Nawet nie zauważysz - Kurian Vera - ebook + książka

Nawet nie zauważysz ebook

Kurian Vera

4,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Nawet nie zauważysz” Very Kurian to piekielnie inteligentny thriller, który od pierwszej strony uwodzi czytelnika śmiertelnie niebezpieczną grą pozorów. Witajcie na Wydziale Psychologii. I strzeżcie się psychopatów!

Łatwo byłoby nie docenić Chloe Sevre… To zwykła dziewczyna z sąsiedztwa w legginsach,  atrakcyjna studentka pierwszego roku. Tyle że ma wysoki iloraz inteligencji i jest… psychopatką. Wśród swoich zainteresowań mogłaby jednym tchem wymienić: jogalates, imprezy studenckie oraz – planowanie zabójstwa Willa Bachmana, kolegi z dzieciństwa, który wyrządził jej wielką krzywdę. 

Pomiędzy studiowaniem, imprezowaniem i knuciem Chloe bierze udział w badaniu klinicznym na Wydziale Psychologii. Siedmioro studentów, uczestników tego programu, łączy brak empatii oraz niezdolność odczuwania takich emocji, jak strach czy wyrzuty sumienia. 

Kiedy  jeden z badanych pada ofiarą morderstwa, zaczyna się niebezpieczna gra pozorów, a Chloe z drapieżnika staje się tropioną zwierzyną. Ma niewiele czasu, by zidentyfikować zabójcę, a jednocześnie doprowadzić swój plan zemsty do końca. Będzie musiała zdecydować, kto z kolegów i koleżanek jest godzien zaufania. A przecież wiadomo, że psychopatom nie wolno ufać…

 „Jeśli lubicie historie z gatunku true crime i fascynują was psychopaci, to nie mogę wam polecić lepszej lektury!”powiedziała o książce Very Kurian, Lisa Gardner. Również fani Holly Jackson, E. Lockhart, Kerri Maniscalco i Karen M. McManus z pewnością docenią ten odświeżająco inny, pełen napięcia thriller.

Nawet nie zauważysz zostało uznane przez redakcję „New York Timesa” za thriller roku 2021. Powieść byłą też nominowana do Nagrody Edgara w kategorii Najlepszy Debiut Powieściowy 2022.

Ta książka jest odświeżająco inna, wciągająca i piekielnie inteligentna! Jeśli lubicie historie z gatunku true crime i fascynują was psychopaci, to nie mogę wam polecić lepszej lektury!” Lisa Gardner

„Inteligentny thriller inny niż wszystkie. Do pisarzy specjalizujących się w thrillerach psychologicznych dołączył nowy talent. Obserwujcie rozwój kariery Very Kurian!”   Mary Kubica

„Wciągająca, pełna napięcia książka! Kampus uniwersytecki, czarujący psychopaci i przenikliwa, celna narracja – wszystko to znajdziecie w Nawet nie zauważysz. Zachwycający debiut utalentowanej pisarki”. Tess Gerritsen

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 517

Oceny
4,0 (93 oceny)
35
30
18
10
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
protector

Nie oderwiesz się od lektury

wOW
10
elakoza

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa i nietypowa fabuła. Dobrze się czyta.
10
mmaag

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa
00
agnieszka_talanda

Z braku laku…

Po przeczytaniu 80 stron stwierdzam ... nie dla mnie. Lubię mocne rozpoczęcie, tu go nie było.
00
kachaz_86

Dobrze spędzony czas

ciekawy pomysł
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Ne­ver Saw Me Co­ming
Co­py­ri­ght © 2021 by Albi Li­te­ra­ry Inc. All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Nina Wum Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2022
Re­dak­tor pro­wa­dząca i re­dak­cja: MO­DE­STIA KA­TA­RZY­NA SAR­NA
Ko­rek­ta: ANI­TA REJCH, RA­FAŁ SAR­NA
Fo­to­gra­fia na okład­ce: © Da­niel Mur­tagh/Tre­vil­lion Ima­ges
Ad­ap­ta­cja okład­ki: MA­RZE­NA PI­ŁKO
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-66555-99-0
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­an­na Ba­ży­ńska 00-544 War­sza­wa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne ksi­ążki. Za­pra­sza­my do ksi­ęgar­ni:www.po­rad­niak.plfa­ce­bo­ok.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pa­ny.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla Ka­tie

1

Dzień 60.

Wyj­rza­łam przez okno, wy­pa­tru­jąc go na dzie­dzi­ńcu, gdy tyl­ko za­mknęły się za mną drzwi no­we­go po­ko­ju w aka­de­mi­ku. Zo­ba­czy­łam ro­dzi­ny tar­ga­jące ró­żne ma­ne­le w pu­dłach do prze­pro­wa­dzek. Kil­ko­ro stu­den­tów le­ni­ło się na tra­wie. Szan­se na to, że aku­rat na nie­go tra­fię, były mar­ne.

Lecz na­gle! Ja­sna gło­wa pe­łna kędzio­rów w ko­lo­rze ciem­ny blond. Will. Otwo­rzy­łam usta, a ten ktoś się od­wró­cił. To jed­nak była tyl­ko ja­kaś dziew­czy­na z fa­tal­ną fry­zu­rą. Se­rio, mo­gła­by się bar­dziej po­sta­rać, zwa­żyw­szy, że dziś stu­den­ci zje­żdża­li na kam­pus.

Od­wró­ci­łam się od okna i omio­tłam wzro­kiem swój pu­sty po­kój wy­ło­żo­ny po­nu­rym li­no­leum. W my­ślach po­wta­rza­łam li­stę za­dań do wy­ko­na­nia:

1. Po­zbyć się mamy. Zro­bio­ne. Nie było jej tu już. Za­pew­ne pędzi­ła te­raz dro­gą mi­ędzy­sta­no­wą, gra­tu­lu­jąc so­bie, że wresz­cie się mnie po­zby­ła.

2. Za­jąć ko­rzyst­niej­szą z do­stęp­nych sy­pial­ni, za­nim po­ja­wi się moja wspó­łlo­ka­tor­ka Yes­si­ca.

3. Na­wi­ązać sze­ść do ośmiu zna­jo­mo­ści, za­nim wy­bi­je czwar­ta.

4. Od­bęb­nić obo­wi­ąz­ko­wą wi­zy­tę na Wy­dzia­le Psy­cho­lo­gii.

5. Na­mie­rzyć Wil­la.

Przy­pa­dła nam dwój­ka z dwie­ma od­dziel­ny­mi sy­pial­nia­mi, znacz­nie ró­żni­ący­mi się roz­mia­rem. Zwy­kle in­stynkt na­ka­zy­wał mi za­jąć wi­ęk­sze te­ry­to­rium, ale tym ra­zem było to nie­wska­za­ne. Okna prze­stron­niej­sze­go lo­kum wy­cho­dzi­ły wprost na dzie­dzi­niec. A co, je­śli będę chcia­ła wy­jść albo wró­cić w środ­ku nocy? Lu­dzie na­gry­wa­ją dziś te­le­fo­na­mi wszyst­ko, co wyda im się choć tro­chę cie­kaw­sze od wi­do­ku schnącej far­by. Na­prze­ciw wzno­si­ła się ścia­na dru­gie­go do­rmi­to­rium, rów­nież pe­łna okien, z któ­rych by­ło­by mnie wi­dać jak na ta­le­rzu. Nie wspo­mi­na­jąc o sa­lach wy­kła­do­wych zlo­ka­li­zo­wa­nych na par­te­rze. Zbyt licz­na wi­dow­nia jak na mój gust.

Wy­bra­łam mniej­szy po­kój. Wspó­łlo­ka­tor­ka ob­da­rzy mnie sym­pa­tią z po­wo­du tej wspa­nia­ło­my­śl­no­ści, ale naj­wa­żniej­sze było to, że za oknem mia­łam tu mur z ce­gieł i me­ta­lo­we stop­nie wy­jścia prze­ciw­po­ża­ro­we­go. Mo­głam ła­two się ulot­nić i rów­nie nie­zau­wa­żo­na się wśli­zgnąć. Su­per. Za­gra­ci­łam po­kój kil­ko­ma z mo­ich pu­deł i za­sła­łam łó­żko, na wierz­chu kła­dąc plu­szo­we­go wie­lo­ry­ba – ja­sny sy­gnał, że to miej­sce jest za­jęte. Z głębi aka­de­mi­ka wzy­wa­ły mnie czy­jeś gło­sy. Nad­sze­dł mo­ment, by za­pre­zen­to­wać się wszyst­kim w od­po­wied­nim świe­tle.

Przed wy­jściem po­śpiesz­nie przej­rza­łam się w lu­strze, na­ło­ży­łam świe­żą war­stwę błysz­czy­ku i po­pra­wi­łam wło­sy. Mu­sia­ły wy­glądać, jak na­le­ży. Były sple­cio­ne w lu­źny fran­cu­ski war­kocz na boku gło­wy, któ­ry zda­wał się nie­dba­ły, ale kosz­to­wał mnie spo­ro wy­si­łku. Dziew­czy­na musi spra­wiać wra­że­nie, jak­by nie za­le­ża­ło jej za bar­dzo, jak­by po pro­stu wsta­ła ran­kiem z łó­żka, od razu wy­gląda­jąc osza­ła­mia­jąco, a jed­no­cze­śnie skrom­nie. Je­śli spe­łniasz okre­ślo­ne stan­dar­dy uro­dy, lu­dzie my­ślą, że je­steś wi­ęcej war­ta. By­strzej­sza, cie­kaw­sza, bar­dziej god­na ist­nie­nia niż w rze­czy­wi­sto­ści. Wła­ści­wy wy­gląd w po­łącze­niu z wła­ści­wym spo­so­bem by­cia two­rzą sku­tecz­ną broń.

Do­rmi­to­rium Brew­se­ra skła­da­ło się z jed­ne­go dłu­gie­go ko­ry­ta­rza z po­ko­ja­mi po obu stro­nach. We­tknęłam gło­wę do po­ko­ju obok, w któ­rym dwie bru­net­ki wła­śnie wy­ci­ąga­ły koc z pla­sti­ko­we­go po­krow­ca. Ci­ężko im szło.

– Cze­ść! – za­świer­go­ta­łam. – Je­stem Chloe!

Po­tra­fię być kim­kol­wiek. W ich oczach by­łam aku­rat tą oso­bą, któ­rą chcia­ły zo­ba­czyć: im­pre­zo­wicz­ką, kan­dy­dat­ką na naj­lep­szą przy­ja­ció­łkę, kimś, komu mo­żna się zwie­rzyć, sie­dząc do pó­łno­cy nad mi­ską chip­sów. Tego typu in­te­rak­cje wy­ma­ga­ły ode mnie tyl­ko ode­gra­nia krót­kiej etiu­dy ak­tor­skiej, ale je­śli trze­ba, po­tra­fi­łam też zbu­do­wać dłu­go­tr­wa­łą ilu­zję. Umiem wy­glądać mło­dziej, je­śli ze­chcę – wkła­dam wte­dy lu­źne ubra­nia, któ­re ukry­wa­ją moje kszta­łty, i na­da­ję spoj­rze­niu blask głup­ko­wa­tej na­iw­no­ści. Wska­ku­ję w ko­stium nie­wi­ni­ąt­ka. Po­tra­fię też do­dać so­bie lat za po­mo­cą ko­sme­ty­ków i sta­ran­nie do­bra­nych ciu­chów, bły­ska­jąc go­li­zną w ra­zie po­trze­by.

To ła­twe, bo lu­dzie zwy­kle wi­dzą to, co chcą zo­ba­czyć.

Wędro­wa­łam od drzwi do drzwi. Po­kój 202.

– Ojej­ku, ale mi się po­do­ba­ją two­je wło­sy! – wy­zna­łam prze­bo­jo­wej blon­dyn­ce, moim zda­niem ma­jącej za­dat­ki na po­pu­lar­no­ść.

Po­kój 206.

– Nie je­ste­ście chy­ba bra­ćmi, co? – spy­ta­łam nie­śmia­ło.

Dwóch bycz­ków z uni­wer­sy­tec­kiej dru­ży­ny spor­to­wej (nie­złe cia­ła, ale dzie­cin­ne twa­rze, sta­now­czo nie byli w moim ty­pie) wy­szcze­rzy­ło się w od­po­wie­dzi. Obaj wbi­li wzrok w moje cyc­ki, pró­bu­jąc po­wie­dzieć coś bły­sko­tli­we­go. Żad­ne­mu się ta sztu­ka nie uda­ła.

Po­kój 201 za­jęły dwie nie­zgrab­ne dziew­czy­ny. By­łam dla nich miła, ale bez prze­sa­dy, bo wie­dzia­łam, że ni­g­dy nie będą się tu spe­cjal­nie li­czyć.

Przed­sta­wi­łam się jesz­cze paru lu­dziom, wy­pa­tru­jąc oso­by, któ­ra naj­praw­do­po­dob­niej za­an­ga­żu­je się w ży­cie or­ga­ni­za­cji stu­denc­kich. Will na­le­żał do jed­nej z nich – SAE. Za­miar do­sta­nia się w jej sze­re­gi wid­niał na mo­jej li­ście.

Spor­to­we chło­pa­ki zdąży­ły już wy­le­źć na ko­ry­tarz, gło­śno roz­pra­wia­jąc o pla­no­wa­nej wie­czor­nej wy­pra­wie do klu­bu. Świet­nie się skła­da­ło – wspól­ne wy­jście! A te bycz­ki wy­gląda­ły mi na ta­kich, któ­rzy za­pi­szą się do brac­twa.

– Ko­cham ta­ńczyć – wy­zna­łam wy­ższe­mu z dwóch Ja­kim­tam, mu­ska­jąc pal­ca­mi ko­niu­szek war­ko­cza.

– To naj­lep­szy spo­sób, żeby ko­goś le­piej po­znać. – Uśmiech­nął się w od­po­wie­dzi, przy­ja­źnie mru­żąc oczy.

Li­ceum na­uczy­ło mnie jed­ne­go: ży­cie to­wa­rzy­skie to gra. Po­le­ga ona na tym, żeby upla­so­wać się na od­po­wied­nim miej­scu w hie­rar­chii. Bądź dziew­czy­ną, któ­rą fa­ce­ci chcie­li­by prze­le­cieć, albo sta­niesz się dla nich nie­wi­dzial­na. Bądź kimś, kogo inne dziew­czy­ny wolą mieć na oku – z po­wo­du przy­ja­źni lub wręcz prze­ciw­nie – albo sko­ńczysz gdzieś w kącie, kom­plet­nie nie­istot­na i po­ro­śni­ęta ku­rzem.

Te krót­kie in­te­rak­cje wy­star­czy­ły mi, by stwier­dzić, że nie ma w tym do­rmi­to­rium ni­ko­go z na­szych. Ni­g­dy do­tąd nie po­zna­łam ko­goś ta­kie­go jak ja, ale wy­obra­żam so­bie, że musi to wy­glądać jak spo­tka­nie dwóch wil­ków nocą. Oto dwie be­stie ob­wąchu­jące się wza­jem­nie, z któ­rych ka­żda wie, kim jest prze­ciw­nik. Wąt­pię, żeby umie­ści­li dwo­je ta­kich jak my pod jed­nym da­chem. Mu­sie­li roz­siać te sie­dem osób po ca­łym kam­pu­sie, żeby unik­nąć wo­jen.

A po­tem mu­sia­łam już iść, po­rzu­ca­jąc swo­ich no­wych zna­jo­mych. Mu­sia­łam się za­mel­do­wać w pro­gra­mie.

Wy­dział Psy­cho­lo­gii mie­ścił się po prze­kąt­nej dzie­dzi­ńca. Mo­żna go było do­strzec z okien wspól­ne­go po­ko­ju. Dzie­dzi­niec po­ra­sta­ła buj­na tra­wa po­zna­czo­na ce­gla­ny­mi ście­żka­mi. Na ka­żdej z ce­gieł wy­ry­to na­zwi­sko jed­ne­go ab­sol­wen­ta – John Smith, rocz­nik 2003. Za­baw­ne, że Will nie do­cze­ka się wła­snej ce­gły, pod­czas gdy ja ow­szem. Fa­sa­dę jed­ne­go z wi­ęk­szych do­rmi­to­riów – to no­si­ło imię Ty­le­ra Hal­la – zdo­bił wiel­ki trans­pa­rent z na­pi­sem: „WI­TA­MY PIERW­SZO­ROCZ­NYCH!!!”. Przy­sta­nęłam przed nim, żeby strze­lić so­bie sel­fie na tym tle. Pa­trz­cie, oto pod­eks­cy­to­wa­na nowa stu­dent­ka za­jęta rze­cza­mi, któ­re stu­dent­ki zwy­kle ro­bią.

Fakt, że wy­lądo­wa­łam w mu­rach Uni­wer­sy­te­tu Joh­na Adam­sa, mo­żna na­zwać prze­zna­cze­niem. Ko­niecz­nie mu­sia­łam się zna­le­źć w Wa­szyng­to­nie i dla­te­go apli­ko­wa­łam na uczel­nię w Geo­r­ge­town, Uni­wer­sy­tet Ame­ry­ka­ński, Uni­wer­sy­tet Je­rze­go Wa­szyng­to­na, Uni­wer­sy­tet Joh­na Adam­sa, Ka­to­lic­ki Uni­wer­sy­tet Ame­ry­ki i do Tri­ni­ty Col­le­ge – wszyst­kie pla­ców­ki w ob­rębie sto­li­cy. W od­wo­dzie mia­łam jesz­cze nie­zbyt od­le­głe opcje w ro­dza­ju Uni­wer­sy­te­tu Geo­r­ge’a Ma­so­na czy Uni­wer­sy­te­tu Ma­ry­lan­du. Do­sta­łam się wszędzie oprócz Geo­r­ge­town. Se­rio. Pier­do­lić ich. Moje po­da­nie to było szcze­re zło­to. Mam sto trzy­dzie­ści pięć punk­tów IQ – tyl­ko o pięć mniej niż ge­niu­sze – a poza tym świet­ne wy­ni­ki eg­za­mi­nów i zna­ko­mi­te stop­nie. Wi­ęk­szo­ść stu­denc­kiej gar­de­ro­by za­fun­do­wa­łam so­bie sama za pie­ni­ądze z pi­sa­nia po­dań in­nym uczniom. Kto wie, ilu z nich do­sta­ło się na stu­dia dzi­ęki wzru­sza­jącej hi­sto­ryj­ce o tra­gicz­nie zma­rłej bab­ci, któ­ra ni­g­dy nie ist­nia­ła.

Pro­po­zy­cje sty­pen­diów spły­nęły z ró­żnych stron, ale ci z Adam­sa prze­bi­li wszyst­kich hoj­no­ścią. Mo­gła­bym od­mó­wić udzia­łu w pro­gra­mie, a i tak przy­pa­dły­by mi tłu­ste sty­pen­dia, stwo­rzo­ne, by zwa­bić uczniów mo­je­go ka­li­bru w mury nie­ran­kin­go­wej uczel­ni o ar­ty­stycz­nym pro­fi­lu. Mia­łam to wszyst­ko gdzieś – na Adam­sie za­le­ża­ło mi naj­bar­dziej z po­wo­du Wil­la. Lo­ka­li­za­cja szko­ły była ko­lej­nym atu­tem. Wa­szyng­ton to tęt­ni­ące ży­ciem mia­sto, w któ­rym mor­der­stwa zda­rza­ją się sto­sun­ko­wo często. Kam­pus uni­wer­sy­tec­ki le­żał w dziel­ni­cy Shaw, któ­ra wła­śnie za­czy­na­ła się piąć w miej­skim ran­kin­gu, na wschód od sno­bi­stycz­ne­go Lo­gan Circ­le, a na po­łud­nie od U Stre­et, po­pu­lar­ne­go celu wie­czor­nych wy­pa­dów. Taka dziel­ni­ca pe­łna do­brych re­stau­ra­cji, w któ­rej mimo to zda­rza­ją się pi­jac­kie bój­ki na noże, a prze­chod­niów kroi się z port­fe­li. Po­li­cjan­ci mie­li pe­łne ręce ro­bo­ty w zwi­ąz­ku z bez­u­stan­ny­mi pro­te­sta­mi, mi­ędzy­na­ro­do­wy­mi kon­fe­ren­cja­mi czy wi­zy­ta­mi dy­plo­ma­tów. Za­pew­ne ża­den nie zwró­ci uwa­gi na osiem­na­sto­lat­kę z iPho­ne’em w ga­rści i nie­win­nym wy­ra­zem twa­rzy.

Bu­dy­nek Wy­dzia­łu Psy­cho­lo­gii przy­pa­dł mi do gu­stu. Z wy­glądu przy­po­mi­nał po­sęp­ne za­mczy­sko. Bluszcz po­ra­stał ścia­ny z czer­wo­nej ce­gły, a okna o sta­ro­świec­kim wy­glądzie mia­ły pa­ra­pe­ty z po­czer­nia­łe­go że­la­za. We­wnątrz pa­no­wał pó­łm­rok roz­ja­śnia­ny tyl­ko przez mru­ga­jące bursz­ty­no­wo ża­rów­ki ży­ran­do­la. Prze­past­ne foy­er pach­nia­ło sta­ry­mi ksi­ążka­mi. Wy­obra­zi­łam so­bie ka­me­rę fil­mo­wą śle­dzącą moje kro­ki. Wi­dzo­wie pew­nie mar­twi­li­by się, co złe­go mnie tu spo­tka. By­li­by po mo­jej stro­nie.

Kręte scho­dy za­pro­wa­dzi­ły mnie na szó­ste pi­ętro, gdzie mia­łam się od­faj­ko­wać w zwi­ąz­ku z pro­gra­mem. Po­kój 615 znaj­do­wał się na ko­ńcu ko­ry­ta­rza, z da­le­ka od in­nych. Pla­kiet­ka na drzwiach gło­si­ła: „Dr Le­onard Wy­man” i „Ele­na Tor­res, dok­to­rant­ka”. Zna­łam te na­zwi­ska – prze­wi­nęły się w do­ku­men­tach, któ­re mi do­star­czo­no.

Za­stu­ka­łam do drzwi. Po kil­ku se­kun­dach otwo­rzy­ły się z im­pe­tem. Sta­ła w nich ja­kaś ko­bie­ta.

– Ty mu­sisz być Chloe Se­vre! – po­wie­dzia­ła i wy­ci­ągnęła do mnie rękę.

Pew­nie mie­li tu cały ka­ta­log na mój te­mat. Swe­go cza­su od­by­łam kil­ka roz­mów te­le­fo­nicz­nych z se­lek­cjo­ne­ra­mi, a po­tem z sa­mym Wy­ma­nem. Prze­py­ta­li też moją mat­kę i psy­cho­lo­ga z li­ceum.

Jej dłoń była ko­ści­sta, za to su­cha i cie­pła w do­ty­ku. Ko­bie­ta mia­ła oczy ko­lo­ru cze­ko­la­dy. Nie było w nich lęku.

– Je­stem Ele­na. Ro­bię tu dok­to­rat. – Uśmiech­nęła się i ge­stem za­pro­si­ła mnie do środ­ka.

Po­tem prze­pro­wa­dzi­ła mnie przez za­gra­co­ny po­kój przy­jęć, koło biur­ka za­rzu­co­ne­go pa­pie­ra­mi, na któ­rym sta­ły trzy lap­to­py, i da­lej ko­ry­ta­rzem, na ko­ńcu któ­re­go znaj­do­wał się dru­gi, mniej­szy ga­bi­net. Za­pew­ne na­le­żący do niej.

Za­mknęła za nami drzwi.

– Za­raz się u nas za­do­mo­wisz. Fun­dusz Po­mo­cy Fi­nan­so­wej nie spra­wiał żad­nych kło­po­tów w zwi­ąz­ku z two­im przy­jaz­dem?

By­łam jed­ną z sied­mior­ga pod­opiecz­nych pro­gra­mu, któ­rym uni­wer­sy­tet Joh­na Adam­sa ufun­do­wał bez­płat­ne stu­dia. W za­mian mu­sia­łam tyl­ko zo­stać ca­ło­do­bo­wym zwie­rząt­kiem do­świad­czal­nym w ich Mul­ti­dy­scy­pli­nar­nym Pa­ne­lo­wym Pro­gra­mie Ba­da­nia Psy­cho­pa­tii.

Po­kręci­łam gło­wą, roz­gląda­jąc się po po­miesz­cze­niu. Pó­łki ugi­na­ły się od ksi­ążek i wy­dru­ków. Doj­rza­łam trzy ró­żne wer­sje Dia­gno­stycz­ne­go i sta­ty­stycz­ne­go pod­ręcz­ni­ka za­bu­rzeń psy­chicz­nych. Całe tomy po­świ­ęco­ne „nie­pra­wi­dło­wej” psy­cho­lo­gii i ksi­ążkę Psy­cho­pa­ci są wśród nas Ro­ber­ta D. Hare[1], któ­rą czy­ta­łam.

– Świet­nie – po­wie­dzia­ła Ele­na, otwie­ra­jąc ja­kiś plik na kom­pu­te­rze.

Pod­nio­sła słod­ką bu­łkę po­nie­wie­ra­jącą się na jej pod­kład­ce pod mysz­kę i od­gry­zła kęs, żu­jąc ha­ła­śli­wie.

Ze swo­ją oliw­ko­wą skó­rą i kszta­łt­ny­mi oboj­czy­ka­mi była ca­łkiem ład­na jak na dok­to­rant­kę. Ła­two było mi ją so­bie wy­obra­zić, jak za­ko­chu­je się w ja­ki­mś tycz­ko­wa­tym ner­dzie i pró­bu­je mieć z nim dzie­ci, choć było już na to za pó­źno.

– Pro­szę bar­dzo! – Klik­nęła parę razy i w jej dru­kar­kę wstąpi­ło ży­cie.

Kie­dy wsta­ła, żeby za­brać wy­druk, wy­ci­ągnęłam szy­ję, sta­ra­jąc się doj­rzeć za­war­to­ść ekra­nu, ale mia­ła za­ło­żo­ny filtr pry­wa­ty­zu­jący. Nie wie­dzia­łam, czy to mia­ła być ta­jem­ni­ca, ale uda­ło mi się do­wie­dzieć, ilu stu­den­tów bie­rze udział w pro­gra­mie. Oka­zja nada­rzy­ła się, kie­dy pra­cow­nik szkol­nej ad­mi­ni­stra­cji za­ła­twiał spra­wy zwi­ąza­ne z moim sty­pen­dium. Umie­ra­łam z cie­ka­wo­ści, jaka oka­że się po­zo­sta­ła szóst­ka. Dzi­wo­lągi, a za­ra­zem wy­bra­ńcy.

Ele­na wręczy­ła mi stos pa­pie­rów spi­ętych spi­na­cza­mi. Były tam for­mu­la­rze zgo­dy na udział w pro­gra­mie, za­pew­nie­nia, że moje dane po­zo­sta­ną po­uf­ne, że ry­zy­ko zwi­ąza­ne z udzia­łem w kom­pu­te­ro­wych te­stach jest mi­ni­mal­ne, że krew będzie mi po­bie­rał wy­kwa­li­fi­ko­wa­ny spe­cja­li­sta i tak da­lej. Było też spo­ro do­ku­men­tów do­ty­czących pry­wat­no­ści, śle­dze­nia lo­ka­li­za­cji (te aku­rat prze­czy­ta­łam z uwa­gą) oraz oświad­cze­nie, że pro­wa­dzący pro­gram mają praw­ny obo­wi­ązek zgło­sić mnie od­po­wied­nim or­ga­nom, gdy­bym gro­zi­ła, że zro­bię so­bie – albo ko­muś – krzyw­dę. No, bła­gam. Nie mia­łam naj­mniej­sze­go za­mia­ru afi­szo­wać się z gro­źba­mi.

Kie­dy już pod­pi­sa­łam tę ster­tę, Ele­na wy­ci­ągnęła z sej­fu nie­wiel­ką pacz­kę. We­wnątrz było pu­de­łecz­ko, z któ­re­go wy­jęła lśni­ący przed­miot.

– A to jest twój smar­twatch.

Od razu przy­pa­dł mi do gu­stu. Był czar­ny i smu­kły ni­czym ga­dżet z fil­mu o szpie­gach.

– Za­sa­dy udzia­łu w pro­gra­mie zo­bo­wi­ązu­ją cię, że­byś za­wsze mia­ła go przy so­bie. Będzie re­je­stro­wał two­je tęt­no oraz rytm snu i czu­wa­nia. Jest wo­do­od­por­ny, więc na­da­je się też pod prysz­nic. Mo­żesz w nim na­wet pły­wać.

Wy­ci­ągnęłam ra­mię, a Ele­na za­pi­ęła pa­sek ga­dże­tu wo­kół mo­je­go le­we­go nad­garst­ka. Po­czu­łam się jak u ju­bi­le­ra.

– Je­śli będzie się gry­zł z two­im sty­lem, mo­żesz go wy­jąć z tej opa­ski i no­sić za­wie­szo­ny na szyi pod ubra­niem. Gdy na ekra­nie po­ja­wi się... o, taka ikon­ka, to zna­czy, że mu­sisz wy­pe­łnić dzien­nik na­stro­ju. – Wci­snęła coś na swo­im kom­pu­te­rze i na czar­nym ekra­nie smar­twat­cha roz­bły­snął mały czer­wo­ny wy­krzyk­nik.

Ele­na ge­stem za­chęci­ła mnie, że­bym go do­tknęła. Kie­dy to zro­bi­łam, wy­krzyk­nik znik­nął, w jego miej­sce po­ja­wi­ło się py­ta­nie, jaką czyn­no­ść te­raz wy­ko­nu­ję, a po­tem na­stęp­ne:

Jak szczęśli­wa/szczęśli­wy czu­jesz się w da­nym mo­men­cie?

Oceń w ska­li od 1 do 7.

– Te py­ta­nia nie zaj­mą ci dużo cza­su – wy­ja­śni­ła. – Naj­wy­żej kil­ka mi­nut. Od­po­wia­daj na nie, kie­dy tyl­ko do­sta­niesz po­wia­do­mie­nie. Cho­dzi nam o to, żeby móc ob­ser­wo­wać na­stro­je uczest­ni­ków na bie­żąco w ci­ągu dnia za­miast w ste­ryl­nych wa­run­kach ba­daw­czych. Ale je­śli aku­rat pi­szesz test, mo­żesz tro­chę po­cze­kać. Nie chce­my, by wy­kła­dow­ca my­ślał, że ści­ągasz albo coś w tym ro­dza­ju.

– Czy wy­kła­dow­cy wie­dzą, że bio­rę udział w pro­gra­mie?

– Nie, za­rów­no twój udział, jak i dia­gno­za są w pe­łni po­uf­ne.

– A ten ze­ga­rek za­wsze po­ka­że, gdzie aku­rat je­stem?

– Nie, ina­czej. Te dane wędru­ją do sa­te­li­ty, ale my będzie­my cię na­mie­rza­li tyl­ko przy wy­pe­łnia­niu dzien­ni­ków na­stro­ju. Za­le­ży nam na tym, żeby znać kon­tekst tego, gdzie się znaj­do­wa­łaś i co aku­rat wte­dy czu­łaś. My­ślę, że to będzie dla cie­bie do­bra oka­zja, żeby na­uczyć się le­piej ro­zu­mieć swo­je emo­cje. – Ob­da­rzy­ła mnie sze­ro­kim uśmie­chem, de­mon­stru­jąc krzy­wy ząb.

Ulży­ło mi, kie­dy upew­ni­łam się co do śle­dze­nia lo­ka­li­za­cji. Oczy­wi­ście mia­łam w za­na­drzu plan B – mo­gła­bym zdjąć smar­twat­cha albo scho­wać go w rze­czach Yes­si­ki, żeby pil­no­wał jej, za­miast mnie, ile­kroć będę za­mie­rza­ła zro­bić coś po­dej­rza­ne­go. Ta kula u nogi mo­gła się za­mie­nić w ali­bi. Ze­ga­rek twier­dzi­łby prze­cież, że tkwi­łam wte­dy w czte­rech ścia­nach, cno­tli­wie się ucząc i pi­jąc mle­ko!

– Jak często będę mu­sia­ła tu przy­cho­dzić, żeby brać udział w in­nych eks­pe­ry­men­tach?

– To nie­ko­niecz­nie będą eks­pe­ry­men­ty. Wie­le z nich to po pro­stu an­kie­ty. W ka­żdym ra­zie nie będą się zda­rza­ły częściej niż raz lub dwa razy w ty­go­dniu, a ba­da­nie re­zo­nan­sem ma­gne­tycz­nym za­wsze uma­wia­my na wie­le ty­go­dni na­przód.

Za­jęłam się po­dzi­wia­niem swo­je­go no­we­go ze­gar­ka. Jego pu­sta tar­cza roz­bły­sła pod moim mu­śni­ęciem, uka­zu­jąc sze­reg zmy­śl­nie wy­gląda­jących iko­nek.

– A co z po­zo­sta­ły­mi sze­ścio­ma stu­den­ta­mi? Po­znam ich?

– Ra­czej nie twa­rzą w twarz, ale prędzej czy pó­źniej będziesz mia­ła z nimi do czy­nie­nia.

To za­brzmia­ło in­te­re­su­jąco. Pew­nie, że spro­wa­dzi­ły mnie tu bez­płat­ne stu­dia w mie­ście, w któ­rym miesz­kał Will, ale bądźmy szcze­rzy. Lu­dzie raj­cu­ją się psy­cho­lo­gią, bo są nar­cy­za­mi. A jako psy­cho­pat­ka mam wy­bit­nie nar­cy­stycz­ne ce­chy.

Ele­na uło­ży­ła na­ręcze pa­pie­rów w sto­sik i stuk­nęła nimi o po­wierzch­nię biur­ka, żeby ca­ło­ść się wy­rów­na­ła.

– Za parę dni cze­ka cię jesz­cze spo­tka­nie wpro­wa­dza­jące z dok­to­rem Wy­ma­nem, ale na dziś to już wszyst­ko. Wi­taj w pro­gra­mie!

*

Po­wędro­wa­łam z po­wro­tem przez dzie­dzi­niec. Nowa za­baw­ka błysz­cza­ła na moim nad­garst­ku. Mia­łam na­dzie­ję, że Yes­si­ca już tu jest. Sta­no­wi­ła naj­wi­ęk­szą nie­wia­do­mą w ca­łym pla­nie. Mo­gła­by bar­dzo utrud­nić mi ży­cie i po­krzy­żo­wać pla­ny, ce­lo­wo lub nie. Mu­sia­łam ją szyb­ko przej­rzeć. Ja­kim ro­dza­jem wspó­łlo­ka­tor­ki się oka­że? Je­śli będzie faj­na, być może zo­sta­nie­my naj­bar­dziej li­czący­mi się miesz­kan­ka­mi Brew­se­ra. Je­śli oka­że się wścib­ska, do­łączy do li­sty pro­ble­mów do­ma­ga­jących się roz­wi­ąza­nia.

Już sto­jąc pod drzwia­mi po­ko­ju, do­sły­sza­łam, że ktoś jest za nimi. Gdy we­szłam do środ­ka, do­strze­głam smu­kłą dziew­czy­nę o skó­rze ko­lo­ru orze­cha i wło­sach ukła­da­jących się w gru­be, ciem­ne fale. Wpy­cha­ła wła­śnie w kąt ja­kieś pu­dło.

– Chloe! – za­wo­ła­ła i po­de­szła bli­żej, szcze­rząc się od ucha do ucha. Uści­snęły­śmy so­bie ręce. – Je­stem Yes­si­ca!

Mia­ła ogrom­ne ciem­ne oczy ob­ra­mo­wa­ne gęsty­mi rzęsa­mi, któ­re wy­gląda­ły mi na sztucz­ne. W my­ślach przy­zna­łam jej punkt za świet­ną cerę i ko­lej­ny za szy­kow­ne bot­ki na pła­skim ob­ca­sie. Po­dwój­ną punk­ta­cję do­da­łam za to, że wpa­dła na po­my­sł, by przy­wie­źć tu mi­ni­lo­dów­kę.

– Do­pie­ro co przy­je­cha­łam! Głu­pio mi strasz­nie... Je­steś pew­na, że chcesz ten mniej­szy po­kój?

– Nie ma spra­wy. Wolę mieć wi­dok na tam­tą stro­nę.

Po­mo­gły­śmy so­bie przy roz­pa­ko­wy­wa­niu, ga­da­jąc przy tym jak na­kręco­ne, jak to dziew­czy­ny mają w zwy­cza­ju. Pod­czas gdy usta­la­ły­śmy, gdzie co będzie­my trzy­mać, oce­nia­łam ją w du­chu. Zde­cy­do­wa­łam, że wspó­łlo­ka­tor­ka będzie ra­czej atu­tem niż prze­szko­dą. Była ład­na, za­baw­na i wy­gląda­ła na wy­lu­zo­wa­ną – za­pew­ne nie będzie wści­biać nosa w mój lap­top ani ro­bić krzy­wych min, je­śli spro­wa­dzę tu fa­ce­ta. Kie­dy już wszyst­kie na­sze rze­czy zna­la­zły się na wła­ści­wych miej­scach, wy­szły­śmy na gwar­ny ko­ry­tarz, żeby po­znać wi­ęcej lu­dzi. Parę osób znów wspo­mnia­ło o wspól­nym wy­jściu na mia­sto. Go­to­wa­łam się z nie­cier­pli­wo­ści. Zda­wa­łam so­bie spra­wę, że ro­bię te­raz to, co na­le­ży – za­wie­ram so­ju­sze i bu­du­ję w oczach in­nych swój do­bry wi­ze­ru­nek – ale bar­dzo już chcia­łam przy­stąpić do rze­czy. Był 24 sierp­nia, pierw­szy z dni in­te­gra­cyj­nych dla no­wych stu­den­tów. Do 23 pa­ździer­ni­ka zo­sta­ło sze­śćdzie­si­ąt dni. Wy­bra­łam tę datę po głębo­kim na­my­śle. Była na tyle od­le­gła, że mia­łam dość cza­su na nie­zbęd­ne ma­new­ry, ale co naj­wa­żniej­sze, wła­śnie tego dnia w Wa­szyng­to­nie miał się od­być ma­so­wy pro­test na te­re­nach par­ku Na­tio­nal Mall. I to nie je­den, a kil­ka na­raz: wiec zwo­len­ni­ków wol­no­ści sło­wa, wiec an­ty­ra­si­stow­ski opro­te­sto­wu­jący ten pierw­szy, wiec na­wo­łu­jący do zdjęcia pre­zy­den­ta z urzędu, a do tego de­mon­stra­cja w ra­mach ru­chu Marsz dla Zie­mi. Sądząc po to­nie po­stów pu­bli­ko­wa­nych w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych, obło­że­niu miejsc ofe­ro­wa­nych w ra­mach Airbnb oraz po po­zio­mie sprze­da­ży bi­le­tów na mi­ędzy­sta­no­we au­to­bu­sy – eks­per­ci uwa­ża­li, że to wzmo­że­nie po­li­tycz­nych za­pa­łów sko­ńczy się za­la­niem mia­sta falą przy­jezd­nych, a wszyst­kie lo­kal­ne za­so­by znaj­dą się na wy­czer­pa­niu. Nie mo­gło się le­piej zło­żyć. Wie­dzia­łam z wia­do­mo­ści, że po­przed­nie wy­da­rze­nia tego ro­dza­ju często wi­ąza­ły się z prze­ci­ąże­niem sie­ci ko­mór­ko­wych. Po­li­cja znów będzie mia­ła mnó­stwo ro­bo­ty przy pro­te­stan­tach i tłu­mie­niu za­mie­szek. W mie­ście za­pa­nu­je cha­os.

To będzie ide­al­ny dzień, żeby za­bić Wil­la Bach­ma­na.

2

Oto, co wiem o Wil­lu Bach­ma­nie.

Miesz­ka przy Ma­rion Stre­et Nor­th­west pod nu­me­rem 1530, tro­chę po­nad pół ki­lo­me­tra od mo­je­go aka­de­mi­ka. Naj­bli­ższy ko­mi­sa­riat po­li­cji znaj­du­je się pięć mi­nut jaz­dy od jego domu. Sam dom to sze­re­go­wiec, z obu stron sąsia­du­jący z in­ny­mi sze­re­gow­ca­mi. Za­rów­no drzwi we­jścio­we, jak i okna na par­te­rze są za­kra­to­wa­ne. W ci­ągu ostat­nie­go roku w oko­li­cy mia­ły miej­sce trzy­dzie­ści trzy bru­tal­ne prze­stęp­stwa, głów­nie na­pa­dy ra­bun­ko­we. Na pod­sta­wie wszyst­kich śla­dów, któ­re zo­sta­wił po so­bie w in­ter­ne­cie, do­wie­dzia­łam się, co na­stępu­je:

Will Bach­man na­le­ży do brac­twa stu­denc­kie­go o na­zwie Sig­ma Al­pha Ep­si­lon (w skró­cie SAE), któ­re­go sie­dzi­ba mie­ści się kil­ka bu­dyn­ków da­lej. Jego wspó­łlo­ka­tor ma na imię Cor­dy i też jest człon­kiem SAE. Will Bach­man jest stu­den­tem trze­cie­go roku Wy­dzia­łu Nauk Po­li­tycz­nych; za­sta­na­wia się nad spe­cja­li­za­cją z eko­no­mii. Na­le­ży do uni­wer­sy­tec­kiej dru­ży­ny la­cros­se, ale lubi też pły­wać. Pły­wa­łam ra­zem z nim, kie­dy by­li­śmy dzie­ćmi. Lubi mu­zy­kę ho­use i pa­le­nie tra­wy. Je­ździ czar­nym volks­wa­ge­nem jet­ta, w któ­rym ja­kiś du­pek wgnió­tł błot­nik, kie­dy Will zo­sta­wił auto na par­kin­gu przed su­per­mar­ke­tem Giant. Czy­tu­je pra­wi­co­we źró­dła w in­ter­ne­cie i uwa­ża, że wszyst­kim „płat­kom śnie­gu” na­le­ży się so­lid­ny oklep. Jego mat­ka nosi per­ły i udzie­la się jako wo­lon­ta­riusz­ka w Czer­wo­nym Krzy­żu. Will ma też młod­sze­go bra­ta. Miesz­ka­ją przy Hop­per Stre­et 235 w mia­stecz­ku Toms Ri­ver w sta­nie New Jer­sey. Ich kod pocz­to­wy to 08754.

Do­my­ślam się, że Will robi swo­je co­dzien­ne za­ku­py w mar­ke­cie na­le­żącym do sie­ci Giant w dziel­ni­cy Shaw, bo to tam wy­da­rzył się in­cy­dent z błot­ni­kiem. Poza tym po­in­for­mo­wał świat, że w skle­pie sie­ci Sa­fe­way znaj­du­jącym się naj­bli­żej Ma­rion Stre­et 1530 „jest pe­łno pizd, przez któ­re czło­wiek musi gnić w ko­lej­ce”. Wiem też, że bywa częstym go­ściem cu­kier­ni But­ter­cre­am Ba­ke­ry, bo po­chwa­lił się wszyst­kim, że do­stał tam dzie­si­ątą kawę za dar­mo. Pew­ne­go razu zgu­bił te­le­fon po­mi­ędzy P a S Stre­et przy Czter­na­stej Uli­cy, gdy wra­cał do domu kom­plet­nie za­la­ny, z cze­go wnio­sku­ję, że często się tam kręci. Nie lubi się za­pusz­czać na wschód od Siód­mej Uli­cy z po­wo­du „lo­kal­sów”. Przy Ma­rion Stre­et mie­ści się sklep z muf­fin­ka­mi, po­ło­żo­ny aku­rat na­prze­ciw drzwi we­jścio­wych domu Wil­la. To ten ro­dzaj miej­sców­ki, w któ­rej mo­żna prze­sia­dy­wać go­dzi­na­mi, sącząc kawę. Nikt nie zwró­ci na cie­bie uwa­gi, kie­dy będziesz się ga­pić na dom po prze­ciw­nej stro­nie, snu­jąc pod­stęp­ne za­mia­ry.

Po­dej­rze­wam, że Will Bach­man mie­rzy ja­kieś sto osiem­dzie­si­ąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu. Uni­wer­sy­tec­ka dru­ży­na la­cros­se ra­dzi so­bie ca­łkiem nie­źle, więc na pew­no jest wy­spor­to­wa­ny i fi­zycz­nie sil­niej­szy ode mnie – fakt, o któ­rym nie po­win­nam za­po­mi­nać. Ma gęste ja­sne wło­sy i wąską gór­ną war­gę. Naj­chęt­niej ubie­ra się w ko­szul­ki polo i spodnie kha­ki. Nosi na­szyj­nik z ma­łych mu­sze­lek.

Jego kum­ple sta­no­wią mie­sza­ni­nę zio­mów z brac­twa i gra­czy w la­cros­se. Są prze­wa­żnie bia­li, twa­rze mają po­czer­wie­nia­łe od piwa, a nie­wy­ra­źne zdjęcia w in­ter­ne­cie przed­sta­wia­ją ich wska­zu­jących pal­ca­mi w ró­żnych kie­run­kach. Chle­ją piw­sko, uczest­ni­czą w im­pre­zach te­ma­tycz­nych i że­glu­ją na jach­tach po rze­ce Po­to­mac. Nie uzna­ją im­prez, z któ­rych nikt nie tra­fia pro­sto do szpi­ta­la z po­wo­du za­tru­cia al­ko­ho­lem. Hasz­tag #YOLO.

Jest też Cor­dy, któ­ry wrzu­ca do sie­ci mnó­stwo rze­czy zwi­ąza­nych z gra­mi kom­pu­te­ro­wy­mi i ligą ho­ke­ja. Cor­dy i jego dziew­czy­na Mi­ran­da Yee co chwi­la roz­sta­ją się i scho­dzą ze sobą, ale kie­dy aku­rat są ra­zem, chło­pak często no­cu­je w jej miesz­ka­niu w dziel­ni­cy Du­pont Circ­le, zo­sta­wia­jąc Wil­la sa­me­go. Do pacz­ki na­le­ży też Mike Arie, któ­ry rów­nież gra w la­cros­se i jest człon­kiem SAE. Zdjęcia, któ­re wrzu­ca do sie­ci, przed­sta­wia­ją go oto­czo­ne­go wia­nusz­kiem dziew­czyn wy­sta­wia­jących języ­ki do obiek­ty­wu. Bar­dzo ła­two mo­gła­bym stać się taką dziew­czy­ną. Wśli­zgnąć się do czy­je­goś ży­cia, a po­tem nie­po­strze­że­nie je opu­ścić. Will, Cor­dy i Mike wzi­ęli nie­daw­no udział w wy­da­rze­niu to­wa­rzy­skim zor­ga­ni­zo­wa­nym przez ko­goś o na­zwi­sku Char­les Port­mont. Char­les rów­nież na­le­ży do brac­twa, a jego In­sta­gram pęka w szwach od zdjęć ba­lan­go­wi­czów. Jed­na z naj­now­szych fo­tek przed­sta­wia Wil­la i jego ko­le­żków ubra­nych na bia­ło, zdjęcie zro­bio­no pod­czas ja­kie­jś im­pre­zy cha­ry­ta­tyw­nej. Szyb­ka se­sja w in­ter­ne­cie ujaw­ni­ła, że oj­ciec Char­le­sa, Luke Port­mont, jest prze­wod­ni­czącym Re­pu­bli­ka­ńskie­go Ko­mi­te­tu Na­ro­do­we­go w sta­nie Wir­gi­nia. Na przy­jęciu po­da­no tego dnia kre­wet­ki i wy­my­śl­ne kok­taj­le. Hasz­tag #ty­po­wy­Char­les.

Will Bach­man nie ma dziew­czy­ny, po­nie­waż kum­ple li­czą się bar­dziej niż dupy, poza tym „ni­g­dy nie ufaj żad­nej suce”.

Will Bach­man naj­praw­do­po­dob­niej nie ma bro­ni pal­nej, bo do­stęp do niej jest w Wa­szyng­to­nie re­gla­men­to­wa­ny.

Will Bach­man tak roz­rzut­nie dzie­li się ze świa­tem fak­ta­mi ze swo­je­go ży­cia, że ka­żdy my­ślący czło­wiek da radę zre­kon­stru­ować jego plan za­jęć. Hasz­tag #ży­ciew­SAE jest sto­so­wa­ny na tyle często, że mo­żna wy­wnio­sko­wać, gdzie ziom­ki z brac­twa po­ja­wią się w kon­kret­ny week­end. Do­kąd pój­dą, z kim i jak bar­dzo się urżną przy tej oka­zji.

Will Bach­man pije za dużo i za­da­je się z lu­dźmi, któ­rzy nie­zbyt się przej­mu­ją tym, co się z nim sta­nie.

Will Bach­man po­pe­łnił w ży­ciu kil­ka błędów.

Will Bach­man zgi­nie za sze­śćdzie­si­ąt dni.

3

Le­onard otwo­rzył drzwi ga­bi­ne­tu i wpu­ścił Chloe Se­vre do środ­ka.

– Je­stem dok­tor Wy­man, szef pro­gra­mu. Mo­żesz mi mó­wić Le­onard.

Dziew­czy­na prze­kro­czy­ła próg, roz­gląda­jąc się do­oko­ła.

– Sia­daj, gdzie chcesz – za­chęcił ją, wska­zu­jąc sze­reg fo­te­li sto­jących na­prze­ciw jego biur­ka.

Mia­ła tro­chę mniej niż sto sie­dem­dzie­si­ąt cen­ty­me­trów wzro­stu, gład­ką, ra­czej bla­dą cerę i duże nie­bie­skie oczy. Jej strój skła­dał się z leg­gin­sów i zbyt ob­szer­nej tu­ni­ki. Ciem­no­brązo­we wło­sy no­si­ła ści­ągni­ęte w ku­cyk. Wy­gląda­ła na mniej niż osiem­na­ście lat – przy­naj­mniej te­raz. Oglądał jej inne wcie­le­nia pu­bli­ko­wa­ne w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych. Zdjęcia, na któ­rych no­si­ła ostry ma­ki­jaż, skąpe su­kien­ki i buty na wy­so­kim ob­ca­sie. Wszyst­kie jej kon­ta na tych plat­for­mach za­wie­ra­ły sta­ran­nie prze­my­śla­ne tre­ści. Nie ufał jej „spon­ta­nicz­nym” ani „bez­tro­skim” fot­kom za grosz. Zbyt do­brze wy­gląda­ły.

Chloe wy­bra­ła ob­szer­ny fo­tel i sku­li­ła się w nim, pod­wi­ja­jąc przy tym nogi.

– Czy to będzie prze­bie­ga­ło jak zwy­czaj­na se­sja u te­ra­peu­ty? – za­py­ta­ła.

– Mniej wi­ęcej, cho­ciaż sku­pi­my się na pra­cy z two­ją dia­gno­zą i na­ucze­niu cię spo­so­bów, jak z nią funk­cjo­no­wać. Jak ci mi­nął pierw­szy ty­dzień tu­taj?

– Prze­le­ciał jak hu­ra­gan – od­pa­rła, pod­no­sząc dłoń do ust i przy­gry­za­jąc czu­bek pa­znok­cia. – Po­zna­łam tylu lu­dzi, że le­d­wie ko­ja­rzę ich imio­na. Za to za­pi­sa­łam się na wszyst­kie wy­kła­dy, na któ­rych mi za­le­ża­ło.

– Masz już ja­kieś ko­le­żan­ki?

Kiw­nęła gło­wą.

– Moja wspó­łlo­ka­tor­ka jest ca­łkiem faj­na, no i są też inne dzie­cia­ki w sąsied­nich po­ko­jach. Po­szli­śmy po­ta­ńczyć. Nie przy­sy­łał mi pan jesz­cze żad­nych te­stów, praw­da?

– To nie są te­sty, tyl­ko dzien­ni­ki na­stro­ju. Nie ma jed­nej wła­ści­wej od­po­wie­dzi. To po pro­stu za­pis tego, co czu­jesz w da­nym mo­men­cie.

Chloe ski­nęła gło­wą. Jej oczy ska­no­wa­ły ty­tu­ły ksi­ążek sto­jących na pó­łce za jego ple­ca­mi.

– Kie­dy po­znam resz­tę?

– To nie jest klub to­wa­rzy­ski! – za­żar­to­wał Wy­man.

Dziew­czy­na wska­za­ła ze­ga­rek.

– Uży­wa­cie tego we wspó­łpra­cy ze stra­żą uni­wer­sy­tec­ką? Żeby za­wsze wie­dzieć, gdzie je­ste­śmy?

Le­onard ostro­żnie do­brał sło­wa od­po­wie­dzi.

– Oczy­wi­ście, że nie. Chloe, po­sia­da­nie ta­kiej dia­gno­zy jak two­ja nie jest nie­le­gal­ne.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, ro­bi­ąc po­nu­rą minę.

– Lu­dzie trak­tu­ją nas, jak­by­śmy byli po­two­ra­mi. Mój szkol­ny psy­cho­log tak ro­bił. Moja mama też.

– Nie je­steś po­two­rem.

– To dla­cze­go po­wie­dział mi pan, że mam coś gor­sze­go niż to, co mi zdia­gno­zo­wa­li w li­ceum?

– Psy­cho­pa­tia nie jest gor­sza niż an­ty­spo­łecz­ne za­bu­rze­nie oso­bo­wo­ści. To po pro­stu coś in­ne­go, a tak się nie­szczęśli­wie skła­da, że lu­dzie uży­wa­ją tych po­jęć jak sy­no­ni­mów. Je­stem zda­nia, że ty i wie­lu in­nych na­le­ży­cie do pod­gru­py, u któ­rej zdia­gno­zo­wa­no ASPD za­miast psy­cho­pa­tii, co do któ­rej nie uwa­żam, by była za­bu­rze­niem oso­bo­wo­ści w kla­sycz­nym ro­zu­mie­niu tego ter­mi­nu. Nie­ste­ty sło­wo „psy­cho­pa­ta” wy­wo­łu­je kry­mi­nal­ne sko­ja­rze­nia głów­nie dla­te­go, że Ro­bert Hare, je­den z pio­nie­rów w dzie­dzi­nie ba­dań tego zja­wi­ska, pra­co­wał przede wszyst­kim z prze­stęp­ca­mi. Ja chcia­łbym od­zy­skać to sło­wo i nadać mu bar­dziej po­zy­tyw­ny wy­dźwi­ęk.

– Więc nie uwa­ża pan, że je­stem gro­źna?

Le­onard był przy­zwy­cza­jo­ny do pa­cjen­tów, któ­rzy błęd­nie ro­zu­mie­li swo­ją dia­gno­zę. Prze­wa­żnie dla­te­go, że ko­ja­rzy­li swój stan z tym, co zo­ba­czy­li w fil­mach sen­sa­cyj­nych albo hor­ro­rach. Wi­ęk­szo­ść tra­fia­ła do nie­go z po­le­ce­nia kli­ni­cy­stów zu­pe­łnie nie­przy­go­to­wa­nych na tego typu przy­pad­ki, lecz tyl­ko wy­bra­ne wąskie gro­no nada­wa­ło się do udzia­łu w Mul­ti­dy­scy­pli­nar­nym Pa­ne­lo­wym Pro­gra­mie Ba­da­nia Psy­cho­pa­tii. Ci pa­cjen­ci mu­sie­li być mło­dzi, in­te­li­gent­ni i po­win­no im za­le­żeć na zmia­nie.

– To częsty, ale błęd­ny po­gląd. Oso­bi­ście uwa­żam, że ja­kieś dwa do trzech pro­cent po­pu­la­cji na­sze­go kra­ju to psy­cho­pa­ci. Wy­obra­żasz so­bie, ja­kie­go za­mie­sza­nia by na­ro­bi­li, gdy­by ka­żdy z nich był nie­bez­piecz­ny? Pre­zen­tu­ję od­mien­ne po­de­jście niż wi­ęk­szo­ść le­ka­rzy. Po pierw­sze dla­te­go, że stu­diu­ję to za­gad­nie­nie, co nie­wie­lu robi, a po dru­gie, po­nie­waż nie uwa­żam, żeby psy­cho­pa­tia aż tak bar­dzo ró­żni­ła się od in­nych wro­dzo­nych za­bu­rzeń, ta­kich jak schi­zo­fre­nia.

– Więc to jak cho­ro­ba psy­chicz­na – stwier­dzi­ła bez­na­mi­ęt­nie, jak­by roz­cza­ro­wa­na tym, co usły­sza­ła.

– Po­wiedz­my ra­czej, że jest to opar­ta na bio­lo­gii mó­zgu ogra­ni­czo­na zdol­no­ść poj­mo­wa­nia czy też prze­ży­wa­nia pe­łne­go spek­trum ludz­kich emo­cji, sprzężo­na z trud­no­ścią w po­wści­ąga­niu im­pul­sów.

– Mówi pan o tym, jak­by to była dys­lek­sja albo coś w tym ro­dza­ju. Moja mama na­zy­wa to pa­to­lo­gicz­nym ego­izmem.

– Nie uży­wa­łbym sło­wa „pa­to­lo­gia”. Bra­ku­je ci em­pa­tii, bo twój mózg dzia­ła w taki, a nie inny spo­sób. Nie od­czu­wasz lęku jak inni lu­dzie, w re­zul­ta­cie idziesz przez ży­cie, szu­ka­jąc wra­żeń. Afek­tyw­ny wy­miar tej przy­pa­dło­ści – brak em­pa­tii, pod­stęp­no­ść, fa­łszy­wy urok i an­ty­spo­łecz­ne ten­den­cje – częścio­wo łączy się z jej kry­mi­nal­nym aspek­tem. Kon­tro­la im­pul­sów, skłon­no­ść do za­cho­wań ry­zy­kow­nych i tak da­lej. Ale wie­le z tego ma swo­je źró­dło w bio­lo­gii.

– Je­śli to bio­lo­gicz­ne, to dla­cze­go nie mo­że­cie po pro­stu dać mi le­ków?

– To od­wiecz­ny ame­ry­ka­ński dy­le­mat, czyż nie? Ni­ko­mu nie uda­ło się sku­tecz­nie wy­le­czyć psy­cho­pa­tii. Mam na­dzie­ję to zmie­nić. Pra­gnę, żeby lu­dzie za­częli ina­czej po­strze­gać tę cho­ro­bę. A ta­kże no­men­kla­tu­rę, bo ka­żde­go cho­re­go psy­chicz­nie se­ryj­ne­go mor­der­cę albo ma­so­we­go za­bój­cę na­zy­wa się te­raz psy­cho­pa­tą.

– Ale prze­cież wie­lu z nas ko­ńczy w wi­ęzie­niu – od­pa­rła Chloe.

Nie ustąpi­ła tak od razu. Dzia­ło się tu coś in­te­re­su­jące­go – te­sto­wa­ła go.

– Wi­ęzie­nia mogą się po­szczy­cić nad­re­pre­zen­ta­cją psy­cho­pa­tów, ale to mówi wi­ęcej o ich pro­ble­mach z po­wści­ąga­niem im­pul­sów niż o czym­kol­wiek in­nym. Wi­ęk­szo­ść z nich ni­g­dy nie wy­lądu­je w wi­ęzie­niu, a je­śli zo­sta­nie wła­ści­wie po­kie­ro­wa­na, może pro­wa­dzić szczęśli­we ży­cie, nie krzyw­dząc lu­dzi wo­kół sie­bie.

– A co, je­śli nikt ich nie po­kie­ru­je? Je­że­li oni sami nie wie­rzą, żeby było z nimi coś nie tak?

– Je­śli nie będą w sta­nie na­uczyć się funk­cjo­no­wać w ży­ciu co­dzien­nym, to oczy­wi­ście, że mogą pod­jąć błęd­ne de­cy­zje i sko­ńczyć za krat­ka­mi. Albo też będą krzyw­dzi­li ko­lej­nych lu­dzi tak dłu­go, aż po­zo­sta­nie im tyl­ko rzu­cić wszyst­ko, wy­je­chać i żyć w sa­mot­no­ści.

Przy­gry­zła dol­ną war­gę.

– A pan uwa­ża, że ze mną tak nie będzie?

– Je­stem tego pe­wien. Świet­nie się uczysz, co jest do­wo­dem, że po­tra­fisz po­wści­ągnąć im­pul­sy, je­śli tyl­ko chcesz. Mia­łaś przy­ja­ciół, ró­żne hob­by i żad­nych kon­flik­tów z pra­wem.

– Tyl­ko dla­te­go, że ni­g­dy mnie nie zła­pa­li – po­zwo­li­ła so­bie na żar­cik. Ema­no­wa­ła z niej nie­dba­ła pew­no­ść sie­bie, wła­ści­wa wie­lu psy­cho­pa­tom. Żad­ne­go spi­ęcia czy nie­śmia­ło­ści, tak częstych u na­sto­lat­ków, na­dal za­kło­po­ta­nych z po­wo­du swo­je­go cia­ła. – To w ko­ńcu jaka jest ró­żni­ca mi­ędzy psy­cho­pa­tą mo­je­go ro­dza­ju a ta­kim, któ­ry lądu­je w celi śmier­ci, bo za­mor­do­wał mnó­stwo lu­dzi?

– Cóż, przede wszyst­kim taka, że za­bra­kło mu two­ich zdol­no­ści w za­cie­ra­niu śla­dów – za­żar­to­wał, a ona za­nio­sła się do­no­śnym śmie­chem. – Nie mu­sisz się tym mar­twić. Lu­dzie tego ro­dza­ju zwy­kle cier­pią też na wie­le za­bu­rzeń. Do­zna­li w dzie­ci­ństwie po­wa­żne­go ura­zu gło­wy albo mają sa­dy­stycz­ne skłon­no­ści. Ale nie trze­ba em­pa­tii, żeby po­wstrzy­mać się od sa­dy­zmu.

– O – po­wie­dzia­ła, od­wra­ca­jąc od nie­go twarz, żeby wyj­rzeć przez okno, i zmarsz­czy­ła brwi. – A co, je­śli to wła­śnie ja? Je­śli mama upu­ści­ła mnie na głów­kę, kie­dy by­łam mała?

– Lu­dzie ko­ńczą jako mor­der­cy z po­wo­du wie­lu sko­ja­rzo­nych przy­czyn. Czy kie­dy­kol­wiek czu­łaś chęć, żeby zro­bić ko­muś fi­zycz­ną krzyw­dę?

– To jest pod­chwy­tli­we py­ta­nie. W ko­ńcu ka­żdy cza­sem tak się wściek­nie, że my­śli: „Rany, ale bym mu przy­ło­żył!”.

– Ale ni­g­dy nie chcia­łaś za­dać ni­ko­mu bólu, praw­dzi­we­go bólu, tyl­ko po to, żeby po­pa­trzeć, jak cier­pi?

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i znów za­częła gry­źć pa­zno­kieć.

– Tyl­ko w wy­obra­źni.

– Czy kie­dy­kol­wiek zda­rzy­ło ci się skrzyw­dzić albo za­bić ja­kieś zwie­rzę?

– Nie – od­pa­rła.

„Two­ja mat­ka twier­dzi ina­czej” – po­my­ślał, od­no­to­wu­jąc w pa­mi­ęci do­kład­ną go­dzi­nę i mi­nu­tę. Po­wie­dzia­ła to z nie­po­ru­szo­ną twa­rzą, bez krzty wa­ha­nia. Pó­źniej si­ęgnie po dane z jej smar­twat­cha, żeby spraw­dzić, czy jej puls przy­śpie­szył. Ze­ga­rek sta­no­wił mar­ny wy­kry­wacz kłamstw – nie, żeby dok­tor Wy­man wie­rzył w dzia­ła­nie tych urządzeń – ale fi­zjo­lo­gicz­ne za­wi­ło­ści psy­cho­pa­tii od daw­na go fa­scy­no­wa­ły.

– Ja po pro­stu chcę żyć nor­mal­nie, jak ka­żdy. Chcę zo­stać le­kar­ką, mieć chło­pa­ka i mnó­stwo przy­ja­ciół, i może za­ło­żyć vlo­ga.

– Wie­lu lu­dziom ta­kim jak ty się to uda­ło. Praw­do­po­dob­nie ze­tknęłaś się z nimi w ży­ciu co­dzien­nym. Zo­sta­ją dzien­ni­ka­rza­mi, le­ka­rza­mi, na­uczy­cie­la­mi, na­wet pre­ze­sa­mi firm.

Ob­da­rzy­ła go nie­śmia­łym uśmie­chem.

Le­onard po raz ko­lej­ny przy­po­mniał so­bie, co tak uwiel­bia w tej pra­cy: mo­żli­wo­ści.

– Czy­li mimo wszyst­ko mogę zo­stać le­kar­ką?

– Je­że­li wdro­żysz w prak­ty­ce tech­ni­ki, któ­rych cię tu na­uczy­my, a ta­kże będziesz prze­strze­gać pra­wa, mo­żesz być, kim ze­chcesz.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

Przy­pi­sy

[1] Ty­tuł ory­gi­na­łu: Wi­tho­ut Con­scien­ce. W Pol­sce ksi­ążka uka­za­ła się na­kła­dem Wy­daw­nic­twa Znak. (Wszyst­kie przy­pi­sy po­cho­dzą od tłu­macz­ki).