72,00 zł
Ryszard Kapuściński uważał go za wielkiego reportera, którego twórczość można czytać jak poezję.
Podróżowanie było dla Tiziano Terzaniego formą istnienia. Kiedy dowiaduje się, że jest ciężko chory, instynkt podpowiada mu, by wyruszyć w podróż. Ale ta podróż różni się od innych. Jest najtrudniejsza, bo każdy krok może być wyborem między rozumem a szaleństwem, między nauką a magią.
Z długiego pobytu w Nowym Jorku, a potem w "alternatywnym" ośrodku w Kalifornii rodzi się niepokojący portret Ameryki. Włóczęga po Indiach, w tym trzy miesiące spędzone w jednym z aśramów, pozwala Terzaniemu dostrzec duchowość tego kraju. Autor poznaje medycynę tybetańską i chińską, jogę i energoterapię. Przypadkowe spotkanie ze starym mędrcem w Himalajach - choć zapewne nic nie zdarza się przypadkiem - wyznacza koniec wędrówki. Pośród ciszy wspaniałej przyrody Terzani dochodzi do wniosku, że najważniejsza jest harmonia ze światem i samym sobą: trzeba umieć patrzeć na niebo i być chmurą, trzeba "słyszeć melodię".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 867
WYJAZD Droga bez skrótów
Wiadomo, zdarza się to wielu ludziom, ale nigdy się nie myśli, że może się to przytrafić właśnie nam. Taka też była zawsze moja postawa. Tak więc gdy mnie to dotknęło, byłem jak wszyscy nieprzygotowany. W pierwszej chwili zdawało mi się, iż rzeczywiście dotyczy to kogoś innego.
– Panie Terzani, ma pan raka – powiedział lekarz, ale miałem wrażenie, że nie zwracał się do mnie. Prawdę mówiąc – spostrzegłem to od razu z niejakim zdumieniem – nie rozpaczałem ani się nie przejąłem, jakby w gruncie rzeczy ta sprawa mnie nie dotyczyła.
Być może ta początkowa obojętność była tylko instynktowną formą obrony, sposobem zachowania powściągliwego dystansu, ale pomogła. Umiejętność spojrzenia na siebie z zewnątrz jest zawsze pożyteczna. I można się tego nauczyć.
Spędziłem w szpitalu jeszcze jedną samotną noc. Rozmyślałem. Wyobrażałem sobie tych wszystkich, którzy przede mną, w tych samych pokojach, dostali podobne wiadomości, i towarzystwo to w jakiś sposób dodało mi otuchy. Byłem w Bolonii. Dotarłem tam po pokonaniu kolejnych etapów, z których każdy sam w sobie wydawał się bez znaczenia. Złożyły się one jednak, jak wiele rzeczy w życiu, w pewną logiczną całość: uporczywa biegunka, która zaczęła się w Kalkucie, różne badania w Instytucie Chorób Tropikalnych w Paryżu, inne badania mające wykryć przyczynę niewytłumaczalnej anemii. Aż wreszcie pewien przezorny włoski lekarz, nie zadowalając się najbardziej oczywistymi wyjaśnieniami, postanowił – za pomocą dziwnego przyrządu, gumowego wężyka ze świecącym oczkiem – zajrzeć do najbardziej ukrytych zakamarków mojego ciała i, w oparciu o wieloletnie doświadczenie, natychmiast rozpoznał to, co stanowiło dla niego chleb powszedni.
Byłem mu wdzięczny za fachowość i szczerość. Dzięki temu mogłem ze spokojem, a teraz także naprawdę rozsądnie, dokonać obrachunków, ustalić priorytety i podjąć konieczne decyzje. Zbliżały się moje pięćdziesiąte dziewiąte urodziny i nadszedł czas, żeby spojrzeć za siebie, jak to się robi na szczycie góry, kiedy z satysfakcją oceniamy trasę naszej wspinaczki. Jakie było moje życie do tej pory? Wspaniałe! Jedna przygoda za drugą, wielka miłość, nic, czego trzeba by żałować, i nic ważnego, co pozostałoby jeszcze do zrobienia. Gdybym jako chłopak postawił sobie za cel to, do czego dąży tak wielu, czyli „posadzić drzewo, spłodzić syna i napisać wiersz”, to mniej więcej go osiągnąłem. I to niemal mimochodem, bez wysiłku, a jeszcze po drodze nieźle się przy tym bawiąc.
W ciszy, zakłócanej tylko szumem kół samochodów przejeżdżających po mokrym asfalcie i odgłosem kroków sióstr sunących po linoleum korytarza, stanął mi przed oczami obraz, który od tamtej pory mi towarzyszy. Wydawało mi się, że całe moje życie przebiegło jakby na karuzeli: od samego początku przypadł mi w udziale biały koń; to na nim się obracałem i bujałem do woli, i nikt nigdy – wtedy po raz pierwszy zdałem sobie z tego sprawę – nawet nie przyszedł zapytać, czy mam bilet. A tak naprawdę go nie miałem. Całe życie jeździłem na gapę! Teraz jednak przechodził kontroler, płaciłem należność i – jeśli wszystko poszłoby dobrze – może udałoby mi się zrobić… jeszcze jeden obrót na karuzeli.
Następny dzień zaczął się jak każdy inny. Nic wokół mnie się nie zmieniło i nic nie odzwierciedlało wielkiej burzy myśli w mojej głowie. W Porretta Terme, gdzie miałem przesiadkę na pociąg do Pracchi, a stamtąd do Orsigni, przypomniałem sobie nawet, żeby odebrać z pralni bieliznę, którą zostawiłem tam kilka dni wcześniej. Kiedy dotarłem do domu, zaproponowałem czekającej tam na mnie Angeli spacer do lasu. Po prawie czterdziestu latach wspólnego życia zarówno rozmowa, jak i milczenie były dla nas proste. Obiecałem jej, że będę się starał z tego wyjść, i był to – jak sądzę – jedyny moment, kiedy się wzruszyłem.
Chodziło o to, żeby jak najszybciej zdecydować, co robić. Pierwszym instynktownym odruchem była reakcja zranionego zwierzęcia: schronić się w jamie. Nagle mi się wydało,
że mam mało sił i że powinienem je maksymalnie zebrać w sobie. Postanowiłem nic nikomu nie mówić – poza dziećmi i tymi przyjaciółmi, którzy uznaliby za niezrozumiałe moje nagłe zniknięcie. Chciałem wyostrzyć swój umysł, żeby nikt i nic mnie nie rozpraszało.
Przede wszystkim musiałem postanowić, gdzie, a szczególnie – jak się leczyć. Chemioterapia, radioterapia, chirurgia, ze wszystkimi swoimi szkodliwymi – jak się mówi – konsekwencjami, przestały być jedyną możliwością. Dzisiaj, kiedy wszystko podawane jest w wątpliwość, kiedy patrzy się podejrzliwie na to, co oficjalne, kiedy wszelkie autorytety straciły prestiż, a każdy czuje się uprawniony, bez żadnych zahamowań, oceniać wszystko i wszystkich, wręcz coraz modniejsze staje się krytykowanie medycyny klasycznej i wychwalanie metod „alternatywnych”.
Już same nazwy wydają się bardziej pociągające: ajurweda, energoterapia, akupunktura, joga, homeopatia, chińskie zioła, reiki i – czemu nie – uzdrawiacze, czy to filipińscy, czy inni. Są zawsze jakieś pogłoski, jest jakaś osoba, o której ktoś opowiada, jakaś historia, która wydaje się wprost idealna, by w nią uwierzyć i by dawała nadzieję na pomyślny efekt jednej z tych coraz liczniejszych „kuracji”. Nawet przez chwilę nie brałem ich na poważnie.
A przecież wiele z tych praktyk pochodzi z Azji, gdzie spędziłem trzydzieści lat; niektóre mają swoje korzenie w Indiach, gdzie mam dom! Sam w przeszłości nie miałem
żadnych zahamowań, żeby się do nich uciekać: w Chinach oddałem mojego syna Folca, wówczas jedenastoletniego, w ręce uzdrowiciela stosującego akupunkturę, który wyleczył go z astmy, a zaledwie rok przed podjęciem decyzji we własnej sprawie zaprowadziłem mojego francuskiego przyjaciela Leopolda do osobistego lekarza dalajlamy, do Instytutu Medyczno-Astrologicznego (tak, to właśnie takie zestawienie) w Dharamsali, żeby zmierzył jego siedemnaście pulsów i przepisał mu na zapalenie wątroby – bardzo skuteczne, jak się zdaje – czarne pigułki, przypominające owcze bobki. Poza tym sam mówiłem i pisałem, że człowiek Zachodu, wkraczając na autostradę nauki, zbyt łatwo zapomniał o ścieżkach swej dawnej mądrości i teraz, podbijając ze swoim modelem nowoczesności Azję, ryzykuje, że również tam doprowadzi do zniknięcia ogromnej części wiedzy związanej z miejscowymi tradycjami!
Nie zmieniłem poglądów, ale kiedy chodziło o moje przeżycie, nie zawahałem się nawet przez chwilę; musiałem zawierzyć temu, co było mi bliższe: nauce, zachodniemu rozumowi. Nie była to tylko kwestia czasu, a w tych przypadkach nie ma go zbyt wiele do stracenia, biorąc pod uwagę fakt, że wszystkie tak zwane metody alternatywne, jeśli już działają, to długoterminowo. Chodziło o to, że w gruncie rzeczy im nie ufałem. A mieć zaufanie do leczenia i do osoby, która je zaleca, jest w procesie zdrowienia czynnikiem niezwykle ważnym, wręcz podstawowym.
Szczęście w życiu pomaga, a ja go miałem zazwyczaj wręcz w nadmiarze. Również tym razem fortuna mi sprzyjała, a przynajmniej tak to czułem, co w sumie na jedno wychodzi. Wśród moich kolegów dziennikarzy, weteranów z Azji, był korespondent „New York Timesa”, dwukrotny laureat Nagrody Pulitzera. Łączyła nas przyjaźń zrodzona ze wspólnych doświadczeń: obydwaj zostaliśmy aresztowani i wydaleni z Chin; obydwaj, wbrew wszelkiej logice robienia kariery, po pobycie na dużo „ważniejszych” placówkach jako miejsce pracy wybraliśmy Indie. Teraz pojawiła się jeszcze jedna zbieżność losów: kilka lat wcześniej mój przyjaciel cierpiał na takie samo schorzenie i przeżył. Odwiedziłem go więc w Delhi i poprosiłem o radę.
Ci, którzy wyprowadzili go na prostą – nazywał ich fixers – byli jego zdaniem najlepsi na rynku. Zaufałem mu. Kilka rozmów telefonicznych, jeden faks i po kilku dniach byłem w Nowym Jorku, w Memorial Sloan-Kettering Cancer Center, albo raczej w MSKCC, jak się zaleca wpisywać tę nazwę na czekach, aby swój pobyt w tej instytucji zachować w dyskrecji również wobec własnego banku. W każdym razie ośrodek ten zajmował osiemnaste miejsce na liście instytutów stosujących najnowszą, eksperymentalną metodę leczenia, a zatem był w czubie prawdopodobnie najbardziej zaawansowanych badań w dziedzinie nowoczesnej, zachodniej medycyny.
Po ukazaniu się książki Un indovino mi disse (Powiedział mi jasnowidz)1 pytano, mnie, o czym będzie następna. Odpowiadałem, że książki są jak dzieci i że trzeba być przynajmniej brzemiennym, aby myśleć o wydaniu ich na świat. Mówiłem też, że jeśli nadarzyłaby się taka okazja, to po wielu latach spędzonych na Dalekim Wschodzie chętnie odbyłbym wielką podróż po najdalszych rubieżach Zachodu, żeby na nowo odkryć Stany Zjednoczone. Pod pretekstem, że wyjechałem do Ameryki, aby spróbować się „zapłodnić”, zdołałem odwrócić od siebie uwagę.
W rubryce ogłoszeń „New York Timesa” znalazłem informację o kawalerce do wynajęcia przy Central Parku, poszedłem ją obejrzeć i natychmiast wziąłem. Tych niewiele metrów kwadratowych szarej wykładziny, ożywionej czym prędzej kilkoma indonezyjskimi tkaninami i małym chińskim Buddą z brązu, postawionym na parapecie dużego, niskiego okna, stało się na kilka miesięcy moją kryjówką.
Poza Angelą i ludźmi z MSKCC nikt nie wiedział, gdzie jestem. Telefon milczał, nikt nie dzwonił do drzwi; jedyną otwartą drogą komunikowania się ze światem pozostała poczta elektroniczna ze swoimi listami w butelce, wyrzucanymi od czasu do czasu na cybernetyczną plażę mojego komputera, która mogła znajdować się wszędzie. Według mnie jest to w tej chwili najbardziej dyskretny, najmniej natrętny, najlepszy sposób kontaktowania się, jeśli używa się go wtedy, kiedy naprawdę ma się coś do powiedzenia, jeśli nie popada się w niechlujstwo językowe wywołane pośpiechem i jeśli się drukuje, żeby móc potem jeszcze raz przeczytać wszystkie dobre rzeczy, które do nas przychodzą.
Sytuacja była doskonała, taka, o jakiej od dawna marzyłem: całe dnie miałem wolne, żadnych zajęć, żadnych obowiązków i niesamowite uczucie swobodnego biegu myśli, bez żadnych przerw, bez nieustannego wrażenia – które kiedyś było wręcz obsesją – że muszę coś zrobić. Po tak długim okresie zgiełku cieszyłem się w końcu wielką ciszą. Przez wiele lat, zajęty wojnami, rewolucjami, powodziami, trzęsieniami ziemi, wielkimi przemianami w Azji, stałem się namiętnym obserwatorem zagrożonych, unicestwionych lub – częściej – zmarnowanych wielu cudzych istnień. Teraz przyglądałem się po prostu temu, które dotyczyło mnie najbardziej: własnemu.
A było co obserwować. Po kolejnych badaniach i zwyczajowej sekwencji zdań: „Jest jakiś cień, który budzi nasze wątpliwości”, „Potrzebne będzie jeszcze jedno badanie”,
„Proszę przyjść w przyszłym tygodniu”, „Przykro mi, ale mam dla pana złą nowinę…”, odkryto, że chodzi nie o jedno, ale o trzy schorzenia o różnych cechach, z których każde należało poddać innemu rodzajowi terapii. Tak więc, nie wątpiąc ani przez chwilę w ich skuteczność, a wręcz dodając jeszcze za każdym razem moje psychologiczne przekonanie, że wszystko jest właściwe i najlepsze z tego, czego mogę spróbować, poddałem się doświadczeniu chemioterapii, chirurgii i radioterapii.
Nigdy wcześniej w takim stopniu nie czułem, że zbudowany jestem z materii; nigdy nie musiałam z tak bliska obserwować własnego ciała, a przede wszystkim nauczyć się zachować nad nim kontrolę, pozostać jego panem, nie pozwolić zdominować się przez jego żądania, bóle, kołatania i ataki torsji.
Zdałem sobie sprawę, że dopóki pracowałem dla tygodnika, mój rytm biologiczny i stan ducha uzależnione były od terminu – i związanego z tym często niepokoju – napisania kolejnego artykułu: wielka radość sobót i niedziel, kiedy świat mógł się walić, ale gazeta była już gotowa i nie miałem nic do dodania; poniedziałkowa obojętność, kiedy planowano następny numer; napięcie we wtorki i w środy, kiedy musiałem myśleć nad nowym tematem i zaczynałem robić notatki; post i koncentracja w czwartki, dzień składania artykułu; w piątki czujna ulga na wypadek konieczności wprowadzenia poprawek; i potem wszystko od nowa, tydzień po tygodniu, z wojennego frontu, ze stolicy, w której miał miejsce zamach stanu, z podróży przez kolejny kraj w poszukiwaniu jego duszy albo zagubionego wątku jakiejś historii. Teraz wszystkie dni tygodnia były jednakowe, bez wzlotów i upadków; po prostu, cudownie płaskie. I nikt niczego ode mnie nie chciał.
Tak jak każda pora roku rodzi swoje owoce, tak samo mój etap dziennikarski wydał swoje. Coraz częściej zdarzały mi się sytuacje, w jakich już się kiedyś znalazłem, problemy, z jakimi już wcześniej miałem do czynienia. A co gorsza, pisząc, słyszałem echo historii i słów zapisanych już przed dwudziestoma laty. Poza tym fakty, za którymi podążałem kiedyś z pasją psa myśliwskiego, już mnie tak nie zajmowały. Z biegiem lat zaczynałem rozumieć, że nie stanowią one nigdy całej prawdy i że poza nimi kryje się coś jeszcze – jakiś inny poziom rzeczywistości – coś, czego nie potrafiłem uchwycić, wiedziałem jednak, iż nie leży to w obszarze zainteresowań dziennikarstwa, szczególnie współczesnego. Gdybym kontynuował karierę w tym zawodzie, co najwyżej mógłbym spróbować pozostać taki, jaki już byłem. Rak stworzył dobrą okazję, żeby się nie powtarzać.
Ale nie tylko to. Stopniowo zauważałem, że rak stał się też rodzajem tarczy, za którą mogłem się schronić, obroną przeciwko temu wszystkiemu, co wcześniej mnie atakowało, czymś na kształt bastionu, w którym mogłem się ukryć przed banałem codzienności, obowiązkami życia towarzyskiego, koniecznością prowadzenia rozmów. Dał mi prawo, żebym nie czuł się już do niczego zobowiązany i nie miał żadnego poczucia winy. Wreszcie byłem wolny. Całkowicie. Może się to wydać dziwne – i czasami sam też tak to odbierałem – ale byłem szczęśliwy.
„Czy to możliwe, że trzeba zapaść na raka, by się cieszyć życiem?” – napisał mój stary angielski przyjaciel. Dowiedział się, że zniknąłem, więc przysłał mi maila z pytaniem o nowiny. Odpowiedziałem, że ta „nowina” jest moją sensacją dziennikarską i że przeżywam jeśli nie najpiękniejszy, to na pewno najbardziej interesujący okres w życiu. Podróżowanie było dla mnie zawsze sposobem życia i teraz potraktowałem chorobę jako kolejną podróż: niedobrowolną, nieprzewidzianą, bez map, do której w żaden sposób się nie przygotowałem, ale która ze wszystkich dotychczasowych wymagała największego zaangażowania i dostarczała najbardziej intensywnych przeżyć. Wszystko, co się wydarzało, dotyczyło mnie bezpośrednio. Napisałem mu, aby się cieszył, że nie ma raka, ale gdyby chciał przeprowadzić ciekawe doświadczenie, niech przez jeden dzień sobie wyobrazi, że jest inaczej, i zastanowi się nad tym, jak nie tylko życie, ale wszystkie osoby i rzeczy wokół nas jawią wówczas w zupełnie innym świetle. Być może tym właściwym.
W dawnych Chinach wiele osób trzymało w domu trumnę, żeby pamiętać o nieuchronności śmierci; niektórzy kładli się do niej, kiedy musieli podjąć jakąś ważną decyzję, zyskując w ten sposób jakby lepszą perspektywę wobec przemijalności wszystkiego. Dlaczego nie udawać przez chwilę, że jest się chorym, że nasze dni są policzone – jak przecież jest w istocie – aby zdać sobie sprawę, jak bardzo są one cenne?
Hindusi przypominają sobie o tym, przytaczając historię człowieka, który goniony przez tygrysa, stacza się w przepaść. Spadając, biedaczysko chwyta jakiś krzak, ale i ten zaczyna się osuwać. Nie ma ratunku: nad nim paszcza tygrysa, w dole otchłań. W tej samej jednak chwili, dokładnie tam, na wyciągnięcie ręki, między kamieniami urwiska, mężczyzna dostrzega piękną, czerwoną i świeżą poziomkę. Zrywa ją i… nigdy żadna poziomka nie wydała mu się tak słodka jak ta ostatnia.
Gdyby to mnie miała przypaść rola tego biedaka, poziomka owych dni, tygodni i miesięcy spokojnej samotności w Nowym Jorku była bardzo słodka. To nie znaczy, że pogodziłem się ze skokiem w przepaść; przeciwnie, szukałem wszelkich sposobów, aby sobie pomóc. Tylko jak? Czyż mogłem, siłą umysłu albo w jakikolwiek inny sposób, spowodować, by krzew, którego się uchwyciłem, wytrzymał pod naporem? A jeśli to ja sam ustawiłem moje ciało w tak niewygodnej pozycji, co mogłem zrobić, żeby je stamtąd zabrać? Lekarze, którym między jednym a drugim badaniem zadawałem to pytanie, nie znajdowali na nie odpowiedzi. Niektórzy z nich wiedzieli, że należałoby go poszukać, jednak nikt tego nie robił.
Podobnie jak dziennikarze, również lekarze brali pod uwagę wyłącznie fakty, a nie owo nieuchwytne „coś”, co mogło się za nimi ukrywać, i postrzegali tak, jak się im jawiły. Ja byłem ciałem – chorym ciałem, które należało wyleczyć. Miałem też jednak coś ważnego do powiedzenia: przecież jestem także umysłem, może również duszą, a już na pewno zbiorem nagromadzonych historii, doświadczeń, uczuć, myśli i emocji, które z moją chorobą miały prawdopodobnie wiele wspólnego! Nikt nie zdawał się chcieć – czy też móc – wziąć tego pod uwagę. Nawet podczas terapii. Leczano raka, chorobę dobrze opisaną w podręcznikach, ze swoimi statystykami występowania i procentami uzdrowienia przypadków, która może dotknąć każdego. Ale nie mnie!
Naukowe i racjonalne podejście do choroby powodowało, że mój problem zdrowotny można było przyrównać do zepsutego samochodu, który zupełnie obojętny wobec perspektywy czy to złomowania, czy naprawy, powierzony zostaje mechanikowi, a nie do strapienia osoby, która świadomie, siłą całej swojej woli, zamierza zostać przywrócona do sprawności.
Ode mnie jako osoby znakomici lekarze naprawiacze wymagali niewiele albo zgoła nic. Wystarczyło, żeby moje ciało stawiało się na spotkania, które oni mu wyznaczali, aby poddać je różnym „zabiegom”.
Czy przynajmniej wiadomo, co powoduje, że komórka w ciele zaczyna wariować? Co każe jej porzucić funkcję życiową i przeobrazić się w zagrożenie dla życia?
Poszedłem zapytać o to młodziutkiego szefa pionu badawczego MSKCC, o którym przeczytałem, że nie dość, iż znał odpowiedź na moje pytania, to jeszcze znajdował się u progu ważnego odkrycia: klucza do kodu, który niczym przełącznik powoduje, że zdrowa komórka staje się chorą i na odwrót.
– Jesteśmy na dobrej drodze, ale osiągnięcie celu wydaje się operacją bardziej skomplikowaną niż wysłanie człowieka na Księżyc – wyjaśnił mi.
To, co zdołałem pojąć, było fascynujące. Czystym zbiegiem okoliczności ów młody człowiek specjalizował się w moim typie schorzenia. Im dłużej go słuchałem, tym wyraźniej jednak zdawałem sobie sprawę, że eksploracja tajemniczego świata życia oddalała szefa pionu badawczego MSKCC nie tylko ode mnie jako integralnej osoby, ale też ode mnie jako ciała.
Drążąc i analizując najdrobniejsze szczegóły, dotarł do wnętrza jednego z milionów kodów zawartych w DNA jednej z miliardów komórek ciała. Ale gdzie w tym wszystkim byłem ja? Chyba miałem jakiś udział w tym, że ten mój przełącznik źle zadziałał?
– Nie. Nie było w tym żadnego pańskiego udziału. Wszystko zostało już zawarte w pańskim kodzie i wkrótce będziemy w stanie na nowo zaprogramować tę część, która u pana szwankuje – odparł.
Wniosek był pocieszający, choć odchodząc, pomyślałem, że on i jego koledzy łudzili się: gdyby już znaleźli klucz do tych drzwi, wnet spostrzegliby, że za nimi znajdują się kolejne drzwi, a jeszcze dalej następne i jeszcze jedne – każde z własnym kluczem. Bo w gruncie rzeczy tym, do czego starali się dotrzeć moi drodzy uczeni, był klucz wszystkich kluczy, kombinacja kombinacji: „kod Boga”. Jak zatem mogli się spodziewać, że go odkryją?
Nigdy nie straciłem zaufania do lekarzy, którym powierzyłem swoje zdrowie. Wręcz przeciwnie. Ale im lepiej ich poznawałem, tym wyraźniej czułem, że są niczym skrzypce, którym brakuje struny. Sami wpadli w pułapkę mechanicyzmu w postrzeganiu problemu, a zatem także sposobu jego rozwiązywania. Niektórzy dostrzegali moją niepewność i niektóre moje uwagi ich bawiły. Na przykład: Dlaczego nie przyjrzeć się na nowo stosowanemu słownictwu? Mogłoby to być pożyteczne – mówiłem. Język, którym obudowana jest ta choroba, to język wojny i ja sam początkowo też go używałem. Rak jest „wrogiem”, którego należy „pokonać”; terapia to „broń”, a każda faza leczenia to „bitwa”.
„Choroba” postrzegana jest zawsze jako coś obcego, co wdziera się do naszego wnętrza, żeby narobić tam kłopotów, powinna być zatem zniszczona, wyeliminowana, usunięta. Już po kilku tygodniach obcowania z rakiem wizja ta przestała mi się podobać, przestała mi odpowiadać.
Ze względu na konieczność współistnienia czułem, że ten wewnętrzny gość stał się częścią mnie samego, tak jak ręce, nogi i głowa, na której w wyniku chemioterapii nie miałem już nawet jednego włosa. Bardziej niż rzucić się na tego raka w jego różnych wcieleniach, wolałem z nim porozmawiać, zaprzyjaźnić się; głównie dlatego, że zrozumiałem, iż tak czy owak on już tam zostanie, być może w uśpieniu, żeby towarzyszyć mi przez całą resztę drogi.
– Kiedy rano wstajecie, uśmiechnijcie się do waszego serca, do waszego żołądka, do waszych płuc, do waszej wątroby. Tak naprawdę wiele od nich zależy – usłyszałem od Thich Nhat Hanha, słynnego wietnamskiego mnicha buddyjskiego, który przyjechał kiedyś do Delhi, aby mówić o medytacji. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak bardzo ta rada mi się przyda. A teraz każdy dzień zaczynałem od uśmiechu do gościa, którego miałem w środku.
Im dłużej pozostawałem po stronie nauki i rozsądku, tym silniej rozbudzała się we mnie ciekawość wobec magii i szaleństwa metod „alternatywnych”, które na samym początku odrzuciłem. Na pewno nie dlatego, że uznałem, iż pomyliłem drogę (podpowiedziałbym wszystkim, żeby wzięli ją pod uwagę jako pierwszą), ale ponieważ czułem, że choć prawdopodobnie jest najlepsza, ma swoje ograniczenia. Gdzie indziej, podążając innymi szlakami, mógłbym znaleźć coś innego: zapewne nie „alternatywnego”, ale być może uzupełniającego.
Tak więc kiedy tylko lekarze naprawiacze z Nowego Jorku powiedzieli mi, że zakończyli swoje „reperacje” i że przez kolejne trzy miesiące nie chcą mnie widzieć – trzy miesiące! zdawały mi się wiecznością – podążyłem w nowym kierunku.
Po tych wszystkich ciosach, jakie zadałem mojemu ciału, musiałem pozwolić mu trochę odetchnąć – oczyścić je ze wszystkich trucizn, jakie mu zaaplikowałem w ramach kuracji, a przede wszystkim przygotować mój umysł, przywykły już do samotności, na ponowny kontakt ze światem. Najbardziej oczywistym sposobem urzeczywistnienia tego celu wydało mi się podróżowanie. Ruszyłem więc w drogę z zamiarem przyjrzenia się wszystkim innym odmianom medycyny, kuracji i cudów, które ewentualnie mógłbym wykorzystać.
Postanowiłem najpierw wrócić do Indii, gdzie życie jest zawsze bardziej naturalne, gdzie społeczeństwo pozostaje wciąż niezwykle zróżnicowane, gdzie czas się wydłuża, gdzie stare egzystuje obok nowego, gdzie życie i umieranie wydają się bardziej niż gdziekolwiek indziej na świecie pierwotnym doświadczeniem.
Nie było mnie w Delhi prawie rok. Kiedy wszedłem do sklepu starego jubilera z Sundar Nagaru, którego zastałem przy nawlekaniu na naszyjnik niezwykle pachnących kwiatów jaśminu, aby udekorować nim obraz Kryszny, ten zapytał, co się ze mną działo.
– Krążyłem po szpitalach. Mam raka – powiedziałem sam z siebie, jak nie uczyniłbym wobec nikogo innego.
– Musiał to być najbardziej boski okres w pańskim życiu – odparł całkowicie naturalnie.
Istotnie tak było. Ale skąd on mógł o tym wiedzieć?
– Nie zna pan historii muzułmanina, który wyrzucony z meczetu, stacza się po schodach?
– Nie, nie znam.
– Na każdym stopniu, w który uderzał, czuł ból; cierpiał i myślał o Bogu. A kiedy w końcu znalazł się na samym dole, żałował, że nie ma więcej schodków. Wyobrażam sobie, że z panem było tak samo.
Czy istniał lepszy sposób, aby odkupić proste trzymadło do banknotów, jakie zgubiłem w Nowym Jorku? I czy mogłem dostać lepszy wiatyk na podróż, którą podjąłem w poszukiwaniu czegoś, czego istoty sam dokładnie nie znałem?
Przemieszczając się z miejsca na miejsce, z przerwami co trzy miesiące na wizyty kontrolne w Nowym Jorku, byłem w nieustannym ruchu, cały czas śledząc jakiś wątek, zaspokajając ciekawość lub próbując sprawdzić jakąś zasłyszaną opowieść.
Tak więc spędziłem tydzień na samym krańcu Indii, w starym i prymitywnym ośrodku ajurwedyjskim, kierowanym przez młodego lekarza, który zna na pamięć wszystkie święte pisma tradycyjnej medycyny, jako że nauczył się ich od dziadka, a temu z kolei przekazał je jego ojciec, i tak dalej. Miejsce było przepiękne, pośród pól ryżowych, obok bardzo starej, dzisiaj zrujnowanej świątyni. Według legendy została ona wzniesiona przez Ramę, kiedy przejeżdżał tamtędy w drodze do Lanki, aby z pomocą małp odzyskać porwaną żonę.
Również w Indiach zrobiłem kurs reiki, z którego uzyskałem dyplom. Natomiast w Tajlandii pościłem przez siedem dni w ośrodku specjalizującym się w bardzo dziś modnej metodzie leczenia: oczyszczaniu jelita grubego.
Na północy Filipin, w przeddzień otwarcia ośrodka, byłem pierwszym pacjentem Piramidy Azji, zbudowanej jako Światowe Centrum Zdrowia przez najsłynniejszego uzdrowiciela, który poprzedniego wieczora mnie „operował”.
Wiele dni spędziłem w małej wiosce w środkowych Indiach u „lekarza-maga”, który przygotowywał dla mnie z wiązek ziół i gałęzi specjalne, cuchnące, zielone mikstury. Dużo czasu przebywałem też w najsłynniejszym tradycyjnym szpitalu w Kerali, gdzie – jak wszyscy pozostali pacjenci – nie mogłem zmrużyć oka, bo na dziedzińcu ryczał słoń i rozbrzmiewały bardzo dziwne trąby orkiestry, która przybyła tam z trupą aktorską, żeby od zmroku do świtu celebrować uroczystości ku czci opiekuńczego bóstwa ajurwedy.
Za młodym, byłym chirurgiem włoskim dotarłem aż do Bostonu, gdzie prowadził kurs dotyczący „lekarstw morskich”. Odkąd został homeopatą, w starej, wyremontowanej zagrodzie, zagubionej pośród nizinnych terenów Emilii, próbuje potwierdzić naukową wiarygodność swojej praktyki, w której – jak sam przyznaje – zawiera się element magii. A ja odczułem jej pozytywne rezultaty na własnej skórze!
Wybrałem się do Hongkongu na spotkanie ze starym Chińczykiem, miliarderem i filantropem, który, chcąc przed śmiercią pozostawić w darze ludzkości lek na raka, zainwestował część swojego majątku w badania, a teraz w produkcję ekstraktu z grzyba, od zawsze uznawanego przez tradycję chińską za „cudotwórczy”.
W Chiang Mai, na północy Tajlandii, odnalazłem starego przyjaciela Dana Reida, znawcę taoizmu i qigong, i każdego ranka, aby „zgromadzić energię kosmiczną”, wykonywałem pod jego kierunkiem stare chińskie ćwiczenia, o których Dan właśnie skończył pisać swoją nową książkę. W odizolowanym i wietrznym kompleksie starych budynków, zawieszonym nad skalistym wybrzeżem Kalifornii, z widokiem na ocean, który wypełnia duszę poczuciem bezmiaru, uczestniczyłem w seminarium mającym na celu wsparcie chorych na raka. Było nas dziewięcioro i o każdej z tych osób mam wzruszające i zabawne wspomnienia. Zaraz po tym przyłączyłem się do wielkiego mistrza jogi i do pewnego muzyka – obydwaj byli Hindusami – którzy zorganizowali bardzo specjalny kurs. Jego zasadnicza idea polegała na tym, że po przyjęciu różnych pozycji jogi oraz „otwarciu kanałów” muzyka miała zostać przefiltrowana do tkanek i komórek ciała, stymulując ich funkcje życiowe. Na pewno zrobiła mi dobrze… jeśli tam dotarła! W każdym razie należała do tych, które trafiają bezpośrednio do serca.
W Indiach próbowałem się też zobaczyć z Sai Babą, jednym ze świętych, któremu przypisuje się bardzo wiele cudów, ale kiedy dotarłem do aśramu guru, akurat go nie zastałem, uznałem więc to za znak, że nasze spotkanie nie było konieczne.
Po drodze odwiedzałem święte miejsca buddyzmu. Wiele dni spędziłem w Benares, gdzie Hindusi jadą umrzeć, żeby uniknąć konieczności ponownych narodzin.
Ale jak to zawsze bywa, szukając jednej rzeczy, znajdujesz inną. I tak do bogatej już kolekcji lekarzy, specjalistów i uzdrowicieli dołączali stopniowo różni święci żebracy, stary jezuita – psycholog i hipnotyzer, mnich od dzieciństwa zakochany w pewnym posągu oraz inne dziwne i piękne postaci.
Wszędzie, czasami wypróbowując również niektóre z „lekarstw”, które mi proponowano, zbierałem przypadki „cudownych” uzdrowień, wyleczeń za sprawą jakiejś mikstury albo innej dziwnej metody, ale także wiele historii ludzi, którzy po odrzuceniu normalnych terapii, oferowanych przez klasyczną medycynę zachodnią, poddali się jakiejś alternatywnej kuracji i umarli.
Jeśli myślałem, że aby wyleczyć się z choroby spowodowanej – moim zdaniem – stylem życia, jakie prowadziłem wcześniej, powinienem zerwać z przeszłością i rozpocząć wszystko całkiem od nowa, to byłem na dobrej drodze: stykałem się z zupełnie innymi ludźmi, mierzyłem się z innymi problemami, miałem inne myśli. Sam się stałem, nie tylko fizycznie, inny. W tym momencie nie pozostawało mi nic innego, jak zrobić następny krok, przekroczyć kolejny próg: również ten już wyłącznie indyjski.
Tak więc postanowiłem spędzić trzy miesiące w aśramie, studiując trochę sanskryt i rozmyślając nad jedynym, wielkim pytaniem, jakie człowiek zawsze sobie stawiał i które stanowi samo serce wedanty, końcowej części Wed, sedno filozoficzne świętych pism Indii: Kim jestem? Ponieważ odpowiedzią na pewno nie było: „Jestem dziennikarzem takiej to a takiej gazety, autorem jakiejś książki czy też chorym na taką to a taką chorobę”, spróbowałem, również formalnie, przestać być tym, kim byłem wcześniej, nie nazywać się dłużej tak jak dotychczas, nie mieć żadnej przeszłości i stać się po prostu „Anamem”, Bezimiennym. To imię wydało mi się najwłaściwsze, aby zakończyć życie strawione w całości na próbach wyrobienia sobie renomy!
To dziwny eksperyment: przestać być tym, do kogo przywykliśmy, nie móc odwołać się do tego, kim byliśmy, czego dokonaliśmy, do miejsca, gdzie się urodziliśmy, albo do osób, które znamy, aby dokonać identyfikacji, samookreślenia i ustanowić nowe stosunki, nawet najbardziej podstawowe, z osobami, które spotykamy na naszej drodze. Jest to ćwiczenie, którego warto spróbować, choćby na wakacjach!
I tak, krok po kroku, powoli, za każdym razem śmiejąc się z samego siebie i uśmiechając do tego, co mi się przytrafiało, przeszedłem od leczenia mnie jako ciała chorego na raka w jednym z najlepszych szpitali świata do leczenia mnie jako ciała plus tego wszystkiego, co – jak mi się zdawało – za tym się kryło, w spartańskich warunkach aśramu, studiowania klasyków hinduizmu, śpiewania hymnów wedyjskich i jedzenia rękami z metalowej miski. Nie stosowałem żadnej z diet, które tak starannie dobrano mi w Nowym Jorku, ale spożywałem to, co akurat było, przeważnie gotowaną ciecierzycę.
– A więc rozmawiałeś z Bogiem? – zapytał mnie stary przyjaciel, kiedy odwiedziłem go, przejeżdżając przez Paryż.
– Żeby z nim porozmawiać, musiałbym go spotkać – odparłem… aby uniknąć odpowiedzi. Prawdopodobnie również on myślał, że ze względu na pobyt w Indiach w jakiś sposób się zagubiłem. Nic z tych rzeczy. Nie stałem się ani hinduistą, ani buddystą, nie jestem wyznawcą żadnego guru ani nie powróciłem do mojej rodzimej religii, choć na nowo odkryłem przyjemność przesiadywania w ciszy w pięknym kościele, wypełnionym dawną wiarą, jak na przykład we florenckim San Miniato al Monte.
Należę do tych, którzy bez specjalnych uprzedzeń, bez strachu przed nowym czy śmiesznym, poszukują. Może więc, poszukując, znalazłem doskonałe remedium na mojego raka? Na pewno nie, ale teraz przynajmniej jestem pewny, że takie lekarstwo nie istnieje, ponieważ donikąd nie ma drogi na skróty: ani do zdrowia, ani do szczęścia, ani do mądrości. Żadna z tych rzeczy nie może być natychmiastowa. Każdy musi ich szukać na swój sposób, przejść własną drogę, gdyż to samo miejsce może znaczyć coś innego, zależnie od tego, kto tam przybywa. To, co może być dla jednego lekarstwem, dla drugiego niczym albo wręcz trucizną – szczególnie, jeśli porzuca się na swój sposób sprawdzone pole nauki i zapuszcza na gęsto już zaludnione tereny „metod” alternatywnych, pełne kombinatorów, szarlatanów i sprzedawców wszelkich komunałów.
Czy po tak długiej podróży wróciłem do punktu wyjścia? Do wyłącznej wiary w naukę i rozum? Do poglądu, że zachodni sposób mierzenia się z problemami jest najlepszy? Nic z tych rzeczy. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek wierzę, że niczego nie należy wykluczać z góry i że zawsze można znaleźć kogoś albo coś cennego w najbardziej nieprzewidzianych miejscach i okolicznościach. Cuda? Oczywiście, że istnieją, ale uważam, iż każdy powinien być sprawcą swojego własnego cudu. Przede wszystkim jestem przeświadczony, że nasza znajomość świata i nas samych pozostaje wciąż mocno ograniczona i że za pozorami, za faktami, ukrywa się prawda, która nam umyka, ponieważ jest nieuchwytna dla sieci naszych zmysłów, dla kryteriów naszej wiedzy i naszego tak zwanego rozumu.
Bez wątpienia Zachód dokonał wielkiego postępu w dziedzinie poznawania ludzkiego ciała, choć wciąż wprawia mnie w zakłopotanie fakt, że u źródeł naszej medycyny jest anatomia, nauka opierająca się na sekcji zwłok, i zastanawiam się, jak można zrozumieć tajemnicę życia, wychodząc od badania zmarłych. Jednak Zachód nie zrobił żadnego kroku naprzód, a wręcz być może się cofnął, jeśli chodzi o znajomość tego wszystkiego, co niewidzialne, niewymierne, nieuchwytne, a co się kryje w ciele i poza nim, co je podtrzymuje i łączy ze wszystkimi innymi formami życia, czyniąc je częścią przyrody. Psychoanaliza i psychologia wciąż się poruszają tylko po powierzchni tego niewidzialnego, jakby czuły się zawstydzone w obliczu wielkiej tajemnicy, której żadna nauka, właśnie ze względu na swój charakter, nigdy nie będzie mogła stawić czoła.
Dlatego właśnie badania medyczne nie mają innego wyboru – muszą się zajmować coraz bardziej szczegółowymi zagadnieniami. Czy jednak jakieś inne studia, niekoniecznie naukowe, nie powinny pójść w odwrotnym kierunku: od szczegółu do spraw ogólnych?
Być może dlatego, że podświadomie chciałem ujrzeć mój problem również w innym wymiarze – nie tylko jako oszalałą komórkę – i znaleźć inne wyjaśnienie niż zepsuty przełącznik w kodzie mojego DNA, trafiłem do położonego w Himalajach małego domu z kamienia i błota. I tam, z sercem lżejszym niż kiedykolwiek, bez pragnień, bez dążeń, przepełniony wielkim spokojem, ujrzałem pierwszy wschód słońca nowego tysiąclecia, jakby to był początek Stworzenia, podczas gdy niektóre z najwyższych szczytów świata wyłaniały się z kosmicznej ciemności, rozpalając się różowym światłem, jakby miały przywrócić nadzieję na wieczność w narodzinach i umieraniu. Nigdy wcześniej nie czułem tak bliskiej obecności bogów.
Przez wiele tygodni – raz w promieniach wiosennego słońca, kiedy indziej wśród wysokiego na metr śniegu, w otoczeniu dębów i rododendronów przypominających nieruchome, lodowe olbrzymy – byłem gościem ponadosiemdziesięcioletniego, bardzo wykształconego Hindusa. W swoim życiu nie robił on nic innego poza rozmyślaniem nad sensem egzystencji, a spotkawszy w przeszłości wszystkich wielkich mistrzów swoich czasów, mieszka teraz sam, przekonany, że jedynym, prawdziwym Mistrzem jest ten, którego każdy z nas ma w sobie. Nocami, kiedy cisza zdaje się aż huczeć w uszach, wstaje, zapala świecę i siedzi przed nią przez parę godzin. Po co?
– Żeby spróbować być sobą – odparł. – Żeby usłyszeć melodię.
Czasami, po popołudniowym spacerze po lesie śladami lamparta, który którejś nocy pożarł mu psa obronnego, wchodził do mnie po drewnianych schodach, a ja na małej maszynce gazowej podgrzewałem wodę z pobliskiego źródła, żeby przygotować dwie filiżanki chińskiej herbaty, którą zawsze ze sobą wożę.
– Wszystkie moce, te widzialne i niewidzialne, te namacalne i nienamacalne, męskie i żeńskie, negatywne i pozytywne, wszystkie moce świata zjednoczyły się, abyśmy mogli obaj teraz siedzieć przy tym ogniu i pić herbatę – mawiał, wybuchając śmiechem, który sam w sobie był radością. A potem, cytując Plotyna i Boecjusza, upaniszady, jakiś wers z Bhagawadgity, z Williama Blake’a albo jakiegoś mistyka sufi, snuł bardzo osobiste teorie na temat sztuki i muzyki albo spowiadał się ze swojego „grzechu pierworodnego”: tego, że zawsze uważał „być” za coś o wiele ważniejszego niż „robić”.
– A melodia? – zapytałem któregoś dnia.
– To niełatwe. Trzeba się przygotować i czasami ją słychać: jest to melodia życia wewnętrznego, które podtrzymuje wszystkie inne, gdzie wszystko ma swoje miejsce i wszystko jest złączone: dobro i zło, zdrowie i choroba – życie wewnętrzne, w którym nie ma ani narodzin, ani śmierci.
Wraz z upływem dni, kontemplując w samotności majestat gór, wciąż tam pozostających, nieruchomych, symbolizujących największą stałość, a przecież także nieustannie się zmieniających i nietrwałych, jak wszystko na tym świecie, czując gdzieś w tle obecność tej pięknej, starej duszy napotkanej przypadkiem, poczułem, że moja długa i kręta podróż, zapoczątkowana w szpitalu w Bolonii, dobiegła końca.
Postanowiłem to wszystko opowiedzieć, przede wszystkim dlatego, że wiem, jak bardzo krzepiące jest doświadczenie osoby, która pokonała już kawałek drogi, dla kogoś, kto ma ją dopiero przed sobą. A także ze względu na to, że jeśli dobrze się zastanowić, po pewnym czasie ta podróż w poszukiwaniu lekarstwa na mojego raka przekształciła się w poszukiwanie leku na chorobę nas wszystkich: nieuchronność śmierci.
Ale czy to naprawdę „choroba”? Czy to coś, czego należy się obawiać, „zło”, od którego trzeba trzymać się z daleka? Chyba nie.
– Pomyśl, jak zatłoczony byłby świat, gdybyśmy byli nieśmiertelni i musieli wciąż po nim krążyć, a wraz z nami wszyscy nasi poprzednicy na przestrzeni wszystkich wieków! – powiedział kiedyś mój stary kompan podczas wspólnego spaceru po lesie. – Chodzi o to, by zrozumieć, że życie i śmierć to dwa aspekty tej samej rzeczy.
Dojście do tego wniosku to być może jedyny prawdziwy cel podróży, którą wszyscy podejmujemy, przychodząc na świat. Sam o niej niewiele wiem, poza tym, że – jestem teraz o tym przekonany – prowadzi ona od zewnątrz do wnętrza i od tego, co małe, coraz bardziej ku temu, co wielkie.
Kolejne stronice są opowieścią o moich niepewnych krokach na tej drodze.
NOWY JORK Czyjeś odbicie w lustrze
Sytuacja wyglądała tak jak w akwarium. A ja byłem rybą. Z wybałuszonymi oczami, oddychając przez otwarte usta, w ciszy, odgrodzony od niepogody, nafaszerowany antybiotykami, zaszczepiony nawet przeciw ewentualnemu przeziębieniu, które w moim przypadku mogło być według lekarzy groźne, pozostawałem sam w bezpiecznym miejscu – w moim zbiorniku – czasami przez wiele godzin bez ruchu i obserwowałem świat, który kłębił się tuż za szklaną ścianą: Nowy Jork.
Mieszkanie znajdowało się na piątym piętrze: wystarczająco nisko, aby wciąż mieć widok na ulicę z jej nieprzerwanym teatrem życia, i na tyle wysoko, żeby w obramowaniu wielkiego okna w całości wychodzącego na północ pojawiły się drzewa Central Parku, a w ich tle sylwetki drapaczy chmur.
Podobnie jak musi się jawić rybie ten dziwny świat po drugiej stronie szyby, ze swoimi hałasami, które docierają przytłumione i wyciszone, mnie również wydawał się odległy i absurdalny. Czułem pustkę w głowie; byłem niezdolny do precyzyjnego myślenia; miałem zdrętwiałe kości i pozbawione siły kończyny, a owo przebieranie nogami ludzi za oknem, którzy spotykali się, potrącali, witali i biegli dalej, zdawało mi się tak bardzo nie przystawać do mojego rytmu, że czasami wybuchałem śmiechem, jakbym był widzem starego, niemego filmu Charliego Chaplina.
Nawet naturalna cykliczność słońca, które wstawało i zachodziło z pokrzepiającą punktualnością po dwóch przeciwnych stronach tego akwarium, zdawała się nie pokrywać z rytmem mojego ciała. Często zdarzało mi się spać w środku dnia i czuwać w nocy, kiedy wycie syren samochodów policyjnych, strażackich i ambulansów stawało się coraz bardziej obsesyjne, przyoblekając ciemność całunem trwogi.
Przez wiele miesięcy owo okno było moim towarzystwem: przez nie widziałem biegnących maratończyków i śnieg pokrywający swą bielą miasto; obserwowałem wiewiórki, ganiające się najpierw po ogołoconych drzewach, a potem znikające w zielonym, wiosennym listowiu. Stamtąd śledziłem losy kilku sympatycznych włóczęgów, którzy – siedząc na ławkach wśród tobołków i plastikowych toreb – rozkoszowali się słońcem jak żaden z wielu mijających ich w pośpiechu i roztargnieniu ludzi interesu. Patrząc z tamtego okna, wyobrażałem sobie los pewnej dziewczyny, która przyjechała autobusem z prowincji z kilkoma ciuchami w wielkiej, czarnej torbie, przewieszonej przez ramię, i z masą planów. Stamtąd przyglądałem się dziwnym relacjom, panującym między psami a ich właścicielami, a także – czasami nawet dziwniejszym – wzajemnym stosunkom między właścicielami psów. To zdumiewające, jak wiele można się nauczyć, wyglądając przez okno, i ile fantazji na temat cudzego życia da się snuć, wychodząc od obserwacji jakiegoś szczegółu czy gestu.
Nawet takie zwykłe, anonimowe miejsce może stać się „domem”. Wielokrotnie, wracając ze spaceru i czując spływające mi po plecach krople zimnego potu, liczyłem kroki, które mi jeszcze pozostały, jak gdybym z góry się cieszył, że za chwilę otworzę metalowe drzwi do mieszkania 5/C i poczuję ów zapach wynajmowanego pokoju, który daremnie próbowałem usunąć, zapalając kadzidełka z drzewa sandałowego.
Kiedy tylko się wprowadziłem, zasłoniłem kolorowymi, indonezyjskimi batikami wszystkie lustra, które jakiś dekorator kazał zainstalować na ścianach, aby stworzyć iluzję, że pokój jest większy niż w rzeczywistości. Pozostawiłem tylko jedno nad umywalką i za każdym razem, kiedy wchodziłem do łazienki, widziałem w nim jakiegoś opuchniętego, żółtego i łysego osobnika, który patrzył na mnie i robił miny, jakbym go znał. Ja zaś naprawdę nigdy wcześniej nie spotkałem tego typa. A przecież kiedy tylko otwierałem drzwi, wciąż był w tym lustrze. Czasami posyłał mi nawet uśmieszki, które czyniły go jeszcze bardziej odpychającym. Ale on się nie zniechęcał i na swój sposób wciąż ze mną rozmawiał. Mówił, że znamy się od prawie sześćdziesięciu lat, że ten tam w lustrze to ja. Tak więc do tego nowego mnie – grubego, bladego i bez jednego włosa – zacząłem powoli przywykać.
Chińczycy sztukę pięknego starzenia się doskonalili przez całe wieki i ja, który przeżyłem wśród nich wiele lat, łudziłem się, że ją trochę przyswoiłem i odłożyłem na bok, aby poczekała, aż nadejdzie mój czas. Podobała mi się myśl, że zestarzeję się z siwymi włosami i może z gęstymi, pięknymi brwiami, podobnymi do brwi Zhou Enlaia, które wykwintny premier Mao Zedonga zapewne bardzo pracowicie hodował. Postanowiłem nie mierzyć się z chemioterapią. Ale ona też mnie nie dopadła! Żeby uniknąć recydywy wypadających garściami włosów, kilka dni przed rozpoczęciem pierwszego cyklu poszedłem do Angela, mającego zakład fryzjerski na rogu, i pod pretekstem zmiany wizerunku poprosiłem, żeby ogolił na zero włosy, które w owym czasie opadały mi już niemal na ramiona.
– Właśnie zamykam. Niech pan się zastanowi przez noc i przyjdzie jutro – powiedział Angelo. – Nie chciałbym, żeby potem podpalił mi pan zakład!
Nazajutrz Angelo wykonał swoje zadanie, ale co do wąsów pozostał niewzruszony i musiałem obciąć je sobie sam. Nosiłem je od 1968 roku, kiedy Richard Nixon wygrał w wyborach prezydenckich, a ja, wówczas student Columbia University, przegrałem zakład. Przez prawie trzydzieści lat stały się one częścią mnie, tego, jakim się widziałem, więc zdumiałem się, że w ciągu jednej chwili zdołałem się ich pozbyć. Mój stary szkolny kolega Alberto Baroni, który został potem znanym florenckim gerontologiem, powiedział kiedyś: – Starzy ludzie, którzy przez całe życie przywiązywali wielką wagę do swojego wizerunku, najbardziej cierpią i najtrudniej im dojść do siebie, kiedy zawał serca, paraliż albo jakaś inna choroba zmieniają ich wygląd.
Ja chciałem, żeby mi się udało. Warto więc było pochować tego dawnego mnie – z jego włosami i wąsami.
Ostatni dzień był szczególny. Jeszcze z moją zwykłą twarzą – żeby urzędnicy mogli mnie rozpoznać i nie mieli problemów z przyjęciem czeku – udałem się do Włoskiego Banku Handlowego przy Wall Street podjąć mały plik pieniędzy, które będę trzymał w domu. Drogę powrotną postanowiłem odbyć pieszo: bardzo długi spacer. Świeciło słońce, wiał wiatr, a ja – wciąż jeszcze ja – ubrany na biało, ciągle jeszcze pełen energii, z długimi włosami i wąsami, szedłem przez Manhattan wzdłuż Piątej Ulicy, przeglądając się w witrynach. Po kilku godzinach miałem już nie być taki sam. Myśl o tym, że stanę się kimś innym, nawet mnie bawiła. Przez lata poznałem różne osoby, o których wiedziałem, że prowadzą podwójne, a czasem nawet potrójne życie. Też miałbym na to ochotę, ale nigdy nie byłem do tego zdolny. Teraz mogłem przynajmniej myśleć, że mam dwa różne życia: to drugie miało nastąpić po pierwszym. Być może.
– Ej Tiziano, co robisz w Nowym Jorku? – Na wysokości sklepu Walta Disneya stary francuski kolega z „Libération”, z żoną u boku, stanął przede mną z otwartymi na powitanie ramionami. – Co za niespodzianka widzieć cię tutaj. Zawsze na biało. Poznaliśmy cię z daleka. Zjemy dziś wieczorem razem kolację? – Ostatnim razem spotkaliśmy się w Ułan Bator i powiedział mi wtedy, że pisze powieść historyczną, której akcja toczy się właśnie tam, w Mongolii.
– Skończyłeś książkę? – zapytałem.
– Ależ skąd. Napisałem już ponad tysiąc stron, ale wciąż się rozrasta. To gorsze od raka! Rośnie, rośnie, więc ciągle piszę.
Zacząłem się śmiać, ale ani on, ani żona, drobna, pełna wdzięku Laotanka, nie zrozumieli, dlaczego. Czy to ja nieświadomie podsunąłem mu to skojarzenie? Wybąkałem jakąś wymówkę, żeby nie iść z nimi na kolację, i uciekłem.
Przed spotkaniem z Angelem musiałem jeszcze odświeżyć moją garderobę lub raczej zdecydować, jak ubrać tego nowego mnie. W tej kwestii nie miałem wątpliwości: Jeśli chciałem poradzić sobie z chorobą, nie powinienem niczego opłakiwać, nie powinienem tęsknić za przeszłością, a przede wszystkim nie powinienem się łudzić, czy też żywić nadziei, że – nawet jeśli mi się uda – kiedykolwiek będę taki jak przedtem. Tak więc należało skończyć z tamtym mną: ekstrawertycznym, pragnącym zawsze budzić sympatię, lekko aroganckim, towarzyskim i ubranym na biało. W sumie był to obraz tego, którego komórki zwariowały. A dlaczego zwariowały? Może właśnie z powodu tamtej tożsamości! Należało ją zatem zmienić, zerwać z dawnym sposobem życia, przyzwyczajeniami, ulubionymi przez tamtego mnie kolorami. Nie chodzi o to, że wierzyłem dokładnie w to, co myślała moja głowa, ale obserwując ją, pozwalałem jej myśleć.
W Nowym Jorku jest zawsze czas „wyprzedaży”. Ostatnim wynalazkiem, mającym zachęcić ludzi do coraz większej konsumpcji i kupowania tego, czego absolutnie nie potrzebują, jest oferta „Dwa w cenie jednego”. Przy jednej z ulic, którymi przechodziłem, próbując codziennie zmieniać trasę z domu do szpitala, odkryłem wielki sklep, którego nazwa zdawała się stworzona specjalnie dla zaspokojenia moich gustów: Duffy’s cheap clothes for millionaires. Nigdy nie byłem milionerem, ale zawsze się nim czułem. Jeśli chodzi o ubrania, kupowałem je po niskiej cenie, bo pójście do eleganckiego sklepu i nabycie drogiej odzieży nie wydawało mi się niczym wielkim. Natomiast tam, wśród odrzutów z wielkich firm i rzeczy, które wyszły z mody, można było dokonać wielkich odkryć. W krótkim czasie, za niewielką sumę, zdołałem zgromadzić wszystkie elementy mojego nowego umundurowania: dwie pary sportowych dresów, jedne granatowe, jedne czarne; tenisówki, skarpety, rękawiczki i dwa piękne, wełniane berety, jeden czarny i jeden fioletowy, żeby zakryć bilardową kulę, którą wkrótce miała się stać moja głowa.
*
Idea chemioterapii jest prosta: komórki rakowe mają swoją złośliwą cechę, polegającą na tym, że się podwajają i mnożą. Chemioterapia jest mieszanką – nazywaną eufemistycznie „koktajlem” – bardzo silnych składników chemicznych, które – po wprowadzeniu do krwiobiegu – krążą po organizmie i niszczą wszystkie tego typu komórki. Problem polega na tym, że komórki rakowe nie są jedynymi, które mają tę cechę. Komórki włosów, podniebienia, języka i innych powierzchni śluzowych, jak te wewnątrz jelita, są tego samego typu i dlatego również one, choć potrzebne i zdrowe, atakowane są w taki sam sposób jak te chore.
– W sumie to tak, jakby bombardować napalmem dżunglę i niszczyć tysiące drzew, próbując zabić małpę przycupniętą na jednej z palm – powiedziałem do pielęgniarki, szykującej się pieczołowicie do przyrządzenia pierwszego koktajlu, którym miała mnie zbombardować.
Powiedziałem: małpa, ale w rzeczywistości pomyślałem o Vietcongu i o tym, jak podczas wojny w Wietnamie Amerykanie ogałacali z liści całe lasy i niszczyli rozległe tereny zieleni tylko po to, aby uniemożliwić partyzantom znalezienie bezpiecznej kryjówki. Logika była taka sama. W Wietnamie jej nienawidziłem, ale teraz poddawałem się jej, szukając ocalenia. Już od pierwszych płomiennie czerwonych kropli, które obserwowałem, jak jedna po drugiej kapią z przezroczystej torebki, przepływają przez plastikową rurkę i przedostają się do moich żył za pośrednictwem igły wbitej w grzbiet lewej dłoni, wydawało mi się, że to działa. Efekt był natychmiastowy i wstrząsający: usta wypełnił mi bardzo silny smak żelaza, głowa się rozpaliła, jakby ogarnięta powiewem napalmu, i poczułem, jak płomień ten dociera do wszystkich zakamarków ciała, do koniuszka każdego palca. Siedziałem w wygodnym fotelu, który przypominał wyposażenie statku kosmicznego, na parapecie okna stała doniczka z kwiatami, skromnymi, ale żywymi, a ja słuchałem kochanej, młodej pielęgniarki, która opowiadała mi o swoim marzeniu, żeby pojechać do Kalifornii i zamieszkać w domu nad oceanem. Byłem spokojny, czułem, że jestem w dobrych rękach; podobał mi się ten mocny, prawie fosforyzujący kolor płynu, który przenikał do mojego ciała – wydawał mi się znakiem jego skuteczności. Poczułem się gorzej, kiedy po opróżnieniu pierwszej torebki dziewczyna podłączyła do urządzenia następną, zawierającą ostatni składnik koktajlu, jakąś bezbarwną jak woda ciecz, która – jak sobie wyobrażałem – w żaden sposób nie mogła mi pomóc. Zasugerowałem, żeby zabarwili ten nijaki płyn na piękną, szmaragdową zieleń albo na fioletowo, aby do jego działania chemicznego dodać moc psychologiczną. Dziewczyna się zaśmiała: – Dobry pomysł! – stwierdziła.
Była spostrzegawcza. Obserwowała pacjentów i zauważyła, że każdy z nich ma własny sposób podejścia do chemioterapii. Jedni poddają się jej, medytując, inni przynoszą ze sobą walkmana, żeby w tym czasie słuchać ulubionej muzyki, jeszcze inni są niespokojni, cierpią jak na torturach, ponieważ nie postrzegają jej psychicznie jako kuracji, a przede wszystkim nie akceptują jej negatywnych konsekwencji, skutków ubocznych, które – jak wiadomo – muszą się pojawić.
– Pan robi wrażenie, jakby się bawił – powiedziała.
Nie miałem wyboru i „robienie dobrej miny do złej gry” wydawało mi się naturalne.
Dla mnie chemia stanowiła pierwszą fazę „strategii”, którą – po tygodniach analiz, badań kontrolnych, konsultacji ze specjalistami na różnych piętrach tej ogromnej instytucji, jaką jest MSKCC – uznałem za najlepszą, żeby przeżyć. Jako taka przedstawiona mi została przez stanowczą i zasadniczą lekarkę, która miała zajmować się moim przypadkiem: pięćdziesiąt lat, żylasta, prosta jak świeca, twarda i małomówna, choć czasem z cieniem lekkiego uśmiechu na ustach. Już przy pierwszym spotkaniu poczułem, że mogę jej zaufać, i bez namysłu zaufałem. Po chemii – koktajl odpowiedni dla mojego przypadku, powiedziała, został przygotowany przez grupę mediolańskich lekarzy, dla których miała wielki szacunek – czekała mnie operacja. Po zagojeniu się rany miałem zostać poddany radioterapii, przeprowadzanej według systemu pozostającego jeszcze w fazie eksperymentu, a opracowanego przez lekarza z Izraela, który został szefem oddziału radiologii tutejszego szpitala. Niski, krępy radiolog, z bródką jak Freud, ciekaw również tego wszystkiego, co się działo poza medycyną, zdawał się promieniować nadzieją wyleczenia nawet bez swoich urządzeń. Przynajmniej takie było moje pierwsze wrażenie, więc bezzwłocznie postanowiłem zostać elementem jego „eksperymentu”. Byłem osiemnastym pacjentem.
– A pozostałych siedemnastu? – zapytałem.
– Wszyscy przeżyli.
– Jak długo?
– Dwa lata… Ale dopiero od dwóch lat stosujemy naszą terapię.
Od tamtej pory zawsze nazywałem go Irradiatorem.
Chirurg pojawił się przede mną w spodniach w kolorze khaki i dżinsowej koszuli. Był niskim, grubym blondynem o brzuchu niemieckiego piwosza. Takie zresztą musiało być jego pochodzenie. Jego nazwisko znaczyło „Pan”. Od razu uderzyły mnie jego błękitne, nieruchome oczy i maleńkie dłonie o cienkich i ostrych palcach. Pomyślałem sobie, że gdybym miał być Ludwikiem XVI i musiał pójść na gilotynę, lepiej, aby głowę mi ścinał ktoś precyzyjny. On robił takie wrażenie: był absolutnie pewny swojego zadania, tego, co ma usunąć, a co zostawić w środku po wykonaniu cięcia, które poprowadzi znad pępka aż do pleców. Nie powiedział mi tylko, że w czasie swojej pracy pozbawi mnie także jednego żebra.
– Szansa na przeżycie? – zapytałem.
– Znakomita, pod warunkiem że przeżyje pan drugiego raka.
Cóż, lepsze to, niż nic. Poza tym powiedział to on, Pan, The Lord – jak już go w duchu ochrzciłem!
Każda z tych faz miała zostać poprzedzona zabiegiem „Speleologa”, bardzo młodego eksperta endoskopii, zdolnego dotrzeć ze swoją minikamerą tam, gdzie trzeba, żeby pobrać tkanki do analizy. Stałem się obiektem jego zejść do jam mojego ciała przynajmniej dziesięciokrotnie i nikt – jak sądzę – nie może twierdzić, że zna mnie lepiej od środka niż on.
W przybliżeniu cała praca „naprawiaczy” miała zająć sześć do siedmiu miesięcy. Z lekarką koordynującą całą „reperację” próbowałem się targować, pewne rzeczy skrócić w czasie, inne fazy odwlec.
– Czy nie mógłbym poczekać rok na przeprowadzenie operacji? – zapytałem. Ale ona, patrząc mi prosto w oczy, odcięła wszelkie drogi ucieczki:
– Mister Terzani, you wait – you die.
Jeśli czekanie byłoby równoznaczne z końcem na tym świecie, nie miałem wyboru i zaprzestałem wszelkich dyskusji.
Dlatego chemia mi się podobała i przywiązywałem się do niej jak do liny, którą ktoś rzucił, żeby ocalić mnie przed tygrysem prężącym się nade mną i urwiskiem, które miałem pod sobą. Zamierzałem więc się jej poddawać, mając świadomość każdej wpływającej we mnie kropli, obserwując efekty, uczestnicząc w jej działaniu z pełną koncentracją. Chemioterapia była początkiem jeszcze jednego, możliwego fragmentu życia, jeszcze jednego obrotu na karuzeli. Podobało mi się też, że w szpitalnym slangu dzień wstrzyknięcia nazywano Day One, i że poczynając od niego, ustalano terminy różnych badań oraz innych koniecznych zabiegów. Również dla mnie był to „pierwszy dzień”… nowej ery, mojego drugiego życia.
Kiedy po paru godzinach dziewczyna pomogła mi wstać, poczułem się bardzo zmęczony, kości mnie bolały jak po okładaniu kijem, ale zostałem o tym uprzedzony, więc zdobyłem się na wysiłek, żeby wrócić do domu pieszo przez Central Park. Zazwyczaj jest to półgodzinny spacer. Tym razem zajął mi godzinę. Miałem wrażenie, że szybuję, jakbym był pod wpływem narkotyków, ale odczuwałem satysfakcję, że daję radę. Lekarka zachęcała mnie, żebym nie przerywał, jeśli to możliwe, codziennej rutyny owej gimnastyki i jazdy motocyklem. Pośród wielu innych rzeczy, które powinienem robić lub nie, poprosiła też, bym jak najwięcej pił – nawet trzy, cztery litry wody dziennie – żeby wydalać komórki zabite przez chemię. Pilnie stosowałem się do wszystkich zaleceń.
W tej wierze w lekarzy, w stosowaniu się do ich wskazówek, było coś pocieszającego. Miałem wrażenie, że jest mi to bardzo pomocne. Bez wątpienia jak modlitwa. Tego jednak nie potrafiłem robić, a w każdym razie wydawałoby mi się śmieszne fatygować Pana Boga czy kogoś tam w jego imieniu, żeby zajmował się moją chorobą i pośród tylu rzeczy na świecie, o które musiał się troszczyć, spowodował także moje wyzdrowienie.
*
Między jednym koktajlem a drugim następowały dwa tygodnie przerwy, podczas których miałem zażywać o ścisłych porach różne leki. Musiałem także robić sobie sam, wbijając igłę małej strzykawki w tłuszcz brzucha, zastrzyki ze steroidów. Miały mi one pomóc w odbudowie białych krwinek, wywoływały jednak ból w kościach, szczególnie miednicy i mostka. Dwutygodniowa przerwa miała przede wszystkim złagodzić skutki bombardowania i przywrócić organizm do jakiej takiej normalności, żeby móc mu powtórnie przyłożyć.
Ciało. Ciało. Ciało. To ciekawe, jak na co dzień, kiedy jesteśmy zdrowi, prawie nie zdajemy sobie sprawy, że je mamy, a jego funkcje uznajemy za oczywiste. Wystarczy jednak zachorować i cała nasza uwaga zaczyna się na nim skupiać; zwykłe oddychanie, oddawanie moczu czy wypróżnianie stają się najważniejszymi czynnościami, które determinują radość lub cierpienie, wywołują ulgę lub niepokój. Zgodnie ze wskazówkami, jakie otrzymałem, śledziłem każdą funkcję mojego ciała i korygowałem stopniowo wszystkie nieregularności, jednak czyniąc tak, z każdym dniem coraz wyraźniej zdawałem sobie sprawę, jak bardzo jestem od niego zależny, jak silnie jego nastrój wpływa na mój i jak wielki wysiłek muszę wkładać (mój umysł, moja świadomość, słowem ten drugi ja), żeby nie stać się jego niewolnikiem.
Zawsze uważałem za przekonującą ideę, że dzięki silnej woli można czuć się wolnym nawet w więzieniu. Jednym z najpiękniejszych przykładów jest ten niedawny, dotyczący Paldena Gyatso, tybetańskiego mnicha, który zdołał przeżyć trzydzieści trzy lata tortur i odosobnienia w chińskich więzieniach, pozostając wolny duchem. Ale w jakim stopniu można być wolnym, będąc więźniem własnego ciała? I czymże jest ta błogosławiona wolność, o której wszyscy tak wiele prawimy? W Azji odpowiedź na te pytania można znaleźć w znanej od wieków historii:
Pewien człowiek udaje się do słynącego z wielkiej mądrości króla i pyta:
– Panie, powiedz, proszę, czy w życiu istnieje wolność?
– Oczywiście – odpowiada tamten. – Ile masz nóg? Człowiek patrzy na niego, zdziwiony pytaniem.
– Dwie, mój Panie.
– A zdolny jesteś stać na jednej?
– Oczywiście.
– Spróbuj więc. Zdecyduj, na której.
Człowiek zastanawia się przez chwilę, po czym podnosi do góry lewą nogę, opierając cały ciężar ciała na prawej.
– Dobrze – rzecze król. – A teraz podnieś również tę drugą.
– Jakże to? To niemożliwe, mój Panie!
– Widzisz? To jest wolność. Jesteś wolny, ale tylko wtedy, gdy podejmujesz pierwszą decyzję. Potem już nie.
A jaki ja miałem wybór? Do jakiego miejsca byłem też moim ciałem? Jaki był między nami stosunek? I czy naprawdę było nas dwoje? Czy też może mój umysł, z którym jako ja wolałem się identyfikować, to tylko jedna z wielu funkcji owego ciała, a zatem całkowicie jest z nim związany? Zadawanie sobie tych pytań, w obliczu śmierci coraz bardziej obecnej jako realna możliwość, w obliczu bólu, przerażenia, melancholii, którym należało stawić czoło, miało wielki sens, choć oczywiście nie znajdowałem odpowiedzi.
Podobała mi się myśl, że moje ciało jest kostiumem, który rodząc się, pożyczyłem, i prędzej czy później będę musiał zwrócić – bez obawy, że pozostanę nagi. Ale czy rzeczywiście tak się miało stać? Jedno było pewne: Ja jako umysł byłem świadomy swojego ciała, ale czy ono było świadome mnie? No więc, oby było, oby uznało moje istnienie i to, że nie może robić ciągle tego, na co ma ochotę!
Chemia natychmiast działała na żołądek, który pozbawiony autokontroli, na swój sposób próbował pozbyć się tego, co słusznie wydawało mu się trucizną. Aby tego uniknąć, w szpitalu dano mi fiolkę z bardzo drogimi pastylkami na wypadek, gdybym nie zdołał wytrzymać. Udało mi się nie zażyć nawet jednej. Kiedy tylko czułem, że żołądek zamierza narzucić mi swoje obrzydliwe reakcje, siadałem na ziemi ze skrzyżowanymi nogami naprzeciw małego Buddy z brązu, który stał na parapecie okna. Zamykałem oczy i koncentrowałem się całkowicie na żołądku. Wyobrażałem sobie, że go głaszczę, przemawiałem do niego i się uspokajał. Przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Być może miałem po prostu szczęście i oczywiście nie okłamywałem sam siebie, myśląc, że to, czego się nauczyłem kilka lat wcześniej od Johna Colemana na kursie medytacji vippasana w Tajlandii, mogłoby zastąpić moich lekarzy, ich pastylki, a tym bardziej ów jednocześnie szkodliwy i dobroczynny, czerwony, fosforyzujący płyn. Jednak sama koncentracja bardzo mi pomogła.
*
Mimo moich aspiracji, żeby być czymś więcej niż tylko ciałem, czymś może mniej materialnym, mniej podatnym na zmiany i rozkład, ciałem byłem i ciałem pozostawałem. Należało zatem bardziej uważać na to, co podtrzymywało funkcje tego ciała, od którego wszystko zdawało się teraz zależeć.
– Dziewięćdziesiąt siedem procent tego, czym jesteśmy, stanowi to, co zjadamy – oznajmiła mi tytułem wstępu młoda dietetyczka z MSKCC, do której mnie wysłano, aby podpowiedziała mi dietę pomocną w łatwiejszym znoszeniu chemioterapii. – Uprzemysłowienie w produkcji pożywienia spowodowało ogromne zachwianie równowagi w naszym organizmie i poważnie zagraża naszemu zdrowiu. Dlatego proszę odżywiać się w sposób jak najbardziej naturalny.
Jeśli chciałem pomóc mojemu ciału, miałem pić wiele naparów ziołowych, unikać mleka krowiego, bo zbyt tłuste, i zadowalać się sojowym. Mogłem jeść chudy jogurt i dużo owoców. Jeśli upierałem się, by pozostać wegetarianinem, jakim stałem się na zasadzie osmozy, mieszkając w Indiach, powinienem jeść dużo różnych orzechów, migdałów i ziaren – najlepiej pestek dyni i słonecznika – byle nie były zbyt słone.
– Proszę się starać, żeby na pańskim talerzu było bardzo kolorowo, kłaść obok siebie warzywa czerwone, żółte, zielone, czarne. Proszę jeść dużo brokułów, porów i do woli czosnku. Dwa lub trzy razy dziennie proszę sobie robić koktajle i wkładać do nich wszystko: marchewkę, jabłka, szpinak i wszelkie owoce leśne, szczególnie jagody. Z pomarańczy i grejpfrutów proszę zjadać także białą część. Wszystko, co zawiera błonnik, jest dobre w pańskim przypadku i pozwala regulować pracę jelit – powiedziała, a ja, jakbym był wciąż jeszcze mną dziennikarzem, robiłem notatki.
Ja, który nigdy w życiu nie zwracałem zbytniej uwagi na to, co przełykałem, i nie przejmowałem się tym, czy potrawa stojąca przede mną była posolona, czy nie, czy została ugotowana, czy usmażona, szybko stałem się niezwykle świadomy wszystkiego, co wkładałem do ust. Zacząłem gorliwie odwiedzać sklepy z produktami ekologicznymi i uważnie czytać wszystko, co napisane było na opakowaniach. Nauczyłem się nie wierzyć etykietom z rysunkami jezior i gór, których jedynym zamysłem było nabranie kupującego, natomiast skrupulatnie studiowałem to, co zgodnie z prawem wytwórcy powinni podawać jako składniki swoich produktów. Nie dotykałem niczego, co zawierało konserwanty, sztuczne barwniki czy dodatki smakowe lub zapachowe. Ogarnęła mnie nagła obsesja groźby zjedzenia czegoś skażonego. Pozbyłem się wszystkich teflonowych garnków i patelni, jakie znalazłem w mieszkaniu, kupiłem naczynia ze stali i wkładałem wiele troski w to, by każdy posiłek przyrządzać w sposób możliwie prosty i naturalny. Tym, co instynktownie najbardziej mnie odrzucało, było pożywienie zmodyfikowane genetycznie. Czy szefostwa wielkich, szkodliwych zakładów przetwórczych, które rzuciły się na oślep na ten rodzaj manipulowania naturą, by czerpać z tego ogromne zyski, zastanawiały się, jakie skutki dla organizmu ludzkiego i dla środowiska może mieć ta ich zabawa w Boga? Tymczasem te produkty są w sprzedaży, ludzie je jedzą i nikt nie wie, jakie diabelstwa mogą z tego wyniknąć. Pewnego dnia zdamy sobie z tego sprawę i dla wielu będzie już za późno.
Jeśli to prawda, że ciało jest w dużym stopniu tym, co zjada, być może również rak, który stał się częścią mojego organizmu, spowodowany został tym, co zjadłem. Całe rozumowanie było bez zarzutu i z przerażeniem przypominałem sobie lata spożywania cudownych chińskich potraw, pochodzących z niechlujnych i cuchnących kuchni, zup zjadanych na ulicy w Indochinach, tysięcy rzeczy, które z głodu, z nudów albo dla towarzystwa pochłonąłem przez całe życie. A te niedomyte miski i talerze, z których się jadło? Albo z kolei te lśniące naczynia w wielkich hotelach, myte i polerowane nie bardzo zdrowym popiołem, jak za czasów naszych babek, ale przy użyciu najróżniejszych detergentów szkodliwych dla zdrowia?
W Indiach są grupy osób – na przykład najbardziej ortodoksyjni bramini – które jedzą tylko to, co same ugotowały, w naczyniach, które same umyły; inni uważają wybór kucharza za kwestię duchową, a nie praktyczną. Bramini myślą, że ten, kto przygotowuje posiłek, nawet nieświadomie wywiera na niego swój wpływ. Jeśli kucharz jest osobą niskiego ducha, wprowadzi do swoich dań negatywną energię, która nieuchronnie przeniesie się na osobę jedzącą. Z naukowego punktu widzenia to absurd, ponieważ żadna nauka nie jest w stanie zweryfikować istnienia takiej negatywnej energii, jak również zmierzyć jej nasilenia, ale to nie z tego powodu pewne osoby mniej w nią wierzą. Nie z tego powodu ta energia nie istnieje.
Lekarze byli rozbawieni, słuchając tych moich rozważań między jednym a drugim badaniem, ale żaden z nich nie zastanowił się, że być może także w tym odmiennym sposobie postrzegania świata kryje się jakaś prawda. Coś, co wymyka się nauce. Poza tym również ta ich – nasza – jakże wychwalana nauka pozostawia wiele do życzenia, szczególnie w takich dziedzinach, jak żywienie czy zdrowie.
Przez całe lata wszystkie badania naukowe potwierdzały wielką wartość witamin w leczeniu wielu chorób. Teraz jednak podawane są do wiadomości wyniki nowych analiz, które wykazują ich niewielką albo wręcz żadną przydatność. Przez prawie dwadzieścia lat byliśmy przekonani, że sól jest szkodliwa w diecie chorych na serce. Teraz okazuje się, że nie jest to taka oczywista prawda. Przez wiele lat lekarze wmawiali nam, że dieta bogata w błonnik znakomicie przeciwdziała rakowi okrężnicy. Teraz wychodzi na jaw, że wcale tak nie jest.
Niemal codziennie ukazywał się w prasie amerykańskiej jakiś artykuł, który – cytując badania przeprowadzone przez taki czy inny uniwersytet – udowadniał, dlaczego to czy inne warzywo jest skuteczniejsze od innych w zwalczaniu raka: raz była to cebula, innym razem brukselka, jeszcze innym marchewka, pomidory czy też kiełki brokułów, ale nie starsze niż… trzydniowe. Takich samych odkryć dokonywano w stosunku do owoców (bardzo ważne śliwki i jagody) i przypraw (przede wszystkim kurkuma i kmin). Jeśli spojrzeć z perspektywy lat, wszystkie te badania nie wytrzymują próby czasu i stają się po prostu śmieszne, jak to, o którym przeczytałem któregoś dnia w „New York Timesie”: osoby zestresowane są dużo bardziej podatne na… przeziębienie niż niezestresowane.
A zatem? Czy fakt, że nauka nie potrafi – przynajmniej na razie – wykazać dobrego czy też złego wpływu, jaki może mieć kucharz na przyrządzane jedzenie, jest wystarczający, aby wykluczyć, że on istnieje? Dlaczego nie można myśleć, że źródłem choroby wściekłych krów jest to, iż przez całe lata zmuszaliśmy najbardziej wegetariańskie ze wszystkich stworzeń, z natury niegwałtowne i dlatego najświętsze w oczach Hindusów, do codziennego żywienia się paszą, składającą się między innymi z mięsa i kości innych zwierząt? Z naukowego punktu widzenia może to być argument bez wartości, ale według mnie jest bardzo przekonujący: przeżuwanie przetworzonych zwłok innych zabitych istot doprowadziło krowę do szaleństwa. To proste. A czy my, ludzie, nie ryzykowalibyśmy tym samym, gdybyśmy pewnego dnia odkryli, że poranna kawa przygotowana została z palonych szkieletów naszych krewnych albo że befsztyk na talerzu pochodzi z uda zamordowanego syna naszego sąsiada?
Jak krowy się zorientowały? Cóż, to również pytanie, na które nauka nie potrafi oczywiście – przynajmniej chwilowo – odpowiedzieć, co nie znaczy, że nie należy go sobie stawiać. Czy może zrozumieliśmy naukowo, dlaczego psy są tak bardzo przywiązane do człowieka albo dlaczego łososie po latach spędzonych na pełnym oceanie potrafią odnaleźć ujście rzeki, gdzie się urodziły, dopłynąć tam, aby złożyć ikrę i umrzeć? A jak to się działo, że królice, trzymane w klatce na statku, wiedziały, że w zanurzonej łodzi podwodnej ich dzieci, króliczki, były zabijane zawsze w nierównych odstępach czasu. Eksperyment ten przeprowadzano jeszcze w czasach Związku Radzieckiego właśnie po to, by wykazać, że śmierć każdego króliczka wywołuje reakcję matki.
Te moje swobodne przemyślenia najbardziej bawiły panią doktor-naprawiaczkę. Ale oczywiście nie dawała się złapać w pułapkę. Zresztą nie było to moim celem; na pewno nie chciałem, żeby przyznała, iż również jej nauka jest względna, a cała historia wiedzy to wiele prawd, które w krótkim czasie okazują się błędami w świetle nowych faktów i nowych prawd. Nie, nie! Bawiło mnie po prostu snucie domysłów, ale w głębi duszy chciałem ufać tej nauce, bo właśnie ją obstawiłem; tym numerem chciałem wygrać.
– Panie Terzani, słyszałam, że nadał pan przezwiska wszystkim swoim lekarzom. Jak mnie pan nazwał? – zapytała mnie któregoś dnia moja lekarka. Na szczęście nie musiałem kłamać. Bawiąc się jej nazwiskiem i zmieniając jedną samogłoskę, nazwałem ją Bringluck – Przynoszącą Szczęście.
*
Jeśli ciało składa się w dużym stopniu z tego, co do niego wkładamy, przede wszystkim musiałem się zajmować jedzeniem, drugą ważną kwestią było na pewno powietrze. Bez jedzenia ciało może wytrzymać wiele dni – i od czasu do czasu robi mu to nawet dobrze – ale bez dopływu powietrza nie przetrwa więcej niż kilka minut. Ponieważ nie mogłem wybrać jakości powietrza, którym oddychałem, postanowiłem przynajmniej się nauczyć, jak oddychać lepiej.
Pomysł przyszedł mi do głowy po przeczytaniu ogłoszenia reklamowego w gazecie: pewien chiński „mistrz” miał poprowadzić w weekend seminarium dotyczące qigong (dosłownie „praca powietrza”). Mogły w nim uczestniczyć „osoby w każdym wieku, niezależnie od stanu fizycznego”. Zapisałem się, zapłaciłem i w sobotę o dziewiątej znalazłem się w obszernym pomieszczeniu z drewnianą podłogą oraz metalowymi kolumnami w jednym z wielkich, postindustrialnych budynków Bowery – sympatycznej i modnej dziś dzielnicy Nowego Jorku. Stare fabryki włókiennicze i magazyny o pięknych fasadach, pochodzące z pierwszej połowy dwudziestego wieku, mieszczą teraz wielkie sklepy z modą, głównie młodzieżową, galerie sztuki i centra kultury „alternatywnej”, stanowiąc scenę najróżniejszych działań i interesów związanych z New Age.
Seminarium prowadzone przez Mastera Hu było znakomitym przykładem tego nowego typu konsumizmu. Miejsce setek świeżo przybyłych imigrantek – posadzonych przy tyluż maszynach do szycia – które niegdyś w tych „fabrykach potu” stworzyły potęgę amerykańskiego przemysłu konfekcyjnego, zajmowało tu teraz około pięćdziesięciu kobiet, młodych i w średnim wieku – ja i jeszcze jeden facet stanowiliśmy wyjątek. Gotowe one były słuchać Mastera Hu, który bardzo prostą angielszczyzną tłumaczył „jedną z najstarszych tajemnic Chin”, wspomagany uzupełniającymi komentarzami swojego asystenta i piewcy. Po akcencie rozpoznałem, że asystent jest Włochem; koreańska dziewczyna w kasie była jego partnerką.
Qigong, podobnie jak praktykowana w Indiach pranajama, to sztuka kontrolowania własnego oddechu i kierowania jego siły witalnej do różnych części ciała – oczywiście poza płucami. Jako że przez wiele lat żyłem wśród Chińczyków, widywałem o świcie w ogrodach publicznych wiele osób, szczególnie starszych, które wykonywały w wielkim skupieniu te powolne ruchy i słyszałem o ich wielkich zaletach terapeutycznych. W Pekinie jedna z przyjaciółek Angeli po przebyciu operacji na raka została wysłana przez swój zakład pracy na kurs qigong i opowiadała, że przyniosło jej to ogromną korzyść.
Tuż przed moim aresztowaniem, a następnie wydaleniem z Chin zacząłem brać lekcje tej pradawnej gimnastyki ciała i duszy. Kurs prowadził stary robotnik, który praktykował tę sztukę przez całe życie, i żałowałem, że nie mogłem zostać do końca jego uczniem. Teraz, w samym środku Nowego Jorku, musiałem wysłuchiwać banałów wypowiadanych przez Mastera Hu, który perorował:
– Jeśli qigong, którego was uczę, wykonywany jest we właściwy sposób, zmieni wasz charakter, uczyni was milszymi, a w przypadku kobiet zdecydowanie ułatwi im znalezienie męża.
Biedny Master Hu: był w Ameryce od niedawna i nie zorientował się jeszcze, że tam takie rozumowanie się nie sprawdza, a wręcz jest „politycznie niepoprawne”.
Cały dzień uczyłem się różnych ćwiczeń: jedne miały nam uświadomić, że się oddycha, ponieważ rozszerzają się piersi, a nie odwrotnie; inne – nauczyć nas, jak oddychać, nie tylko otwierając klatkę piersiową, ale także brzuch i podbrzusze. Jedno szczególne ćwiczenie polegało na tym,
żeby stać z lekko ugiętymi kolanami, na stopach rozłączonych tak, aby tworzyły jedną linię z ramionami, i trzymać wyimaginowaną kulę energii w nieruchomych rękach na wysokości pępka. Gdzieś po dziesięciu minutach należało sobie wyobrazić, że kula przekręca się najpierw w jedną, a potem w drugą stronę.
– Teraz spróbujcie rozdzielić dłonie i zobaczycie, jakie to trudne – powiedział Master Hu.
Niektóre kobiety przyznały entuzjastycznie, iż rzeczywiście tak jest. Ich ręce zostały unieruchomione w „polu magnetycznym”. Moje nie.
Wykonując ostatnie ćwiczenie, trzeba było zamknąć oczy i – wciąż na lekko ugiętych kolanach – wyobrazić sobie, że stoimy nogami na ziemi, natomiast głowę mamy wysoko w powietrzu. Bardzo mi się to podobało, był to bowiem mój ideał spełnionego człowieka: stojącego twardo na ziemi, a jednocześnie marzyciela.
Na zakończenie pierwszego dnia przedstawiłem się Mistrzowi, poprosiłem, by opowiedział mi swoją historię, i wkrótce stałem się częścią jego świty – obok włoskiego piewcy i Koreanki – w wegetariańskiej restauracji. Po drodze asystent opowiedział mi, że przyjechał do Stanów zaraz po zakończeniu służby wojskowej szukać pracy jako złotnik. Bez powodzenia, przy okazji jednak odkrył, jak sam powiedział, że „zawód uzdrowiciela jest o wiele ciekawszy”. Był oczywiście również łatwiejszy i bardziej dochodowy. Uczęszczał na różne kursy sztuk walki, od kung-fu po judo, od aikido po taijiquan. Później spotkał Mastera Hu, stworzyli spółkę i wzajemnie się wspierali. Następnie dołączyła do nich Koreanka. Właśnie została zwolniona z firmy farmaceutycznej i teraz również ona zamierzała zostać uzdrowicielką.
Asystent dużo rozprawiał o „cudach” Mistrza. Powiedział mi, że potrafi poruszać przedmioty na odległość, unosić kartki papieru i inne rzeczy wyłącznie za pomocą swojej energii.
– Ja nauczyłem się zaledwie leczyć ból głowy, ale on umie wszystko – zakończył.
Leczenie raka było oczywiście jedną z najbardziej chlubnych specjalności Mistrza i jego asystent przysiągł, że sam widział, jak już przy pierwszej wizycie objętość pewnych guzów poddanych działaniu „energii” Mastera Hu zmniejszała się o połowę. Mistrz – ciągle według opinii asystenta – byłby w stanie wyleczyć chorobę Parkinsona, na którą cierpiał papież. Problem polegał na tym, jak zawiadomić Watykan. Master Hu był także przekonany, że może pomóc Giovanniemu Agnellemu, który właśnie w owym czasie przebywał w nowojorskim MSKCC, nie wiedział jednak, jak się z nim skontaktować. Ugryzłem się w język i nie powiedziałem, że ja też jestem klientem tej instytucji i że jakiś bardzo dziwny przypadek zrządził, iż znalazłem się z młodym Agnellim – po naszym przemiłym spotkaniu-wywiadzie w Indiach i po całej serii trudnych do wyjaśnienia zbiegów okoliczności – pod tym samym dachem, z podobną dolegliwością, w rękach tych samych naprawiaczy.
Mistrz i jego świta szukali najwyraźniej okazji, żeby zdobyć sławę; potrzebny był im „cud” albo też chcieli „cudownie” uzdrowić kogoś znanego, dzięki komu zyskaliby prestiż. Czy mogłem mieć im to za złe? W zasadzie cały świat funkcjonuje już w ten sposób: jedyne, co się liczy, to rynek, jedyną moralnością jest zysk i każdy zmaga się, jak może, żeby przeżyć w tej dżungli. Na razie niemożliwa zdaje się zmiana czegokolwiek. Mogę tylko powiedzieć, że to mi się nie podoba.
W gruncie rzeczy historia Mastera Hu była piękna i patetyczna. Urodzony w prowincji Gansu, jednym z najbardziej peryferyjnych i ubogich regionów Chin, wyrósł w wiosce, gdzie jego rodzina od wieków jakoś wiązała koniec z końcem dzięki swojej „tajemnicy”: lekarstwu na oparzenia. Sekret był prosty: obierali skórę z melonów i wkładali ją do glinianych naczyń. Szczelnie zamknięte naczynia wędrowały trzy metry pod ziemię i miesiącami tam leżakowały. Wytworzony w ten sposób płyn miał cudotwórczą moc. Wystarczyło posmarować nim poparzoną skórę i ta się goiła.