MY MY! ABBA. Muzyczny fenomen wszech czasów - Giles Smith - ebook

MY MY! ABBA. Muzyczny fenomen wszech czasów ebook

Smith Giles

0,0
42,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Historia ABBY opowiedziana poprzez wybór największych hitów zespołu

W 2024 roku przypadła pięćdziesiąta rocznica Waterloo (piosenki, nie bitwy) – przełomowego momentu w historii popu, w którym szwedzka sensacja ABBA wkroczyła na międzynarodową scenę muzyczną. Jak to się stało, że pół wieku później zwycięzcy Eurowizji z lat siedemdziesiątych są popularniejsi niż kiedykolwiek – docierając do słuchaczy w każdym wieku i rozwijając się w musicalach, muzeach i hologramach? Giles Smith, pisarz i fan muzyki, postanowił się tego dowiedzieć. A ta książka jest jego sposobem na powiedzenie: thank you for the music.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wprowadzenie

Wpro­wa­dze­nie

Dziś wielu z nas cie­szy wszech­obec­ność muzyki Abby, to, że krąży ona w powie­trzu, któ­rym oddy­chamy.

Pozwól­cie, iż przy­to­czę kilka pry­wat­nych dowo­dów na popar­cie tej tezy.

Latem 2023 roku spa­ce­ro­wa­łem po fran­cu­skim targu i usły­sza­łem, jak stra­ga­niarz, szu­ka­jąc drob­nych dla klienta, zanu­cił:

– Money, money, money!

Potem poje­cha­łem dalej i wypi­łem kawę w kawiarni, gdzie z gło­śnika pły­nęło Kno­wing Me, Kno­wing You. Wra­ca­jąc do naszej kwa­tery, wstą­pi­łem do super­mar­ketu. Kiedy wrzu­ca­łem jedze­nie do koszyka, w tle leciała pio­senka Take a Chance on Me. Trzy przy­pad­kowe spo­tka­nia z muzyką Abby w ciągu około dzie­więć­dzie­się­ciu minut.

Jeśli podró­żu­jesz po Euro­pie aku­rat w tym okre­sie histo­rii, można ci wyba­czyć oka­zjo­nalne prze­ko­na­nie, że świat należy do Abby, a my jeste­śmy w nim tylko loka­to­rami.

Trud­niej pamię­tać, że nie zawsze tak było. Być może fakty zasko­czy­łyby ludzi rado­śnie tło­czą­cych się pod sceną pod­czas lon­dyń­skiego kon­certu ABBA Voy­age lub oglą­da­ją­cych bez skrę­po­wa­nia bluzy, bre­loczki czy tace do her­baty, ozdo­bione logo Abby i wyło­żone na fir­mo­wym sto­isku. Zdzi­wi­liby się, gdyby usły­szeli, że cza­sami miłość do ich uko­cha­nego zespołu nie była wyra­żana tak otwar­cie, zwłasz­cza przez trzy­na­sto­lat­ków na szkol­nym boisku.

Ale, jak wkrótce sami zoba­czy­cie, niżej pod­pi­sany (który ongiś sta­ran­nie ukry­wał kasetę z nagra­niem albumu ABBA wyda­nego w 1975 roku) może oso­bi­ście potwier­dzić, że to prawda.

Długo żyłem w prze­ko­na­niu, że pocho­dze­nie Abby defi­niuje, czym jest ten zespół i co wraz ze swoją muzyką może zna­czyć dla odbior­ców. Pisząc „pocho­dze­nie”, mam na myśli zarówno Szwe­cję, jak i Kon­kurs Pio­senki Euro­wi­zji w 1974 roku, dzięki któ­remu Abba po raz pierw­szy zyskała roz­głos. Nie­mal trzy lata po tym, jak na sce­nie w Bri­gh­ton zaśpie­wali Water­loo, jeden z ich nie­wielu wystę­pów na żywo w Lon­dy­nie docze­kał się pobłaż­li­wej, pro­tek­cjo­nal­nej recen­zji na łamach „Guar­diana”. Dzien­ni­karz opi­sał ich jako „czwórkę Euro­pej­czy­ków”, któ­rzy wyko­nują „ele­gancki euro­rock z cechami popu”. W pod­su­mo­wa­niu stwier­dził: „Miło, że teraz już wiemy, kto stoi za tą kaskadą przy­jem­nych dźwię­ków”.

Nie ma w słow­niku kry­tyka więk­szej inwek­tywy niż słowo „przy­jemny”. Przed­ro­stek „euro-” („Euro­pej­czycy”, „euro­rock”) rów­nież wie­lo­krot­nie pada w recen­zjach Abby z tam­tego okresu. I rzadko ozna­cza kom­ple­ment.

Dwa lata póź­niej, w roku 1979, ame­ry­kań­ski kry­tyk roc­kowy Robert Chri­st­gau poświę­cił zespo­łowi arty­kuł w „Vil­lage Voice”. Nawet nie pró­bo­wał być miły. „Wiemy już, jak wygląda wróg”, napi­sał po kon­cer­cie. „To wła­śnie oni”.

W tym samym roku, znowu w Wiel­kiej Bry­ta­nii, recen­zent „Guar­diana” lek­ce­wa­żąco okre­ślił Abbę mia­nem pro­du­cen­tów „popo­wych efe­me­ryd”. To kolejny czę­sty zarzut do zespołu. Można zro­zu­mieć, dla­czego padło takie stwier­dze­nie. Nie­mniej jed­nak – oso­bliwa to efe­me­ryda, która utrzy­muje się w ete­rze przez pół wieku, a w końcu tra­fia do poświę­co­nego twór­com muzeum w ich rodzin­nym mie­ście…

Gdy Abba pró­bo­wała prze­bić się w świe­cie, szybko się oka­zało, że wygrana na Euro­wi­zji to spe­cy­ficzny rodzaj szansy, który rów­nie dobrze może stać się pułapką. Po trium­fal­nym zej­ściu ze sceny w Bri­gh­ton człon­ko­wie zespołu jesz­cze przez mie­siące i lata bory­kali się ze szcze­gól­nym pro­ble­mem. Jakimś cudem przy­lgnął do nich blichtr Euro­wi­zji, gro­żąc, że z obie­cu­ją­cej kariery nic nie będzie.

Zespół ze Szwe­cji, zespół z Euro­wi­zji… Abba i jej obrońcy przez długi czas sta­rali się odpo­wie­dzieć na te dwa powta­rza­jące się zarzuty. Oba miały rzecz jasna tę wadę, że nie da się im zaprze­czyć.

„Oso­bi­ście nie­na­wi­dzę tego, co ci ludzie sobą repre­zen­tują”, napi­sał kry­tyk w 1979 roku, „…jed­no­cze­śnie uwa­żam, że są genialni”. Był to sygnał zła­go­dze­nia kursu – lecz także oznaka tego, że nawet zwo­len­nicy Abby będą przez jakiś czas zmu­szeni pra­wić jej pokrętne, dwu­znaczne kom­ple­menty. „To jest świetne… a prze­cież takie tan­detne”. „Nie powinno mi się to podo­bać… a jed­nak!” Nawet naj­bar­dziej zago­rzali wiel­bi­ciele przy­zna­wali nie­kiedy, że jest w twór­czo­ści Abby coś nie­prze­nik­nio­nego, co trudno pojąć. Do tego docho­dził oczy­wi­sty suk­ces zespołu, sta­no­wiący w oczach kry­tyków osobny pro­blem. „Wyra­cho­wana komer­cja” – to był w tam­tym okre­sie czę­sty zarzut. Ze szcze­gólną ener­gią i upo­rem pod­no­sili go kry­tycy w ojczy­stej Szwe­cji, gdzie hasło „nasz naj­więk­szy suk­ces eks­por­towy po Volvo” budziło w co wykwint­niej­szych umy­słach lekki nie­smak. Ale „komer­cja” to oczy­wi­ście zarzut, który można wysto­so­wać wyłącz­nie z per­spek­tywy czasu. Nie da się tak powie­dzieć o zespole, który unik­nął popu­lar­no­ści. Poza tym argu­ment ten pomija fakt, że suk­ces Abby – jego natura, skala i czas trwa­nia – był czę­sto zasko­cze­niem rów­nież dla jej człon­ków oraz że w przy­padku suk­cesu w muzyce pop kal­ku­la­cje nie są tak łatwe, jak sobie wyobra­żamy. Człon­ko­wie Abby nie mieli wglądu w przy­szłość. Mogli tylko pod­jąć okre­ślone decy­zje, a potem pocze­kać i zoba­czyć, co z tego wynik­nie. A wynik zale­żał od nas – słu­cha­czy. Ozna­cza to, że zespół poznał, jakie to uczu­cie (bez wąt­pie­nia eks­cy­tu­jące, lecz od czasu do czasu z pew­no­ścią zabar­wione lękiem), gdy roz­pę­tuje się żywioły, które nie do końca można kon­tro­lo­wać.

Pierw­sze miej­sce wśród tych nie­kon­tro­lo­wa­nych sił znów zaję­li­śmy my, odbiorcy, w znacz­nym stop­niu przy­czy­nia­jąc się do tego, co spo­tkało Abbę. Roz­winę temat na kolej­nych stro­nach tej książki.

Zespół stał się nie­od­łączną czę­ścią naszego życia – a jed­no­cze­śnie cecho­wał go pewien dystans, nie­kiedy zabar­wiony chło­dem. Ludzie, któ­rzy nie są Szwe­dami, mają ten­den­cję do przy­pi­sy­wa­nia tego zja­wi­ska „szwedz­ko­ści” Abby. Cho­dzi mi o to, że dostrze­gają zarówno w zespole, jak i jego muzyce powścią­gli­wość i rezerwę, a następ­nie zakła­dają, że cechy te wyni­kają z cha­rak­teru naro­do­wego wyko­naw­ców. Takie wyja­śnie­nie wydaje się podej­rza­nie pro­ste i oczy­wi­ste – wręcz trąci aro­gan­cją. Być może powyż­sza kwe­stia zasłu­guje na to, by ją nieco dokład­niej zba­dać. Podob­nie jak wiele innych aspek­tów Abby.

Ist­nieje wyso­kie praw­do­po­do­bień­stwo, że znasz ten zespół naj­le­piej ze wszyst­kich – a jed­no­cze­śnie pra­wie nic o nim nie wiesz. Oczy­wi­ście są fani i super­fani Abby, któ­rych godne podziwu zaan­ga­żo­wa­nie we wszech­stronne stu­dia nad Agne­thą, Björnem, Ben­nym i Fridą wiele nam wyja­wiło. Nie tak dawno temu spę­dzi­łem z nie­któ­rymi z tych super­fa­nów prze­miły week­end w Sztok­hol­mie; napi­szę o tym póź­niej. Ale w prze­strzeni osób, nazwijmy to, nie­wta­jem­ni­czo­nych, w któ­rej Abba spo­tyka się z prze­cięt­nie zaan­ga­żo­wa­nym odbiorcą (a jest to prze­strzeń, gdzie moim zda­niem wyda­rzyły się rze­czy naj­cie­kaw­sze, szcze­gól­nie w kon­tek­ście tej książki), wie­dza o zespole jest nie­pełna, a jego ogólny obraz wciąż mgli­sty.

Abba zacho­wy­wała dystans nawet u szczytu sławy, a świat poko­chał ją bez zastrze­żeń i otwar­cie dopiero kilka lat po tym, gdy fak­tycz­nie prze­stała ist­nieć. W związku z tym powszechna zna­jo­mość reper­tu­aru zespołu prze­wyż­sza dziś wie­dzę o czym­kol­wiek innym na jego temat. Człon­ko­wie grupy są gwiaz­dami, nie­za­leż­nie od defi­ni­cji ter­minu „gwiazda”. Tym­cza­sem w 2024 roku – nawet w krę­gach, w któ­rych Abbę się ceni i wielbi! – pewna i nie­omylna umie­jęt­ność odróż­nie­nia Benny’ego od Björna, a w niektó­rych przy­pad­kach nawet Agne­thy od Anni-Frid świad­czy o naj­wyż­szym pozio­mie wta­jem­ni­cze­nia. Co wiemy? Sły­sze­li­śmy coś o tym, że zespół skła­dał się z dwóch par (Björn i Agne­tha, czy nie tak? Benny i Anni-Frid?), któ­rych mał­żeń­stwa się roz­pa­dły, ale które w jakiś spo­sób (czy na pewno?) zdo­łały oca­lić grupę od tego samego losu, hero­icz­nie prze­le­wa­jąc ból roz­sta­nia w ponad­cza­sowe hity, takie jak The Win­ner Takes It All i Kno­wing Me, Kno­wing You. Tym­cza­sem Björn napi­sał tekst do dru­giej z tych pio­se­nek na dwa lata przed roz­sta­niem z Agne­thą. Byli wów­czas razem, wyglą­dali na szczę­śli­wych i cie­szyli się z naro­dzin dru­giego dziecka. Nato­miast Benny i Frida pobrali się dopiero po tym, jak Björn i Agne­tha posta­no­wili się roz­stać, więc…

Prawda jest taka, że nie wiemy zbyt wiele, a więk­szość z tego, co wiemy, to bzdury, czy­jeś kre­atywne wymy­sły, plotki bądź (to ostat­nie naj­czę­ściej) pro­jek­cje.

Wielka sława spły­nęła na Abbę pośmiert­nie, kiedy człon­ko­wie zespołu zeszli ze sceny i opu­ścili stu­dio. Jest to zatem ten rodzaj chwały, który rzadko się przy­da­rza w histo­rii popu. Zja­wi­sko prak­tycz­nie nie­moż­liwe w erze mediów spo­łecz­no­ścio­wych. Agne­tha, Björn, Benny i Frida naj­ja­śniej płoną w naszych umy­słach jako zestaw pio­se­nek, któ­rych nie poko­nają czas ani moda. Pio­se­nek, któ­rych tak wielu z nas słu­cha na okrą­gło. Pio­se­nek, które znamy.

Ale skąd? Abba zakoń­czyła dzia­łal­ność w roku 1982, a więc czter­dzie­ści dwa lata temu. Ci arty­ści wystę­po­wali i nagry­wali muzykę przez mniej wię­cej osiem lat, czyli podob­nie jak Beatlesi. Następ­nie wyco­fali się z branży, ni­gdy tego ofi­cjal­nie nie ogła­sza­jąc. Naj­wy­raź­niej wyczer­pało ich lub wypa­liło wła­sne towa­rzy­stwo. Zajęli się czym innym – w przy­padku Agne­thy i Fridy były to albumy solowe, pod­czas gdy Björn i Benny prze­rzu­cili się na pisa­nie musi­cali. W tam­tym cza­sie powszech­nie sądzono, że Abba się prze­żyła, a co wię­cej, w wielu krę­gach ucho­dziła za kom­pletny obciach. Na fron­cie okładki dzie­więt­na­sto­pio­sen­ko­wego albumu kom­pi­la­cyj­nego ABBA Gold, przy­go­to­wa­nego przez wytwór­nię Poly­dor w 1992 roku (jede­na­ście lat po publi­ka­cji ostat­nich nagrań stu­dyj­nych), nie uświad­czysz zdjęć człon­ków zespołu. A to dla­tego, że rynek został dogłęb­nie zba­dany, zanim płyta ujrzała świa­tło dzienne. Infor­ma­cje zwrotne z grup foku­so­wych były takie, że cho­ciaż odbiorcy są poten­cjal­nie zain­te­re­so­wani zaku­pem zbioru hitów Abby i bez trudu potra­fią wska­zać ulu­bione pio­senki – takie jak Take a Chance on Me, The Name of the Game, Super Tro­uper – to nie chcie­liby mieć płyty z twa­rzami człon­ków grupy umiesz­czo­nymi w widocz­nym miej­scu. Wytwór­nia zde­cy­do­wała się więc na pro­sty złoty napis na czar­nym tle. Taki kli­mat pano­wał w 1992 roku wokół Abby.

Nie­mniej jed­nak to wła­śnie album ABBA Gold zaczął zmie­niać powszechne nasta­wie­nie do zespołu, zapo­cząt­ko­wu­jąc to, co możemy dziś uznać za okres jego rene­sansu. Pomo­gły w tym, nieco przy­pad­kowo, dwa austra­lij­skie filmy, w któ­rych poja­wiły się ich pio­senki. Mam na myśli Pri­scillę, kró­lową pustyni oraz Wesele Muriel. Oba filmy weszły na ekrany kin w 1994 roku. Swoje zro­bił też musi­cal Mamma Mia! z 1999 roku, podob­nie jak nakrę­cony dzie­więć lat póź­niej pierw­szy z dwóch fil­mów na jego pod­sta­wie. W pierw­szej deka­dzie XXI wieku Abba, którą już dawno pogrze­bano, miała w sobie prawdopodob­nie wię­cej życia niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Album ABBA Gold sprze­dał się w ponad 32 milio­nach egzem­pla­rzy na całym świe­cie. W Wiel­kiej Bry­ta­nii pozo­staje drugą naj­le­piej sprze­da­jącą się płytą wszech cza­sów, ustę­pu­jąc jedy­nie Gre­atest Hits zespołu Queen. A potem, gdy rok 2021 dobiegł końca, zespół nie­spo­dzie­wa­nie ponow­nie zna­lazł się w cen­trum zain­te­re­so­wa­nia. Stało się to nie tylko za sprawą ostat­niej, cał­kiem nie­ocze­ki­wa­nej, zaprze­cza­ją­cej upły­wowi czasu eks­plo­zji nowej muzyki, lecz także wcią­ga­ją­cego z magne­tyczną siłą, poru­sza­ją­cego jakieś tajemne struny w naszych duszach sce­nicz­nego show zaty­tu­ło­wa­nego ABBA Voy­age. Sta­no­wił on abso­lutną rewo­lu­cję w dzie­dzi­nie kon­cer­tów na żywo. Muzycy wystą­pili w nim pod posta­cią wyide­ali­zo­wa­nych, gene­ro­wa­nych kom­pu­te­rowo wer­sji samych sie­bie, które były z nimi toż­same i zara­zem nie miały z nimi nic wspól­nego.

Zbliża się czter­dzie­sta druga rocz­nica ich ostat­niego bile­to­wa­nego kon­certu, a człon­ko­wie zespołu są już po sie­dem­dzie­siątce i naj­wy­raź­niej nie mają zamiaru oso­bi­ście wcho­dzić na scenę. Tym­cza­sem Abba ni­gdy nie była bar­dziej widoczna niż teraz i praw­do­po­dob­nie ni­gdy też nie była bar­dziej Abbą.

***

– Czy­tam cię przez całe życie – powie­dział kie­dyś do pisa­rza Samu­ela Bec­ketta zachwy­cony fan.

– Musisz być tym bar­dzo zmę­czony – odparł Bec­kett.

Cóż, jestem tutaj, dokład­nie pół wieku po pre­mie­rze Water­loo, i to samo mógł­bym wyznać człon­kom Abby, gdy­bym kie­dy­kol­wiek się z nimi spo­tkał. Praw­do­po­dob­nie powi­nie­nem w tym miej­scu wspo­mnieć, że ni­gdy do tego nie doszło.

– Słu­cham was przez całe życie… – mógł­bym się pochwa­lić – albo przez jego więk­szość. W każ­dym razie odkąd pamię­tam. Zanim spy­ta­cie, odpo­wiem: nie, nie jestem zmę­czony. A przy­naj­mniej nie Abbą.

Bo co by to miało zna­czyć, że jest się zmę­czo­nym Abbą w 2024 roku? Czyż to nie jak przy­zna­nie, że skoń­czyła nam się cier­pli­wość do muzyki pop albo że muzyka pop skoń­czyła z nami?

Trudno powie­dzieć, żebym był osa­mot­niony w swo­jej wytrwa­ło­ści. Fala kry­tyki odwró­ciła się i nawet Clive James w końcu publicz­nie przy­znał, że nie miał racji. James, jak zoba­czymy na dal­szych kar­tach tej książki, był jed­nym z pierw­szych kry­ty­ków, któ­rzy odrzu­cili Abbę, okre­śla­jąc jej twór­czość jako „nie­ule­czal­nie błahą”. Ocenę tę wysta­wił na pod­sta­wie prze­ko­nu­ją­cych, lecz wątłych dowo­dów – mówię tu o wystę­pie na Euro­wi­zji w 1974 roku. Jed­nak w 2013 roku James zre­cen­zo­wał film doku­men­talny o zespole i wyra­ził żal z powodu swo­ich pochop­nych opi­nii. Naj­wy­raź­niej pomógł mu w tym fakt, iż jego wła­sna córka oka­zała się zapa­loną wiel­bi­cielką zespołu.

„Trudno zakwe­stio­no­wać inten­syw­ność, z jaką miliony ludzi cie­szyły się muzyką Abby”, napi­sał James. Z upły­wem czasu zdał sobie sprawę, że sce­niczne kre­acje człon­ków zespołu nie miały z tym nic wspól­nego.

„Liczyły się tylko te cztery głosy oraz to, jak się ze sobą zle­wały w melo­diach i har­mo­niach, wypeł­nia­jąc na pły­tach każdą moż­liwą lukę w aran­ża­cji. Można było do nich tań­czyć bez końca”, pod­su­mo­wał James. Nie wydaje mi się, żeby to była prawda, że głosy wypeł­niają „każdą moż­liwą lukę w aran­ża­cji”. Nie jestem pewien, jak brzmia­łoby nagra­nie, w któ­rym tak by się działo. Zasta­na­wiam się, jak uważ­nie James słu­chał Abby, zanim osta­tecz­nie zmie­nił zda­nie. Dla­czego jed­nak miałby czuć taką potrzebę? To z pew­no­ścią jedna z magicz­nych cech muzyki pop: wielu jej naj­bar­dziej zago­rza­łych zwo­len­ni­ków nie słu­cha zbyt wni­kli­wie ani nie czuje, że powinno się to robić. Pop czę­sto komu­ni­kuje się z ser­cem na długo przed tym, nim poroz­ma­wia z głową… a cza­sami w ogóle z nią nie roz­ma­wia. Auto­rzy tek­stów o muzyce pop nie wspo­mi­nają o tym wystar­cza­jąco czę­sto.

Z pew­no­ścią prawdą jest to, że na prze­strzeni pięć­dzie­się­ciu lat, które minęły od pre­miery Water­loo, Abba zna­la­zła miło­śni­ków wśród naj­róż­niej­szych typów ludzi. Grupa ta jest uwiel­biana w pra­wie każ­dym wymia­rze, w jakim można kochać zespół popowy. Ich pio­senki prze­ma­wiają do zako­cha­nych nasto­lat­ków i uśmie­chają się czule do Clive’a Jamesa. Twór­czość muzy­ków Abby kon­su­mo­wano w pośpie­chu, a ich samych trak­to­wano jak gwiazdy prze­sło­dzo­nego popu, ale docze­kali się też trzeź­wej oceny jako wyjąt­kowo uta­len­to­wani rze­mieśl­nicy. Cie­szono się nimi iro­nicz­nie i szcze­rze. Byli tak zwaną wsty­dliwą przy­jem­no­ścią oraz przy­jem­no­ścią zupeł­nie bez­wstydną. Ich płyty defi­nio­wały całe epoki, a zara­zem zdo­łały wymknąć się z histo­rycz­nego kon­tek­stu. W 2024 roku ich pio­senki są dobrze znane zarówno nostal­gicz­nym sta­rusz­kom, spra­gnio­nym powrotu do lat 70., kiedy byli dziećmi, jak i ludziom, któ­rych pod koniec XX wieku nie było jesz­cze na świe­cie.

Człon­ko­wie Abby byli feto­wani jako spek­ta­ku­larne gejow­skie ikony, ale także jako nie­za­wodni dostawcy wesel­nej muzyki tanecz­nej, która jed­no­czy wszyst­kie gusta. Naj­lepsi spo­śród nas kochają pio­senki Abby całym ser­cem, a jed­nak ich muzyka została rów­nież wyko­rzy­stana pod­czas naru­sza­ją­cych lock­down hula­nek na Downing Street. (Mam tu na myśli osła­wioną „imprezę Abby” z 13 listo­pada 2020 roku, o któ­rej Benny Anders­son powie­dział dyplo­ma­tycz­nie: „Nie możesz nazwać tego imprezą Abby. To impreza John­sona”). Twór­czość Abby została uho­no­ro­wana przez tak róż­no­rod­nych wyko­naw­ców, jak U2, Dionne War­wick i Foo Figh­ters. Wyko­rzy­stano ją także do celów kome­dio­wych. Oto przy­kłady: French i Saun­ders (C’est La Vie), Rowan Atkin­son w pro­gra­mie Not the Nine O’Clock News (Super Dupa) oraz Alan Par­tridge (a-ha!), który kocha Abbę tak bar­dzo, że nazwał swo­jego jedy­nego syna imie­niem Fer­nando. Muzyka Abby jest jedną z nie­wielu więzi bez­po­śred­nio łączą­cych nie­ży­ją­cego już Sida Vicio­usa z Sex Pistols (który kie­dyś prze­biegł całe lot­ni­sko, aby spo­tkać się z zespo­łem) z nie­ży­jącą już kró­lową Elż­bietą II, która podobno powie­działa komuś, że szcze­gól­nie lubi Dan­cing Queen, ponie­waż, cytuję: „Jestem kró­lową i lubię tań­czyć”. Abba to jedyni zwy­cięzcy Euro­wi­zji, któ­rzy zostali wpro­wa­dzeni do Rock & Roll Hall of Fame, co wyda­rzyło się w 2010 roku i byłoby nie do pomy­śle­nia (czy raczej nie mia­łoby sensu) w epoce, gdy Abba fak­tycz­nie nagry­wała płyty, które przy­nio­sły im to wyróż­nie­nie. Jeśli cho­dzi o sze­roki zakres przy­na­leż­no­ści gatun­ko­wej, to prze­wyż­szają nawet Beatle­sów. Z pew­no­ścią tylko nie­licz­nym zespo­łom dane było zna­czyć tak wiele dla tak wielu ludzi w tak wielu róż­nych okre­sach histo­rii. Jesz­cze mniej jest takich, które osią­gnęły powyż­sze, pod­czas gdy człon­ko­wie grupy po pro­stu sie­dzieli w domo­wych pie­le­szach przez cztery dekady, nie robiąc nic (a przy­naj­mniej nic zwią­za­nego z Abbą).

To bez dwóch zdań naj­sma­ko­wit­szy szcze­gół tej głę­boko satys­fak­cjo­nu­ją­cej histo­rii o osta­tecz­nym i powszech­nym przy­wró­ce­niu Abby do łask. Wszystko to, przez co zwy­kle im doku­czano oraz za co ich odrzu­cano (styl ubie­ra­nia, taniec, akcent, ta pozor­nie nie­unik­niona szwedz­kość), osta­tecz­nie stało się powo­dem, żeby poko­chać ich bez zastrze­żeń, jeśli miało się na to ochotę. Jed­nak ta cał­ko­wita trans­for­ma­cja ich pozy­cji kul­tu­ro­wej nastą­piła bez żad­nego wysiłku ze strony samych arty­stów, w dłu­gim okre­sie ich nie­obec­no­ści, kiedy tylko muzyka mogła ich bro­nić i agi­to­wać na ich rzecz. Björn, Benny, Agne­tha i Frida zostali w pełni doce­nieni… zacho­wu­jąc pełną bez­czyn­ność. Musieli tylko pocze­kać, aż pojawi się reszta ich wiel­bi­cieli – piszę tu o nas – i wykona tę pracę za nich.

Przy­szło mi więc do głowy, że histo­ria zespołu Abba i jego nie­zmien­nego wpływu na świat to wyjąt­kowy przy­pa­dek. Możemy się nim posłu­żyć w szer­szym kon­tek­ście, by odpo­wie­dzieć na pyta­nia o naturę popo­wych prze­bo­jów oraz trwa­łość zdo­by­tej dzięki nim sławy. Być może jeśli dobrze przyj­rzymy się naszym inte­rak­cjom z Abbą na prze­strzeni dekad – temu, w jakich oko­licz­no­ściach histo­rii poja­wiali się i zni­kali z naszego życia, jak nasze rela­cje z zespo­łem się roz­po­częły, jak rosły w siłę, roz­luź­niały się i sła­bły, były gorące i zimne, a w końcu ponow­nie gorące, a wszystko to w duchu szcze­rej próby usta­le­nia, co tu się wła­ści­wie do cho­lery wyda­rzyło – będziemy w sta­nie dociec pew­nych prawd, które doty­czą naszych inte­rak­cji nie tylko z zespo­łem Abba, lecz także z całą muzyką pop. Przy­cho­dzi mi rów­nież do głowy, że jeśli chcesz zbli­żyć się do tajem­nicy uni­wer­sal­nej pio­senki pop, poznać jej skła­dowe, jej kształt, dzia­ła­nie jej magii i – być może przede wszyst­kim – odpo­wiedź na pyta­nie, dla­czego przy­wią­zu­jemy się do tych kawał­ków tak mocno, to doro­bek Abby jest czymś wię­cej niż tylko dobrym punk­tem wyj­ścia. Może być naj­lep­szym punk­tem wyj­ścia, jaki ist­nieje.

Jest jed­nak tylko jeden spo­sób, by się o tym prze­ko­nać. Kupi­łem album ABBA Gold na pły­cie winy­lo­wej (złoty winyl, a co!). Poszpe­ra­łem w róż­nych pudłach w poszu­ki­wa­niu sta­rych sin­gli i kaset zespołu. Roz­glą­da­łem się czuj­nie dookoła w poszu­ki­wa­niu wyda­rzeń zwią­za­nych z Abbą, które mogłyby mi coś wyja­śnić. Zdją­łem z półki kilka ksią­żek histo­rycz­nych i otwo­rzy­łem YouTube. A potem głę­boko zaczerp­ną­łem powie­trza i wyru­szy­łem w świat Abby.

1. The history book on the shelf

1

The history book on the shelf

Oto Wielka Bry­ta­nia u progu roku 1974. Sytu­acja nie wygląda naj­le­piej. Ceny prądu poszy­bo­wały w górę, pra­cow­nicy róż­nych branż straj­kują, pro­duk­cja spada, a Bry­tyj­czycy z tru­dem wiążą koniec z koń­cem, nękani galo­pu­jącą infla­cją i rap­tow­nie rosną­cymi kosz­tami życia. Rzą­dzącą Par­tię Kon­ser­wa­tywną dzieli kwe­stia umów han­dlo­wych z naj­bliż­szymi sąsia­dami Wysp na kon­ty­nen­cie, pra­wi­cowi poli­tycy cie­szą się zde­cy­do­wa­nie prze­sadną uwagą ze strony mediów, a kraj cze­kają podwójne wybory. Podob­nego roz­chwia­nia sceny poli­tycz­nej nie odno­to­wano tu od 1910 roku.

Wiem. Trudno sobie coś takiego wyobra­zić.

Na domiar złego pro­gnozy pogody prze­wi­dują wystą­pie­nie zja­wisk eks­tre­mal­nych: burz i powo­dzi, a nawet tor­nad. W nocy z 10 na 11 marca przez połu­dniową Anglię prze­to­czy się dwa­dzie­ścia jeden trąb powietrz­nych.

Kiedy Denis Healey, kanc­lerz skarbu labu­rzy­stow­skiego gabi­netu cieni, publicz­nie obwiesz­cza „apo­ka­lipsę eko­no­miczną”, a maga­zyn „Spec­ta­tor” spe­ku­luje na swo­ich łamach na temat moż­li­wego prze­wrotu woj­sko­wego, przy­party do muru pre­mier Edward Heath ogła­sza dra­styczny spo­sób na oszczęd­no­ści. Zarzą­dza mia­no­wi­cie, że od nowego roku wej­dzie w życie trzy­dniowy dzień pracy. Wszyst­kie gałę­zie prze­my­słu mają pod­le­gać tej zasa­dzie aż do 7 marca. To coś jak „praca z domu”, tylko że nikt nie pra­cuje.

Tym­cza­sem bil­l­bo­ardy i ulotki ape­lują do miesz­kań­ców, by rato­wali rodzimą gospo­darkę, „odłą­cza­jąc od prądu jakieś urzą­dze­nie”, docho­dzi do regu­lar­nych przerw w dosta­wie ener­gii elek­trycz­nej, a obo­wią­zu­jący w całym kraju limit pręd­ko­ści pojaz­dów obniża się z 70 do 50 mil na godzinę. Cho­dzi o to, by oszczę­dzać paliwo.

Ogólny regres spra­wia, że w Wiel­kiej Bry­ta­nii – a szcze­gól­nie w Anglii – zaczyna pano­wać powszechne prze­ko­na­nie, że Zjed­no­czone Kró­le­stwo niczego już nie potrafi zro­bić jak należy. Wyją­tek sta­no­wią poczy­na­nia sta­dio­no­wych hooli­gans, czyli wojow­ni­czych kibi­ców piłki noż­nej, któ­rzy wcho­dzą aku­rat w okres wzmo­żo­nej aktyw­no­ści. Podob­nie zresztą jak Irlandzka Armia Repu­bli­kań­ska (IRA), która w ciągu kilku mie­sięcy pod­łoży bomby w West­min­ster Hall, Tower of Lon­don, pubach w miej­sco­wo­ściach Guild­ford, Wool­wich oraz Bir­ming­ham, a także w busie na auto­stra­dzie M62.

Na wio­snę odbędą się w Lon­dy­nie wybory do rady mia­sta, w któ­rych skraj­nie pra­wi­cowa par­tia Front Naro­dowy uzy­ska naj­wię­cej gło­sów jak do tej pory – wskaże na nią ponad dzie­sięć pro­cent miesz­kań­ców dziel­nic szcze­gól­nie dotknię­tych kry­zy­sem. W marcu o mały włos nie docho­dzi do porwa­nia księż­niczki Anny. Nie­zrów­no­wa­żony psy­chicz­nie kie­rowca bia­łego forda escorta bie­rze ją na muszkę i nie­mal wywleka z kie­ro­wa­nej przez szo­fera limu­zyny. To dość sym­bo­liczne, że kara­bin towa­rzy­szą­cego jej ofi­cera zaciął się aku­rat w takiej chwili.

Latem tego samego roku w Repu­blice Fede­ral­nej Nie­miec mają się odbyć mistrzo­stwa świata w piłce noż­nej – zna­ko­mita oka­zja, by zapo­mnieć o sza­rej codzien­no­ści, jeśli oczy­wi­ście Wielka Bry­ta­nia prze­trwa do tego czasu. Nie żeby tak naprawdę miała na co cze­kać, skoro nie zakwa­li­fi­ko­wała się do finału.

Tym­cza­sem mamy przed­wio­śnie, a Terry Jacks z Win­ni­peg w Kana­dzie wska­kuje na szczyty list prze­bo­jów z Seasons in the Sun, pio­senką o umie­ra­niu. Tym samym pierw­sze miej­sce traci pocho­dzący z Not­tin­gham zespół Paper Lace i jego pio­senka Billy Don’t Be a Hero, zresztą także o umie­ra­niu.

Jed­nak nie wszystko wygląda rów­nie ponuro. W maju Man­che­ster Uni­ted wypad­nie z pierw­szej ligi bry­tyj­skiego fut­bolu, co nie zda­rzyło się od 1938 roku. A w sobotę 6 kwiet­nia w Bri­gh­ton odbę­dzie się XIX Kon­kurs Pio­senki Euro­wi­zji, trans­mi­to­wany na żywo z Wiel­kiej Bry­ta­nii na całą Europę.

2. Szajba Atkinsona

2

Szajba Atkin­sona

Człon­ko­wie zespołu Abba przy­la­tują ze Sztok­holmu w ponie­dzia­łek przed kon­kur­sem i lądują na lon­dyń­skim Heath­row kom­plet­nie zigno­ro­wani przez bry­tyj­ską publicz­ność (ta sztuczka ni­gdy wię­cej im się nie uda). Czeka na nich opie­kun wysłany przez dział mar­ke­tingu wytwórni Epic Records, który zawozi ich do mia­sta i towa­rzy­szy im pod­czas serii bły­ska­wicz­nych wywia­dów dla prasy. Poprzed­niej jesieni Epic Records pod­pi­sała z Abbą umowę na wyłącz­ność wyda­wa­nia ich płyt na tere­nie Wiel­kiej Bry­ta­nii. Umowę sygno­wał nie­jaki Paul Atkin­son, nie­gdyś gita­rzy­sta zespołu The Zom­bies, a obec­nie kie­row­nik działu A&R (Arty­stów i Reper­tu­aru). Zigno­ro­wał on wąt­pli­wo­ści swo­ich kole­gów i wpi­sał do umowy z Abbą okrą­głą sumę tysiąca fun­tów (w 2024 roku byłoby to mniej wię­cej 10,5 tysiąca).

Hoj­ność wytwórni pły­nęła z suk­cesu, który Abba odnio­sła w rodzi­mej Szwe­cji z pełną ener­gii pio­senką pod tytu­łem Ring Ring. Tyle tylko, że sin­giel ten oka­zał się na Wyspach kom­pletną klapą. Sprze­dano zale­d­wie 5 tysięcy płyt i nie było nawet co marzyć o obec­no­ści na listach prze­bo­jów. W związku z tym w dniu, gdy Abba przy­bywa do Lon­dynu w ten zachmu­rzony desz­czowy ponie­dzia­łek, w biu­rach Epic Records nazywa się ją szy­der­czo Szajbą Atkin­sona.

Szajba Atkin­sona spę­dzi tę noc w Lon­dy­nie, a naza­jutrz poje­dzie samo­cho­dem na połu­dnie, by zamel­do­wać się w Bri­gh­ton, w Grand Hotelu przy brzegu morza. Następ­nie arty­ści roz­poczną przy­go­to­wa­nia do sobot­niego wie­czor­nego występu, który będzie trans­mi­to­wany z hali Bri­gh­ton Dome. Na scenę Abba wkro­czy jako ósmy z sie­dem­na­stu wyko­naw­ców. Będzie repre­zen­to­wać Szwe­cję utwo­rem zaty­tu­ło­wa­nym Water­loo. Dwie minuty i czter­dzie­ści sześć sekund występu, które na zawsze odmie­nią ich życie.

Tam­tego tygo­dnia w Bri­gh­ton nikt się nie spo­dzie­wał, że tych czworo wyru­sza wła­śnie na spo­tka­nie z muzycz­nym i kul­tu­ro­wym prze­zna­cze­niem przez wiel­kie „P”. I nie ma się czemu dzi­wić. Po pierw­sze, zespół pocho­dził ze Szwe­cji (acz­kol­wiek jeśli chcemy być pre­cy­zyjni, to troje z jego człon­ków było rodo­wi­tymi Szwe­dami, a czwarta osoba miała korze­nie nor­we­sko-nie­miec­kie, choć rów­nież wycho­wała się w Szwe­cji). Jak do tej pory kraj ten nie sły­nął z defi­niu­ją­cych swoją epokę sen­sa­cji muzycz­nych o mię­dzy­na­ro­do­wej sła­wie – chyba że zali­czymy tu zespół The Spo­tnicks (ale raczej go nie zali­czymy).

Domeną The Spo­tnicks były elek­tryczne skif­flowe brzmie­nia w stylu bry­tyj­skiego zespołu The Sha­dows. Człon­ko­wie grupy wystę­po­wali w kom­bi­ne­zo­nach astro­nau­tów, co sta­no­wiło już ich ory­gi­nalny pomysł. Na początku lat 60. wypu­ścili kilka hitów, po czym porzu­cili stroje astro­nau­tów. Dzia­łali jed­nak na­dal w róż­nych skła­dach, wyda­jąc do roku 2019 impo­nu­jącą liczbę 43 albu­mów. Można śmiało powie­dzieć, że pomimo tych osią­gnięć – a być może także do pew­nego stop­nia z ich powodu – w 1974 roku świat by­naj­mniej nie wypa­try­wał na hory­zon­cie ich naśla­dow­ców.

Gdyby nawet było ina­czej, to z pew­no­ścią nie szu­kano by ich wśród uczest­ni­ków kon­kursu Euro­wi­zji. Z punktu widze­nia histo­rii muzyki ten wie­czór miał być jak wszyst­kie poprzed­nie – pełen bez­pre­ten­sjo­nal­nego łubu-dubu i param-pam-pam.

Ow­szem, coroczny kon­kurs wyro­bił sobie markę dostawcy dwóch godzin muzycz­nej roz­rywki, która czę­sto przy­bie­rała zaska­ku­jącą formę. Ale nawet jeżeli od czasu do czasu naro­dził się tam jakiś euro­pej­ski hit, to po nie­mal dwóch deka­dach dzia­łal­no­ści Euro­wi­zja nie mogła by­naj­mniej rościć sobie prawa do tytułu odkrywcy talen­tów. Już nie wspo­mi­na­jąc o doło­że­niu sta­rań, by raz odkryty talent pozo­stał na widoku.

Fak­tem jest, że euro­wi­zyjne sceny rok w rok sumien­nie nawie­dzało szczu­płe grono mię­dzy­na­ro­do­wych sław, takich jak Nana Mousko­uri, San­die Shaw i Cliff Richard. Ale nie zawsze wyni­kały z tego dla nich jakieś suk­cesy, a czę­sto kariera zawo­dowa danego arty­sty sta­wała pod zna­kiem zapy­ta­nia.

Nawet ci, któ­rym się udało, nie­szcze­gól­nie lubili, żeby im przy­po­mi­nać ich związki z Euro­wi­zją. Na przy­kład San­die Shaw, która w 1967 roku przy­nio­sła Wiel­kiej Bry­ta­nii pierw­sze zwy­cię­stwo w tym kon­kur­sie. Odnio­sła je nie­zwy­kle skoczną pio­senką Pup­pet on a String. Sin­giel z tym utwo­rem sprze­dał się na całym świe­cie w 4 milio­nach egzem­pla­rzy. Ale sama San­die tak opo­wie­działa w póź­niej­szym tele­wi­zyj­nym wywia­dzie o swo­ich zastrze­że­niach do utworu:

„Nie zno­si­łam tej pio­senki od pierw­szego do ostat­niego taktu. Czu­łam instynk­towne obrzy­dze­nie do sek­si­stow­skiego tek­stu i melo­dyjki, która przy­po­mi­nała mi odgłos mecha­ni­zmu zegara z kukułką”. (Phil Coul­ter, współ­au­tor pio­senki, zare­ago­wał na to nie­mal sto­icką uwagą: „Mamy w tej branży powie­dze­nie, że jeśli chcesz lojal­no­ści, kup sobie psa”).

Więk­szość edy­cji kon­kursu Euro­wi­zji zda­wała się raz po raz upły­wać na poszu­ki­wa­niu pio­senki, którą zachwyci się cała Europa… a następ­nie na bole­śnie dobit­nej demon­stra­cji faktu, że zna­le­zie­nie takiej pio­senki jest pra­wie nie­moż­liwe.

Bry­tyj­scy odbiorcy zdą­żyli już zaszu­flad­ko­wać Euro­wi­zję jako łatwy cel szy­derstw, a także coroczną oka­zję do przy­bie­ra­nia pozy wykwint­nego znawcy mają­cego za nic tan­detę pro­du­ko­waną gdzieś za gra­nicą… Innymi słowy, Bry­tyj­czycy jak zawsze oka­zali się Bry­tyj­czy­kami.

Na domiar złego wielu z nich mniej lub bar­dziej wie­rzyło, że juro­rzy są nega­tyw­nie nasta­wieni do bry­tyj­skiej muzyki i oce­niają ją nie­spra­wie­dli­wie. Ta mroczna teo­ria spi­skowa powstała po wystę­pie Cliffa Richarda na Euro­wi­zji w 1968 roku. Muzyk poniósł wtedy nie­wy­tłu­ma­czalną ponoć klę­skę. Cliff Richard był wów­czas naj­ja­śniej­szą gwiazdą na bry­tyj­skim fir­ma­men­cie muzycz­nym (tuż po Beatle­sach oczy­wi­ście), więc po jego udziale w Euro­wi­zji wiele sobie obie­cy­wano. Miał rów­nież tę prze­wagę nad kon­ku­ren­cją, że kon­kurs odby­wał się w Royal Albert Hall w Lon­dy­nie. Richard zapre­zen­to­wał utwór, który nie mógł się nie spodo­bać, pio­senkę Con­gra­tu­la­tions o ser­decz­nym, jed­no­czą­cym wydźwięku. Mimo to zabra­kło mu jed­nego punktu, by poko­nać hisz­pań­ską pio­sen­karkę Mas­siel i jej La La La. Utwór pod tytu­łem La La La bra­wu­rowo nagiął gra­nice kon­wen­cji, nawet tak ela­styczne jak te obo­wią­zu­jące na Euro­wi­zji, swoją egzal­ta­cją zada­jąc cios pro­sto w serce Richarda i jego zwo­len­ni­ków.

Wielka Bry­ta­nia zwy­cię­żyła w kolej­nym roku (woka­listka Lulu wyka­zała się wów­czas grun­towną zna­jo­mo­ścią swo­jej grupy doce­lo­wej, któ­rej zapre­zen­to­wała utwór Boom Bang a Bang), póź­niej jed­nak nastą­piła seria pora­żek w wyko­na­niu tak zwa­nych pew­nia­ków, a przy tym arty­stów o bar­dziej kon­wen­cjo­nal­nym podej­ściu do słów pio­senki. Wspo­mnijmy choćby Mary Hop­kin z jej Knock Knock Who’s There? z 1970 roku, Clo­dagh Rod­gers z Jack in The Box z roku 1971 oraz grupę The New Seekers z utwo­rem Beg, Steal or Bor­row z roku 1972. Ta czarna seria zapo­cząt­ko­wała wśród Bry­tyj­czy­ków prze­świad­cze­nie, że juro­rzy Euro­wi­zji celowo chcą ich pognę­bić. Dla­czego, spy­ta­cie? Ze zło­śli­wo­ści. No bo prze­cież to musiała być czy­sta zło­śli­wość.

Powyż­szej teo­rii bra­ko­wało, rzecz jasna, wspie­ra­ją­cych ją argu­men­tów – nawet jeśli weź­miemy pod uwagę upra­wiane zwy­kle przez wyspia­rzy wytrzą­sa­nie się nad okropną zagra­niczną muzyką. Nato­miast miała tę bez­sprzeczną zaletę, że zarówno bry­tyj­scy arty­ści, któ­rym odmó­wiono suk­cesu, jak i ich słu­cha­cze mogli się poczuć nie tak po pro­stu poko­nani, lecz zło­śli­wie wystrych­nięci na dudka. Ta pocie­sza­jąca nar­ra­cja przez lata słu­żyła Bry­tyj­czy­kom uko­je­niem, ile­kroć ponie­śli (czę­sto nie­unik­nioną, dodajmy) porażkę w spo­rcie. A szcze­gól­nie w piłce noż­nej.

W 1974 roku kon­kurs Euro­wi­zji ponow­nie odby­wał się na bry­tyj­skiej ziemi, w związku z czym mgła podej­rzeń spo­wi­jała go gęstym obło­kiem. Prawdę mówiąc, spo­wi­jała go gęściej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, bowiem rok wcze­śniej w Luk­sem­burgu Cliff Richard powró­cił w te szcze­gólne szranki (z pew­no­ścią nie można mu odmó­wić odwagi). Wkro­czył na scenę Euro­wi­zji gotów roz­gro­mić stare traumy. Niósł przy tym gałązkę oliwną w postaci utworu o tytule Niech się szczę­ści wszyst­kim naszym przy­ja­cio­łom (ang. Power to All Our Friends). Nie­stety, jemu się nie poszczę­ściło i zajął trze­cie miej­sce.

Pod­czas gdy Abba i jej współ­za­wod­nicy przy­go­to­wy­wali się do występu w Bri­gh­ton, obli­cze Cliffa zdo­biło okładkę tygo­dnika tele­wi­zyj­nego „Radio Times”. Arty­stę sfo­to­gra­fo­wano w typo­wym dla niego ento­urage’u. Miał na sobie ele­gancką prąż­ko­waną mary­narkę, godną, by się w niej poka­zać na gar­den party w pałacu Buc­kin­gham. Obok stała Oli­via New­ton-John, ostat­nia z serii śmiał­ków goto­wych wal­czyć o euro­wi­zyjną chwałę pod bry­tyj­ską ban­derą. Nad ich gło­wami umiesz­czono tylko jedno, za to nabrzmiałe pod­tek­stami słowo: „Gra­tu­la­cje?”.

Bry­tyj­czycy mogli gnie­wać się na Euro­wi­zję i z niej kpić, ale i tak przy­cią­gała ich ona jak magnes. W 1973 roku aż 21,5 miliona bry­tyj­skich widzów zasia­dło przed odbior­ni­kami, żeby zoba­czyć, jak Cliffa pozba­wia się należ­nej mu chwały. To impo­nu­jący wynik, nawet bio­rąc pod uwagę fakt, że w tam­tych cza­sach w tele­wi­zji nie było zbyt wiele do oglą­da­nia (ist­niały tylko trzy kanały, pamię­ta­cie?).

Tego roku można się było spo­dzie­wać widowni podob­nych lub nawet więk­szych roz­mia­rów. Na kanale ITV grano stary, bo aż ośmio­letni film z Julie Andrews i Mak­sem von Sydo­vem (nosił tytuł Hawaje), a na BBC2 leciała powtórka dwóch ostat­nich odcin­ków Wojny i pokoju, dwu­dzie­sto­od­cin­ko­wej tele­wi­zyj­nej adap­ta­cji bar­dzo gru­bej książki Toł­stoja.

Bry­tyj­scy widzo­wie sta­nęli więc przed oso­bli­wym menu. Mieli do wyboru obej­rzeć powrót Napo­le­ona z Moskwy w oszczęd­nej tele­wi­zyj­nej odsło­nie albo porażkę tegoż Napo­le­ona ponie­sioną w star­ciu z siłami sprzy­mie­rzo­nymi pod pewną wio­ską na tere­nie dzi­siej­szej Bel­gii… a histo­rię tę miała im przy­bli­żyć nie­znana szwedzka grupa popowa, lśniąca od bro­katu.

Aku­rat skoń­czy­łem dwa­na­ście lat. Wyobraź­cie sobie, że sie­dzę w salo­nie naszego pod­miej­skiego domu w Col­che­ster, w hrab­stwie Essex. Nie mam wpływu na wybór pro­gramu. Spę­dzam ten sobotni wie­czór tak samo, jak spę­dzam każdy inny: w oka­zjo­nal­nym towa­rzy­stwie moich rodzi­ców.

Piszę „oka­zjo­nal­nym”, ponie­waż to chyba oczy­wi­ste, że z nas trojga tylko ja w pełni sku­pię się na tym spek­ta­ku­lar­nym wido­wi­sku („Godziny emi­sji pozo­sta­łych pro­gra­mów mogą ulec opóź­nie­niu”, ostrzegł nas ozdo­biony twa­rzą Cliffa maga­zyn tele­wi­zyjny). Matka jak zwy­kle sie­dzi w kręgu świa­tła lampy, poświę­ca­jąc więk­szość uwagi pro­duk­cji jed­nej z pat­chwor­ko­wych narzut, które ma wów­czas zwy­czaj dzier­gać w hur­to­wych ilo­ściach. Ojciec – rów­nież jak zwy­kle – dzieli swoją uwagę pomię­dzy ekran tele­wi­zora, gazetę i wewnętrzną stronę wła­snych powiek.

Tylko mnie jed­nego w tym pokoju spo­wije wów­czas magiczny trans, któ­rego Euro­wi­zja bez wąt­pie­nia dostar­cza. Przy­znam jed­nak, że nie dla­tego, iż jestem jej zaan­ga­żo­wa­nym miło­śni­kiem.

Po pro­stu już wiem, że jeśli nie będę oglą­dał tele­wi­zji z odpo­wied­nim entu­zja­zmem, to ode­ślą mnie do łóżka.

Na tam­tym eta­pie mojego życia uni­kam łóżka z całych sił: to mój główny cel i reali­zuję go każ­dego wie­czoru, nie przej­mu­jąc się zanadto tym, jak mija mi czas spę­dzony z dala od tego mebla. Oglą­da­nie tele­wi­zji nadaje się ide­al­nie. (Z punktu widze­nia pół­pro­fe­sjo­nal­nego uni­ka­cza łóżka Euro­wi­zja czy­stym przy­pad­kiem zaczyna się dość późno, bo o 21:30).

***

No dobrze. W każ­dym razie sprawy mają się nastę­pu­jąco: może uda mi się dosie­dzieć do samego końca, a może nie. Wojna i pokój znika z ekranu, a jej miej­sce zaj­muje Euro­wi­zja. Mam przed sobą pierw­sze spo­tka­nie z Bor­nem, Anną, Fridą i Ben­nym.

Nie śmiej­cie się. Tak ich zapo­wie­dział kon­fe­ran­sjer David Vine.

Minęło pół godziny: zapre­zen­to­wano sie­dem pio­se­nek i myślę, że żadna z nich nie przy­go­to­wała nas na nie­od­wra­calny wstrząs egzy­sten­cjalny, któ­rego mie­li­śmy doświad­czyć tam­tego wie­czoru. Żadna nie skło­niła mojego ojca, żeby otwo­rzył oczy na dłu­żej niż moment.

Oli­via New­ton John – nasza Oli­via – poja­wiła się na sce­nie i zeszła z niej, nie robiąc na słu­cha­czach więk­szego wra­że­nia. Wyko­nała pio­senkę o trud­nym do wyśpie­wa­nia tytule Long Live Love, koły­sząc się z entu­zja­zmem na obca­sach i zamia­ta­jąc scenę ręka­wami błę­kit­nej kre­acji. Wyglą­dała jak sta­dium pośred­nie mię­dzy księż­niczką z filmu Disneya a obru­sem.

Jestem prze­ko­nany, że scho­dząc ze sceny, zabrała ze sobą moralne wspar­cie wszyst­kich widzów zgro­ma­dzo­nych w tym pokoju (udzie­lone świa­do­mie lub pod­czas drzemki). Podej­rze­wam jed­nak, iż nasze nadzieje na zwy­cię­stwo stu­dził fakt, że Oli­vii dobrano mało roku­jącą pio­senkę. Suk­ces tego utworu zale­żał od bar­dzo wielu ludzi, dla któ­rych język angiel­ski nie był mową ojczy­stą. Od ludzi, któ­rzy zapewne nie rozu­mieli zawar­tych w niej odnie­sień kul­tu­ro­wych i któ­rym nie­ko­niecz­nie podo­bał się jej misjo­nar­ski ton.

Nie ma nic złego w misjo­nar­skim tonie, oczy­wi­ście. Ale bio­rąc wszystko powyż­sze pod uwagę, Long Live Love raczej nie miało szans prze­mó­wić do szer­szej widowni.

A poza tym oni wszy­scy nas nie­na­wi­dzą w tej Euro­pie, prawda?

Po wystę­pie Oli­vii kolejni wyko­nawcy potrak­to­wali nas serią emo­cjo­nal­nych bal­lad wyśpie­wy­wa­nych z wyra­zem melan­cho­lii na twa­rzy i bole­śnie zmarsz­czo­nymi brwiami, któ­rych można by się spo­dzie­wać w gabi­ne­cie leka­rza obwiesz­cza­ją­cego przy­krą dia­gnozę.

Byli­śmy – my, widzo­wie – przy­zwy­cza­jeni do tej szcze­gól­nej dycho­to­mii; stroje arty­stów Euro­wi­zji koja­rzyły się z hucz­nym wese­lem, za to ich eks­pre­sja przy­wo­dziła na myśl raczej nie­we­sołą przy­szłość.

Tuż przed Abbą na scenę wkro­czyli typowi przed­sta­wi­ciele tego trendu, jugo­sło­wiań­ski zespół o (śmia­łej, przy­znajmy) nazwie Korni.

Byli to męż­czyźni o sta­ran­nie uło­żo­nych koafiu­rach. Meta­liczne koł­nie­rze ich koszul siały po sce­nie feerią fio­le­to­wych i zie­lo­nych bły­sków, pozo­sta­ją­cych w śmia­łym kon­tra­ście z mocno lękową eks­pre­sją zespołu.

Czyli jak to zwy­kle na Euro­wi­zji.

Ale to się zaraz miało zmie­nić.

– A teraz prze­no­simy się do Szwe­cji – oznaj­mił nam David Vine, eta­towy głos BBC, naj­sze­rzej znany z komen­to­wa­nia zawo­dów nar­ciar­skich oraz sno­okera. Vine był tego wie­czoru kon­fe­ran­sje­rem w Bri­gh­ton Dome. Jego pełen entu­zja­zmu głos z moc­nym akcen­tem z Devon­shire opi­sy­wał wła­śnie zdję­cia dachów jakie­goś mia­sta, prze­świe­tlone zimo­wym słoń­cem.

– Szwe­cja jest naj­więk­szym kra­jem Skan­dy­na­wii – oznaj­mił Vine tonem znawcy. – Widzimy teraz miej­skie ulice – cią­gnął – ale jest to kraj pełen gór, jezior oraz lasów.

Mówił dalej, nie dając słu­cha­czom czasu na to, by zakwe­stio­no­wali ten podej­rza­nie ogól­ni­kowy opis.

– Oczy­wi­ście jest to rów­nież kraj pełen blond Wikin­gów – powie­dział – i to dla­tego tak dobrze wycho­dzi na zdję­ciach.

Tej ostat­niej uwa­dze towa­rzy­szył stłu­miony recho­cik. Czy mój dwu­na­sto­letni mózg zro­zu­miał, na czym polega żar­to­bliwe sko­ja­rze­nie blond Szwe­dów ze „zdję­ciami”? Nie sądzę. Na szczę­ście David Vine wspa­nia­ło­myśl­nie pocią­gnął temat. Dzięki jego wysił­kom nawet żyjący pod klo­szem mało­lat zro­zu­miał, w czym tkwi puenta tego dow­cipu.

– Gdyby wszy­scy sędzio­wie kon­kursu byli męż­czy­znami, a nie są, to ten zespół otrzy­małby mnó­stwo gło­sów – dorzu­cił Vine. Można było nie­mal usły­szeć, jak pusz­cza do nas filu­terne oczko. – Za chwilę zoba­czy­cie pań­stwo, co mam na myśli.

Mon­taż szwedz­kich kra­jo­bra­zów znika z ekranu i po raz pierw­szy widzimy sam zespół. Oto Szajba Atkin­sona sto­jąca ramię w ramię. Cała czwórka zamarła w pozie prze­zna­czo­nej zapewne dla foto­gra­fów, ale w miarę jak kamera prze­suwa się po ich twa­rzach, David Vine śpie­szy z komen­ta­rzem.

– Oto zespół Abba – infor­muje. – To jest Born… to Frida… ta blon­dynka obok niej to Anna… A to jest Benny.

Minie jakiś czas, zanim odkryję, że Anna woli być nazy­wana Agne­thą (ofi­cjalny pro­gram Euro­wi­zji wymie­nia ją z nazwi­ska jako Agne­thę Faelt­skog-Ulva­eus) oraz że Born ma w swoim imie­niu literę „j” (pro­gram Euro­wi­zji przed­sta­wia go nam w pisowni Bjo­ern, zamie­nia­jąc umlaut nad literą „o” na nad­licz­bową literę). Bez urazy, panie Vine, ale tam jest dodat­kowa sylaba. Albo i nie, zależ­nie od tego, jak szybko to imię wypo­wiemy.

Nie­prędko dowiem się rów­nież tego, że facet, któ­rego David Vine z pro­fe­sjo­nalną pew­no­ścią sie­bie przed­sta­wił mi jako Borna, tak naprawdę ma na imię Benny. Za to ten drugi, auto­ry­ta­tyw­nie okre­ślony jako Benny, tak naprawdę ma na imię Björn.

Tak czy ina­czej, jak uświa­da­mia nas pomocny David Vine, ini­cjały tej czwórki zesta­wione razem dają słowo „ABBA”. Co prawda działa to tylko wtedy, jeżeli rze­koma Frida odzy­ska swoje praw­dziwe miano Anni-Frid (w pro­gra­mie festi­walu zapi­sane bez dywizu).

Nie tak łatwo jest poznać Abbę. Dopiero co zaczę­li­śmy, a już oka­zuje się to skom­pli­ko­wane. I tak już zosta­nie, z któ­rej strony by na to nie spoj­rzeć.

***

No dobrze. To nie koniec drob­nych uszczy­pli­wo­ści wzglę­dem zespołu. Patrzymy teraz – my, widzo­wie – jak cała czwórka kolejno pozuje do kamery, cho­wa­jąc blade uśmie­chy za liśćmi jakiejś rośliny (zdaje się, że jest to duża juka w donicy). Sceny te poszat­ko­wano mon­ta­żem w taki spo­sób, żeby osią­gnąć efekt znany jako „A kuku!”. Wygląda to nie­zwy­kle tan­det­nie, a wra­że­nie wzmaga fakt, że frag­menty z juką nagrano tuż przy wej­ściu na scenę, praw­do­po­dob­nie gdzieś koło śmiet­nika. Tak przy­naj­mniej można wywnio­sko­wać ze smy­czy z iden­ty­fi­ka­to­rami zwi­sa­ją­cych z szyi naszych arty­stów oraz z obec­no­ści alu­mi­nio­wych szy­bów wen­ty­la­cyj­nych za ich ple­cami. Nie jest to pory­wa­jące tło dla sesji foto. Nie ma w sobie nic ze wspo­mnia­nych już malow­ni­czych szwedz­kich gór, jezior ani lasów.

Nagra­nie się koń­czy i wra­camy na scenę, skąd trwa trans­mi­sja na żywo. Jeste­śmy teraz świad­kami, jak wcho­dzi na nią dyry­gent szwedz­kiej grupy, witany uprzej­mymi okla­skami.

– Pio­senka nosi tytuł… – into­nuje David Vine, ale nie koń­czy zda­nia. – Och! A oto i Napo­leon! – rzuca nagle tonem, w któ­rym pobrzmiewa nuta auten­tycz­nego entu­zja­zmu.

I rze­czy­wi­ście. W tym momen­cie na scenę wkra­cza Sven Olof-Wal­l­doff. (Dys­lek­tyczny pro­gram Euro­wi­zji przed­sta­wił go jako Olafa-Wal­dorfa). Wystro­jony w dzie­więt­na­sto­wieczny uni­form woj­skowy – ogo­nia­sty frak i trój­rożny kape­lusz – jedną rękę zatknął za połę mun­duru, cał­kiem jak na por­tre­tach.

Jak dotąd typowa Euro­wi­zja.

Ale oto i oni, zapo­wie­dziani przez Vine’a: zespół Abba. Kil­ku­tak­towy wstęp na galo­pu­ją­cych gita­rach i wybi­ja­ją­cym metrum for­te­pia­nie, i już Anna/Agne­tha oraz Frida/Anni-Frid/Anni­frid zbie­gają pomo­stem z głębi sceny wprost do naszych serc. Kable ich mikro­fo­nów roz­wi­jają się na pełną dłu­gość.

– My, my! – into­nują, a wokół momen­tal­nie zmie­nia się atmos­fera. Uczu­cie, jakby ktoś doci­snął pedał gazu.

Frida/Anni­frid ma na sobie roz­ciętą fol­kową spód­nicę w odcie­niach cegły i kości sło­nio­wej. Łań­cuszki na jej bia­łej bluzce lśnią bajecz­nym bla­skiem.

Anna/Agne­tha jest ubrana w jaskra­wo­nie­bie­ską kurtkę bom­berkę i spodnie z tej samej tka­niny. Ma na gło­wie dopa­so­waną kolo­rem szy­deł­kową cza­peczkę, a sty­li­za­cję wień­czą srebrne kozaki na plat­for­mach. Zanim na dobre weź­mie się do śpie­wa­nia, odgar­nia z twa­rzy zabłą­kane pasmo blond wło­sów.

Obie artystki poru­szają się w zgod­nym ryt­mie i śpie­wają uni­sono. Ich głosy są mocne i dźwięczne.

– Oh yeah!

Kiedy nad­cho­dzi refren, zaczy­nają koły­sać bio­drami, na tyle mocno, na ile pozwa­lają im przy­pra­wia­jące o zawrót głowy obcasy. Cały czas się uśmie­chają – do widza, co jest oczy­wi­ście roz­tropną prak­tyką sce­niczną, ale także do sie­bie nawza­jem. Spra­wia to takie wra­że­nie, jakby śpie­wana pio­senka przy­pra­wiała je o uśmiech. W pew­nym momen­cie Frida zbiera spód­nicę w garść i koły­sze nią w przód i w tył. Ten bez­pre­ten­sjo­nalny, nieco auto­iro­niczny gest ujaw­nia cały absurd sytu­acji. Uświa­da­mia ci, po co wła­ści­wie jest ten kon­kurs: żeby się bawić, i to na całego. Jak dotąd wie­czór ten nie dostar­czył nam zbyt wiele zabawy.

– A-wo wo wo wo Water­loo…

Trzeba przy­znać, że pio­senka jest chwy­tliwa jak dia­bli. W odróż­nie­niu od innych nie pro­wa­dzi nas do punktu kul­mi­na­cyj­nego; cała jest kumu­la­cją, od początku do końca. Cza­sem za sprawą wokali, cza­sem pomię­dzy nimi, ale także za każ­dym razem, gdy odzy­wają się for­te­pian lub gitara albo prze­ni­kliwy motyw sak­so­fo­nowy. Ta pio­senka nie mar­nuje ani sekundy i niczego nie pozo­sta­wia przy­pad­kowi.

A poza tym brzmi nie­sa­mo­wi­cie aktu­al­nie – co w tym okre­ślo­nym kon­tek­ście zaska­kuje naj­bar­dziej. Muzyka, którą gra się na Euro­wi­zji, pod­cho­dzi zwy­kle do nowo­cze­snych tren­dów rów­nie ostroż­nie jak moja cio­cia Eileen przy­pi­na­jąca śmiałą broszkę do skrom­nej nie­dziel­nej kre­acji. Ale ta pio­senka ze Szwe­cji to soczy­sty, prze­ko­nu­jący pop w tym zna­cze­niu, w jakim gra się go teraz na całym świe­cie. Sły­chać w niej See My Baby Jive Wiz­zard połą­czone z Block­bu­ster The Sweet, Build Me Up But­ter­cup The Foun­da­tions, a także Baby Love The Supre­mes i Help Me Rhonda The Beach Boys. Water­loo wydaje się stwo­rzone w stu­diu, do któ­rego od czasu do czasu wpa­dali Phil Spec­tor i Tony Visconti, żeby mieć oko na pro­duk­cję.

Oczy­wi­ście nie wiem tego wszyst­kiego, sie­dząc wów­czas jako dwu­na­sto­letni chło­piec przed tele­wi­zo­rem. Ale to bez zna­cze­nia, ponie­waż pio­senka z suk­ce­sem usku­tecz­nia jedną z naj­więk­szych sztu­czek popo­wego poży­czal­stwa. Z wdzię­kiem przy­po­mina ci to, co już znasz i kochasz, jed­no­cze­śnie dostar­cza­jąc prze­ko­nu­jąco świeżą jakość, którą rów­nież poko­chasz całym ser­cem.

Tym­cza­sem reży­ser obrazu bar­dzo dokład­nie zapo­znaje nas z Agne­thą i Fridą, które śpie­wają, koły­szą się i uśmie­chają w naj­lep­sze. Ale co z Bor­nem i Ben­nym? Gdzie podziała się tamta dwójka? Tej nocy Björn Ulva­eus dosta­nie surową lek­cję na temat show-biz­nesu (o ile dotąd go nie poznał). Możesz wci­snąć się w czarny kom­bi­ne­zon, obwie­sić łań­cu­chami, zało­żyć parę wyso­kich srebr­nych butów na pode­szwach gru­bych niczym cegły oraz zawie­sić sobie na szyi fiku­śną gitarę elek­tryczną w kształ­cie spłasz­czo­nego sate­lity… ale w polu siło­wym gene­ro­wa­nym przez wza­jemne oddzia­ły­wa­nie Agne­thy Fältskog i Anni-Frid Lyng­stad to nie będzie miało zna­cze­nia. Żaden pro­du­cent tele­wi­zyjny na świe­cie roz­po­rzą­dza­jący cza­sem ante­no­wym nie da ci wię­cej niż kilka nie­chęt­nych sekund.

Jesz­cze gorzej ma ten czło­nek zespołu, o któ­rym myślimy, że jest Bor­nem, ale który w rze­czy­wi­sto­ści jest Ben­nym. Od czasu do czasu widać go na dłu­gim uję­ciu sceny, jak sie­dzi po pra­wej stro­nie przy for­te­pia­nie. Ale poza tym jedyną czę­ścią jego osoby, którą mamy szansę pod­dać szcze­gó­ło­wej obser­wa­cji, są ręce śmi­ga­jące po kla­wia­tu­rze. Zanim kame­rzy­ści w końcu pokażą go w zbli­że­niu, na sce­nie wybrzmi już ostatni refren pio­senki.

Tak się składa, że obaj uczest­ni­czący w wystę­pie muzycy sesyjni są bar­dziej widoczni niż Born i Benny – zwłasz­cza basi­sta Rut­ger Gun­nars­son sto­jący za lewym ramie­niem Agne­thy, który trzyma swoją gitarę basową w nie­mod­nej pozy­cji pio­no­wej. Gryf instru­mentu celuje pro­sto w sufit, jakby muzyk pró­bo­wał się prze­ci­snąć przez wąską szcze­linę. Tym­cza­sem Ola Brun­kert jest tak nie­ru­chomy, jak tylko może być ktoś, kto wła­śnie gra na per­ku­sji. Wygląda na to, że ci dwaj – człon­ko­wie Abby, któ­rzy do niej nie należą – zostali sta­ran­nie poin­stru­owani, żeby nie ścią­gać na sie­bie uwagi. Szcze­rze mówiąc, kiedy Agne­tha i Frida roz­ta­czają na sce­nie swój czar, chło­paki mogliby pod­pa­lić się nawza­jem i odtań­czyć pło­mienne tango, a kamera na­dal poka­zy­wa­łaby ich tylko prze­lot­nie (no i może jesz­cze stertę popiołu pozo­stałą pod koniec utworu).

Mimo że tak rzadko go widzimy, Born (a fak­tycz­nie Benny) przy­kuwa moją uwagę. Sie­dzi przy for­te­pia­nie, a to mój instru­ment. Mamy w domu stare i roz­stro­jone pia­nino zaj­mu­jące (o czym moja matka chęt­nie ci opo­wie) zbyt dużo miej­sca w pokoju, tech­nicz­nie rzecz bio­rąc sta­no­wią­cym gabi­net ojca. Bęb­ni­łem na nim czę­sto, póki się cał­kiem nie roz­le­ciało, bez wprawy, za to z wielką przy­jem­no­ścią (nie wia­domo, czy inni domow­nicy ją podzie­lają). Jed­nak, ku mojemu roz­cza­ro­wa­niu, for­te­pian to rzadki widok w kon­tek­ście muzyki pop. Zgoda, Elton John robi w tej dzie­dzi­nie świetną robotę, ale w więk­szo­ści przy­pad­ków wydaje się, że for­te­pian poja­wia się w popkul­tu­rze w mar­gi­nal­nych i czę­sto nie­po­żą­da­nych kon­tek­stach. Myślę tu o pro­gra­mie Gil­berta O’Sul­li­vana, w któ­rym wciela się on w wychu­dłego pomoc­nika wik­to­riań­skiego komi­nia­rza, albo o Hil­dzie Woodward, sędzi­wej matce jed­nego z człon­ków zespołu Lieu­te­nant Pigeon (ich wielki hit nazy­wał się Mouldy Old Dough). Obec­ność tej kobie­ciny na sce­nie zadała potężny cios poczu­ciu wła­snej war­to­ści adep­tów pia­ni­styki na całych Wyspach.

Z tego, co wiem, tak wła­śnie urzą­dzony jest świat: gra na for­te­pia­nie to osią­gnię­cie, ale gra na gita­rze sta­nowi mani­fest – zwłasz­cza gra na gita­rze elek­trycz­nej, choć każda gitara zadziała podob­nie. Od dawna cze­kam na pia­ni­stę gra­ją­cego na instru­men­cie aku­stycz­nym żywio­łowy pop, któ­rego mógł­bym czcić – a już na pewno brak mi kogoś takiego w dzie­dzi­nie glam rocka, gdzie instru­ment ten nie docze­kał się dotąd wyjąt­ko­wego trak­to­wa­nia. A teraz w moim życiu poja­wia się Born, który tak naprawdę jest Ben­nym. Czy to mój Mesjasz kla­wia­tury?

OK, fal­bany man­kie­tów wysta­ją­cych z błysz­czą­cej lilio­wej mary­narki wydają się lekką prze­sadą (może nawet utrud­niają grę), ale ja dostrze­gam w nich prze­błysk cze­goś nowego.

Pia­ni­sta nie wbija wzroku we wła­sne palce, tak jak robię to ja, kiedy gram. Nie wydaje się, by instru­ment go ogra­ni­czał albo przy­pie­rał do ściany. Muzyk nie wygląda rów­nież na zawsty­dzo­nego fak­tem, że na nim gra. Wręcz prze­ciw­nie – spra­wia wra­że­nie, że robi dokład­nie to, co lubi. Jest to oczy­wi­ście wra­że­nie ulotne, ponie­waż kamery wra­cają do Agne­thy i Fridy tak szybko, jak to tylko moż­liwe… Ale ja już dostrze­głem wska­zówkę. Oto poten­cjalny kie­ru­nek.

Woka­listki obra­cają się wdzięcz­nie wokół wła­snej osi, sak­so­fon po raz ostatni gra riff wień­czący refren i utwór się koń­czy. W tam­tej chwili mam abso­lutną pew­ność, komu życzę zwy­cię­stwa w tym kon­kur­sie.

3. Gra o punkty

3

Gra o punkty

David Vine zde­cy­do­wa­nie jest pod wra­że­niem.

– Co powie­cie na taki występ? Szwe­cja ni­gdy dotąd nie zwy­cię­żyła Euro­wi­zji, ale z tym utwo­rem zde­cy­do­wa­nie ma na to szanse.

Mogę tylko wie­rzyć, że Vine ma rację. A czy kie­dy­kol­wiek się pomy­lił?

Wiem jedno. Jeśli Abba wygra, będą musieli wró­cić na scenę i jesz­cze raz zaśpie­wać tę pio­senkę. To bar­dzo pożą­dana per­spek­tywa, ponie­waż nie mam poję­cia, kiedy zyskam kolejną oka­zję, żeby wysłu­chać ich ponow­nie.

Na tym eta­pie wie­czoru od bisu zwy­cięzcy dzielą nas występy przed­sta­wi­cieli kolej­nych dzie­wię­ciu kra­jów, w tym naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nego kon­ku­renta ze wszyst­kich oraz – jak przy­po­mni nam sumien­nie David Vine – fawo­ryta buk­ma­che­rów. To repre­zen­tu­jący Holan­dię duet Mouth & Mac­Neal. (Warto wie­dzieć, że przed zamknię­ciem zakła­dów akcje Abby stały na pozio­mie dwu­dzie­stu do jed­nego). Mouth & Mac­Neal wystę­pują z nume­rem dwu­na­stym. Wydaje się, że nastro­jowy numer pod tytu­łem I See a Star, który zde­cy­do­wali się wyko­nać, tra­fia w pre­fe­ro­waną tutaj sty­li­stykę. Także dla­tego, że brzmi niczym melo­dia, która mogłaby towa­rzy­szyć nie­śpiesz­nym obro­tom dzie­cię­cej karu­zeli. A czy jury Euro­wi­zji kie­dy­kol­wiek było w sta­nie oprzeć się pio­sen­kom, które tak brzmią?

Trudna sprawa.

Arty­sta znany na innych sce­nach jako Big Mouth (w pasz­por­cie figu­ru­jący jako Wil­lem Duyn) wygląda niczym holen­der­ska wer­sja Meat Loafa – czy, jak by powie­dzieli sami Holen­drzy, gehakt­brood. Ma buty do kolan i obszerny skó­rzany bez­rę­kaw­nik, spięty łań­cu­chami na wskroś sze­ro­kiej piersi. Spo­gląda na nas pło­mien­nie i dziko spod burzy zmierz­wio­nych wło­sów. Naj­wy­raź­niej wło­żył sporo wysiłku, byśmy uwie­rzyli, że nie trak­tuje tej fuchy poważ­nie. Wstępny mate­riał fil­mowy tej pary to kilka ujęć nakrę­co­nych na jakimś traw­niku w Bri­gh­ton. Widzimy na nich, jak Mouth biega w kółko, holu­jąc za sobą wózek z pogodną, fleg­ma­tyczną Mac­Neal i wyma­chu­jąc pękiem balo­nów na sznur­kach. Facet naj­wy­raź­niej jest eks­cen­try­kiem. Nagra­nie poka­zuje, jak śpie­wają, a Mouth żar­to­bli­wie sztur­cha Mac­Neal, w pew­nym momen­cie mierz­wiąc jej sta­ran­nie uło­żoną blond fry­zurę. Mac­Neal – a wła­ści­wie Mag­gie Mac­Neal (przy­szła na świat jako Sjo­ukje van ’t Spij­ker, ale na szczę­ście David Vine nawet nie pró­buje tego wyma­wiać) – wyko­nuje wspa­niałą robotę. Wszyst­kie te z pew­no­ścią nie­zwy­kle iry­tu­jące wyczyny part­nera spły­wają po niej jak woda po kaczce. Dziew­czyna dziel­nie koły­sze się do rytmu. Ubrana też jest dużo roz­sąd­niej.

Co gor­sza, Mouth & Mac­Neal ucie­kli się do dodat­ko­wego wspar­cia w postaci rekwi­zytu. Ich umiesz­czony z boku sceny kla­wi­szo­wiec cierpi podwój­nie. Nie tylko wci­snęli faceta w parę naj­bar­dziej roz­klo­szo­wa­nych spodni dzwo­nów, jakie widziano w tym roku, lecz także doło­żyli mu nie­po­ręczną kar­na­wa­łową pozy­tywkę, wiszącą na pasku na szyi. Wień­czą ją wyso­kie na stopę kukiełki, wyglą­da­jące jak… no cóż. Pocze­kajmy na najazd kamery. Tak, to Mouth i Mac­Neal, powtó­rzeni w szma­cia­nej for­mie.

W trak­cie pierw­szego refrenu, kiedy aran­ża­cja pio­senki prze­cho­dzi w brzę­kliwy motyw wygry­wany na orga­nach pisz­czał­ko­wych, peł­no­wy­mia­rowy Mouth pod­cho­dzi do kla­wi­szowca, klęka obok niego i kręci korbką pozy­tywki, pusz­cza­jąc w ruch minia­tu­rową Mac­Neal, która wiruje w tańcu obok minia­tu­ro­wego szma­cia­nego Moutha. Ten praw­dziwy patrzy na publicz­ność i roz­dzia­wia się w prze­sad­nym zachwy­cie.

Cóż za zwrot akcji. Oczy­wi­ście w dzi­siej­szych cza­sach uczest­nicy Euro­wi­zji wystę­pują z więk­szym roz­ma­chem, na przy­kład oto­czeni hordą tan­ce­rzy w stro­jach goryli (Wło­chy, 2017), gra­jąc na for­te­pia­nach, pod­czas gdy wio­dące do nich schody płoną żywym ogniem (Ukra­ina, 2018), lub też pre­zen­tu­jąc się publicz­no­ści na golasa, w for­mie holo­gramu i na tle wyją­cych wil­ków (Bia­ło­ruś, 2016). Dziś ten pokaz lal­kar­skiego rze­mio­sła wywo­łałby co naj­wy­żej stłu­mione ziew­nię­cie. Jed­nak na nie­mal pustej i cał­ko­wi­cie sta­tycz­nej paste­lo­wej sce­nie Bri­gh­ton Dome w 1974 roku robi takie wra­że­nie, jakby do mia­sta przy­był praw­dziwy cyrk. I to z kukieł­kami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki