Nasz sposób na miłość - Anika Hussain - ebook + książka

Nasz sposób na miłość ebook

Hussain Anika

3,6

Opis

Zara i Adnan są TYLKO PRZYJACIÓŁMI. Zawsze byli i zawsze będą. Nie wyobrażają sobie innego scenariusza… Zara jest romantyczką i desperacko pragnie przeżyć wielką historię miłosną. Kiedy jej najlepszy przyjaciel Adnan błaga ją, by udawała, że chodzi z nim na randki, żeby ukryć jego nowy związek, Zara się waha. Ale dzięki temu uszczęśliwiłaby swoich rodziców. Jak bardzo udawanie związku z najlepszym przyjacielem może się różnić od zwykłego spędzania z nim czasu? Okazuje się, że bardzo. A kiedy w życiu Zary pojawia się nowy chłopak, sprawy stają się jeszcze bardziej zagmatwane. „Nasz sposób na miłość” to zabawna, a zarazem bardzo emocjonalna powieść dla młodzieży o miłości – nie zawsze tej prawdziwej, pięknej i romantycznej…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (11 ocen)
1
6
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KiraneG

Z braku laku…

Całkiem oryginalne podejście do tematu friends to lovers, choć moralizowanie pod koniec można było sobie podarować. Na podkreślenie i pochwałę zasługuje fakt, że to ya w klimacie południowoazjatyckim z hinduskim akcentem (oryginalnie). Poza tym - dużo przekombinowania tam, gdzie wystarczyłaby zwykła rozmowa, więc raczej dla młodszych czytelników, starszym może nie wystarczyć cierpliwości :)
00
Klaudia961502

Dobrze spędzony czas

świetna lekka historia
00

Popularność




1

– Ej, my­ślisz, że taki pod­ryw jest do­bry?

Ad­nan rzuca na moje łóżko smart­fona i wy­rywa mnie z bło­giej lek­tury ko­lej­nego so­czy­stego ro­mansu, w któ­rym główna bo­ha­terka i jej obiekt wes­tchnień przy­je­chali wła­śnie do ustron­nego ho­telu, a na miej­scu oka­zało się, że ostatni wolny po­kój ma tylko jedno łóżko.

Wiem, że nie da za wy­graną, od­kła­dam więc książkę i pa­trzę na ekran te­le­fonu. Gdy wi­dzę, co na­pi­sał, na­tych­miast kręcę głową. Czy czę­sto go­nią cię psz­czoły? Py­tam, bo je­steś słod­sza niż de­ser mi­shti[1].

– Nie zno­szę cię, wiesz?

– A ja cię ko­cham, Z – od­po­wiada gładko.

– Na pewno zda­jesz so­bie sprawę, że ona tego nie za­ła­pie.

– Czemu tak uwa­żasz?

Kli­kam jej zdję­cie pro­fi­lowe na In­sta­gra­mie, żeby przy­po­mnieć so­bie, o którą dziew­czynę cho­dzi.

– Bo jest biała jak cu­kier?

– Nie oce­niaj, Z. Może coś wie o kul­tu­rze Desi[2].

Ja­koś wąt­pię. Po­zwolę jed­nak Ad­na­nowi po­ma­rzyć tro­chę dłu­żej, skoro spra­wia mu to przy­jem­ność. A ni­gdy nie jest szczę­śliw­szy niż wtedy, kiedy flir­tuje.

Jako do­bra przy­ja­ciółka z ca­łego serca mu ży­czę, żeby zna­lazł swoją księż­niczkę z bajki. Na­wet je­śli jest głup­kiem, który po­znaje dziew­czyny tylko po­przez ob­cza­ja­nie pro­fi­ló­wek na In­sta i pi­sa­nie na priva – no bo w końcu ile można? Chło­pie, cho­ciaż raz wy­każ odro­binę wy­obraźni! Hi­sto­rie o za­ka­za­nej mi­ło­ści czy wro­gach, któ­rzy zo­stali ko­chan­kami, są o niebo cie­kaw­sze. Nie wspo­mi­na­jąc już o ro­man­sach dru­giej szansy!

– W ogóle my­śla­łam, że ga­dasz z tą nową z klasy ma­tu­ral­nej, Ca­millą. Co się z nią stało?

Wy­cho­dzę z jego cza­tów i spraw­dzam pro­fil Ca­milli. Prze­wi­ja­jąc od nie­chce­nia ostat­nie zdję­cia, za­uwa­żam, że Ad­nan nie po­lu­bił ani jed­nego po­sta.

– Zgry­wasz trud­nego do zdo­by­cia, co?

– Ni­czego nie laj­kuj, Z! – ostrzega Ad­nan.

Ze stra­chu jabłko Adama pod­sko­czyło mu kilka razy i już szy­ko­wał się do skoku, je­śli­bym choć zbli­żyła kciuk do ikonki ser­duszka. Wi­dząc, jak bar­dzo jest zde­spe­ro­wany, po­sta­na­wiam ukró­cić jego cier­pie­nia i rzu­cam mu ko­mórkę z po­wro­tem. Ła­pie ją w lo­cie i na­tych­miast pa­trzy, czy przy­pad­kiem cze­goś nie po­lu­bi­łam.

– Więc – na­ci­skam de­li­kat­nie, cie­kawa, czemu nie chce nic po­wie­dzieć – co się stało?

– Nic się nie stało. – Wzru­sza ra­mio­nami. – W tym pro­blem.

– Jak to nic się nie stało? – Uno­szę py­ta­jąco brew, bo za­wsze coś się dzieje, gdy Ad­nan flir­tuje z dziew­czy­nami.

Nie wiem, jak on to robi, ale jest mocny w te sprawy, szcze­gól­nie w po­rów­na­niu ze mną. Zna­czy mo­głoby się wy­da­wać, że po­win­nam mieć wię­cej szczę­ścia w mi­ło­ści, skoro prak­tycz­nie żyję i od­dy­cham ro­man­sami w każ­dej po­staci, ale nic z tych rze­czy.

– Prze­cież ci mó­wię: nic się nie stało. – Wzdy­cha ciężko. – Cami jest bar­dzo skryta. Za­uwa­ży­łem, jak tylko za­czę­li­śmy ze sobą ga­dać, ale my­śla­łem... Sam już nie wiem, że może uda mi się prze­bić przez ten mur czy coś.

Cho­ciaż mi go żal – w jego spoj­rze­niu wy­raź­nie wi­dać roz­cza­ro­wa­nie – nie mogę po­wstrzy­mać uśmie­chu.

– No co? – mówi, wy­mow­nie prze­wra­ca­jąc oczami. – Nie­ważne. Na­wet nie chcę wie­dzieć...

– Na­zwa­łeś ją Cami. – Igno­ruję go i cią­gnę da­lej. – Ni­gdy nie zdrab­niasz imion dziew­czyn.

– Kto py­tał?

– Lu­uubisz ją! – Sztur­cham go w ra­mię, jak ja­kieś iry­tu­jące dziecko.

– Za­mknij się! – od­war­kuje, ale uśmie­cha się mimo woli, co po­twier­dza, że mia­łam ra­cję.

Je­śli mam być szczera, od dawna wie­dzia­łam, że ją lubi; że Ca­milla – oj, sorry, Cami – bę­dzie inna od wszyst­kich dziew­czyn, z któ­rymi Ad­nan cho­dził, za­nim prze­nio­sła się do na­szego li­ceum. Pierw­szą wska­zówką było to, że ni­gdy do­tąd nie pro­sił mnie o po­moc w spra­wach ser­co­wych. Świet­nie ra­dzi so­bie sam, mimo że wy­pi­suje te swoje okropne tek­sty. Za­wdzię­cza to wy­chil­lo­wa­nej po­sta­wie, którą przez lata do­pro­wa­dził do per­fek­cji, szczu­płej, lecz mu­sku­lar­nej bu­do­wie ciała, a także do­bremu gu­stowi – jego styl to po­łą­cze­nie mar­ko­wych ciu­chów i ulicz­nego luzu. Nie­małe zna­cze­nie mają też ba­jeczne włosy i rzęsy, któ­rych po­zaz­dro­ści­łaby mu nie­jedna dziew­czyna.

Okej, przy­naj­mniej ja mu za­zdrosz­czę. To jest strasz­nie nie fair. Moje rzęsy ni­gdy nie są dość dłu­gie, żeby za­trze­po­tać do ko­goś za­lot­nie, a włosy, cho­ciaż pro­ste i je­dwa­bi­ste, w ogóle nie mają w so­bie ży­cia.

– My­ślisz o mo­ich pięk­nych wło­sach i po­nęt­nych rzę­sach, prawda? – pyta znie­nacka Ad­nan. – Już ja znam tę minę.

Na­śla­duje mnie, marsz­cząc brwi tak mocno, że aż musi roz­ma­so­wać so­bie skro­nie. Do­kład­nie to samo zro­bi­łam dzie­sięć se­kund temu.

– Za­mknij się! – ję­czę i rzu­cam w niego pod­nisz­czoną książką ze sterty na sto­liku przy łóżku.

Oczy­wi­ście Ad­nan z wprawą unika nad­la­tu­ją­cego po­ci­sku i nie­wiele bra­kuje, że­bym strą­ciła z biurka opra­wione zdję­cie, na któ­rym stoję ra­zem z moją mamą i moim babą[3]. – Ups!

– Zara! – Na­gle z dołu woła mnie mama.

– Tak?! – od­krzy­kuję.

– Obiad go­towy!

– Okej, już idę!

– Se­rio, po­trze­bu­je­cie wal­kie-tal­kie czy coś – su­ge­ruje Ad­nan, gdy wkła­dam szybko kap­cie.

Kiedy wresz­cie scho­dzimy, za­miast ka­me­ral­nego po­siłku dla sze­ściu osób czeka nas praw­dziwa uczta. Cio­cia So­ma­iya – mama Ad­nana – koń­czy przy­go­to­wy­wać z moją mamą sa­łatkę, pod­czas gdy my zaj­mu­jemy miej­sca i z nie­cier­pli­wo­ści nie­mal za­czy­namy stu­kać sztuć­cami o stół. Wu­jek Su­mon – tata Ad­nana – na­lewa so­bie aj­ranu[4], jed­no­cze­śnie pusz­cza­jąc do mnie oko, na co mogę tylko po­trzą­snąć głową.

– Co tam po­ra­bia­li­ście, dzie­ciaki? – pyta we­soło wu­jek, po czym upija łyk jo­gur­to­wego na­poju.

– Ad­nan od go­dziny pró­buje za­ga­dać dziew­czynę, ale wszyst­kie jego tek­sty są słabe – od­po­wia­dam za nas dwoje. – Nic dziw­nego, że na­dal ni­kogo nie ma.

– My­śla­łem, że ten z mi­shti był cał­kiem do­bry.

– W ży­ciu.

Ad­nan pstryka mnie w skroń, więc w od­we­cie wy­krę­cam mu su­tek.

Wu­jek pa­trzy na nas z bły­skiem w oku – bły­skiem, który znam aż za do­brze po tylu la­tach wspól­nych obia­dów.

– Wąt­pię, żeby mój syn miał pro­blem ze zna­le­zie­niem dziew­czyny z po­wodu sła­bych tek­stów, Zara. Wiesz, by­łoby znacz­nie pro­ściej, gdy­by­ście już byli ra­zem. Wszy­scy wi­dzą, że je­ste­ście so­bie pi­sani.

– Zga­dzam się! – krzy­czą rów­no­cze­śnie na­sze mamy, wno­sząc na stół dwa ro­dzaje sa­łatki: jedną z pa­prycz­kami naga mo­rich[5], a drugą bez nich, dla Ad­nana, któ­rego sam za­pach chili przy­pra­wia o gwał­towny ka­szel.

Na­wet te­raz wi­dzę, jak Ad­nan po­dejrz­li­wie zerka na mi­skę prze­zna­czoną dla wszyst­kich oprócz niego, którą mama po­sta­wiła na dru­gim końcu stołu. Zu­peł­nie jakby sa­łatka z naga mo­rich była jego naj­więk­szym wro­giem.

– Czy to taki pro­blem, że­by­ście cho­ciaż spró­bo­wali pójść na randkę? – rzuca mama, sia­da­jąc obok mnie.

Wy­mie­niamy z Ad­na­nem zna­czące spoj­rze­nia. My­ślimy do­kład­nie to samo: czemu nie mo­żemy mieć nor­mal­nych hin­du­skich ro­dzi­ców? Po­nie­waż nasi są ab­so­lut­nie nie­ty­powi. Nie są ja­koś strasz­nie su­rowi i ni­gdy nie za­bra­niali mi rand­ko­wa­nia przed ślu­bem, jak to czę­sto bywa w in­nych ro­dzi­nach z Azji Po­łu­dnio­wej. Może wy­nika to z tego, że od wła­snych ro­dzi­ców dzieli ich ogromny dy­stans, a także z tego, jak ciężko wal­czyli ze ste­reo­ty­pami, które im na­rzu­cono, gdy tylko po raz pierw­szy sta­nęli na bry­tyj­skiej ziemi.

Ja­sne, to wszystko jest nie­sa­mo­wi­cie godne po­dziwu, ale okrop­nie mnie wku­rza, że za­wsze wtrą­cają się w moje ży­cie mi­ło­sne. Szcze­gól­nie je­śli cho­dzi o Ad­nana. Re­la­cja na tym po­zio­mie ni­gdy się nie wy­da­rzyła i na pewno ni­gdy nie wy­da­rzy.

– Su­mon! – Na szczę­ście cio­cia So­ma­iya wy­rywa mnie z tych smęt­nych my­śli i kie­ruje roz­mowę na inne tory. Jedną ręką zła­pała się za głowę, a drugą pró­buje za­brać wuj­kowi aj­ran. – Nie mo­żesz tego pić!

Nie­dawno oka­zało się, że wu­jek nie to­le­ruje lak­tozy. Przez ostat­nie dwa ty­go­dnie był tak przy­bity, jakby opła­ki­wał stratę bli­skiej osoby, a nie ro­dzaju cu­kru.

– Ale ja mu­szę! – Nie daje so­bie wy­rwać szklanki i, ku prze­ra­że­niu cioci, wy­pija wszystko jed­nym hau­stem.

– Tylko nie jęcz mi póź­niej, że boli cię brzuch, ro­zu­miesz? – Cio­cia grozi mu pal­cem jak ty­powa hin­du­ska mama, a my z Ad­na­nem so­li­dar­nie ro­bimy to samo.

– Fa­rah? – Mój baba woła mamę, wcho­dząc do domu.

– Ar­man? – od­krzy­kuje mama. Jej głos od­bija się echem od ścian, nie­mal po­trzą­sa­jąc wi­szą­cymi na nich drew­nia­nymi ozdo­bami.

– Wal­kie-tal­kie – szep­cze mi Ad­nan do ucha. – Po­waż­nie. Boję się, że twoja ro­dzina nie­długo straci głos.

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. – Baba ca­łuje mnie w głowę, a mamę w po­li­czek, po czym siada obok niej. Przez se­kundę marsz­czy brwi na wi­dok ca­łej masy je­dze­nia na stole, ale za­raz za­czyna opo­wia­dać o mło­dej ko­bie­cie, która przy­szła z re­ceptą do ap­teki, gdzie baba pra­cuje.

– ...i wtedy za­uwa­ży­łem, co ma na nad­garstku. Krą­żek an­ty­kon­cep­cyjny! – mówi, krę­cąc głową. – My­ślała, że tak się go nosi! A wie­cie, co jest naj­lep­sze?

– Co? – py­tamy jed­no­gło­śnie, nie mo­gąc uwie­rzyć, że może być jesz­cze le­piej.

– Po paru mi­nu­tach wró­ciła z te­stem cią­żo­wym i po­wie­działa: „Chyba po­trze­buję jesz­cze tego”.

Głę­boki, do­no­śny śmiech wy­peł­nia po­kój. Gdy wresz­cie prze­staje mnie bo­leć brzuch, baba po­wta­rza: „Test cią­żowy!”, czym na­kręca mnie znowu.

– Nie po­win­ni­śmy się z tego śmiać. – Mama pró­buje za­cho­wać po­wagę, ale może nie po­wstrzy­mać ko­lej­nego chi­chotu. – Biedna dziew­czyna, ro­dzice pew­nie nie roz­ma­wiają z nią otwar­cie, skoro nie wie, jak uży­wać an­ty­kon­cep­cji. – Od­chrzą­kuje w na­dziei, że zdąży zmie­nić te­mat, za­nim jesz­cze raz wy­buch­niemy śmie­chem. – Ktoś chce her­baty[6] albo mi­shti?

Wszy­scy ki­wamy gło­wami, poza babą, który wy­gląda, jakby miał kij w tyłku.

– Ar­man? – do­py­tuje mama, na­peł­nia­jąc czaj­nik i sta­wia­jąc go na ku­chence.

– Mi­shti nie, ale po­pro­szę her­batę. – Uśmie­cha się sztywno, co do niego nie­po­dobne. Do­piero po chwili ro­zu­miemy dla­czego. – Tylko nie do­odh cha[7]. I bez cu­kru, pro­szę. Wy­gląda na to, że mam cu­krzycę – mówi naj­spo­koj­niej w świe­cie, jakby nie rzu­cił wła­śnie bomby.

– Ki[8]? – krzy­czy mama rów­no­cze­śnie ze mną. – Żar­tu­jesz so­bie?

– Nie żar­tuję.

– Co to zna­czy, że masz cu­krzycę? – Mama po­rzuca czaj­nik i zo­sta­wia pa­rze­nie her­baty w rę­kach cioci.

– Czuję się świet­nie, na­prawdę.

– Co po­wie­dział dok­tor?

– Fa­rah? – prze­rywa roz­mowę cio­cia So­ma­iya. – Chyba jest coś nie tak z wa­szą ku­chenką. Gaz nie chce się za­pa­lić.

Mama jed­nak ją igno­ruje i uważ­nie pa­trzy na babę.

– Nie wie­dzia­łam, że by­łeś u le­ka­rza.

– Nie chcia­łem cię nie­po­trzeb­nie mar­twić.

– Nie chcia­łeś mnie mar­twić? – Mama po­wta­rza, jakby nie mo­gła uwie­rzyć, że te słowa wy­szły z ust jej męża.

Ad­nan, wu­jek i ja wo­dzimy mię­dzy nimi wzro­kiem, jak­by­śmy oglą­dali mecz te­nisa, a cio­cia da­lej zmaga się z ku­chenką.

– Pal­nik sy­czy, Fa­rah, a na­wet go nie włą­czy­łam. – W gło­sie cioci co­raz bar­dziej sły­chać pa­nikę, a gdy się od­wra­cam, za­uwa­żam na jej czole kro­pelki potu.

– Po­mogę ci, cio­ciu – mó­wię i wstaję od stołu.

Kiedy tylko do­ty­kam kurka, mama i baba za­czy­nają krzy­czeć.

– Jak mo­głeś trzy­mać to w ta­jem­nicy?!

– Chcia­łem cię chro­nić!

– Chro­nić? Niby jak kłam­stwo ma mnie ochro­nić?

– Prze­cież nie kła­ma­łem!

– Ale nic nie po­wie­dzia­łeś!

Pa­trzę przez ra­mię na ro­dzi­ców. Ni­gdy wcze­śniej nie wi­dzia­łam ich w ta­kim sta­nie. Ad­nan ła­pie mój wzrok, ma na­pięty wy­raz twa­rzy.

– Fa­rah, pro­szę, mu­sisz się...

– Co mu­szę? Słu­chać wię­cej kłamstw?! – Mama po­trząsa wście­kle głową. – Nie, już dość się na­słu...

– Fa­rah, ta ku­chenka jest chyba zep... – wtrąca cio­cia.

W tym sa­mym mo­men­cie wu­jek wstaje i oznaj­mia:

– Lecę do ła­zienki. Aj­ran chce już wyjść na wol­ność.

Jed­nak cio­cię i wujka za­głu­szają krzyki ro­dzi­ców, nic nie jest w sta­nie się przez nie prze­bić.

Wtedy wy­bu­cha ku­chenka.

2

Po­żar w na­szej kuchni nie był wcale taki straszny. Przy­znaję, że troszkę z tym prze­sa­dzi­łam. Ku­chenka nie eks­plo­do­wała w ca­ło­ści, ale pło­mień wy­strze­lił w górę i nie­mal pod­pa­lił za­słony, co wy­star­czyło, że­by­śmy mo­men­tal­nie wpa­dli w pa­nikę.

Pod­czas gdy baba dzwo­nił po straż po­żarną, cio­cia So­ma­iya po­bie­gła do ła­zienki spraw­dzić, czy z wuj­kiem Su­mo­nem wszystko w po­rządku, a Ad­nan uga­sił ogień i za­krę­cił do­pływ gazu do ku­chenki. W ca­łym tym za­mie­sza­niu mama zo­stała przy stole zu­peł­nie sama. Sie­działa bez ru­chu, wpa­tru­jąc się w prze­strzeń pu­stym spoj­rze­niem. Pró­bo­wa­łam wy­rwać ją z tego stu­poru przed przy­jaz­dem stra­ża­ków, ale nie da­łam rady. Baba i ja mu­sie­li­śmy więc za­stą­pić mamę, która zwy­kle wi­tała go­ści w domu, i wy­tłu­ma­czyć im sy­tu­ację. Stra­żacy zna­leźli mały wy­ciek gazu i po­wie­dzieli, że któ­rejś nocy mo­gli­śmy przez to wszy­scy zgi­nąć, a poza tym to mie­li­śmy mnó­stwo szczę­ścia, bo nikt nie ucier­piał w wy­bu­chu.

Przy­naj­mniej nie fi­zycz­nie.

Emo­cjo­nal­nie? Wy­gląda na to, że wy­pa­dek po­zo­sta­wił bli­zny, które na ra­zie nie były ta­kie oczy­wi­ste.

Po wyj­ściu stra­ża­ków i ro­dziny Ad­nana sia­dam na szczy­cie scho­dów i pod­słu­chuję, jak baba mówi ma­mie, że od mie­sięcy po­dej­rze­wał, że z jego zdro­wiem jest coś nie tak.

– Mie­sięcy?! – krzy­czy mama prze­szy­wa­jąco, a mi aż dzwoni w uszach. – Ni­gdy nie umia­łeś do­cho­wać ta­jem­nicy. Jak mo­głeś tak długo to ukry­wać?

– Ro­bi­łem to dla two­jego do­bra, Fa­rah. Wiem, jaka je­steś – od­po­wiada baba.

– To po­ważna sprawa. Nie tak jak wtedy, gdy mia­łeś stłuczkę i za na­prawę sa­mo­chodu za­pła­ci­li­śmy wię­cej, niż był wart! – Głos mamy wznosi się jesz­cze wy­żej. – To do­ty­czy nas wszyst­kich! Nie tylko cie­bie, ale także mnie. I tak samo Zary.

Moje imię bie­rze mnie z za­sko­cze­nia. Przez te krzyki i wy­buch ku­chenki nie mia­łam tak na­prawdę oka­zji, żeby za­sta­no­wić się, w jaki spo­sób cu­krzyca baby wpły­nie na mnie. Te­raz jed­nak, gdy ziarno zo­stało za­siane, nie mogę my­śleć o ni­czym in­nym. Co to zna­czy, że baba ma cu­krzycę?

– Tylko byś się mar­twiła.

– Więc daj mi się mar­twić! Nie od­bie­raj mi tego wy­boru.

Baba ostroż­nie waży ko­lejne słowa, a ja opie­ram głowę o ba­rierkę i pró­buję za­pa­no­wać nad nie­po­ko­jem na­ra­sta­ją­cym w mo­jej piersi.

Osta­tecz­nie baba nic nie od­po­wiada. Z tego miej­sca nie wi­dzę re­ak­cji mamy, ale po jej ner­wo­wym sa­pa­niu po­znaję, że nie przy­jęła zbyt do­brze jego mil­cze­nia.

– Wiem, że na pewno nic ci nie bę­dzie – kon­ty­nu­uje mama, lecz przy ostat­nich sło­wach głos się jej za­ła­muje – ale wcale nie o to cho­dzi...

– To czemu się wście­kasz?

– Nie wście­kam się! Je­stem... za­wie­dziona. Przy­kro mi, że za­ta­iłeś to przede mną. Że po­zba­wi­łeś mnie wy­boru, że... – Mama nie koń­czy i tylko ciężko wzdy­cha. – Idę spać.

– Fa­rah! – woła za nią baba, jed­nak mama zo­sta­wia go sa­mego i kie­ruje się w moją stronę.

Gdy wi­dzi, jak sie­dzę na scho­dach, jej usta więdną ni­czym płatki kwiatu, ale nic nie mówi. Prze­łyka gło­śno, omija mnie i idzie do sy­pialni, po czym za­trza­skuje za sobą drzwi.

Ni­gdy do­tąd nie wi­dzia­łam, żeby moi ro­dzice tak się kłó­cili. Ja­sne, cza­sem się sprze­czają – jak wszy­scy ro­dzice – i wiem, że nie są ide­alni, ale jesz­cze ni­gdy nie czu­łam ta­kiego na­pię­cia po­mię­dzy nimi. Za­wsze my­śla­łam, że łą­czy ich nie­ro­ze­rwalna więź. Nic ani nikt nie zdoła ich po­róż­nić. Od lat za­czy­tuję się w ro­man­sach i oglą­dam setki ko­me­dii ro­man­tycz­nych, a mimo to nic tak nie chwyta mnie za serce jak te drobne czu­łostki, po­przez które mama i baba oka­zują so­bie mi­łość: gdy baba ma­suje ma­mie stopy, po tym jak wró­ciła z dłu­giej zmiany w domu opieki (na­wet je­śli śmier­dzą bar­dziej niż ti­la­pia!), czy gdy ką­tem oka wi­dzę, jak mama pod­łą­cza ko­mórkę baby do ła­do­warki, za­nim pójdą spać, bo wie, że on za­wsze o tym za­po­mina.

Nie­któ­rzy wie­rzą w siły wyż­sze, ja wie­rzę w swo­ich ro­dzi­ców i siłę ich związku.

Opusz­czam po­ste­ru­nek na scho­dach i idę usiąść przy ku­chen­nym stole, gdzie baba w za­my­śle­niu bawi się to­rebką her­baty. Raz za ra­zem za­nu­rza ją i wyj­muje, aż ja­sno­czer­wony na­pój w kubku przyj­muje ciemną, skó­rza­stą barwę. Musi być już tak gorzki, że na pewno go nie wy­pije. Baba bez słowa prze­suwa ku­bek w moją stronę, a gdy obej­muję na­czy­nie dłońmi, czuję cie­pło. Roz­grzana ce­ra­miczna po­wierzch­nia nic so­bie nie robi z lo­do­wa­tej at­mos­fery pa­nu­ją­cej w kuchni.

– Czemu jej nie po­wie­dzia­łeś? – py­tam.

– Nie chcia­łem jej mar­twić bez po­wodu.

Z jed­nej strony go ro­zu­miem. Gdyby jej po­wie­dział, mama okrop­nie by się ze­stre­so­wała, po­nie­waż za­wsze stre­suje się wszyst­kim. Jed­nak z dru­giej strony wcale nie dziwi mnie jej re­ak­cja. W końcu to jej mąż; ja­sne, że chcia­łaby wie­dzieć, je­śli co­kol­wiek by­łoby z nim nie tak.

– Baba?

– Tak, beta[9]?

– Czy mię­dzy wami bę­dzie okej?

Spoj­rze­nie baby ła­god­nieje.

– Wszystko bę­dzie w po­rządku. Mama po pro­stu po­trze­buje tro­chę czasu, żeby to prze­tra­wić. Rano sprawy wrócą do normy.

Przy­ta­kuję, ale nie mogę nie za­uwa­żyć ciem­nych wor­ków pod jego oczami i si­wi­zny po­kry­wa­ją­cej mu wąsy.

– A czy z tobą bę­dzie okej?

Baba po­ciera czoło i uśmie­cha się słabo.

– Oczy­wi­ście, że tak, beta. Wiele osób żyje z cu­krzycą bez żad­nych pro­ble­mów. Okej? No, idź już. Robi się późno, a rano mu­sisz wstać do szkoły.

Baba ca­łuje mnie na do­bra­noc, po czym wcho­dzi scho­dami na górę. W po­rów­na­niu z gniew­nym tu­pa­niem mamy jego kroki są słabe i ci­che.

Ja­kiś czas sie­dzę przy stole sama, jesz­cze nie je­stem go­towa iść do łóżka. Pod­no­szę ku­bek do ust, ale już po pierw­szym łyku wzdry­gam się i nie­mal wy­plu­wam her­batę. Gorzka. Zde­cy­do­wa­nie za gorzka. Nor­mal­nie by mi to nie prze­szka­dzało, lecz dzi­siaj nie je­stem w sta­nie jej wy­pić.

Wy­le­wam tę czarną sie­kierę do zlewu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Mi­shti doi w ję­zyku ben­gal­skim ozna­cza do­słow­nie słodki jo­gurt. W celu przy­go­to­wa­nia mi­shti na­leży do­tąd go­to­wać mleko, aż lekko zgęst­nieje. Pod­czas go­to­wa­nia stop­niowo do­daje się gura (brą­zowy cu­kier) lub khe­jur gura (me­lasę dak­ty­lową). Na­stęp­nie od­sta­wia się mleko na noc do sfer­men­to­wa­nia. [Wszyst­kie przy­pisy w książce po­cho­dzą od tłu­ma­czy].
[2] Desi to ter­min wy­wo­dzący się z san­skrytu (od słowa deśá, czyli zie­mia, kraj). Uży­wany przez po­łu­dnio­wo­azja­tycką dia­sporę na okre­śle­nie lu­dzi, kul­tur i pro­duk­tów sub­kon­ty­nentu in­dyj­skiego. Nie­któ­rzy in­dyj­scy emi­granci uwa­żają to słowo za ob­raź­liwe, szcze­gól­nie je­śli po­słu­gują się nim osoby spoza dia­spory.
[3] Tata w ję­zyku ben­gal­skim.
[4] Po­pu­larny w Azji i Eu­ro­pie Po­łu­dniowo-Wschod­niej na­pój wy­twa­rzany z jo­gurtu i wody. Naj­czę­ściej do­daje się do niego sól, a cza­sem rów­nież pieprz i różne zioła (np. miętę).
[5] Naga mo­rich to nie­zwy­kle ostra od­miana chili, ro­snąca w pół­noc­nych In­diach i Ban­gla­de­szu.
[6] Her­bata, okre­ślana jako cha, jest nie­od­łączną czę­ścią kul­tury ben­gal­skiej.
[7] Do­odh cha (poza Ban­gla­de­szem po­pu­larna rów­nież w In­diach, Pa­ki­sta­nie, Afga­ni­sta­nie i Ne­palu) to her­bata go­to­wana na mleku, cza­sem z do­dat­kiem wody. Przy­pra­wiana jest kar­da­mo­nem, goź­dzi­kami i im­bi­rem, które na­leży ro­ze­trzeć w moź­dzie­rzu.
[8] W ję­zyku ben­gal­skim: co?
[9] Obec­nie słowo beta ozna­cza „moje dziecko” i sto­so­wane jest do dzieci bez względu na płeć. Daw­niej jed­nak do chłop­ców mó­wiono beta, a do dziew­czy­nek beti.
Ty­tuł ory­gi­nału: This Is How You Fall in Love
Prze­kład: TO­MASZ KLO­NOW­SKI (rozdz. 1–25), ALEK­SAN­DRA MI­SIOR-MROCZ­KOW­SKA (rozdz. 26–36)
Re­dak­tor pro­wa­dząca: AGATA TON­DERA
Ko­rekta: DAG­MARA PO­WOLNY, ko­rekta w pro­gra­mie firmy Lin­gventa
Skład: CY­PRIAN ZA­DROŻNY
Opra­co­wa­nie okładki: MO­NIKA NO­WICKA
Text co­py­ri­ght © Anika Hus­sain, 2023 Co­ver co­py­ri­ght © Bha­vna Ma­dan, 2023 Ori­gi­nally pu­bli­shed in the En­glish lan­gu­age as THIS IS HOW YOU FALL IN LOVE by Hot Key Bo­oks, an im­print of Bon­nier Bo­oks UK Li­mi­ted, Lon­don. The mo­ral ri­ghts of the Au­thor have been as­ser­ted.
© Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2023 All ri­ghts re­se­rved.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-8299-473-5
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51 e-mail: kon­takt@bo­ok­s4ya.plwww.bo­ok­s4ya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.