42,90 zł
Historia ABBY opowiedziana poprzez wybór największych hitów zespołu
W 2024 roku przypadła pięćdziesiąta rocznica Waterloo (piosenki, nie bitwy) – przełomowego momentu w historii popu, w którym szwedzka sensacja ABBA wkroczyła na międzynarodową scenę muzyczną. Jak to się stało, że pół wieku później zwycięzcy Eurowizji z lat siedemdziesiątych są popularniejsi niż kiedykolwiek – docierając do słuchaczy w każdym wieku i rozwijając się w musicalach, muzeach i hologramach? Giles Smith, pisarz i fan muzyki, postanowił się tego dowiedzieć. A ta książka jest jego sposobem na powiedzenie: thank you for the music.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Wprowadzenie
Dziś wielu z nas cieszy wszechobecność muzyki Abby, to, że krąży ona w powietrzu, którym oddychamy.
Pozwólcie, iż przytoczę kilka prywatnych dowodów na poparcie tej tezy.
Latem 2023 roku spacerowałem po francuskim targu i usłyszałem, jak straganiarz, szukając drobnych dla klienta, zanucił:
– Money, money, money!
Potem pojechałem dalej i wypiłem kawę w kawiarni, gdzie z głośnika płynęło Knowing Me, Knowing You. Wracając do naszej kwatery, wstąpiłem do supermarketu. Kiedy wrzucałem jedzenie do koszyka, w tle leciała piosenka Take a Chance on Me. Trzy przypadkowe spotkania z muzyką Abby w ciągu około dziewięćdziesięciu minut.
Jeśli podróżujesz po Europie akurat w tym okresie historii, można ci wybaczyć okazjonalne przekonanie, że świat należy do Abby, a my jesteśmy w nim tylko lokatorami.
Trudniej pamiętać, że nie zawsze tak było. Być może fakty zaskoczyłyby ludzi radośnie tłoczących się pod sceną podczas londyńskiego koncertu ABBA Voyage lub oglądających bez skrępowania bluzy, breloczki czy tace do herbaty, ozdobione logo Abby i wyłożone na firmowym stoisku. Zdziwiliby się, gdyby usłyszeli, że czasami miłość do ich ukochanego zespołu nie była wyrażana tak otwarcie, zwłaszcza przez trzynastolatków na szkolnym boisku.
Ale, jak wkrótce sami zobaczycie, niżej podpisany (który ongiś starannie ukrywał kasetę z nagraniem albumu ABBA wydanego w 1975 roku) może osobiście potwierdzić, że to prawda.
Długo żyłem w przekonaniu, że pochodzenie Abby definiuje, czym jest ten zespół i co wraz ze swoją muzyką może znaczyć dla odbiorców. Pisząc „pochodzenie”, mam na myśli zarówno Szwecję, jak i Konkurs Piosenki Eurowizji w 1974 roku, dzięki któremu Abba po raz pierwszy zyskała rozgłos. Niemal trzy lata po tym, jak na scenie w Brighton zaśpiewali Waterloo, jeden z ich niewielu występów na żywo w Londynie doczekał się pobłażliwej, protekcjonalnej recenzji na łamach „Guardiana”. Dziennikarz opisał ich jako „czwórkę Europejczyków”, którzy wykonują „elegancki eurorock z cechami popu”. W podsumowaniu stwierdził: „Miło, że teraz już wiemy, kto stoi za tą kaskadą przyjemnych dźwięków”.
Nie ma w słowniku krytyka większej inwektywy niż słowo „przyjemny”. Przedrostek „euro-” („Europejczycy”, „eurorock”) również wielokrotnie pada w recenzjach Abby z tamtego okresu. I rzadko oznacza komplement.
Dwa lata później, w roku 1979, amerykański krytyk rockowy Robert Christgau poświęcił zespołowi artykuł w „Village Voice”. Nawet nie próbował być miły. „Wiemy już, jak wygląda wróg”, napisał po koncercie. „To właśnie oni”.
W tym samym roku, znowu w Wielkiej Brytanii, recenzent „Guardiana” lekceważąco określił Abbę mianem producentów „popowych efemeryd”. To kolejny częsty zarzut do zespołu. Można zrozumieć, dlaczego padło takie stwierdzenie. Niemniej jednak – osobliwa to efemeryda, która utrzymuje się w eterze przez pół wieku, a w końcu trafia do poświęconego twórcom muzeum w ich rodzinnym mieście…
Gdy Abba próbowała przebić się w świecie, szybko się okazało, że wygrana na Eurowizji to specyficzny rodzaj szansy, który równie dobrze może stać się pułapką. Po triumfalnym zejściu ze sceny w Brighton członkowie zespołu jeszcze przez miesiące i lata borykali się ze szczególnym problemem. Jakimś cudem przylgnął do nich blichtr Eurowizji, grożąc, że z obiecującej kariery nic nie będzie.
Zespół ze Szwecji, zespół z Eurowizji… Abba i jej obrońcy przez długi czas starali się odpowiedzieć na te dwa powtarzające się zarzuty. Oba miały rzecz jasna tę wadę, że nie da się im zaprzeczyć.
„Osobiście nienawidzę tego, co ci ludzie sobą reprezentują”, napisał krytyk w 1979 roku, „…jednocześnie uważam, że są genialni”. Był to sygnał złagodzenia kursu – lecz także oznaka tego, że nawet zwolennicy Abby będą przez jakiś czas zmuszeni prawić jej pokrętne, dwuznaczne komplementy. „To jest świetne… a przecież takie tandetne”. „Nie powinno mi się to podobać… a jednak!” Nawet najbardziej zagorzali wielbiciele przyznawali niekiedy, że jest w twórczości Abby coś nieprzeniknionego, co trudno pojąć. Do tego dochodził oczywisty sukces zespołu, stanowiący w oczach krytyków osobny problem. „Wyrachowana komercja” – to był w tamtym okresie częsty zarzut. Ze szczególną energią i uporem podnosili go krytycy w ojczystej Szwecji, gdzie hasło „nasz największy sukces eksportowy po Volvo” budziło w co wykwintniejszych umysłach lekki niesmak. Ale „komercja” to oczywiście zarzut, który można wystosować wyłącznie z perspektywy czasu. Nie da się tak powiedzieć o zespole, który uniknął popularności. Poza tym argument ten pomija fakt, że sukces Abby – jego natura, skala i czas trwania – był często zaskoczeniem również dla jej członków oraz że w przypadku sukcesu w muzyce pop kalkulacje nie są tak łatwe, jak sobie wyobrażamy. Członkowie Abby nie mieli wglądu w przyszłość. Mogli tylko podjąć określone decyzje, a potem poczekać i zobaczyć, co z tego wyniknie. A wynik zależał od nas – słuchaczy. Oznacza to, że zespół poznał, jakie to uczucie (bez wątpienia ekscytujące, lecz od czasu do czasu z pewnością zabarwione lękiem), gdy rozpętuje się żywioły, które nie do końca można kontrolować.
Pierwsze miejsce wśród tych niekontrolowanych sił znów zajęliśmy my, odbiorcy, w znacznym stopniu przyczyniając się do tego, co spotkało Abbę. Rozwinę temat na kolejnych stronach tej książki.
Zespół stał się nieodłączną częścią naszego życia – a jednocześnie cechował go pewien dystans, niekiedy zabarwiony chłodem. Ludzie, którzy nie są Szwedami, mają tendencję do przypisywania tego zjawiska „szwedzkości” Abby. Chodzi mi o to, że dostrzegają zarówno w zespole, jak i jego muzyce powściągliwość i rezerwę, a następnie zakładają, że cechy te wynikają z charakteru narodowego wykonawców. Takie wyjaśnienie wydaje się podejrzanie proste i oczywiste – wręcz trąci arogancją. Być może powyższa kwestia zasługuje na to, by ją nieco dokładniej zbadać. Podobnie jak wiele innych aspektów Abby.
Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że znasz ten zespół najlepiej ze wszystkich – a jednocześnie prawie nic o nim nie wiesz. Oczywiście są fani i superfani Abby, których godne podziwu zaangażowanie we wszechstronne studia nad Agnethą, Björnem, Bennym i Fridą wiele nam wyjawiło. Nie tak dawno temu spędziłem z niektórymi z tych superfanów przemiły weekend w Sztokholmie; napiszę o tym później. Ale w przestrzeni osób, nazwijmy to, niewtajemniczonych, w której Abba spotyka się z przeciętnie zaangażowanym odbiorcą (a jest to przestrzeń, gdzie moim zdaniem wydarzyły się rzeczy najciekawsze, szczególnie w kontekście tej książki), wiedza o zespole jest niepełna, a jego ogólny obraz wciąż mglisty.
Abba zachowywała dystans nawet u szczytu sławy, a świat pokochał ją bez zastrzeżeń i otwarcie dopiero kilka lat po tym, gdy faktycznie przestała istnieć. W związku z tym powszechna znajomość repertuaru zespołu przewyższa dziś wiedzę o czymkolwiek innym na jego temat. Członkowie grupy są gwiazdami, niezależnie od definicji terminu „gwiazda”. Tymczasem w 2024 roku – nawet w kręgach, w których Abbę się ceni i wielbi! – pewna i nieomylna umiejętność odróżnienia Benny’ego od Björna, a w niektórych przypadkach nawet Agnethy od Anni-Frid świadczy o najwyższym poziomie wtajemniczenia. Co wiemy? Słyszeliśmy coś o tym, że zespół składał się z dwóch par (Björn i Agnetha, czy nie tak? Benny i Anni-Frid?), których małżeństwa się rozpadły, ale które w jakiś sposób (czy na pewno?) zdołały ocalić grupę od tego samego losu, heroicznie przelewając ból rozstania w ponadczasowe hity, takie jak The Winner Takes It All i Knowing Me, Knowing You. Tymczasem Björn napisał tekst do drugiej z tych piosenek na dwa lata przed rozstaniem z Agnethą. Byli wówczas razem, wyglądali na szczęśliwych i cieszyli się z narodzin drugiego dziecka. Natomiast Benny i Frida pobrali się dopiero po tym, jak Björn i Agnetha postanowili się rozstać, więc…
Prawda jest taka, że nie wiemy zbyt wiele, a większość z tego, co wiemy, to bzdury, czyjeś kreatywne wymysły, plotki bądź (to ostatnie najczęściej) projekcje.
Wielka sława spłynęła na Abbę pośmiertnie, kiedy członkowie zespołu zeszli ze sceny i opuścili studio. Jest to zatem ten rodzaj chwały, który rzadko się przydarza w historii popu. Zjawisko praktycznie niemożliwe w erze mediów społecznościowych. Agnetha, Björn, Benny i Frida najjaśniej płoną w naszych umysłach jako zestaw piosenek, których nie pokonają czas ani moda. Piosenek, których tak wielu z nas słucha na okrągło. Piosenek, które znamy.
Ale skąd? Abba zakończyła działalność w roku 1982, a więc czterdzieści dwa lata temu. Ci artyści występowali i nagrywali muzykę przez mniej więcej osiem lat, czyli podobnie jak Beatlesi. Następnie wycofali się z branży, nigdy tego oficjalnie nie ogłaszając. Najwyraźniej wyczerpało ich lub wypaliło własne towarzystwo. Zajęli się czym innym – w przypadku Agnethy i Fridy były to albumy solowe, podczas gdy Björn i Benny przerzucili się na pisanie musicali. W tamtym czasie powszechnie sądzono, że Abba się przeżyła, a co więcej, w wielu kręgach uchodziła za kompletny obciach. Na froncie okładki dziewiętnastopiosenkowego albumu kompilacyjnego ABBA Gold, przygotowanego przez wytwórnię Polydor w 1992 roku (jedenaście lat po publikacji ostatnich nagrań studyjnych), nie uświadczysz zdjęć członków zespołu. A to dlatego, że rynek został dogłębnie zbadany, zanim płyta ujrzała światło dzienne. Informacje zwrotne z grup fokusowych były takie, że chociaż odbiorcy są potencjalnie zainteresowani zakupem zbioru hitów Abby i bez trudu potrafią wskazać ulubione piosenki – takie jak Take a Chance on Me, The Name of the Game, Super Trouper – to nie chcieliby mieć płyty z twarzami członków grupy umieszczonymi w widocznym miejscu. Wytwórnia zdecydowała się więc na prosty złoty napis na czarnym tle. Taki klimat panował w 1992 roku wokół Abby.
Niemniej jednak to właśnie album ABBA Gold zaczął zmieniać powszechne nastawienie do zespołu, zapoczątkowując to, co możemy dziś uznać za okres jego renesansu. Pomogły w tym, nieco przypadkowo, dwa australijskie filmy, w których pojawiły się ich piosenki. Mam na myśli Priscillę, królową pustyni oraz Wesele Muriel. Oba filmy weszły na ekrany kin w 1994 roku. Swoje zrobił też musical Mamma Mia! z 1999 roku, podobnie jak nakręcony dziewięć lat później pierwszy z dwóch filmów na jego podstawie. W pierwszej dekadzie XXI wieku Abba, którą już dawno pogrzebano, miała w sobie prawdopodobnie więcej życia niż kiedykolwiek wcześniej. Album ABBA Gold sprzedał się w ponad 32 milionach egzemplarzy na całym świecie. W Wielkiej Brytanii pozostaje drugą najlepiej sprzedającą się płytą wszech czasów, ustępując jedynie Greatest Hits zespołu Queen. A potem, gdy rok 2021 dobiegł końca, zespół niespodziewanie ponownie znalazł się w centrum zainteresowania. Stało się to nie tylko za sprawą ostatniej, całkiem nieoczekiwanej, zaprzeczającej upływowi czasu eksplozji nowej muzyki, lecz także wciągającego z magnetyczną siłą, poruszającego jakieś tajemne struny w naszych duszach scenicznego show zatytułowanego ABBA Voyage. Stanowił on absolutną rewolucję w dziedzinie koncertów na żywo. Muzycy wystąpili w nim pod postacią wyidealizowanych, generowanych komputerowo wersji samych siebie, które były z nimi tożsame i zarazem nie miały z nimi nic wspólnego.
Zbliża się czterdziesta druga rocznica ich ostatniego biletowanego koncertu, a członkowie zespołu są już po siedemdziesiątce i najwyraźniej nie mają zamiaru osobiście wchodzić na scenę. Tymczasem Abba nigdy nie była bardziej widoczna niż teraz i prawdopodobnie nigdy też nie była bardziej Abbą.
***
– Czytam cię przez całe życie – powiedział kiedyś do pisarza Samuela Becketta zachwycony fan.
– Musisz być tym bardzo zmęczony – odparł Beckett.
Cóż, jestem tutaj, dokładnie pół wieku po premierze Waterloo, i to samo mógłbym wyznać członkom Abby, gdybym kiedykolwiek się z nimi spotkał. Prawdopodobnie powinienem w tym miejscu wspomnieć, że nigdy do tego nie doszło.
– Słucham was przez całe życie… – mógłbym się pochwalić – albo przez jego większość. W każdym razie odkąd pamiętam. Zanim spytacie, odpowiem: nie, nie jestem zmęczony. A przynajmniej nie Abbą.
Bo co by to miało znaczyć, że jest się zmęczonym Abbą w 2024 roku? Czyż to nie jak przyznanie, że skończyła nam się cierpliwość do muzyki pop albo że muzyka pop skończyła z nami?
Trudno powiedzieć, żebym był osamotniony w swojej wytrwałości. Fala krytyki odwróciła się i nawet Clive James w końcu publicznie przyznał, że nie miał racji. James, jak zobaczymy na dalszych kartach tej książki, był jednym z pierwszych krytyków, którzy odrzucili Abbę, określając jej twórczość jako „nieuleczalnie błahą”. Ocenę tę wystawił na podstawie przekonujących, lecz wątłych dowodów – mówię tu o występie na Eurowizji w 1974 roku. Jednak w 2013 roku James zrecenzował film dokumentalny o zespole i wyraził żal z powodu swoich pochopnych opinii. Najwyraźniej pomógł mu w tym fakt, iż jego własna córka okazała się zapaloną wielbicielką zespołu.
„Trudno zakwestionować intensywność, z jaką miliony ludzi cieszyły się muzyką Abby”, napisał James. Z upływem czasu zdał sobie sprawę, że sceniczne kreacje członków zespołu nie miały z tym nic wspólnego.
„Liczyły się tylko te cztery głosy oraz to, jak się ze sobą zlewały w melodiach i harmoniach, wypełniając na płytach każdą możliwą lukę w aranżacji. Można było do nich tańczyć bez końca”, podsumował James. Nie wydaje mi się, żeby to była prawda, że głosy wypełniają „każdą możliwą lukę w aranżacji”. Nie jestem pewien, jak brzmiałoby nagranie, w którym tak by się działo. Zastanawiam się, jak uważnie James słuchał Abby, zanim ostatecznie zmienił zdanie. Dlaczego jednak miałby czuć taką potrzebę? To z pewnością jedna z magicznych cech muzyki pop: wielu jej najbardziej zagorzałych zwolenników nie słucha zbyt wnikliwie ani nie czuje, że powinno się to robić. Pop często komunikuje się z sercem na długo przed tym, nim porozmawia z głową… a czasami w ogóle z nią nie rozmawia. Autorzy tekstów o muzyce pop nie wspominają o tym wystarczająco często.
Z pewnością prawdą jest to, że na przestrzeni pięćdziesięciu lat, które minęły od premiery Waterloo, Abba znalazła miłośników wśród najróżniejszych typów ludzi. Grupa ta jest uwielbiana w prawie każdym wymiarze, w jakim można kochać zespół popowy. Ich piosenki przemawiają do zakochanych nastolatków i uśmiechają się czule do Clive’a Jamesa. Twórczość muzyków Abby konsumowano w pośpiechu, a ich samych traktowano jak gwiazdy przesłodzonego popu, ale doczekali się też trzeźwej oceny jako wyjątkowo utalentowani rzemieślnicy. Cieszono się nimi ironicznie i szczerze. Byli tak zwaną wstydliwą przyjemnością oraz przyjemnością zupełnie bezwstydną. Ich płyty definiowały całe epoki, a zarazem zdołały wymknąć się z historycznego kontekstu. W 2024 roku ich piosenki są dobrze znane zarówno nostalgicznym staruszkom, spragnionym powrotu do lat 70., kiedy byli dziećmi, jak i ludziom, których pod koniec XX wieku nie było jeszcze na świecie.
Członkowie Abby byli fetowani jako spektakularne gejowskie ikony, ale także jako niezawodni dostawcy weselnej muzyki tanecznej, która jednoczy wszystkie gusta. Najlepsi spośród nas kochają piosenki Abby całym sercem, a jednak ich muzyka została również wykorzystana podczas naruszających lockdown hulanek na Downing Street. (Mam tu na myśli osławioną „imprezę Abby” z 13 listopada 2020 roku, o której Benny Andersson powiedział dyplomatycznie: „Nie możesz nazwać tego imprezą Abby. To impreza Johnsona”). Twórczość Abby została uhonorowana przez tak różnorodnych wykonawców, jak U2, Dionne Warwick i Foo Fighters. Wykorzystano ją także do celów komediowych. Oto przykłady: French i Saunders (C’est La Vie), Rowan Atkinson w programie Not the Nine O’Clock News (Super Dupa) oraz Alan Partridge (a-ha!), który kocha Abbę tak bardzo, że nazwał swojego jedynego syna imieniem Fernando. Muzyka Abby jest jedną z niewielu więzi bezpośrednio łączących nieżyjącego już Sida Viciousa z Sex Pistols (który kiedyś przebiegł całe lotnisko, aby spotkać się z zespołem) z nieżyjącą już królową Elżbietą II, która podobno powiedziała komuś, że szczególnie lubi Dancing Queen, ponieważ, cytuję: „Jestem królową i lubię tańczyć”. Abba to jedyni zwycięzcy Eurowizji, którzy zostali wprowadzeni do Rock & Roll Hall of Fame, co wydarzyło się w 2010 roku i byłoby nie do pomyślenia (czy raczej nie miałoby sensu) w epoce, gdy Abba faktycznie nagrywała płyty, które przyniosły im to wyróżnienie. Jeśli chodzi o szeroki zakres przynależności gatunkowej, to przewyższają nawet Beatlesów. Z pewnością tylko nielicznym zespołom dane było znaczyć tak wiele dla tak wielu ludzi w tak wielu różnych okresach historii. Jeszcze mniej jest takich, które osiągnęły powyższe, podczas gdy członkowie grupy po prostu siedzieli w domowych pieleszach przez cztery dekady, nie robiąc nic (a przynajmniej nic związanego z Abbą).
To bez dwóch zdań najsmakowitszy szczegół tej głęboko satysfakcjonującej historii o ostatecznym i powszechnym przywróceniu Abby do łask. Wszystko to, przez co zwykle im dokuczano oraz za co ich odrzucano (styl ubierania, taniec, akcent, ta pozornie nieunikniona szwedzkość), ostatecznie stało się powodem, żeby pokochać ich bez zastrzeżeń, jeśli miało się na to ochotę. Jednak ta całkowita transformacja ich pozycji kulturowej nastąpiła bez żadnego wysiłku ze strony samych artystów, w długim okresie ich nieobecności, kiedy tylko muzyka mogła ich bronić i agitować na ich rzecz. Björn, Benny, Agnetha i Frida zostali w pełni docenieni… zachowując pełną bezczynność. Musieli tylko poczekać, aż pojawi się reszta ich wielbicieli – piszę tu o nas – i wykona tę pracę za nich.
Przyszło mi więc do głowy, że historia zespołu Abba i jego niezmiennego wpływu na świat to wyjątkowy przypadek. Możemy się nim posłużyć w szerszym kontekście, by odpowiedzieć na pytania o naturę popowych przebojów oraz trwałość zdobytej dzięki nim sławy. Być może jeśli dobrze przyjrzymy się naszym interakcjom z Abbą na przestrzeni dekad – temu, w jakich okolicznościach historii pojawiali się i znikali z naszego życia, jak nasze relacje z zespołem się rozpoczęły, jak rosły w siłę, rozluźniały się i słabły, były gorące i zimne, a w końcu ponownie gorące, a wszystko to w duchu szczerej próby ustalenia, co tu się właściwie do cholery wydarzyło – będziemy w stanie dociec pewnych prawd, które dotyczą naszych interakcji nie tylko z zespołem Abba, lecz także z całą muzyką pop. Przychodzi mi również do głowy, że jeśli chcesz zbliżyć się do tajemnicy uniwersalnej piosenki pop, poznać jej składowe, jej kształt, działanie jej magii i – być może przede wszystkim – odpowiedź na pytanie, dlaczego przywiązujemy się do tych kawałków tak mocno, to dorobek Abby jest czymś więcej niż tylko dobrym punktem wyjścia. Może być najlepszym punktem wyjścia, jaki istnieje.
Jest jednak tylko jeden sposób, by się o tym przekonać. Kupiłem album ABBA Gold na płycie winylowej (złoty winyl, a co!). Poszperałem w różnych pudłach w poszukiwaniu starych singli i kaset zespołu. Rozglądałem się czujnie dookoła w poszukiwaniu wydarzeń związanych z Abbą, które mogłyby mi coś wyjaśnić. Zdjąłem z półki kilka książek historycznych i otworzyłem YouTube. A potem głęboko zaczerpnąłem powietrza i wyruszyłem w świat Abby.
1
The history book on the shelf
Oto Wielka Brytania u progu roku 1974. Sytuacja nie wygląda najlepiej. Ceny prądu poszybowały w górę, pracownicy różnych branż strajkują, produkcja spada, a Brytyjczycy z trudem wiążą koniec z końcem, nękani galopującą inflacją i raptownie rosnącymi kosztami życia. Rządzącą Partię Konserwatywną dzieli kwestia umów handlowych z najbliższymi sąsiadami Wysp na kontynencie, prawicowi politycy cieszą się zdecydowanie przesadną uwagą ze strony mediów, a kraj czekają podwójne wybory. Podobnego rozchwiania sceny politycznej nie odnotowano tu od 1910 roku.
Wiem. Trudno sobie coś takiego wyobrazić.
Na domiar złego prognozy pogody przewidują wystąpienie zjawisk ekstremalnych: burz i powodzi, a nawet tornad. W nocy z 10 na 11 marca przez południową Anglię przetoczy się dwadzieścia jeden trąb powietrznych.
Kiedy Denis Healey, kanclerz skarbu laburzystowskiego gabinetu cieni, publicznie obwieszcza „apokalipsę ekonomiczną”, a magazyn „Spectator” spekuluje na swoich łamach na temat możliwego przewrotu wojskowego, przyparty do muru premier Edward Heath ogłasza drastyczny sposób na oszczędności. Zarządza mianowicie, że od nowego roku wejdzie w życie trzydniowy dzień pracy. Wszystkie gałęzie przemysłu mają podlegać tej zasadzie aż do 7 marca. To coś jak „praca z domu”, tylko że nikt nie pracuje.
Tymczasem billboardy i ulotki apelują do mieszkańców, by ratowali rodzimą gospodarkę, „odłączając od prądu jakieś urządzenie”, dochodzi do regularnych przerw w dostawie energii elektrycznej, a obowiązujący w całym kraju limit prędkości pojazdów obniża się z 70 do 50 mil na godzinę. Chodzi o to, by oszczędzać paliwo.
Ogólny regres sprawia, że w Wielkiej Brytanii – a szczególnie w Anglii – zaczyna panować powszechne przekonanie, że Zjednoczone Królestwo niczego już nie potrafi zrobić jak należy. Wyjątek stanowią poczynania stadionowych hooligans, czyli wojowniczych kibiców piłki nożnej, którzy wchodzą akurat w okres wzmożonej aktywności. Podobnie zresztą jak Irlandzka Armia Republikańska (IRA), która w ciągu kilku miesięcy podłoży bomby w Westminster Hall, Tower of London, pubach w miejscowościach Guildford, Woolwich oraz Birmingham, a także w busie na autostradzie M62.
Na wiosnę odbędą się w Londynie wybory do rady miasta, w których skrajnie prawicowa partia Front Narodowy uzyska najwięcej głosów jak do tej pory – wskaże na nią ponad dziesięć procent mieszkańców dzielnic szczególnie dotkniętych kryzysem. W marcu o mały włos nie dochodzi do porwania księżniczki Anny. Niezrównoważony psychicznie kierowca białego forda escorta bierze ją na muszkę i niemal wywleka z kierowanej przez szofera limuzyny. To dość symboliczne, że karabin towarzyszącego jej oficera zaciął się akurat w takiej chwili.
Latem tego samego roku w Republice Federalnej Niemiec mają się odbyć mistrzostwa świata w piłce nożnej – znakomita okazja, by zapomnieć o szarej codzienności, jeśli oczywiście Wielka Brytania przetrwa do tego czasu. Nie żeby tak naprawdę miała na co czekać, skoro nie zakwalifikowała się do finału.
Tymczasem mamy przedwiośnie, a Terry Jacks z Winnipeg w Kanadzie wskakuje na szczyty list przebojów z Seasons in the Sun, piosenką o umieraniu. Tym samym pierwsze miejsce traci pochodzący z Nottingham zespół Paper Lace i jego piosenka Billy Don’t Be a Hero, zresztą także o umieraniu.
Jednak nie wszystko wygląda równie ponuro. W maju Manchester United wypadnie z pierwszej ligi brytyjskiego futbolu, co nie zdarzyło się od 1938 roku. A w sobotę 6 kwietnia w Brighton odbędzie się XIX Konkurs Piosenki Eurowizji, transmitowany na żywo z Wielkiej Brytanii na całą Europę.
2
Szajba Atkinsona
Członkowie zespołu Abba przylatują ze Sztokholmu w poniedziałek przed konkursem i lądują na londyńskim Heathrow kompletnie zignorowani przez brytyjską publiczność (ta sztuczka nigdy więcej im się nie uda). Czeka na nich opiekun wysłany przez dział marketingu wytwórni Epic Records, który zawozi ich do miasta i towarzyszy im podczas serii błyskawicznych wywiadów dla prasy. Poprzedniej jesieni Epic Records podpisała z Abbą umowę na wyłączność wydawania ich płyt na terenie Wielkiej Brytanii. Umowę sygnował niejaki Paul Atkinson, niegdyś gitarzysta zespołu The Zombies, a obecnie kierownik działu A&R (Artystów i Repertuaru). Zignorował on wątpliwości swoich kolegów i wpisał do umowy z Abbą okrągłą sumę tysiąca funtów (w 2024 roku byłoby to mniej więcej 10,5 tysiąca).
Hojność wytwórni płynęła z sukcesu, który Abba odniosła w rodzimej Szwecji z pełną energii piosenką pod tytułem Ring Ring. Tyle tylko, że singiel ten okazał się na Wyspach kompletną klapą. Sprzedano zaledwie 5 tysięcy płyt i nie było nawet co marzyć o obecności na listach przebojów. W związku z tym w dniu, gdy Abba przybywa do Londynu w ten zachmurzony deszczowy poniedziałek, w biurach Epic Records nazywa się ją szyderczo Szajbą Atkinsona.
Szajba Atkinsona spędzi tę noc w Londynie, a nazajutrz pojedzie samochodem na południe, by zameldować się w Brighton, w Grand Hotelu przy brzegu morza. Następnie artyści rozpoczną przygotowania do sobotniego wieczornego występu, który będzie transmitowany z hali Brighton Dome. Na scenę Abba wkroczy jako ósmy z siedemnastu wykonawców. Będzie reprezentować Szwecję utworem zatytułowanym Waterloo. Dwie minuty i czterdzieści sześć sekund występu, które na zawsze odmienią ich życie.
Tamtego tygodnia w Brighton nikt się nie spodziewał, że tych czworo wyrusza właśnie na spotkanie z muzycznym i kulturowym przeznaczeniem przez wielkie „P”. I nie ma się czemu dziwić. Po pierwsze, zespół pochodził ze Szwecji (aczkolwiek jeśli chcemy być precyzyjni, to troje z jego członków było rodowitymi Szwedami, a czwarta osoba miała korzenie norwesko-niemieckie, choć również wychowała się w Szwecji). Jak do tej pory kraj ten nie słynął z definiujących swoją epokę sensacji muzycznych o międzynarodowej sławie – chyba że zaliczymy tu zespół The Spotnicks (ale raczej go nie zaliczymy).
Domeną The Spotnicks były elektryczne skifflowe brzmienia w stylu brytyjskiego zespołu The Shadows. Członkowie grupy występowali w kombinezonach astronautów, co stanowiło już ich oryginalny pomysł. Na początku lat 60. wypuścili kilka hitów, po czym porzucili stroje astronautów. Działali jednak nadal w różnych składach, wydając do roku 2019 imponującą liczbę 43 albumów. Można śmiało powiedzieć, że pomimo tych osiągnięć – a być może także do pewnego stopnia z ich powodu – w 1974 roku świat bynajmniej nie wypatrywał na horyzoncie ich naśladowców.
Gdyby nawet było inaczej, to z pewnością nie szukano by ich wśród uczestników konkursu Eurowizji. Z punktu widzenia historii muzyki ten wieczór miał być jak wszystkie poprzednie – pełen bezpretensjonalnego łubu-dubu i param-pam-pam.
Owszem, coroczny konkurs wyrobił sobie markę dostawcy dwóch godzin muzycznej rozrywki, która często przybierała zaskakującą formę. Ale nawet jeżeli od czasu do czasu narodził się tam jakiś europejski hit, to po niemal dwóch dekadach działalności Eurowizja nie mogła bynajmniej rościć sobie prawa do tytułu odkrywcy talentów. Już nie wspominając o dołożeniu starań, by raz odkryty talent pozostał na widoku.
Faktem jest, że eurowizyjne sceny rok w rok sumiennie nawiedzało szczupłe grono międzynarodowych sław, takich jak Nana Mouskouri, Sandie Shaw i Cliff Richard. Ale nie zawsze wynikały z tego dla nich jakieś sukcesy, a często kariera zawodowa danego artysty stawała pod znakiem zapytania.
Nawet ci, którym się udało, nieszczególnie lubili, żeby im przypominać ich związki z Eurowizją. Na przykład Sandie Shaw, która w 1967 roku przyniosła Wielkiej Brytanii pierwsze zwycięstwo w tym konkursie. Odniosła je niezwykle skoczną piosenką Puppet on a String. Singiel z tym utworem sprzedał się na całym świecie w 4 milionach egzemplarzy. Ale sama Sandie tak opowiedziała w późniejszym telewizyjnym wywiadzie o swoich zastrzeżeniach do utworu:
„Nie znosiłam tej piosenki od pierwszego do ostatniego taktu. Czułam instynktowne obrzydzenie do seksistowskiego tekstu i melodyjki, która przypominała mi odgłos mechanizmu zegara z kukułką”. (Phil Coulter, współautor piosenki, zareagował na to niemal stoicką uwagą: „Mamy w tej branży powiedzenie, że jeśli chcesz lojalności, kup sobie psa”).
Większość edycji konkursu Eurowizji zdawała się raz po raz upływać na poszukiwaniu piosenki, którą zachwyci się cała Europa… a następnie na boleśnie dobitnej demonstracji faktu, że znalezienie takiej piosenki jest prawie niemożliwe.
Brytyjscy odbiorcy zdążyli już zaszufladkować Eurowizję jako łatwy cel szyderstw, a także coroczną okazję do przybierania pozy wykwintnego znawcy mającego za nic tandetę produkowaną gdzieś za granicą… Innymi słowy, Brytyjczycy jak zawsze okazali się Brytyjczykami.
Na domiar złego wielu z nich mniej lub bardziej wierzyło, że jurorzy są negatywnie nastawieni do brytyjskiej muzyki i oceniają ją niesprawiedliwie. Ta mroczna teoria spiskowa powstała po występie Cliffa Richarda na Eurowizji w 1968 roku. Muzyk poniósł wtedy niewytłumaczalną ponoć klęskę. Cliff Richard był wówczas najjaśniejszą gwiazdą na brytyjskim firmamencie muzycznym (tuż po Beatlesach oczywiście), więc po jego udziale w Eurowizji wiele sobie obiecywano. Miał również tę przewagę nad konkurencją, że konkurs odbywał się w Royal Albert Hall w Londynie. Richard zaprezentował utwór, który nie mógł się nie spodobać, piosenkę Congratulations o serdecznym, jednoczącym wydźwięku. Mimo to zabrakło mu jednego punktu, by pokonać hiszpańską piosenkarkę Massiel i jej La La La. Utwór pod tytułem La La La brawurowo nagiął granice konwencji, nawet tak elastyczne jak te obowiązujące na Eurowizji, swoją egzaltacją zadając cios prosto w serce Richarda i jego zwolenników.
Wielka Brytania zwyciężyła w kolejnym roku (wokalistka Lulu wykazała się wówczas gruntowną znajomością swojej grupy docelowej, której zaprezentowała utwór Boom Bang a Bang), później jednak nastąpiła seria porażek w wykonaniu tak zwanych pewniaków, a przy tym artystów o bardziej konwencjonalnym podejściu do słów piosenki. Wspomnijmy choćby Mary Hopkin z jej Knock Knock Who’s There? z 1970 roku, Clodagh Rodgers z Jack in The Box z roku 1971 oraz grupę The New Seekers z utworem Beg, Steal or Borrow z roku 1972. Ta czarna seria zapoczątkowała wśród Brytyjczyków przeświadczenie, że jurorzy Eurowizji celowo chcą ich pognębić. Dlaczego, spytacie? Ze złośliwości. No bo przecież to musiała być czysta złośliwość.
Powyższej teorii brakowało, rzecz jasna, wspierających ją argumentów – nawet jeśli weźmiemy pod uwagę uprawiane zwykle przez wyspiarzy wytrząsanie się nad okropną zagraniczną muzyką. Natomiast miała tę bezsprzeczną zaletę, że zarówno brytyjscy artyści, którym odmówiono sukcesu, jak i ich słuchacze mogli się poczuć nie tak po prostu pokonani, lecz złośliwie wystrychnięci na dudka. Ta pocieszająca narracja przez lata służyła Brytyjczykom ukojeniem, ilekroć ponieśli (często nieuniknioną, dodajmy) porażkę w sporcie. A szczególnie w piłce nożnej.
W 1974 roku konkurs Eurowizji ponownie odbywał się na brytyjskiej ziemi, w związku z czym mgła podejrzeń spowijała go gęstym obłokiem. Prawdę mówiąc, spowijała go gęściej niż kiedykolwiek wcześniej, bowiem rok wcześniej w Luksemburgu Cliff Richard powrócił w te szczególne szranki (z pewnością nie można mu odmówić odwagi). Wkroczył na scenę Eurowizji gotów rozgromić stare traumy. Niósł przy tym gałązkę oliwną w postaci utworu o tytule Niech się szczęści wszystkim naszym przyjaciołom (ang. Power to All Our Friends). Niestety, jemu się nie poszczęściło i zajął trzecie miejsce.
Podczas gdy Abba i jej współzawodnicy przygotowywali się do występu w Brighton, oblicze Cliffa zdobiło okładkę tygodnika telewizyjnego „Radio Times”. Artystę sfotografowano w typowym dla niego entourage’u. Miał na sobie elegancką prążkowaną marynarkę, godną, by się w niej pokazać na garden party w pałacu Buckingham. Obok stała Olivia Newton-John, ostatnia z serii śmiałków gotowych walczyć o eurowizyjną chwałę pod brytyjską banderą. Nad ich głowami umieszczono tylko jedno, za to nabrzmiałe podtekstami słowo: „Gratulacje?”.
Brytyjczycy mogli gniewać się na Eurowizję i z niej kpić, ale i tak przyciągała ich ona jak magnes. W 1973 roku aż 21,5 miliona brytyjskich widzów zasiadło przed odbiornikami, żeby zobaczyć, jak Cliffa pozbawia się należnej mu chwały. To imponujący wynik, nawet biorąc pod uwagę fakt, że w tamtych czasach w telewizji nie było zbyt wiele do oglądania (istniały tylko trzy kanały, pamiętacie?).
Tego roku można się było spodziewać widowni podobnych lub nawet większych rozmiarów. Na kanale ITV grano stary, bo aż ośmioletni film z Julie Andrews i Maksem von Sydovem (nosił tytuł Hawaje), a na BBC2 leciała powtórka dwóch ostatnich odcinków Wojny i pokoju, dwudziestoodcinkowej telewizyjnej adaptacji bardzo grubej książki Tołstoja.
Brytyjscy widzowie stanęli więc przed osobliwym menu. Mieli do wyboru obejrzeć powrót Napoleona z Moskwy w oszczędnej telewizyjnej odsłonie albo porażkę tegoż Napoleona poniesioną w starciu z siłami sprzymierzonymi pod pewną wioską na terenie dzisiejszej Belgii… a historię tę miała im przybliżyć nieznana szwedzka grupa popowa, lśniąca od brokatu.
Akurat skończyłem dwanaście lat. Wyobraźcie sobie, że siedzę w salonie naszego podmiejskiego domu w Colchester, w hrabstwie Essex. Nie mam wpływu na wybór programu. Spędzam ten sobotni wieczór tak samo, jak spędzam każdy inny: w okazjonalnym towarzystwie moich rodziców.
Piszę „okazjonalnym”, ponieważ to chyba oczywiste, że z nas trojga tylko ja w pełni skupię się na tym spektakularnym widowisku („Godziny emisji pozostałych programów mogą ulec opóźnieniu”, ostrzegł nas ozdobiony twarzą Cliffa magazyn telewizyjny). Matka jak zwykle siedzi w kręgu światła lampy, poświęcając większość uwagi produkcji jednej z patchworkowych narzut, które ma wówczas zwyczaj dziergać w hurtowych ilościach. Ojciec – również jak zwykle – dzieli swoją uwagę pomiędzy ekran telewizora, gazetę i wewnętrzną stronę własnych powiek.
Tylko mnie jednego w tym pokoju spowije wówczas magiczny trans, którego Eurowizja bez wątpienia dostarcza. Przyznam jednak, że nie dlatego, iż jestem jej zaangażowanym miłośnikiem.
Po prostu już wiem, że jeśli nie będę oglądał telewizji z odpowiednim entuzjazmem, to odeślą mnie do łóżka.
Na tamtym etapie mojego życia unikam łóżka z całych sił: to mój główny cel i realizuję go każdego wieczoru, nie przejmując się zanadto tym, jak mija mi czas spędzony z dala od tego mebla. Oglądanie telewizji nadaje się idealnie. (Z punktu widzenia półprofesjonalnego unikacza łóżka Eurowizja czystym przypadkiem zaczyna się dość późno, bo o 21:30).
***
No dobrze. W każdym razie sprawy mają się następująco: może uda mi się dosiedzieć do samego końca, a może nie. Wojna i pokój znika z ekranu, a jej miejsce zajmuje Eurowizja. Mam przed sobą pierwsze spotkanie z Bornem, Anną, Fridą i Bennym.
Nie śmiejcie się. Tak ich zapowiedział konferansjer David Vine.
Minęło pół godziny: zaprezentowano siedem piosenek i myślę, że żadna z nich nie przygotowała nas na nieodwracalny wstrząs egzystencjalny, którego mieliśmy doświadczyć tamtego wieczoru. Żadna nie skłoniła mojego ojca, żeby otworzył oczy na dłużej niż moment.
Olivia Newton John – nasza Olivia – pojawiła się na scenie i zeszła z niej, nie robiąc na słuchaczach większego wrażenia. Wykonała piosenkę o trudnym do wyśpiewania tytule Long Live Love, kołysząc się z entuzjazmem na obcasach i zamiatając scenę rękawami błękitnej kreacji. Wyglądała jak stadium pośrednie między księżniczką z filmu Disneya a obrusem.
Jestem przekonany, że schodząc ze sceny, zabrała ze sobą moralne wsparcie wszystkich widzów zgromadzonych w tym pokoju (udzielone świadomie lub podczas drzemki). Podejrzewam jednak, iż nasze nadzieje na zwycięstwo studził fakt, że Olivii dobrano mało rokującą piosenkę. Sukces tego utworu zależał od bardzo wielu ludzi, dla których język angielski nie był mową ojczystą. Od ludzi, którzy zapewne nie rozumieli zawartych w niej odniesień kulturowych i którym niekoniecznie podobał się jej misjonarski ton.
Nie ma nic złego w misjonarskim tonie, oczywiście. Ale biorąc wszystko powyższe pod uwagę, Long Live Love raczej nie miało szans przemówić do szerszej widowni.
A poza tym oni wszyscy nas nienawidzą w tej Europie, prawda?
Po występie Olivii kolejni wykonawcy potraktowali nas serią emocjonalnych ballad wyśpiewywanych z wyrazem melancholii na twarzy i boleśnie zmarszczonymi brwiami, których można by się spodziewać w gabinecie lekarza obwieszczającego przykrą diagnozę.
Byliśmy – my, widzowie – przyzwyczajeni do tej szczególnej dychotomii; stroje artystów Eurowizji kojarzyły się z hucznym weselem, za to ich ekspresja przywodziła na myśl raczej niewesołą przyszłość.
Tuż przed Abbą na scenę wkroczyli typowi przedstawiciele tego trendu, jugosłowiański zespół o (śmiałej, przyznajmy) nazwie Korni.
Byli to mężczyźni o starannie ułożonych koafiurach. Metaliczne kołnierze ich koszul siały po scenie feerią fioletowych i zielonych błysków, pozostających w śmiałym kontraście z mocno lękową ekspresją zespołu.
Czyli jak to zwykle na Eurowizji.
Ale to się zaraz miało zmienić.
– A teraz przenosimy się do Szwecji – oznajmił nam David Vine, etatowy głos BBC, najszerzej znany z komentowania zawodów narciarskich oraz snookera. Vine był tego wieczoru konferansjerem w Brighton Dome. Jego pełen entuzjazmu głos z mocnym akcentem z Devonshire opisywał właśnie zdjęcia dachów jakiegoś miasta, prześwietlone zimowym słońcem.
– Szwecja jest największym krajem Skandynawii – oznajmił Vine tonem znawcy. – Widzimy teraz miejskie ulice – ciągnął – ale jest to kraj pełen gór, jezior oraz lasów.
Mówił dalej, nie dając słuchaczom czasu na to, by zakwestionowali ten podejrzanie ogólnikowy opis.
– Oczywiście jest to również kraj pełen blond Wikingów – powiedział – i to dlatego tak dobrze wychodzi na zdjęciach.
Tej ostatniej uwadze towarzyszył stłumiony rechocik. Czy mój dwunastoletni mózg zrozumiał, na czym polega żartobliwe skojarzenie blond Szwedów ze „zdjęciami”? Nie sądzę. Na szczęście David Vine wspaniałomyślnie pociągnął temat. Dzięki jego wysiłkom nawet żyjący pod kloszem małolat zrozumiał, w czym tkwi puenta tego dowcipu.
– Gdyby wszyscy sędziowie konkursu byli mężczyznami, a nie są, to ten zespół otrzymałby mnóstwo głosów – dorzucił Vine. Można było niemal usłyszeć, jak puszcza do nas filuterne oczko. – Za chwilę zobaczycie państwo, co mam na myśli.
Montaż szwedzkich krajobrazów znika z ekranu i po raz pierwszy widzimy sam zespół. Oto Szajba Atkinsona stojąca ramię w ramię. Cała czwórka zamarła w pozie przeznaczonej zapewne dla fotografów, ale w miarę jak kamera przesuwa się po ich twarzach, David Vine śpieszy z komentarzem.
– Oto zespół Abba – informuje. – To jest Born… to Frida… ta blondynka obok niej to Anna… A to jest Benny.
Minie jakiś czas, zanim odkryję, że Anna woli być nazywana Agnethą (oficjalny program Eurowizji wymienia ją z nazwiska jako Agnethę Faeltskog-Ulvaeus) oraz że Born ma w swoim imieniu literę „j” (program Eurowizji przedstawia go nam w pisowni Bjoern, zamieniając umlaut nad literą „o” na nadliczbową literę). Bez urazy, panie Vine, ale tam jest dodatkowa sylaba. Albo i nie, zależnie od tego, jak szybko to imię wypowiemy.
Nieprędko dowiem się również tego, że facet, którego David Vine z profesjonalną pewnością siebie przedstawił mi jako Borna, tak naprawdę ma na imię Benny. Za to ten drugi, autorytatywnie określony jako Benny, tak naprawdę ma na imię Björn.
Tak czy inaczej, jak uświadamia nas pomocny David Vine, inicjały tej czwórki zestawione razem dają słowo „ABBA”. Co prawda działa to tylko wtedy, jeżeli rzekoma Frida odzyska swoje prawdziwe miano Anni-Frid (w programie festiwalu zapisane bez dywizu).
Nie tak łatwo jest poznać Abbę. Dopiero co zaczęliśmy, a już okazuje się to skomplikowane. I tak już zostanie, z której strony by na to nie spojrzeć.
***
No dobrze. To nie koniec drobnych uszczypliwości względem zespołu. Patrzymy teraz – my, widzowie – jak cała czwórka kolejno pozuje do kamery, chowając blade uśmiechy za liśćmi jakiejś rośliny (zdaje się, że jest to duża juka w donicy). Sceny te poszatkowano montażem w taki sposób, żeby osiągnąć efekt znany jako „A kuku!”. Wygląda to niezwykle tandetnie, a wrażenie wzmaga fakt, że fragmenty z juką nagrano tuż przy wejściu na scenę, prawdopodobnie gdzieś koło śmietnika. Tak przynajmniej można wywnioskować ze smyczy z identyfikatorami zwisających z szyi naszych artystów oraz z obecności aluminiowych szybów wentylacyjnych za ich plecami. Nie jest to porywające tło dla sesji foto. Nie ma w sobie nic ze wspomnianych już malowniczych szwedzkich gór, jezior ani lasów.
Nagranie się kończy i wracamy na scenę, skąd trwa transmisja na żywo. Jesteśmy teraz świadkami, jak wchodzi na nią dyrygent szwedzkiej grupy, witany uprzejmymi oklaskami.
– Piosenka nosi tytuł… – intonuje David Vine, ale nie kończy zdania. – Och! A oto i Napoleon! – rzuca nagle tonem, w którym pobrzmiewa nuta autentycznego entuzjazmu.
I rzeczywiście. W tym momencie na scenę wkracza Sven Olof-Walldoff. (Dyslektyczny program Eurowizji przedstawił go jako Olafa-Waldorfa). Wystrojony w dziewiętnastowieczny uniform wojskowy – ogoniasty frak i trójrożny kapelusz – jedną rękę zatknął za połę munduru, całkiem jak na portretach.
Jak dotąd typowa Eurowizja.
Ale oto i oni, zapowiedziani przez Vine’a: zespół Abba. Kilkutaktowy wstęp na galopujących gitarach i wybijającym metrum fortepianie, i już Anna/Agnetha oraz Frida/Anni-Frid/Annifrid zbiegają pomostem z głębi sceny wprost do naszych serc. Kable ich mikrofonów rozwijają się na pełną długość.
– My, my! – intonują, a wokół momentalnie zmienia się atmosfera. Uczucie, jakby ktoś docisnął pedał gazu.
Frida/Annifrid ma na sobie rozciętą folkową spódnicę w odcieniach cegły i kości słoniowej. Łańcuszki na jej białej bluzce lśnią bajecznym blaskiem.
Anna/Agnetha jest ubrana w jaskrawoniebieską kurtkę bomberkę i spodnie z tej samej tkaniny. Ma na głowie dopasowaną kolorem szydełkową czapeczkę, a stylizację wieńczą srebrne kozaki na platformach. Zanim na dobre weźmie się do śpiewania, odgarnia z twarzy zabłąkane pasmo blond włosów.
Obie artystki poruszają się w zgodnym rytmie i śpiewają unisono. Ich głosy są mocne i dźwięczne.
– Oh yeah!
Kiedy nadchodzi refren, zaczynają kołysać biodrami, na tyle mocno, na ile pozwalają im przyprawiające o zawrót głowy obcasy. Cały czas się uśmiechają – do widza, co jest oczywiście roztropną praktyką sceniczną, ale także do siebie nawzajem. Sprawia to takie wrażenie, jakby śpiewana piosenka przyprawiała je o uśmiech. W pewnym momencie Frida zbiera spódnicę w garść i kołysze nią w przód i w tył. Ten bezpretensjonalny, nieco autoironiczny gest ujawnia cały absurd sytuacji. Uświadamia ci, po co właściwie jest ten konkurs: żeby się bawić, i to na całego. Jak dotąd wieczór ten nie dostarczył nam zbyt wiele zabawy.
– A-wo wo wo wo Waterloo…
Trzeba przyznać, że piosenka jest chwytliwa jak diabli. W odróżnieniu od innych nie prowadzi nas do punktu kulminacyjnego; cała jest kumulacją, od początku do końca. Czasem za sprawą wokali, czasem pomiędzy nimi, ale także za każdym razem, gdy odzywają się fortepian lub gitara albo przenikliwy motyw saksofonowy. Ta piosenka nie marnuje ani sekundy i niczego nie pozostawia przypadkowi.
A poza tym brzmi niesamowicie aktualnie – co w tym określonym kontekście zaskakuje najbardziej. Muzyka, którą gra się na Eurowizji, podchodzi zwykle do nowoczesnych trendów równie ostrożnie jak moja ciocia Eileen przypinająca śmiałą broszkę do skromnej niedzielnej kreacji. Ale ta piosenka ze Szwecji to soczysty, przekonujący pop w tym znaczeniu, w jakim gra się go teraz na całym świecie. Słychać w niej See My Baby Jive Wizzard połączone z Blockbuster The Sweet, Build Me Up Buttercup The Foundations, a także Baby Love The Supremes i Help Me Rhonda The Beach Boys. Waterloo wydaje się stworzone w studiu, do którego od czasu do czasu wpadali Phil Spector i Tony Visconti, żeby mieć oko na produkcję.
Oczywiście nie wiem tego wszystkiego, siedząc wówczas jako dwunastoletni chłopiec przed telewizorem. Ale to bez znaczenia, ponieważ piosenka z sukcesem uskutecznia jedną z największych sztuczek popowego pożyczalstwa. Z wdziękiem przypomina ci to, co już znasz i kochasz, jednocześnie dostarczając przekonująco świeżą jakość, którą również pokochasz całym sercem.
Tymczasem reżyser obrazu bardzo dokładnie zapoznaje nas z Agnethą i Fridą, które śpiewają, kołyszą się i uśmiechają w najlepsze. Ale co z Bornem i Bennym? Gdzie podziała się tamta dwójka? Tej nocy Björn Ulvaeus dostanie surową lekcję na temat show-biznesu (o ile dotąd go nie poznał). Możesz wcisnąć się w czarny kombinezon, obwiesić łańcuchami, założyć parę wysokich srebrnych butów na podeszwach grubych niczym cegły oraz zawiesić sobie na szyi fikuśną gitarę elektryczną w kształcie spłaszczonego satelity… ale w polu siłowym generowanym przez wzajemne oddziaływanie Agnethy Fältskog i Anni-Frid Lyngstad to nie będzie miało znaczenia. Żaden producent telewizyjny na świecie rozporządzający czasem antenowym nie da ci więcej niż kilka niechętnych sekund.
Jeszcze gorzej ma ten członek zespołu, o którym myślimy, że jest Bornem, ale który w rzeczywistości jest Bennym. Od czasu do czasu widać go na długim ujęciu sceny, jak siedzi po prawej stronie przy fortepianie. Ale poza tym jedyną częścią jego osoby, którą mamy szansę poddać szczegółowej obserwacji, są ręce śmigające po klawiaturze. Zanim kamerzyści w końcu pokażą go w zbliżeniu, na scenie wybrzmi już ostatni refren piosenki.
Tak się składa, że obaj uczestniczący w występie muzycy sesyjni są bardziej widoczni niż Born i Benny – zwłaszcza basista Rutger Gunnarsson stojący za lewym ramieniem Agnethy, który trzyma swoją gitarę basową w niemodnej pozycji pionowej. Gryf instrumentu celuje prosto w sufit, jakby muzyk próbował się przecisnąć przez wąską szczelinę. Tymczasem Ola Brunkert jest tak nieruchomy, jak tylko może być ktoś, kto właśnie gra na perkusji. Wygląda na to, że ci dwaj – członkowie Abby, którzy do niej nie należą – zostali starannie poinstruowani, żeby nie ściągać na siebie uwagi. Szczerze mówiąc, kiedy Agnetha i Frida roztaczają na scenie swój czar, chłopaki mogliby podpalić się nawzajem i odtańczyć płomienne tango, a kamera nadal pokazywałaby ich tylko przelotnie (no i może jeszcze stertę popiołu pozostałą pod koniec utworu).
Mimo że tak rzadko go widzimy, Born (a faktycznie Benny) przykuwa moją uwagę. Siedzi przy fortepianie, a to mój instrument. Mamy w domu stare i rozstrojone pianino zajmujące (o czym moja matka chętnie ci opowie) zbyt dużo miejsca w pokoju, technicznie rzecz biorąc stanowiącym gabinet ojca. Bębniłem na nim często, póki się całkiem nie rozleciało, bez wprawy, za to z wielką przyjemnością (nie wiadomo, czy inni domownicy ją podzielają). Jednak, ku mojemu rozczarowaniu, fortepian to rzadki widok w kontekście muzyki pop. Zgoda, Elton John robi w tej dziedzinie świetną robotę, ale w większości przypadków wydaje się, że fortepian pojawia się w popkulturze w marginalnych i często niepożądanych kontekstach. Myślę tu o programie Gilberta O’Sullivana, w którym wciela się on w wychudłego pomocnika wiktoriańskiego kominiarza, albo o Hildzie Woodward, sędziwej matce jednego z członków zespołu Lieutenant Pigeon (ich wielki hit nazywał się Mouldy Old Dough). Obecność tej kobieciny na scenie zadała potężny cios poczuciu własnej wartości adeptów pianistyki na całych Wyspach.
Z tego, co wiem, tak właśnie urządzony jest świat: gra na fortepianie to osiągnięcie, ale gra na gitarze stanowi manifest – zwłaszcza gra na gitarze elektrycznej, choć każda gitara zadziała podobnie. Od dawna czekam na pianistę grającego na instrumencie akustycznym żywiołowy pop, którego mógłbym czcić – a już na pewno brak mi kogoś takiego w dziedzinie glam rocka, gdzie instrument ten nie doczekał się dotąd wyjątkowego traktowania. A teraz w moim życiu pojawia się Born, który tak naprawdę jest Bennym. Czy to mój Mesjasz klawiatury?
OK, falbany mankietów wystających z błyszczącej liliowej marynarki wydają się lekką przesadą (może nawet utrudniają grę), ale ja dostrzegam w nich przebłysk czegoś nowego.
Pianista nie wbija wzroku we własne palce, tak jak robię to ja, kiedy gram. Nie wydaje się, by instrument go ograniczał albo przypierał do ściany. Muzyk nie wygląda również na zawstydzonego faktem, że na nim gra. Wręcz przeciwnie – sprawia wrażenie, że robi dokładnie to, co lubi. Jest to oczywiście wrażenie ulotne, ponieważ kamery wracają do Agnethy i Fridy tak szybko, jak to tylko możliwe… Ale ja już dostrzegłem wskazówkę. Oto potencjalny kierunek.
Wokalistki obracają się wdzięcznie wokół własnej osi, saksofon po raz ostatni gra riff wieńczący refren i utwór się kończy. W tamtej chwili mam absolutną pewność, komu życzę zwycięstwa w tym konkursie.
3
Gra o punkty
David Vine zdecydowanie jest pod wrażeniem.
– Co powiecie na taki występ? Szwecja nigdy dotąd nie zwyciężyła Eurowizji, ale z tym utworem zdecydowanie ma na to szanse.
Mogę tylko wierzyć, że Vine ma rację. A czy kiedykolwiek się pomylił?
Wiem jedno. Jeśli Abba wygra, będą musieli wrócić na scenę i jeszcze raz zaśpiewać tę piosenkę. To bardzo pożądana perspektywa, ponieważ nie mam pojęcia, kiedy zyskam kolejną okazję, żeby wysłuchać ich ponownie.
Na tym etapie wieczoru od bisu zwycięzcy dzielą nas występy przedstawicieli kolejnych dziewięciu krajów, w tym najbardziej niebezpiecznego konkurenta ze wszystkich oraz – jak przypomni nam sumiennie David Vine – faworyta bukmacherów. To reprezentujący Holandię duet Mouth & MacNeal. (Warto wiedzieć, że przed zamknięciem zakładów akcje Abby stały na poziomie dwudziestu do jednego). Mouth & MacNeal występują z numerem dwunastym. Wydaje się, że nastrojowy numer pod tytułem I See a Star, który zdecydowali się wykonać, trafia w preferowaną tutaj stylistykę. Także dlatego, że brzmi niczym melodia, która mogłaby towarzyszyć nieśpiesznym obrotom dziecięcej karuzeli. A czy jury Eurowizji kiedykolwiek było w stanie oprzeć się piosenkom, które tak brzmią?
Trudna sprawa.
Artysta znany na innych scenach jako Big Mouth (w paszporcie figurujący jako Willem Duyn) wygląda niczym holenderska wersja Meat Loafa – czy, jak by powiedzieli sami Holendrzy, gehaktbrood. Ma buty do kolan i obszerny skórzany bezrękawnik, spięty łańcuchami na wskroś szerokiej piersi. Spogląda na nas płomiennie i dziko spod burzy zmierzwionych włosów. Najwyraźniej włożył sporo wysiłku, byśmy uwierzyli, że nie traktuje tej fuchy poważnie. Wstępny materiał filmowy tej pary to kilka ujęć nakręconych na jakimś trawniku w Brighton. Widzimy na nich, jak Mouth biega w kółko, holując za sobą wózek z pogodną, flegmatyczną MacNeal i wymachując pękiem balonów na sznurkach. Facet najwyraźniej jest ekscentrykiem. Nagranie pokazuje, jak śpiewają, a Mouth żartobliwie szturcha MacNeal, w pewnym momencie mierzwiąc jej starannie ułożoną blond fryzurę. MacNeal – a właściwie Maggie MacNeal (przyszła na świat jako Sjoukje van ’t Spijker, ale na szczęście David Vine nawet nie próbuje tego wymawiać) – wykonuje wspaniałą robotę. Wszystkie te z pewnością niezwykle irytujące wyczyny partnera spływają po niej jak woda po kaczce. Dziewczyna dzielnie kołysze się do rytmu. Ubrana też jest dużo rozsądniej.
Co gorsza, Mouth & MacNeal uciekli się do dodatkowego wsparcia w postaci rekwizytu. Ich umieszczony z boku sceny klawiszowiec cierpi podwójnie. Nie tylko wcisnęli faceta w parę najbardziej rozkloszowanych spodni dzwonów, jakie widziano w tym roku, lecz także dołożyli mu nieporęczną karnawałową pozytywkę, wiszącą na pasku na szyi. Wieńczą ją wysokie na stopę kukiełki, wyglądające jak… no cóż. Poczekajmy na najazd kamery. Tak, to Mouth i MacNeal, powtórzeni w szmacianej formie.
W trakcie pierwszego refrenu, kiedy aranżacja piosenki przechodzi w brzękliwy motyw wygrywany na organach piszczałkowych, pełnowymiarowy Mouth podchodzi do klawiszowca, klęka obok niego i kręci korbką pozytywki, puszczając w ruch miniaturową MacNeal, która wiruje w tańcu obok miniaturowego szmacianego Moutha. Ten prawdziwy patrzy na publiczność i rozdziawia się w przesadnym zachwycie.
Cóż za zwrot akcji. Oczywiście w dzisiejszych czasach uczestnicy Eurowizji występują z większym rozmachem, na przykład otoczeni hordą tancerzy w strojach goryli (Włochy, 2017), grając na fortepianach, podczas gdy wiodące do nich schody płoną żywym ogniem (Ukraina, 2018), lub też prezentując się publiczności na golasa, w formie hologramu i na tle wyjących wilków (Białoruś, 2016). Dziś ten pokaz lalkarskiego rzemiosła wywołałby co najwyżej stłumione ziewnięcie. Jednak na niemal pustej i całkowicie statycznej pastelowej scenie Brighton Dome w 1974 roku robi takie wrażenie, jakby do miasta przybył prawdziwy cyrk. I to z kukiełkami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki