretekst dla sztuki śpiewu, zdolnej zachwycić, wzruszyć, zmiękczyć serca stwardniałe od życiowych niepowodzeń.
Oriana i Amos słuchali w oszołomieniu, w zachwycie. Chłopiec spojrzał na nianię, która zakryła dłońmi oczy w chwili, gdy tenor z niezrównaną subtelnością zaczął śpiewać: Oh, giovinetta bella d’un poeta, non disprezzate il detto, udite, non conoscete amor? amor! Ostatnie słowo było okrzykiem namiętności, głośnym i wzniosłym, który łączył siłę i piękno głosu zapierającego dech w piersiach słuchaczy.
Amos często opowiada o tej niezwykłej chwili, mówi o niej z ożywieniem potwierdzającym szczerość jego słów. Wspomina o wzruszeniu Oriany, w którą śpiew Corellego tchnął marzenia, nadzieję i nowe siły pozwalające łatwiej znosić trudy życia na skromnym poziomie, życia pełnego złudzeń, a zarazem pozbawionego nagłych zmian. Być może w owym momencie dziewczyna czuła się szczęśliwsza niż zwykle, a słuchając „miłość jest duszą i życiem świata”, bogatsza wewnętrznie.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie wymyśliłem nazwiska dla Amosa, wyobraźmy więc sobie, że należy on do rodziny Bardich: nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. Obiecuję solennie cierpliwemu czytelnikowi, który zdoła dotrzeć do ostatniej strony tej opowieści, że wyjaśnię, co skłoniło mnie do nadania wyimaginowanego imienia osobie naprawdę istniejącej. Myślę, że nadeszła pora, by powiedzieć kilka słów o rodzinie Amosa, o jego domu i znajomych. Z drugiej strony, o ile prawdą jest, że każdy z nas stanowi sumę własnych doświadczeń i wiedzy, nie licząc, ma się rozumieć, własnej natury, nie mogę nie przedstawić wam postaci z otoczenia chłopca, które kochały go, wspierały, uczestniczyły w jego walkach i cierpieniach.
Gdybym był prawdziwym pisarzem, zapewne nie oparłbym się pokusie stworzenia dokładnego opisu miejsc, w których Amos spędził młodość, odznaczających się toskańskim pięknem, naturalnym i czystym, zgodnie z moim wyobrażeniem. Nie zaryzykuję jednak opisów, których celowość przekreśla wycieczka z mapą w dłoni. Powiem tylko, że urodził się we wrześniu 1958 roku w La Sterzy, niewielkiej miejscowości w gminie Lajatico, w prowincji Piza, w połowie drogi między Volterrą a Pontederą.
Na myśl o domu Amosa tajemniczy, złożony mechanizm mojej pamięci przywołuje wiersz La signorina Felicita Guida Gozzana, w którym poeta po mistrzowsku opisuje dużą willę tonącą w zieleni malowniczej okolicy. Jest to dom pani Felicity, z innej epoki, z „pękatymi kratami, zniszczonymi i powykręcanymi”, ogromnymi salonami pełnymi staroci i tysiącem niepotrzebnych przedmiotów, ale żywy dzięki pracowitości i prostocie mieszkańców: służącej brzękającej naczyniami, panienki z robótkami ręcznymi na kolanach, prowadzącej żartobliwe rozmowy, poczciwego ojca, który wieczorami gromadzi wokół siebie „znakomite kolegium lokalnych polityków…”.
Nie wiem dlaczego dom Amosa, położony na wsi przy drodze lokalnej Sarzanese–Valdera, na planie ogromnej litery L o wymiarach dwadzieścia pięć na dwadzieścia metrów, z obszernym placem od frontu zacienionym dwiema wysokimi sosnami, z ogrodem wychodzącym na drogę i usytuowanym między ramionami budynku, z wieżyczką przekształconą w gołębnik, otóż nie wiem dlaczego ta solidna, kamienna konstrukcja, wzniesiona prawdopodobnie u schyłku XIX wieku, przywodzi mi na myśl słynny wiersz Gozzana. Główne wejście prowadziło do niewielkiego przedpokoju, z którego przez dwoje bocznych drzwi wchodziło się do kuchni po prawej stronie oraz do jadalni po lewej. Na wprost znajdowały się przeszklone drzwi prowadzące do drugiego, większego przedpokoju z bocznymi drzwiami: po prawej do salonu – który podczas świąt służył za jadalnię i gdzie Amos słuchał płyt, chodząc nieustannie wokół stołu i zatrzymując się tylko po to, by zmienić krążek – a po lewej do części z pustymi pomieszczeniami i schowkami. Pierwsze z nich Amos nazywał ciemnym pokojem, jako że nie miało okien; mieściły się w nim wieszak na ubrania i stara szafa: było to prawdziwe refugium peccatorum1. Naprzeciw znajdowały się schody na piętro z sypialniami, łazienkami i innymi pokojami, praktycznie nieużywanymi, dwa z nich pełniły funkcję spichlerzy. Do wydzielonej części parteru nie można było się dostać od wewnątrz. Mieściły się tu obszerne pomieszczenia, w których rodzina Bardich trzymała maszyny rolnicze: dwa traktory (landini i orsi) oraz olbrzymią młockarnię. Amos bardzo lubił wchodzić do szopy, obracać kołem pasowym młockarni i wyobrażać sobie wprowadzane w ruch mechanizmy. Znajdowało się tu także mnóstwo drobnych narzędzi rolniczych, łopat, motyk, wszelkiego rodzaju przyrządów, które ciekawiły chłopca i służyły mu do zabawy. Babcia Leda, ukochana nauczycielka co najmniej dwóch pokoleń mieszkańców Lajatico, która po narodzinach wnuka zrezygnowała z pracy w szkole, wraz z poczciwą Orianą z trudem utrzymywały w ryzach Amosa i jego młodszego brata Alberta. Razem z innymi chłopcami, sąsiadami i nieodłącznymi towarzyszami zabaw, tworzyli prawdziwą hordę barbarzyńców, jak mawiała babcia Leda w przypływie rozpaczy. Biedna kobieta nie mogła znieść widoku kwiatów niszczonych uderzeniami piłki ani stanowczych protestów przechodniów, na których z podwórza Bardich spadały najprzeróżniejsze przedmioty, kamyki wystrzelone z procy, małe karabinki i zabawki, a nawet silne strumienie wody z węża, którego Sandro, ojciec Amosa, używał do podlewania trawników, a latem do sprzątania podwórza przed kolacją na świeżym powietrzu. Podczas nieobecności dorosłych wodą z węża oblewano samochody lub, co gorsza, pojazdy dwukołowe. Każdego wieczoru, po ósmej, rodzice Amosa z dziadkiem Alcidem i starą ciotką, która pracowała u boku szwagra, aby umożliwić siostrze pracę w szkole podstawowej, dokonywali podsumowania postępków chłopców pod dowództwem najstarszego Amosa, pomysłodawcy i organizatora najbardziej zaskakujących psot. Wszyscy obiecywali przykładne kary, o ile ten lub inny postępek się powtórzy, ale żywość niektórych dzieci, jak wiadomo, często bierze górę nad surowością dorosłych. Tak to bywa.
Pan Comparini, emerytowany dyrektor departamentu finansów, pułkownik armii włoskiej z okresu wojny 1915–1918, był ulubionym wujkiem Amosa, rozpalającym wyobraźnię dziecka opowieściami, czasem nieco ubarwionymi, o życiu i sukcesach najsłynniejszych śpiewaków lirycznych XX wieku. Każdego lata Leda i Amos spędzali kilkudniowe wakacje w Antignano, niewielkiej miejscowości nad morzem w prowincji Livorno, gdzie mieszkała rodzina Comparini: wujek Giovanni i ciocia Olga. Krewni, którzy, gwoli ścisłości, byli wujostwem ojca Amosa, jako że pani Olga i babcia Leda były siostrami, szczerze kochali rodzinę Bardich. Podczas drugiej wojny światowej, kiedy Sandro starał się o dyplom geodety, gościli go u siebie przez wszystkie lata nauki. W trakcie krótkich pobytów u Comparinich Amos rozkoszował się widokiem morza, pod czujnym okiem babci. Ale chwile prawdziwej radości przeżywał dopiero późnym popołudniem, kiedy wujek wołał go do swojego gabinetu na piętrze i chłopiec mógł wreszcie wejść do pomieszczenia pełnego osobliwości i tajemnic. Pokój, w którym panował iście wojskowy porządek, mieścił ponad pięć tysięcy książek i rozmaite przedmioty drogie mieszkańcom domu oraz Amosowi. Dziecko stało jak zaczarowane przed starym nabojem moździerza, oczywiście rozbrojonym, czy dywanikiem ze skóry dzika, z groźną, doskonale wypchaną głową. To tutaj wujek puszczał płyty, snuł opowieści i czytał wnukowi książki. Amos słuchał go jak urzeczony, w skupieniu, pytania pozostawiając na koniec. Niekiedy zapraszane były także panie i wtedy te rodzinne spotkania w starym stylu, z wujkiem, który czytał i udzielał wyjaśnień, oraz paniami, które od czasu do czasu krótko komentowały jego słowa lub wzruszały się treścią lektury, te spotkania, jak mówiłem, wypełniały serce dziecka nieskończonym, niewypowiedzianym szczęściem, które zachował w pamięci i za którym tęskni do dziś. Wujek opowiadał Amosowi również o swoich przygodach z okresu wojny, rozpalając wyobraźnię chłopca marzącego o tym, by wstąpić do wojska.
Wujek „powołał” go więc do służby w charakterze zwykłego żołnierza, obiecując awans, który miał być uzależniony od dobrego sprawowania oraz postępów w różnych dziedzinach. Amos wkrótce otrzymał stopień kaprala, a następnie starszego kaprala. Z okazji odwiedzin u Bardich w okresie Bożego Narodzenia wujek nadał chłopcu stopień sierżanta. Nieco później, kiedy opanował pierwsze litery alfabetu, których nauczyła go babcia za pomocą grubego niebieskiego flamastra, Amos awansował do stopnia starszego sierżanta, a pierwszy własnoręczny podpis zaowocował tytułem sierżanta sztabowego. Tymczasem zbliżała się chwila wyjazdu do szkoły z internatem. Rodzice zdecydowali się na to rozwiązanie, aby umożliwić dziecku uczęszczanie do szkoły specjalnej, która poprzez nauczanie brajla miała przygotować je do późniejszej nauki w zwykłej szkole, razem z normalnymi, czyli w pełni sprawnymi dziećmi.
Myśl o rychłym wyjeździe Amosa przepełniła wujka współczuciem, więc awansował chłopca na starszego sierżanta sztabowego. W dniu rozłąki małemu uczniowi odczytano list od wujka Giovanniego z informacją o nadaniu mu stopnia adiutanta batalionu. Amos wyjechał z nadzieją, że niebawem wróci jako kapitan, awansowany za dobre wyniki w nauce.
1. Siedlisko grzechu (przyp. tłum.). [wróć]
Rankiem 20 marca 1965 roku na podwórzu Bardich stał gotowy do drogi samochód, do którego zapakowano wszystkie niezbędne rzeczy. Małego Amosa czekała podróż do Reggio Emilia, gdzie miał pozostać do końca czerwca. Po wielu wahaniach, które kosztowały dziecko rok nauki, wybrano szkołę z internatem w tym właśnie mieście. Myśl o rozłące napełniała wszystkich smutkiem, ale uczęszczanie do szkoły specjalnej było niezmiernie istotne dla chłopca. Niewidome dzieci uczyły się w niej brajla, geografii na mapach plastycznych i miały do dyspozycji urządzenia oraz sprzęty, które pozwalały przezwyciężyć trudności w nauce.
Choć rodzice starali się pocieszyć dziecko perspektywą nowych przyjaźni, zabaw, rzeczy, których się nauczy, a później przekaże bratu, podróż minęła w ponurym nastroju. Pan Sandro nie mógł znieść myśli, że zostawia syna dwieście pięćdziesiąt kilometrów od domu. Jego żona dodawała sobie otuchy myślą, że robi wszystko dla dobra dziecka i nic, nawet bezgraniczna miłość matki, nie powstrzyma jej przed uczynieniem tego, co konieczne, by syn potrafił żyć jak inni.
Kiedy dotarli do instytutu imienia Giuseppe Garibaldiego przy via Mazzini, pan Bardi zatrzymał się, aby mogła wysiąść żona, i zaparkował samochód. Następnie wysiadł, wyjął walizkę syna, wziął go za rękę i przekroczył próg rozpadającego się budynku. Portier zaprowadził ich do szatni, gdzie zostawili walizkę, później do sypialni, gdzie miał odpocząć nowy wychowanek internatu. W sali mieściło się dziesięć łóżek, według państwa Bardi było ich za dużo. Wówczas portier pokazał im inną sypialnię, w której osłupiały pan Bardi doliczył się sześćdziesięciu czterech żelaznych łóżek oraz takiej samej liczby szafek nocnych z tego samego materiału i w identycznym kolorze. Z trudem powstrzymał się od komentarza na temat warunków higienicznych w sali, musiał myśleć o wykształceniu syna, co było najważniejsze. Dzieci, uznał, do wszystkiego potrafią się przyzwyczaić. Kiedy wszedł do łazienki, ujrzał trzy ubikacje tureckie, czyli trzy małe, brudne, cuchnące pomieszczenia, a obok dwa rzędy umywalek z jednym kranem z zimną wodą. Na ten widok przestraszył się i zmroziło go na myśl, że wróci do domu z wygodami, wróci bez dziecka, które miało zostać w tym potwornym internacie, z dala od osób, które je kochają. Pan Sandro czuł, jak ścierają się w nim racje serca i rozumu, przełknął jednak gorzkie myśli i łzy, przezwyciężając niepokój i smutek, przemógł się i szedł dalej.
Portier przedstawił państwu Bardi sprzątaczkę, spotkaną w korytarzu, i poprosił ją, by pokazała im inne sale, a następnie pożegnał się, wyraziwszy nadzieję, że mały Toskańczyk szybko zintegruje się z nowym środowiskiem.
Poczciwa kobieta o imieniu Etmea oprowadziła rodzinę po obszernym salonie, który nazwała „salą rekreacyjną”. Państwo Bardi zlustrowali wzrokiem puste pomieszczenie, oświetlone dużymi, prostokątnymi oknami, z pianinem i telewizorem. Na wprost ujrzeli niewielką drewnianą scenę.
– Służy do recytacji i wręczania nagród pod koniec roku – wyjaśniła pani Etmea, widząc zainteresowanie gości, po czym poprosiła ich, by udali się za nią.
Weszli po schodach i znaleźli się w długim korytarzu – po obu stronach znajdowały się identyczne drewniane drzwi, umieszczone naprzeciw siebie.
– To klasy – oznajmiła sprzątaczka. – Są też inne, mniejsze, wchodzi się tamtędy…
Wskazała wąskie schodki i nieduże drzwiczki w głębi, które prowadziły na wąski korytarzyk. Następnie zawróciła i zeszła po schodach, pokazując rodzinie trzy podwórza instytutu. Pierwsze, po prawej stronie od głównego wejścia, nazywane „małym”, w istocie było niewielką wybetonowaną przestrzenią, znajdującą się przed środkową częścią budynku. Miało kształt kwadratu, na który wychodziły liczne okna, zapewniając dopływ powietrza i światła do sal na wyższych piętrach. Naprzeciwko „małego podwórza”, po lewej stronie od głównego wejścia, mieściło się „podwórze średnie”, podobne do pierwszego, ale większe i wyposażone w podcienie wsparte na betonowych, czworobocznych filarach, niezwykle użyteczne w deszczowe dni emiliańskiej zimy. Duża brama na końcu podcienia wychodziła na rozległy plac z ubitej ziemi, przedzielony na dwie niemal równe części rzędem wysokich platanów, których suche liście opadały jesienią, trzeszcząc pod stopami przechodniów. Na krańcu owej przestrzeni, którą chłopcy nazywali „dużym podwórzem”, mieściło się boisko do gry w kule. Ta część instytutu podniosła nieco na duchu pana Sandra, który co pewien czas spoglądał na zegarek, rzucając żonie ukradkowe spojrzenia.
Późnym popołudniem rodzina Bardi opuściła internat. Rodzice, którzy mieli się zatrzymać w Reggio do następnego dnia, zabrali ze sobą dziecko, żeby przygotować je psychicznie do rozłąki. Zjedli razem kolację w niewielkiej restauracji w centrum miasta, po czym udali się na spoczynek do hotelu La Storia. Amos spał w łóżku rodziców, jak czasem w domu, nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego, co go czekało, ze zmiany, która miała nastąpić w jego życiu.
Nazajutrz rano został odprowadzony do szkoły z internatem; matka przekazała go pod opiekę wychowawczyni, zapewniając, że wróci po niego około południa. Pani zaprowadziła chłopca do klasy, gdzie w ławkach siedziały już inne dzieci. Amos miał z nimi pozostać do końca roku szkolnego.
Kiedy zajął swoje miejsce, wychowawczyni przedstawiła mu kolegę z ławki: nazywał się Davide Pisciotta, pochodził z Rawenny i był najstarszym z jedenaściorga rodzeństwa. Po chwili przyniesiono mu bloczek plasteliny o wadze około pięciu dekagramów. Po raz pierwszy brał do ręki ten materiał i nie rozumiał, co miała na myśli nauczycielka, prosząc, by oderwał kawałek i zrobił zeń wałeczek. Ponieważ w klasie było chłodno, plastelinę początkowo trudno było ugniatać.
Po kilku minutach Amos zaczął odczuwać zmęczenie, ale onieśmielony obecnością nauczycielki, która go obserwowała, kontynuował pracę do momentu, gdy wydało mu się, że wykonał swoje pierwsze zadanie. Wychowawczyni nie była jednak zadowolona, wałeczek nie był wystarczająco gładki i prosty. Chłopiec poczuł się nieco urażony, ale w milczeniu pracował dalej.
Co godzina dzwonił dzwonek, a w południe dzieci proszono, by wstały i poszły za inną nauczycielką, która prowadziła je na obiad. Zbliżała się najtrudniejsza chwila dla Amosa: miał się rozstać z rodzicami. Czekali na niego w korytarzu między klasą a stołówką; zatrzymał się, podczas gdy pozostałe dzieci poszły dalej, czując głód. Rodzice udzielili mu kilku rad, po czym uścisnęli go i ucałowali, lecz kiedy się oddalali, dziecko się rozpłakało. Matka powiedziała mężowi, by poszedł do samochodu, a sama zaprowadziła synka na stołówkę, pokazała mu jego miejsce i pożegnała się ponownie. Amos uczepił się jej ramienia i trzymał ze wszystkich sił. Nagle poczuł, jak mocna dłoń chwyta go za łokieć i odciąga do tyłu, podczas gdy jakiś głos coś do niego mówi, a ramię matki powoli wysuwa się z uścisku. Na koniec zdołał schwycić ją za palec, który po chwili wyślizgnął mu się ze spoconych dłoni. Stracił i ten kontakt i po raz pierwszy w życiu poczuł się samotny wśród wielu osób, pozostawiony własnemu losowi. Rozpaczał, wzywał matkę, jak źrebiątko, które odstawia się od klaczy, ale potem uspokoił się, usiadł i zjadł kilka łyżek zupy. Kelnerka przyniosła mu gotowane mięso z sałatą, danie, którego nie lubił. Podniósł rękę, zgodnie z zaleceniem, ale ktoś opuścił jego ramię, pytając, czego potrzebuje. Amos powiedział nieśmiało:
– Wolałbym nie jeść tego mięsa. – Ten sam głos natychmiast odparł:
– Ale je zjesz, no, dalej!
Matka ze ściśniętym gardłem pożegnała się z dyżurnymi opiekunkami, które odprowadziły ją do bramy, i pobiegła do męża.
Czekał na nią, siedząc za kierownicą, z rozłożoną gazetą. Kiedy otworzyła drzwi samochodu, zauważyła, że mąż rozpaczliwie szlocha. Objęła go mocno i wspólnie próbowali się pocieszyć. Pan Bardi, który w dzieciństwie również był w szkole z internatem, zawsze twierdził, że pragnie oszczędzić tego doświadczenia własnym dzieciom, ale mu się to nie udało. Przecież tylko w ten sposób jego syn nauczy się czytać i pisać jak inne dzieci, tylko w ten sposób stanie się mężczyzną zdolnym przeżyć życie mądrze i odważnie.
W drodze powrotnej państwo Bardi stopniowo odzyskiwali pogodę ducha i spokój. Dręcząca pustka, którą pozostawiło dziecko, zaczęła się wypełniać nieśmiałą nadzieją, ulotnym optymizmem, niejasną satysfakcją z faktu, że odważyli się uczynić to, co należało uczynić dla dobra syna, a na ich twarzach zagościł nawet łagodny, promienny uśmiech.
Pierwszego października następnego roku Amos siedział w ławce obok małego Davide. Był w pierwszej klasie szkoły podstawowej.
Przed wyjazdem z domu po letnich wakacjach, jak z dumą opowiadał kolegom, otrzymał awans od wujka Compariniego. Nauczycielka chłopca, pani Giamprini, miała około czterdziestu lat; nie wyszła za mąż, poświęcając życie pracy i opiece nad starą matką. Choć sama była ociemniała, gorąco polecano ją rodzinie Bardich ze względu na niezwykłe umiejętności wychowawcze i sumienność. Bez trudu trzymała klasę w ryzach, nie istniało więc ryzyko, by któryś z uczniów narozrabiał bez jej wiedzy. Od ósmej rano, kiedy dzieci wchodziły do sali, do ostatniego dzwonka krążyła między ławkami, kontrolując, czy wszyscy jej słuchają i czy nikt nie śpi z głową opartą o pulpit. Amos i jego koledzy rozpoczęli tego roku naukę brajla. Otrzymali drewniane, prostokątne pudełko z przegródkami, do których mieli wkładać małe kostki, także z drewna, odpowiadające, w zależności od sposobu ułożenia, różnym literom alfabetu Braille’a. Następnie dzieci miały nauczyć się rozpoznawać te same litery złożone z małych kropek powstałych po przedziurawieniu kartki. Nauczycielka pracowała niestrudzenie, wzbudzając w swoich podopiecznych autentyczny entuzjazm i energię. Często organizowała prawdziwe zawody, które pobudzały zaangażowanie uczniów, a w rezultacie sprawność całej klasy. Jednocześnie nie zaniedbywała dzieci zostających w tyle, zwracając na nie szczególną uwagę, a niekiedy dając im dodatkową szansę podczas zawodów, których w przeciwnym razie nigdy by nie wygrały.
Pani Giamprini była bardzo religijna, posiadała dar prawdziwej, niezachwianej wiary, choć niektórzy uważali ją za bigotkę. Każdego ranka, przed rozpoczęciem lekcji, zachęcała dzieci do wspólnego odmówienia modlitwy, podobnie jak przed obiadem. Już w pierwszej klasie zaczęła objaśniać im Biblię, a czyniła to z taką pasją, że uczniowie słuchali jak urzeczeni, czasem zadając pytania.
Wiele lat później Amos twierdził, że znajomość Starego Testamentu, pomijając jego ściśle religijne znaczenie, odgrywa podstawową rolę w wychowaniu dzieci, ponieważ pomaga zrozumieć życie, naszych bliźnich, dzieje i obyczaje narodów. Osoba dobrze znająca Biblię niczemu się nie dziwi, posiada wewnętrzną siłę i ma poczucie bezpieczeństwa.
Tamtego roku zima była mroźna, często padał śnieg. Amos z kolegami wychodził na podwórze i bawił się w śnieżki. Zapewne z tej przyczyny często chorował, więc umieszczano go w niewielkiej izbie chorych, gdzie pani Eva przez całą dobę z oddaniem doglądała i pielęgnowała małych pacjentów. Amos bardzo lubił chorować i przebywać w tym ciepłym pokoju, bawiąc się i rozmawiając z innymi chorymi, z dala od dyscypliny internatu oraz szkolnych obowiązków. Pielęgniarka wstawała wczesnym rankiem i włączała duże radio, z którego płynęły miłe, relaksujące dźwięki programu informacyjnego. Dzieci budziły się, ale leżały w ciepłych łóżkach w oczekiwaniu na podanie lekarstw. Karmiono tu smaczniej niż w stołówce, więc małym pacjentom było przykro, gdy wyzdrowieli i mieli podjąć normalne życie uczniów.
Wiosną bywało dużo przyjemniej. Robiło się ciepło i dzieci mogły dłużej przebywać na dworze, a także grać w „kołek” na małym podwórzu. Wszyscy wychowankowie internatu pasjonowali się tą grą, ponieważ pozwalała im utożsamiać się z ulubionymi piłkarzami, którym kibicowali każdej niedzieli, słuchając transmisji meczów z tranzystorów. „Kołek” traktowany był tak jak piłka, pełnił tę samą funkcję, a mogła nim być zwykła puszka lub kawałek drewna. Starsi chłopcy nieraz demonstrowali „kołek wykonany ręką mistrza”, prawdziwy luksus, składający się z pudełeczka po paście do butów z wciśniętym do środka drewnianym krążkiem. Ta prosta zabawa wypełniała cały czas przeznaczony na rekreację.
Pani Giamprini niekiedy organizowała wycieczkę na wieś, aby umożliwić swoim podopiecznym kontakt z naturą i wyjaśnić rzeczy, których nie da się poznać w klasie. Niemal zawsze udawali się do domu Orazia, dobrego przyjaciela nauczycielki, świętego człowieka, który na skutek wybuchu i pożaru, jaki się po nim wywiązał, miał twarz oszpeconą bliznami, stracił też obie dłonie, a mimo to zachował niezwykłą pogodę ducha i radość życia. Był prostym, uczciwym człowiekiem, czerpiącym siły z żarliwej wiary. W obecności dzieci czuł się szczęśliwy, uśmiechał się i chętnie popisywał robieniem świecy, ćwiczeniem gimnastycznym polegającym na ułożeniu ciała tak, by barki były oparte o ziemię, a nogi uniesione w górę. Miał w sobie coś ujmującego i krępującego zarazem, jakby ironię w stosunku do życia, błahych, codziennych problemów, jak również pewien rodzaj pobłażliwości i współczucia dla bliźniego. Orazia, który doznał szczęścia w nieszczęściu, nie da się zapomnieć.
Przed powrotem do internatu, późnym popołudniem, cała klasa była zapraszana przez rodzinę Orazia do domu. W niewielkiej kuchni dzieci siadały, gdzie się dało, po czym częstowano je domowym ciastem i napojami. Potem nadchodził moment pożegnania i obietnicy kolejnych odwiedzin.
Następnego ranka wymieniano uwagi na temat doświadczeń z poprzedniego dnia. W klasie mówiono o kwiatach, liściach, zwierzętach, narzędziach pracy, dzięki czemu uczniowie mogli wszystko zapamiętać, przemyśleć i przyswoić za pomocą wyobraźni.
W początkach wiosny nauczycielka oświadczyła, że czas już rozpocząć naukę pisania na serio. Pewnego ranka zamiast drewnianego pudełka dzieci znalazły na ławkach prostokątny metalowy przedmiot, listewkę z tego samego materiału oraz dłutko z drewnianą rączką. Pani Giamprini pokazała uczniom, jak przymocowywać kartkę papieru do tabliczki oraz umieszczać w górze listewkę, wyjaśniając, że znajdują się na niej dwa rzędy prostokątnych okienek i że w każdym z nich można zrobić maksymalnie sześć znaków. Następnie poprosiła dzieci, by zrobiły jedną dziurkę w pierwszym okienku po prawej, jedną dziurkę u góry po prawej.
– To jest litera A – powiedziała.
W ten sposób dzieci zaczęły pisać, od prawej do lewej, aby później, po zdjęciu kartki z tabliczki i odwróceniu jej, czytać od lewej do prawej.
Kiedy nadeszła pora pisania liczb, uczniowie otrzymali małe plastikowe pudełko z przegródkami oraz blaszaną puszkę z kilkoma kostkami: na ich ściankach widniały wypukłe cyfry. W systemie brajla poprzedza się je odpowiednim znakiem i jedną z pierwszych dziesięciu liter alfabetu, od A do J, które wskazuje 0. Kostki miały jedną ściankę gładką, oznaczającą przecinek, czyli znak, który w arytmetyce poprzedza liczby dziesiętne.
Cztery działania stanowiły dla Amosa dużą trudność, zwłaszcza dodawanie, jako że nie mógł sobie poradzić z przenoszeniem. Łatwiej było mu zsumować dwie liczby w pamięci, niż obliczać w sposób, jakiego wymagała od nich nauczycielka. Przeszkodę utrudniającą chłopcu zrozumienie zasad arytmetyki pomogła przezwyciężyć matka. Pewnego dnia, kiedy leżał w łóżku po przebytej chorobie, oznajmił, że boi się powrotu do szkoły, bo znowu będzie musiał uczyć się liczenia, z czym radzą sobie wszyscy oprócz niego. Pani Edi, która w swej matczynej miłości doskonale rozumiała strach, niepokój oraz zawstydzenie syna, zdołała dokonać cudu. Cierpliwie i z czułością wszystko mu tłumaczyła, dając mnóstwo przykładów. Amos jakby doznał olśnienia i nagle zrozumiał. Od tej pory arytmetyka stała się jednym z jego ulubionych przedmiotów.
W trzeciej klasie szkoły podstawowej Amos zainteresował się geografią oraz historią, które gwałtownie rozpaliły jego wyobraźnię. Podczas przerw często izolował się od kolegów, przemierzał tam i z powrotem salę rekreacyjną lub jedno z trzech podwórzy, marząc o pełnym przygód i swobody życiu człowieka prehistorycznego, o domu na palach, podobnym do tego, który wykonał z plasteliny, zgodnie ze szczegółowymi wskazówkami nauczycielki. Wyobrażał sobie też, że powozi rydwanem Achajów, identycznym jak ten, który podarował rodzicom w trakcie ferii wielkanocnych. Zrobił go z brystolu i styropianu, w którym wyciął otworki, i owinął rafią. Ta praca wymagała dużo czasu i cierpliwości, a jej efekt napawał go dumą.
To były wspaniałe dni! W początkach maja chłopcy dostali piękne kolorowe koszulki z krótkimi rękawami oraz krótkie spodenki, a na podwórzach internatu, skąpanych w ciepłym, wiosennym słońcu, czuło się powiew wakacji. Na myśl o rychłym powrocie do rodzin serca uczniów przepełniała radość, udzielając się nauczycielom i opiekunom, którzy stawali się bardziej pobłażliwi.
Amos nauczył się liczyć wstecz. Już niedługo miał uściskać rodziców, dziadków, brata, spotkać się z kolegami, którzy na niego czekali, żeby podzielić się nieznanymi mu nowinami oraz wysłuchać jego opowieści o życiu w odległym miejscu, dziwnym i obcym. Na myśl o tych chwilach chłopiec odczuwał niewypowiedzianą radość, do jakiej zdolne są tylko te dzieci, które zbyt wcześnie doświadczyły rozłąki z ukochanymi osobami.
Maj to miesiąc szczególny, głównie w szkołach z internatem, gdzie dzięki nowennom i pieśniom do Matki Bożej uczniowie mogli spóźnić się nieco na lekcje, a także zyskać kilka dodatkowych przerw.
Koledzy i nauczyciele zauważyli, że Amos ma niezwykły tembr głosu, dlatego też powierzano mu zawsze partie solowe, choć lubił także śpiewać w chórze, ciesząc się, że jego głos góruje nad innymi. Ktoś wpadł na pomysł, żeby zaśpiewał na uroczystości zakończenia roku szkolnego, po komedii wystawionej przez uczniów szkoły średniej. Amos miał po raz pierwszy wystąpić przed publicznością, bez akompaniamentu fortepianu czy innego instrumentu, sam na scenie w sali rekreacyjnej, gdzie na specjalne okazje ustawiano rzędy składanych krzeseł i gdzie gromadzili się wszyscy wychowankowie internatu, nauczyciele, opiekunowie i personel, w sumie ponad dwieście osób.
Zakończenie roku szkolnego było niewątpliwie najbardziej emocjonującym i wyczekiwanym wydarzeniem. Uroczystości rozpoczynały się rano wręczeniem nagród wzorowym i wyróżniającym się uczniom. Do obiadu każdy dostawał kieliszek wina, podawano też deser, najczęściej budyń czekoladowy. Po południu zaczynały się przygotowania do wieczoru, czyli najważniejszej części uroczystości, której poświęcano dużo czasu i trudu.
Aktorów wybierano starannie spośród najbardziej utalentowanych uczniów. Występ na scenie uważany był za zaszczyt, o który wszyscy usilnie zabiegali.
Amos nie znalazł się w grupie nagrodzonych uczniów, co wzbudziło w nim uczucie zażenowania. Odśpiewanie pieśni stanowiło ryzyko, ale też i okazję do rehabilitacji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki