Nakarmię cię strachem - Trang Thanh Tran - ebook
NOWOŚĆ

Nakarmię cię strachem ebook

Trang Thanh Tran

3,4

Opis

Czy kiedykolwiek przeszło ci przez myśl, jak by to było zostać zjedzonym przez swój dom?

Kiedy Jade Nguyen przybywa do Wietnamu, by odwiedzić ojca, z którym nie widziała się od dawna, stawia sobie jeden cel: przetrwać pięć tygodni w domu po francuskich kolonizatorach. Decyduje się na przyjazd tylko dlatego, że ojciec obiecał jej pieniądze na studia.

Ale dom ma inne plany. Każdej nocy Jade budzi się sparaliżowana. Ściany wydają dudniący dźwięk, a robaki zostawiają nogi i czułki w dziwnych miejscach. Dziewczyna znajduje ślady swoich przodków w ogrodach, które kiedyś pielęgnowali. A nocą nie może zignorować ducha pięknej panny młodej, który tajemniczo ją ostrzega: Nie jedz.

Jednak ani jej ojciec, ani siostra nie wierzą, kiedy Jade opowiada o duchach, dlatego dziewczyna prosi o pomoc uwielbiającą niebezpieczeństwo i motory Florence.

Czy bohaterkom uda się wspólnymi siłami ocalić rodzinę Jade przed morderczym domem, zanim będzie za późno?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 419

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (16 ocen)
3
4
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PiernikowaDama

Całkiem niezła

Dziwaczna. Niestety do mnie nie przemówiła. Zdecydowanie zabrakło tego "czegoś".
00
Piter_Czyta

Dobrze spędzony czas

Intensywna i klimatyczna powieść grozy.
00
Lost70

Całkiem niezła

Dziwna książka ale nie jest zła
00
KawkaNK

Nie oderwiesz się od lektury

🪳🐜 Nakarmię cię strachem to pyszny, mięsisty horror young adult, na który czekałam! Od lat kocham się w azjatyckim kinie i literaturze grozy, dlatego kiedy raz na jakiś czas na nasze polskie poletko trafiają historie w tym klimacie, byłam pewna, że muszę ją przeczytać, jak tylko się pojawi. Tak odkryłam historię Jade, pewnego nawiedzonego domu i całkiem niezłych postaci pobocznych, które zmiotą was z planszy! Jeżeli tylko dacie im ku temu okazję. Choć mamy tu wszystkie klasyczne elementy opowieści o nawiedzonym domu – tajemnicze dźwięki, zjawy, dziwne plamy wilgoci na ścianach – to historia ma o wiele więcej do zaoferowania. To nie tylko opowieść o duchach, ale także o tożsamości, rodzinie i traumie międzypokoleniowej, która prześladuje bohaterów równie mocno, jak pewna zjawa skrywająca się w mroku. 🪳🐜 Jade Nguyen od dawna nie widziała swojego ojca. Problem polega jednak na tym, że jeżeli dziewczyna pragnie zyskać pieniądze na studia, będzie musiała odnowić tę znajomość. Z tego p...
00

Popularność




Dla mojej mamy i jej mamy, i jej mamy Rozzłoszczonym dziewczynom, tym, które nadal próbują się we wszystkim połapać – jesteście wystarczające Nakarmie

usta

Ten dom zjada i jest zjadany.

Wspomnienia trawią drewno, kreskami ołówka przypominają o dorastaniu dzieci i noszą ślady ukochanych stóp. Uwięzione w zakamarkach i starych zasłonach drzemią echa, które nigdy nie przestają brzmieć i czekają, by ktoś znów wsłuchał się w ich hipnotyzujący krzyk lub śmiech z gardeł – albo już martwych, albo nieobecnych. Niestrawione jeszcze elementy czekają w bezruchu. Żaden rzeczywisty narząd tu nie gnije, jest tu tylko mnóstwo drewna, którym interesują się termity, a które osy drążą. Wystarczy jednak zamknąć szczelnie drzwi, by na nowo tchnąć w śmierć życie.

Ciało się przepełnia, choć nigdy samo nie prosi o więcej.

Gdy zatem otwierają się drzwi, rozpoczyna się uczta.

1

Jestem turystką w kraju, gdzie urodzili się moi rodzice. Nawet moje ubrania były tu przede mną. Wszystkie wyprodukowane w Wietnamie, wietnamskimi rękami, po czym wysłane za granicę, gdzie Amerykanka wietnamskiego pochodzenia (ja) ściąga je z wieszaka i zabiera ze sobą do miejsca, którego nie może nazywać domem. W przeciwieństwie do jej ubrań – gdyby te tylko cokolwiek, kurwa, rozumiały. W ogóle nie jestem zgorzkniała ani pogubiona, ależ skąd!

Zaciskam palce na rączce wózka na bagaże, z którym przechodzę przez drzwi lotniska Liên Khương. Z każdej strony płynie na mnie potok ludzi uginających się pod gigantycznymi plecakami, co ukazuje ostatecznie i w sposób niepozostawiający żadnych złudzeń, jak bardzo tu nie pasuję. Ale zacznijmy tę „podróż w głąb siebie”, a jakże, bo i czemu by nie.

Mam czas do końca lata, żeby uzbierać pieniądze potrzebne do rozpoczęcia nauki na UPenn.

Tylko okłamując mamę, że dostałam pełne dofinansowanie, mogłam powstrzymać ją przed wzięciem kolejnej pożyczki, chociaż i tak pracuje już siedemdziesiąt dwie godziny tygodniowo w salonie kosmetycznym. Pieniądze, które zarobiłam, dorabiając weekendami w Walmarcie i sprzedając na gałki „Ice Custard Happiness” każdego lata na pół etatu w Rita’s, ledwie wystarczyły na opłacenie rejestracji na egzamin SAT i wpisowego po odliczeniu kosztów członkostwa mojej młodszej siostry w klubie, do którego należy. I tu zaczyna się rola Ba. Z pomocą jego pieniędzy nasz plan będzie mógł się ziścić, z tym że najpierw muszę się z nim zobaczyć.

Taki postawił warunek.

– Widzę go! – woła Lily, puszczając się wózka i rzucając biegiem w kierunku stojących na włączonych silnikach aut.

Ba wysiada z rozklekotanej furgonetki i na widok mojej siostry rozchyla szeroko ramiona. Drobny, opalony na czerwonawobrązowy kolor, z czarnymi przerzedzonymi włosami. Lily już opowiada mu wszystko, co zdążyło się wydarzyć przez długie cztery ostatnie lata naszego życia, w trakcie których wykonał do nas zaledwie kilka krótkich telefonów.

– Jade – wita się, kiedy w końcu do nich podchodzę.

– Tato. – Z moich ust wylatuje jeszcze kilka zbędnych dźwięków. Ach, ten niewyćwiczony język. Nie wiem, jak powiedzieć po wietnamsku „cześć” albo „tęsknię za tobą”. Nie używaliśmy tych słów zbyt często, poza tym ja wcale za nim nie tęsknię. Nienawidzę go.

Ba ściska ramię Lily, ale cały czas wpatruje się we mnie. Jestem teraz prawie tak wysoka jak on.

– Gdzie zgubiłaś brata?

– Został z mamą w Sajgonie – odpowiadam.

Bren prawie nie pamięta Ba, a przynajmniej tak twierdzi, więc wolał spędzić resztę pobytu z naszymi kuzynami ze strony mamy.

Mierzymy się wzrokiem, po czym przesuwam leżące na pace drewniane deski i wrzucam tam obie nasze walizki. Zajmuję środkowe miejsce w kabinie, bo wiem, że pas jest zepsuty i nie będę musiała go zapinać. Na twarzy Lily pojawia się udawana złość, która znika, kiedy tata wsiada do furgonetki. Wrzuca bieg i ruszamy w drogę.

W środku panuje cisza, która się pogłębia, gdy zostajemy sami na drodze. Głos Lily, znajomy jak bicie własnego serca, wypełnia przestrzeń między nami. Klimatyzacja dmucha mi w twarz chłodnym powietrzem, które pachnie bardziej sosną i kwiatami niż dymem duszącym sajgońskie płuca. Po mojej prawej stronie rozpościera się zieleń i szarość, a delikatne odcienie żółci łączą się z różem wschodzącego słońca.

Góry wynurzają się z mgły jak świeczki z nierówno rozsmarowanego na torcie kremu. Mam ochotę powciskać je kciukami pod ziemię. Że też Đà Lạt musi być takie piękne akurat wtedy, kiedy jestem tak bardzo wściekła.

– Do miasta mamy jakieś piętnaście minut – mówi Ba. – Zaraz będziemy w domu.

Mam ochotę wypalić, że dla mnie to bardziej hotel. Nie czuję się tu jak w domu. „Przyjedź latem, na pięć tygodni, wtedy dostaniesz to, czego chcesz”, usłyszałam od niego w kwietniu podczas rozmowy telefonicznej. Zobaczymy, czy dotrzyma słowa. Ba przez kilka ostatnich lat budował domy dla obcych ludzi, podczas gdy w innej rzeczywistości trzynastoletnia dziewczynka musiała zostać ojcem dla swojego rodzeństwa.

– Co tam u mamy?

– Zadzwoń, to się dowiesz. – Nie udaje mi się nie brzmieć złośliwie, co potwierdza Lily, wbijając mi łokieć między żebra. Przygniatam jej stopę butem. – Ale wszystko u niej okej.

Mama wróciła do Sajgonu po raz pierwszy, odkąd kilkadziesiąt lat temu wypłynęła stąd łódką i podryfowała w stronę amerykańskiego snu. Zaczęła płakać natychmiast po wylądowaniu, po czym stopniowo przechodziła ze szlochu w śmiech, kiedy przytulała swoich braci i siostry w hali przylotów. Jej rodzina jest przytłaczająca w najbardziej pozytywny sposób, co oznacza tyle, że wspólny tydzień spędziliśmy pod znakiem jedzenia, karaoke i dzikiego rechotu mamy. Poczucie winy związane z tym, że zostawiłam ją w tej radości samą tylko po to, żeby żebrać o pieniądze na czesne, zżera mnie od środka.

Ba zwalnia, zbliżając się do kolejnego zakrętu. Wjeżdżamy w las. Gałęzie ocierają się o karoserię furgonetki niczym rozczapierzone palce domagające się naszego powrotu do ziemi. Jesteśmy na tyle daleko od jakiejkolwiek cywilizacji, że nikt nie usłyszałby naszego krzyku. Między koronami drzew pobłyskują szyby – ciemne oczy opuszczonych domów.

– Pozostałości po Francuzach, którzy uciekli za Amerykanami – stwierdza Ba.

Przewracam oczami. Komunizm: zmora rynku nieruchomości.

Furgonetka zjeżdża na polny podjazd, wokół którego rosną sosny. Powietrze jest gęste od intensywnego zapachu kwiatów wabiącego nas ku sobie. Zatrzymujemy się.

Dopiero wtedy zauważam żółty dom opleciony winoroślą. Wyrastające z lasu korzenie krzyżują się na bryle i ciągną posiadłość w stronę wzgórza. Hortensje pną się po zniszczonej elewacji obok wysokich i smukłych okien, a ich białe pąki są całowane przez opieszałe pszczoły. To te kwiaty są ulubieńcami miejscowych.

Staję w cieniu domu. Kiedy podnoszę wzrok, kręci mi się w głowie. Albo ze zmęczenia po długiej podróży, albo od zapachu tych wszystkich cholernych kwiatów, sama nie wiem. Z drugiego piętra chyli się wiekowy balkon, a jego żelazne pręty powyginane są pod dziwnymi kątami.

Poniżej, na poręczy schodów balansuje jakaś dziewczyna z włosami błyszczącymi jak olej na żeliwie.

Ba przedstawia mi łysego mężczyznę, który właśnie wyszedł z drugiego zaparkowanego samochodu. Nazywa się Ông Sáu i jest partnerem biznesowym taty. Macha w naszym kierunku.

– To moja siostrzenica, B…

– Florence – kończy za niego dziewczyna, szczerząc w uśmiechu kły.

– Miło mi cię poznać, Florence – mówię bez emocji, ale uprzejmie, tak jak zawsze witam się z białymi ludźmi. Daruję sobie uścisk dłoni. Mijam dziewczynę, ciągnąc za sobą walizkę, i mam nadzieję, że nie wyglądam tak nieświeżo, jak się czuję.

Florence ma na sobie luźną bomberkę, która odsłania jej brzuch. Marszczy brwi, po czym kręci dłonią, jakby kończyła magiczną sztuczkę.

– Ciebie również – odpowiada po angielsku, ale z wyraźnie słyszalnymi wietnamskimi tonami.

Partnerzy biznesowi nie zwracają uwagi na naszą niezręczną wymianę uprzejmości. Są zbyt pochłonięci rozmową o naprawach, które muszą jeszcze przeprowadzić w domu przed jego wielkim otwarciem. Lily wierci się u boku naszego taty, a Florence znajduje się blisko mnie na szczycie schodów. Patrzy na mnie bystrymi brązowymi oczami. Mruży je, jakbyśmy miały wspólny sekret. Zjeżdża po poręczy. Coś mnie do niej przyciąga i sprawia, że chcę poznać rytm, w którym poruszają się jej idealne obcojęzyczne usta.

Śmiech Ba wabi mnie jednak do środka. Myślałam, że tylko mama potrafi wywołać u niego taką radość, ale jak zwykle się pomyliłam. W jego przypadku kompletnie mnie to nie dziwi. Jeden błąd pociąga za sobą kolejny, a ja nieomal popełniłam ich kilka w tej jednej chwili. Zbyt wiele zależy od tych następnych pięciu tygodni, by robić sobie złudne nadzieje na pogodzenie się z tatą lub poznanie tej dziewczyny.

Drzwi zamykają się za mną i czuję, jakbym wróciła do gorącego Sajgonu. Pachnie tu szlifowaniem i farbą. Zapach nieznanej mi obecności wciska się w moje pory, po czym słodki aromat ukorzenia mnie z powrotem w Đà Lạt. Na zewnętrznych parapetach stoją doniczki z hortensjami w kolorze pastelowego różu, a ich duże cienie rozpościerają się nad pustymi pokojami. Chcąc stąd uciec, pokonuję krzywe schody po dwa stopnie naraz i ląduję w korytarzu, gdzie z kilkorga drzwi otwarte są tylko jedne. Świetliste ostrze przecina ciemność, a ja podążam za nim do środka.

Pokój pochłania mnie swoim blaskiem. Przysufitowe sztukaterie mają tak fantazyjne kształty, że brakuje wśród nich jedynie rzeźb Michała Anioła. Ramę łóżka zdobią wydrążone róże, zagłówek obito aksamitem. Ogólny wystrój pomieszczenia jest co najmniej niebanalny, ale to mnie nie odstręcza i zmęczona padam na materac. Moja walizka się przewraca, głosy w domu cichną i dolatuje mnie dźwięk uruchamianego silnika.

Przez jakiś czas leżę nieruchomo, sama, bo prawda jest taka: Ba nas zostawił, całą naszą trójkę, z mamą i bez alimentów. Dla niego nie ma już powrotu.

Po południu budzę się z drzemki. Wszystko mnie boli, gdy przypominam sobie, gdzie jestem. Niepewna, co skuteczniej trzyma mnie w łóżku: jet lag czy postanowienie, by jak najmniej widzieć się z tatą, po kilku minutach niechętnie przyznaję w duchu, że mój żołądek za chwilę zacznie trawić sam siebie.

– Niech to szlag.

Odrywam wzrok od bladego sufitu i wstaję. Cienka pościel przylega do mojego spoconego ciała, swoim nadrukiem ledwie zakrywając jego zarys. Ohyda. Okna wychodzą na porastający wzgórza sosnowy las, a hortensje podnoszą głowy i zaglądają przez nie do środka. Chcę odblokować to, które znajduje się najbliżej biurka, i po omacku szukam uchwytu, ale palcami ocieram się o coś włochatego. Robale – wielookie, wielonożne, niektóre bezskrzydłe – zaśmiecają cały parapet.

– Obrzydlistwo – mruczę do siebie.

Nie są ani rozgniecione, ani zaplątane w pajęczynę. Zupełnie jakby padły martwe. Nawet sieci rozciągnięte wzdłuż szyb są pozbawione życia, a pająki leżą odwrócone na szarych grzbietach. Nie dziwi mnie fakt, że Ba rozpyla wszędzie truciznę i nazywa to miejsce domem.

Ignorując trupy stawonogów, próbuję ponownie otworzyć okno. Kiedy mi się to nie udaje, przechodzę do pozostałych. Podważam, ciągnę w górę, wstrzymuję oddech i powtarzam sekwencję – żadne ani drgnie. Chyba po prostu nie pozostaje mi nic innego, jak tutaj uschnąć.

Burczy mi w brzuchu.

– No już. – Ty zdradziecki organie, dopowiadam w myślach.

Po cichu wychodzę na korytarz. Tym razem otwarte są inne drzwi. Za nimi na szmaragdowej tapecie rozciągają się gałęzie. W pierwszej chwili mylę je z korzeniami wbijającymi się głęboko w szkielet domu, ale kiedy podchodzę bliżej, widzę, że są narysowane. Na ich końcach siedzą ptaki. Czuwają nad piękną wanną z nóżkami w kształcie pazurów i pozłacaną armaturą. Ba na tyle, na ile mógł, odrestaurował już to pomieszczenie, ale i tak widać, że tapeta została gdzieniegdzie nadgryziona zębem czasu.

Moje dłonie są lepkie od potu i jak zakładam, wnętrzności robali. Pośpiesznie ruszam w stronę umywalki, żeby umyć ręce. Wydłubuję brud spod krótkich paznokci i zastanawiam się, co powiedzieć Ba, o ile cokolwiek. Przed kwietniowym telefonem praktycznie ze sobą nie rozmawialiśmy.

Bez stypendiów: sześćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. Z: trzydzieści osiem tysięcy siedemset pięćdziesiąt pięć. Tyle zarobię tego lata, plus odsetki, które musiałabym doliczyć do kredytów. Opłacenie kolejnych lat edukacji będzie problemem przyszłej Jade.

W tym momencie postanawia dać o sobie znać atakujący mnie co jakiś czas niepokój. Nie patrz w lustro. Nie lubię tych myśli. Przed oczami od razu widzę stronę The Health In Mind.

Najważniejsze jest, by zdać sobie z nich sprawę. Są cholernie natrętne.

Następnie je zaakceptować i pozwolić im odejść. Nie niosą za sobą żadnego znaczenia.

Podnoszę wzrok. Moje odbicie wpatruje się we mnie. Jestem tu sama, jeśli nie liczyć obserwujących mnie zza ramienia ptaków, które wbijają we mnie swoje pełne blasku ślepia. Zakręcam wodę i wychodzę. Kran przecieka, ale jako że ten rachunek to nie moje zmartwienie, pozwalam na to bez żadnych wyrzutów sumienia.

Ten dom jest absurdalnie duży, wydaje się co najmniej dwa razy przestronniejszy od całej naszej kamienicy w Filadelfii, nawet pomimo rosnących w każdym kącie i zajmujących mnóstwo miejsca hortensji. Kiedy wchodzę do salonu, zwalniam kroku. Półka nad kominkiem jest zupełnie niewykorzystana, pusta i pogrążona w ciemności. Tę pustkę dodatkowo podkreślają blade jak kości ściany. Mama, Bren, Lil i ja uśmiechamy się promiennie z tanich ramek, kompletnie znikając w ogromnej przestrzeni. Ten dom zaprojektowano tak, by ludzie czuli się w nim mali. Nie muszę podchodzić blisko, żeby wiedzieć, że te zdjęcia są stare.

Żołądek zmusza mnie do natychmiastowego rozpoczęcia poszukiwań kuchni. Okazuje się to niebywale proste: podążam za skwierczeniem patelni. Ba stoi przy kuchence w jasnym pomieszczeniu i spogląda w moją stronę, gdy słyszy skrzypienie podłogi.

– Robię bánh xèo[1].

To było kiedyś ulubione danie Brena. Jedyne jedzenie, które w wieku trzech lat zjadał do ostatniego kęsa. I też trzy lata minęły od ostatniego razu, kiedy o nie poprosił. Nagle warzywa przestały mu smakować. Ale myślę, że po prostu nie chciał, by przypominano mu, kto robił je najlepiej.

– Spoko, ale Lily jest teraz weganką – mówię.

Jej kucyk przechyla się na bok, gdy ruchem ust komunikuje mi, że mam się zamknąć. Aby zatuszować mój brak taktu, mówi na głos:

– Wyciągnę sobie mięso i krewetki.

Pokazuję jej kciuk w dół. Nie po to zaczęłam jeść tofu co najmniej dwa razy w tygodniu, żeby Ba się tak łatwo z tego wywinął.

Zapalam kadzidła na małym ołtarzyku w rogu kuchni. Trzy przy figurce Quan Âm i jedno dla mojej babci ze strony taty. Mama nie zmusza nas do modlitwy. Nie chodzimy też do świątyni z wyjątkiem święta Tết, ale czułabym się dziwnie, gdybym przeszła obok ołtarza bez okazania szacunku. Ba wylewa ciasto z mąki ryżowej na patelnię. Jego obecność rozprasza mnie swoją namacalnością, dlatego zamykam oczy.

Droga Bà Nội, proszę, spraw, aby twój syn mnie tak bardzo nie denerwował. Czuwaj nad nami, nad mamą, no i nad Brenem. Następnie przypominam sobie, że Bà nie znała angielskiego, więc na szybko sklecam jakąś bezładno-nieskładną wietnamską wersję. Popiół z kadzidła spada do wypełnionego ryżem pojemnika. Drewniana tabliczka z jej imieniem znajduje się u stóp figurki Quan Âm.

Bùi Tuyết Mai

Jej jedyne zdjęcie jest schowane w portfelu Ba.

„Zobacz, Jade – mawiał, pokazując mi je. – Masz jej oczy. Đôi mắt bồ câu”.

„Oczy wielkie jak u gołębia”. Ale czy nie widział, że są też takie jak jego? To miało dla mnie większe znaczenie, ponieważ nie znałam jego rodziny tak jak tej ze strony mamy. Jest najmłodszy z szóstki rodzeństwa. Jako jedyny dotarł do USA i nigdy nic o nich nie mówił. On co tydzień rozmawiał z Bà Nội przez telefon, ale my nigdy – bariera językowa była zbyt duża.

Siadam przy dosuniętym do ściany stole i mieszam nước mắm[2], aby dodane do niego ząbek czosnku i pokrojone papryczki chili dobrze nim przesiąkły. Lily rzuca mi kolejne spojrzenie, które bardzo wyraźnie mówi: „Żadnych kłótni albo jesteś trupem”, i wychodzi do łazienki. Moja młodsza siostra jest przesłodka, dopóki ktoś nie nadepnie jej na odcisk. Kątem oka widzę Ba i jego dżinsy, z których przy każdym ruchu odpada zaschnięta farba.

Stawia przede mną talerz.

– Mama zabroniła Brendanowi przyjechać?

– Ma osiem lat. Sam podjął tę decyzję. – Z emocji buzuje mi w żołądku. Odchylam głowę do tyłu na tyle mocno, że spotykamy się wzrokiem. – Możesz zapytać ich o to osobiście, jeśli z nami polecisz. Ale umowa jest taka, że to ja miałam tu przyjechać, prawda?

– Wiem, jaka jest umowa. Ale jestem jego ojcem. Twoim zresztą też. – Nie kryje niezadowolenia z faktu, w jaki sposób się do niego zwracam.

Najchętniej w ogóle bym z tobą nie rozmawiała, tatusiu.

To ty mnie tu ściągnąłeś. Ty pomachałeś mi pieniędzmi przed nosem. A ja, jako że jestem ambitnym skrzatem, chętnie je przyjmę, ale nie kupisz nimi mojego szacunku.

Zapach świeżo usmażonego naleśnika, żółtego od kurkumy i wypełnionego po brzegi chrupiącym boczkiem, krewetkami oraz kiełkami fasoli, sprawia, że mój żołądek niemalże piszczy ze zniecierpliwienia. Przez krótką chwilę sama żałuję, że Brendan z nami nie przyleciał. Byłby w stanie nazwać wszystkie walające się po kątach zdechłe robale. A także swoim urokiem albo irytującym zachowaniem, ramię w ramię z Lily, skutecznie zajmowałby ojca i mogłoby się nawet okazać, że nie musiałabym już nigdy zamienić z nim ani słowa.

Przelewam nước mắm do małej miseczki i trzymam się praktycznych tematów.

– Nawiasem mówiąc, nie mogłam otworzyć okien w pokoju.

– Odmalowałem framugi – informuje mnie Ba, zawijając swojego bánh xèo w sałatę. – Później się tym zajmę.

Wyobrażam sobie, że szpary w oknach są teraz idealnie szczelne, pokryte zaschniętą, utrzymującą ciepło farbą. No przecież, że je tak bezmyślnie pomalował. Zawsze lubił chodzić na skróty.

– Czyli… – mówię, po czym przełykam kęs naleśnika. – Ty i Ông Sáu robicie z tego domu coś na kształt hotelu? – Że też jest na to popyt. Ja tam wolę jeść śniadanie i spać we własnym łóżku za zero dolarów, niż słuchać przez ścianę, jak jacyś staruszkowie w pokoju obok uskuteczniają rocznicowe bzykanko.

– Zgadza się. Zaczniemy przyjmować rezerwacje na sezon turystyczny, jak tylko ty i Florence skończycie stronę internetową.

Przestaję przeżuwać.

– Słucham? – Z mojego bánh xèo wypadają krewetki. Strona internetowa zawsze była częścią umowy w związku z tym, że chodzę na zajęcia z programowania, ale nigdy nie było rozmowy o żadnym grupowym projekcie.

– Florence tłumaczy dla ciebie wszystko na wietnamski. Google wymięka – mówi.

Kompletnie mnie to nie interesuje. Te wakacje muszą być najmniej skomplikowane, jak to tylko możliwe. A za tym idzie stuprocentowe skupienie na zadaniu, które mam do wykonania, zero pracy zespołowej i żadnych przyjaźni.

– Dobrze sobie też radzi w sprawach komputerowych. Urodziła się tutaj, ale ukończyła szkołę w USA.

– Ja jej nawet nie znam – argumentuję, mimo że brzmi to bardzo niedojrzale.

– Od przyszłego roku będzie się uczyła w Temple. Poznacie się.

– Wcale nie chcę się z nią poznawać – prycham.

Ale jak mogę oczekiwać, żeby to zrozumiał? UPenn jest nie tylko moim pierwszym wyborem, jeśli chodzi o studia, ale także miejscem, w którym zmieni się moje życie. Gdzie będę mogła być blisko domu, mamy, Lily i Brendana, chociaż tak naprawdę zamieszkam oddzielnie. Czuję się niedowartościowana w sposób, którego nie potrafię wyrazić słowami, w pewnym sensie zagubiona, ale to może się zmienić w college’u. Będę mogła się dowiedzieć, kim tak naprawdę jestem i kogo lubię, bez konsekwencji. Halle, moja najlepsza przyjaciółka, jest jedyną osobą, którą chcę mieć blisko siebie. W sensie: była. Zapominam, że nie jest już moja.

– Jak wolisz.

Kończymy jeść w ciszy. Ściany domu zamykają nas jak w kokonie i zastanawiam się, czy Ba sądził, że odrodzimy się w nim na nowo, bardziej wartościowi. Nie, dobra, nie mam siły teraz o tym myśleć.

Mam zadanie do wykonania.

Strużka potu kapie na mój brudny od tłuszczu talerz.

– Jak nazwiecie to miejsce?

Na tle nazbyt idealnie prostych szafek jego plecy wyglądają na lekko zgarbione, prawdopodobnie obolałe od pracy. Odkłada niezjedzone masło do lodówki, z której ulatuje subtelny zapach zgnilizny wydzielany przez za długo trzymane w niej produkty.

– Nhà Hoa. – „Dom kwiatów”. Nazwa nieskomplikowana, bujna i absorbująca.

[1]bánh xèo (wiet.) – wietnamski ryżowy naleśnik z mięsem i warzywami [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza]

[2]nước mắm (wiet.) – sos rybny

2

Każdy poranek zaczynam kolejnym rozczarowaniem ze strony Ba. Skroplona para zbiera się na szybach, nadając im wilgotnego połysku. Przy każdym dotknięciu woda gromadzi się pod moimi palcami, a następnie ześlizguje po szkle jak łzy. Okna pozostają szczelnie zamknięte, zamieniając pokój w saunę. Minęły tylko trzy dni, chociaż wydaje się, że trwały w nieskończoność. Życie toczy się tutaj bardzo powoli. Tyle, jak mniemam, topniałby dom tej wielkości, zanim zostałaby z niego jedynie kulka wosku.

Trudno się tu skupić. Na telefonie wracam do strony internetowej Nhà Hoa i dopisuję: „Przyjedź do Đà Lạt, aby wygrzać tyłek w pięknym francuskim domu kolonialnym”. Ba mylił się co do informatycznych umiejętności Florence. Ta dziewczyna nie tyle zna się na kodowaniu stron internetowych, ile jest w tym niesamowita. Moim planem było użycie szablonu, bo jeszcze nie mam wystarczającej wiedzy, żeby się tym zająć. Zostawiła puste miejsce na wpisanie symboli zastępczych sześciu pokoi z osobna – każdy z innym motywem przewodnim.

Ta marketingowa dalekowzroczność zrobiłaby na mnie wrażenie, gdyby nie fakt, że zniweczyła mój plan ograniczenia wymiany wiadomości z Florence do niezbędnego minimum i wysłania jej całości tekstu do przetłumaczenia naraz. Teraz, zanim w ogóle zacznę, muszę się od niej dowiedzieć, jakie wymyśliła motywy przewodnie. Zdecydowanie żałuję, że na wczorajsze zaproszenie do wspólnej pracy odpowiedziałam: „Nie, dzięks”. Zwykle nawet nie używam takich cwaniackich skrótów, co tylko pokazuje, jak bardzo jestem zdeterminowana, żeby unikać kontaktu z tą zniewalająco piękną dziewczyną.

O dziesiątej wysyłam krótką wiadomość z prośbą o brakujące informacje. Pięć minut później otrzymuję odpowiedź na miarę teleturnieju: „Co znajduje się za drzwiami numer jeden, pokój z oddzielną sypialnią?” plus kilka bezsensownych emotek.

– Gwiazda, trójkąt, żarówka – mruczę pod nosem, krzywiąc się sama do siebie. Ku mojemu przerażeniu odkrywam, że dla każdego pokoju znalazła oddzielną emotikonę.

Kiedy zamiast dać się wciągnąć w te bezsłowne szarady, wysyłam jej mój pięciotygodniowy harmonogram tworzenia strony internetowej, jej kolejna wiadomość zawiera emotkę skierowanego w dół kciuka i dopisek: „BUUUUU ZERO ZABAWY”. Następnie wysyła mi po kolei nazwy pięciu pokoi: Maria Antonina, Paryż nocą, Napoleon, Prowansalska sielanka i Wojenni kochankowie, przy którym dodała dwie emotki tancerki, emotikonę flagi francuskiej oraz wietnamskiej, noża i serca. Ostatni motyw zostawiła dla mnie – w geście życzliwości, jak mniemam.

Z łatwością wyobrażam sobie jej ciemne, pełne filuterii oczy. Moja odpowiedź jest mało elokwentna. „Wow”.

Sekundę później jej imię ponownie pojawia się na moim telefonie: „Ludzie – emotka serca – takie banialuki”.

Zwalczam chęć odpowiedzenia emotikoną i odkładam telefon. Rozmawia ze mną, jakbyśmy już były przyjaciółkami. Bez dystansu. Ciepło. Zanim poczuję się wyjątkowo, dociera do mnie, że prawdopodobnie robi tak ze wszystkimi. Podnoszę z powrotem telefon, ale nie mam żadnych nowych wiadomości.

Jest mi tak gorąco, że nie jestem w stanie myśleć.

Ocieram pot z czoła, kątem oka zerkając na okna, którymi Ba obiecał się zająć, ale tego nie zrobił. Na parapecie nad biurkiem pojawiło się kilka kolejnych struchlałych robaków, mimo że wczoraj go wyczyściłam. Jest to idealna wizualizacja mojego temperamentu: martwa w środku i niczym niewzruszona.

Zwlekam się z łóżka, zanim zdecyduję się pozostać w nim już na zawsze. Jeśli przymknąć oko na panujący w pokoju bałagan typowej nastolatki, da się zauważyć, że motyw przewodni to Maria Antonina. Obity pluszem zagłówek jest w tym samym kolorze przykurzonego różu co większość rzeczy w tym pomieszczeniu. Przy drzwiach wisi obraz przedstawiający trzypoziomowy tort. Idealnie oddaje kapryśny styl wahający się między „mógłby wisieć w muzeum” a „szkoda farby na takie barachło”. Przesuwam palcami po gładkich, zdobiących tort kwiatach. I jako że sprzątanie tymczasowego zakwaterowania nie jest moim priorytetem, idę obejrzeć pozostałe pomieszczenia.

Wystrój niejako przywodzi na myśl przepych, ale nie świeci pełnią potencjalnego blasku, więc w aplikacji do notatek wpisuję: „pokój z duszą” i „nieodkryty skarb”. Każdy mebel został wypolerowany na wysoki połysk, ale drobne rysy świadczą o ich niedoskonałości. Obicia odrestaurowanych krzeseł wciąż noszą na sobie ślady wielu zgrabnych tyłków. Pokój Prowansalska sielanka jest pomalowany na kremowo, ma dwa pojedyncze łóżka z lnianą pościelą. Wciskam dłonie w głębokie nacięcia na framudze drzwi, gdzie ktoś dawno temu zaznaczał wzrost swoich dzieci. Zapewne planowali, że zostaną tu na zawsze.

W pokoju Lily, Paryżu nocą, wszystko jest romantyczne i nastrojowe. Nad łóżkiem kołysze się żyrandol w kształcie gwiazdy – połączenie szkła i metalowych kolców, pod którym raczej nie powinna spać. Podchodzę do okna, które wychodzi na tył domu. Widzę, jak Ba dyryguje ekipą budowlaną, która rozkłada paliki i wysypuje ziemię pod patio, a Lily zajmuje się ogródkiem warzywnym. Ta zielenina, mimo że intensywnie zielona i wyrośnięta, rozmiarem w ogóle nie może równać się z hortensjami. Jak on w ogóle znajduje czas, żeby o to wszystko dbać?

Przyglądam się im jeszcze przez chwilę, po czym przechodzę do pokoju Ba. Prawdopodobnie przez cały czas skrycie liczyłam na to, że trafi się ku temu okazja, ale moje serce skutecznie chroniło mnie przed natrętnymi myślami, dyskretnie dążąc do realizacji tego pragnienia.

„Przecież nie mówiłeś, że nie wolno” – język sam układa się w odpowiednie kształty. Zerkam przez ramię na puste schody. Kiedy wchodzę do pokoju, wentylator podłogowy dmucha mi w szyję gorącym powietrzem. Łopatki obracają się tak szybko, że ledwie je widać, a ja macham koszulą, jakby to miało mi jakoś pomóc się ochłodzić, jakby te ruchy mogły powstrzymać gonitwę myśli.

Przenoszę wzrok z leżących na otomanie złożonych ubrań na cyfrowy zegar, który kompletnie nie pasuje do wystroju. Wszystko, co tu się znajduje, zdecydował się zabrać ze sobą do nowego życia. Większość zeszłego roku spędził, podróżując między Wietnamem a Stanami Zjednoczonymi, i ani razu nie wspomniał o swoim „przedsięwzięciu”. Powiedział nam o domu dopiero kiedy zadzwoniliśmy do niego, żeby uzyskać informacje na temat wniosków o pomoc finansową. Chciał najpierw go wykończyć – niespodzianka, o którą nikt nie prosił.

Podchodzę do szafki nocnej, na której leży jeden na drugim kilka dzienników. Mają pomarszczone kartki, jakby ktoś nad nimi płakał lub zalał je wodą. Przerzucam zapisane niechlujnie strony, na zmianę po angielsku i wietnamsku.

To na pewno nie jest pamiętnik. W końcu Ba sam mnie uczył, jeszcze kiedy miałam siedem lat, że tylko naiwniacy trzymają swoje sekrety w miejscu, gdzie inni bardzo łatwo mogą je znaleźć. Bez problemu połamał plastikową kłódkę mojego pamiętnika swoimi dużymi dłońmi.

„Stella jest taka pienkna. Chciała bym, rzeby była mojom przyjaciułko. Bardzo ją lu…”

– Przestań. – Stanowczym głosem przeciwstawiam się wspomnieniom, ale te okazują się zbyt silne. Jest coś w tym domu i jego mdłym zapachu, co wyciąga ze mnie wszystkie skrywane głęboko uczucia, których wolałabym nie uzewnętrzniać.

„Kim jest Stella?”, zapytał, a w jego głosie wybrzmiało coś mrocznego.

Czego bym nie powiedziała, i tak by tego nie słuchał.

„Dziewczynom podobają się chłopcy, rozumiesz? Koniec kropka. Poza tym ty jesteś jeszcze za mała, żeby cokolwiek o tym wiedzieć”.

Wcale nie byłam. Od tamtej pory w moim życiu pojawiły się Jenns, Margie, jej bliźniaczka Max, a także Sierra. Ale tak czy siak, zapamiętałam tę lekcję: „Nie prowadź pamiętnika i nie rób niczego, co mogłoby doprowadzić ludzi do prawdy o tobie”. Każde imię trzymałam blisko serca, dopóki w pierwszej klasie liceum nie zaprzyjaźniłam się z Halle. Jej wyszeptałam te imiona pewnej nocy do ucha jak najszczersze życzenia urodzinowe. Nigdy jednak nie powiedziałam ani jej, ani nikomu innemu o moim pamiętniku. Ten sekret i wywołany nim ból ukryłam głęboko w swoim wnętrzu.

Zostać zdradzoną przez ojca to jedno z najgorszych uczuć na świecie.

A co, gdyby to samo zrobiła córka? – myślę cicho.

Kiedy uderzam opuszkami palców o papier, przez moje ciało przechodzi potężny dreszcz. Lista wymaganych napraw ciągnie się na kilku stronach, ale niektóre pozycje zostały już z niej wykreślone. W dalszej części notatnika znajduję ręcznie rysowane plany pięter Nhà Hoa. Sztywne linie ścian, wąski korytarz – za to meble ustawione są w różnych konfiguracjach. Obok każdego kształtu znajdują się notatki na temat kolorów i stylu. Ba przez cały ten czas zajmował się dekorowaniem domu.

– Niewiarygodne. – To ten sam człowiek, który nienawidził urządzać naszego domu do tego stopnia, że wrócił kiedyś do nas z pierwszymi lepszymi zasłonami wyłowionymi z kosza wyprzedażowego: dwa aksamitne musztardowożółte obrzydlistwa. Tyle zostało mamie po związku z nim. Najchętniej bym je wymieniła, ale jestem zbyt dużym dusigroszem, a mama jest oczarowana wysiłkiem włożonym w ich znalezienie, chociaż ładniejsze wygrzebałaby ze śmietnika.

Kiedy przesuwam zasłony po karniszu, wydają dźwięk zbliżony do syczenia. Widok z okna jest podobny do mojego: niekończące się pasma zieleni i brązu.

– Ciesz się panoramicznym widokiem na okolicę z naszego pokoju Napoleon – mówię. – Gdzie każdy dupek poczuje się jak u siebie i będzie mógł latami unikać swoich bliskich.

W domu dalej panuje głucha cisza. Przerywa ją jedynie odległe dudnienie dobiegające z innej części budynku.

Zostawiam pokój w takim stanie, w jakim go zastałam. Z dziennikami z niedopasowanymi grzbietami i uchylonymi drzwiami. Została tylko główna sypialnia. Jeszcze raz z uwagą sprawdzam listę i powoli liczę pokoje.

Jeden.

Dwa.

Trzy.

Cztery.

Pięć.

Szóstej sypialni brak.

Florence musiała coś źle policzyć. No cóż, nie można być geniuszem w każdej dziedzinie, nawet jeśli jest nią podstawowa matma. Kręcąc głową, przesuwam palcem po makiecie strony internetowej domu i usuwam miejsce na szósty symbol pokoju. Następnie staję przed drzwiami prowadzącymi do głównej sypialni.

Szklana klamka jest zimna w dotyku. Kiedy ją przekręcam, jasność uderza mnie w oczy oślepiającym błyskiem. W oknach z białymi framugami nie wiszą żadne zasłony. Drzwi balkonowe są otwarte i wpuszczają do środka hulający po całym Đà Lạt delikatny wiatr.

Ogromne łoże z baldachimem zajmuje znaczną część pokoju, a każdy z jego rogów zakończony jest ostrymi kolcami.

– Zmień Wojennych kochanków na Seksnorę – dyktuję do telefonu. Drewno wzdycha pod moimi stopami. Już rozumiem, dlaczego Florence tak go nazwała. Mamy tu mieszankę europejskiego wzornictwa i wietnamskiej sztuki.

To pokój, który się podziwia i który może zaskoczyć. Wpadające tu światło słoneczne jest jasne niczym przybijające do brzegu fale. Przebywanie w tym domu jest tak klaustrofobiczne jak bycie na polanie otoczonej lasem, który widział więcej niż ty – i owo uczucie potęguje się w tym pokoju. Jest czysty i pusty, a mimo to czuję się w nim, jakbym pogwałcała czyjąś prywatność.

Omijam łóżko i podchodzę do balkonu. Ściągam brwi na widok ciemnych plam spleśniałego drewna tuż przy framudze drzwi. Musiały być otwarte podczas wczorajszej burzy. Tutaj chmury napływają w mgnieniu oka, po czym równie szybko rozgania je wiatr. Niebo przybiera kolor głębokiej szarości lub najbardziej kapryśnego z błękitów i zalewa nas deszczem. W sierpniu będzie jeszcze bardziej mokro, ale przynajmniej zdążę wyjechać przed najgorszym.

Próbuję przeskoczyć rozmiękły panel, ale staję na nim piętą. Fuj. Odciska się wilgocią na mojej stopie, sprawiając wrażenie, jakby podłoga pode mną się rozpadała. Trafienie do szpitala byłoby idealną wymówką na wcześniejsze zakończenie tej wizyty. Ba jednak na pewno by stwierdził, że to niezgodne z naszymi ustaleniami, które swoją drogą nadal wymagają doprecyzowania. Obecność Lily nieco komplikuje całą sprawę, choć powinna wiedzieć, że jestem zbyt małostkowa na prawdziwe pojednanie z ojcem.

Zanim wyjdę na balkon, najpierw palcami u stóp testuję jego stabilność. Test zaliczony, mogę wyjść. Winorośl oplątuje żelazo, tworząc razem grube roślinno-metalowe liny sięgające drzwi balkonowych. Liście szeleszczą i przez chwilę wydaje mi się, że wśród nich pełza kosarz. Ale gdyby tak było, na pewno by się mnie wystraszył. Kucam, żeby przyjrzeć się z bliska temu czemuś, co wzięłam za pająka. Przypominam sobie, że gdyby tu żyły, nie musiałabym codziennie rano sprzątać zdechłych robaków. Okazuje się, że to jedynie kosmyk włosów splątany w zgrabną kokardę. Drga na wietrze, ale rozplątuje się, kiedy pociągam za jeden koniec.

Pukiel wisi na moich palcach – dłuższy niż włosy Lily, ciemniejszy i dłuższy niż moje. Silny wiatr wykrada mi go z rąk i niesie ku niebu, które grozi deszczem. Wzdrygam się. Nasze włosy wplątują się we wszystko. W domu nasz kot, Pan Miauczysko, w pięćdziesięciu procentach przypadków wymiotuje naszymi włosami zamiast swoją sierścią. Bren niejednokrotnie próbował przekonać nas do fryzury pixie cut, ale jeśli mnie nie wolno zgolić Pana Miauczyska na łyso, to wydaje mi się, że jesteśmy kwita.

Włosy musiały należeć do nas, ponieważ nikogo innego tu nie było.

Kiedy dźwigam się na nogi, widzę mroczki przed oczami, a świat wiruje i się rozmywa. Mrowi mnie skóra, jakby przyciągał ją magnes umieszczony pod ziemią przed domem. Próbuje się czegoś złapać i przytrzymać. Wtedy lodowate żelazo gryzie mnie w dłonie. Meszek winorośli muska moje knykcie, aż ledwie sekundę później zawroty ustępują. Odzyskuję ostrość widzenia. Wygląda na to, że muszę być bardziej ostrożna. Wchodzę do pokoju i zamykam drzwi balkonowe, tym samym zatrzymuję całe ciepło w środku. Gąbczaste drewno odbija się od moich stóp z obrzydliwym skrzypnięciem.

Kiedy drzwi prowadzące do pokoju zamykają się za mną, mogłabym przysiąc, że słyszę, jak otwiera się ponownie balkon. W Đà Lạt często wieje wiatr, więc nietrudno o to, żeby porywał różne przedmioty, takie jak nakrycia głowy. Czasem potrafi także wyrwać coś z uścisku domu.

nerka

Cielsko znowu przechodzi. Tak ma być. Krew na młyn domu.

Zaproszenia dostarczono. Dywany wytrzepano. Zbyt wiele lat te mury niszczały.

Proszę wejść, skrzypi dom. Cisza wita tych, którzy zagoszczą tu na dłużej. Jeszcze nie ma się czego bać.

Dłonie wzmacniają fundamenty, szpachlują ściany i łączą nowe ścięgna. Zostań.

Oni tego nie zauważają.

Koniec końców dom będzie ich pamiętał.

3

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27

TYTUŁ ORYGINAŁU:

She Is a Haunting

Redaktorki prowadzące: Ewa Pustelnik, Marta Budnik

Wydawczyni: Monika Rossiter

Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania

Korekta: Małgorzata Lach

Konsultacja z języka wietnamskiego: Jakub Królczyk

Twórczyni okładki: Elena Masci

Projektantka: Thy Bui

Opracowanie graficzne okładki: Ewa Popławska

Wyklejka: © Anastasiia Kolpakova / Stock.Adobe.com

Copyright © 2023 by Trang Thanh Tran

Copyright © 2025 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Dominik Górka, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8371-826-2

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek