Nic nie zdarza się przypadkiem (edycja specjalna) - Tiziano Terzani - ebook + audiobook

Nic nie zdarza się przypadkiem (edycja specjalna) ebook

Terzani Tiziano

0,0
72,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ryszard Kapuściński uważał go za wielkiego reportera, którego twórczość można czytać jak poezję.

Podróżowanie było dla Tiziano Terzaniego formą istnienia. Kiedy dowiaduje się, że jest ciężko chory, instynkt podpowiada mu, by wyruszyć w podróż. Ale ta podróż różni się od innych. Jest najtrudniejsza, bo każdy krok może być wyborem między rozumem a szaleństwem, między nauką a magią.

Z długiego pobytu w Nowym Jorku, a potem w "alternatywnym" ośrodku w Kalifornii rodzi się niepokojący portret Ameryki. Włóczęga po Indiach, w tym trzy miesiące spędzone w jednym z aśramów, pozwala Terzaniemu dostrzec duchowość tego kraju. Autor poznaje medycynę tybetańską i chińską, jogę i energoterapię. Przypadkowe spotkanie ze starym mędrcem w Himalajach - choć zapewne nic nie zdarza się przypadkiem - wyznacza koniec wędrówki. Pośród ciszy wspaniałej przyrody Terzani dochodzi do wniosku, że najważniejsza jest harmonia ze światem i samym sobą: trzeba umieć patrzeć na niebo i być chmurą, trzeba "słyszeć melodię".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 867

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WYJAZD

Droga bez skrótów

WYJAZD Droga bez skró­tów

Wia­domo, zda­rza się to wielu ludziom, ale ni­gdy się nie myśli, że może się to przy­tra­fić wła­śnie nam. Taka też była zawsze moja postawa. Tak więc gdy mnie to dotknęło, byłem jak wszy­scy nie­przy­go­to­wany. W pierw­szej chwili zda­wało mi się, iż rze­czy­wi­ście doty­czy to kogoś innego.

– Panie Terzani, ma pan raka – powie­dział lekarz, ale mia­łem wra­że­nie, że nie zwra­cał się do mnie. Prawdę mówiąc – spo­strze­głem to od razu z nie­ja­kim zdu­mie­niem – nie roz­pa­cza­łem ani się nie prze­ją­łem, jakby w grun­cie rze­czy ta sprawa mnie nie doty­czyła.

Być może ta począt­kowa obo­jęt­ność była tylko instynk­towną formą obrony, spo­so­bem zacho­wa­nia powścią­gli­wego dystansu, ale pomo­gła. Umie­jęt­ność spoj­rze­nia na sie­bie z zewnątrz jest zawsze poży­teczna. I można się tego nauczyć.

Spę­dzi­łem w szpi­talu jesz­cze jedną samotną noc. Roz­my­śla­łem. Wyobra­ża­łem sobie tych wszyst­kich, któ­rzy przede mną, w tych samych poko­jach, dostali podobne wia­do­mo­ści, i towa­rzy­stwo to w jakiś spo­sób dodało mi otu­chy. Byłem w Bolo­nii. Dotar­łem tam po poko­na­niu kolej­nych eta­pów, z któ­rych każdy sam w sobie wyda­wał się bez zna­cze­nia. Zło­żyły się one jed­nak, jak wiele rze­czy w życiu, w pewną logiczną całość: upo­rczywa bie­gunka, która zaczęła się w Kal­ku­cie, różne bada­nia w Insty­tu­cie Cho­rób Tro­pi­kal­nych w Paryżu, inne bada­nia mające wykryć przy­czynę nie­wy­tłu­ma­czal­nej ane­mii. Aż wresz­cie pewien prze­zorny wło­ski lekarz, nie zado­wa­la­jąc się naj­bar­dziej oczy­wi­stymi wyja­śnie­niami, posta­no­wił – za pomocą dziw­nego przy­rządu, gumo­wego wężyka ze świe­cą­cym oczkiem – zaj­rzeć do naj­bar­dziej ukry­tych zaka­mar­ków mojego ciała i, w opar­ciu o wie­lo­let­nie doświad­cze­nie, natych­miast roz­po­znał to, co sta­no­wiło dla niego chleb powsze­dni.

Byłem mu wdzięczny za facho­wość i szcze­rość. Dzięki temu mogłem ze spo­ko­jem, a teraz także naprawdę roz­sąd­nie, doko­nać obra­chun­ków, usta­lić prio­ry­tety i pod­jąć konieczne decy­zje. Zbli­żały się moje pięć­dzie­siąte dzie­wiąte uro­dziny i nad­szedł czas, żeby spoj­rzeć za sie­bie, jak to się robi na szczy­cie góry, kiedy z satys­fak­cją oce­niamy trasę naszej wspi­naczki. Jakie było moje życie do tej pory? Wspa­niałe! Jedna przy­goda za drugą, wielka miłość, nic, czego trzeba by żało­wać, i nic waż­nego, co pozo­sta­łoby jesz­cze do zro­bie­nia. Gdy­bym jako chło­pak posta­wił sobie za cel to, do czego dąży tak wielu, czyli „posa­dzić drzewo, spło­dzić syna i napi­sać wiersz”, to mniej wię­cej go osią­gną­łem. I to nie­mal mimo­cho­dem, bez wysiłku, a jesz­cze po dro­dze nie­źle się przy tym bawiąc.

W ciszy, zakłó­ca­nej tylko szu­mem kół samo­cho­dów prze­jeż­dża­ją­cych po mokrym asfal­cie i odgło­sem kro­ków sióstr suną­cych po lino­leum kory­ta­rza, sta­nął mi przed oczami obraz, który od tam­tej pory mi towa­rzy­szy. Wyda­wało mi się, że całe moje życie prze­bie­gło jakby na karu­zeli: od samego początku przy­padł mi w udziale biały koń; to na nim się obra­ca­łem i buja­łem do woli, i nikt ni­gdy – wtedy po raz pierw­szy zda­łem sobie z tego sprawę – nawet nie przy­szedł zapy­tać, czy mam bilet. A tak naprawdę go nie mia­łem. Całe życie jeź­dzi­łem na gapę! Teraz jed­nak prze­cho­dził kon­tro­ler, pła­ci­łem należ­ność i – jeśli wszystko poszłoby dobrze – może uda­łoby mi się zro­bić… jesz­cze jeden obrót na karu­zeli.

Następny dzień zaczął się jak każdy inny. Nic wokół mnie się nie zmie­niło i nic nie odzwier­cie­dlało wiel­kiej burzy myśli w mojej gło­wie. W Por­retta Terme, gdzie mia­łem prze­siadkę na pociąg do Prac­chi, a stam­tąd do Orsi­gni, przy­po­mnia­łem sobie nawet, żeby ode­brać z pralni bie­li­znę, którą zosta­wi­łem tam kilka dni wcze­śniej. Kiedy dotar­łem do domu, zapro­po­no­wa­łem cze­ka­ją­cej tam na mnie Angeli spa­cer do lasu. Po pra­wie czter­dzie­stu latach wspól­nego życia zarówno roz­mowa, jak i mil­cze­nie były dla nas pro­ste. Obie­ca­łem jej, że będę się sta­rał z tego wyjść, i był to – jak sądzę – jedyny moment, kiedy się wzru­szy­łem.

Cho­dziło o to, żeby jak naj­szyb­ciej zde­cy­do­wać, co robić. Pierw­szym instynk­tow­nym odru­chem była reak­cja zra­nio­nego zwie­rzę­cia: schro­nić się w jamie. Nagle mi się wydało,

że mam mało sił i że powi­nie­nem je mak­sy­mal­nie zebrać w sobie. Posta­no­wi­łem nic nikomu nie mówić – poza dziećmi i tymi przy­ja­ciółmi, któ­rzy uzna­liby za nie­zro­zu­miałe moje nagłe znik­nię­cie. Chcia­łem wyostrzyć swój umysł, żeby nikt i nic mnie nie roz­pra­szało.

Przede wszyst­kim musia­łem posta­no­wić, gdzie, a szcze­gól­nie – jak się leczyć. Che­mio­te­ra­pia, radio­te­ra­pia, chi­rur­gia, ze wszyst­kimi swo­imi szko­dli­wymi – jak się mówi – kon­se­kwen­cjami, prze­stały być jedyną moż­li­wo­ścią. Dzi­siaj, kiedy wszystko poda­wane jest w wąt­pli­wość, kiedy patrzy się podejrz­li­wie na to, co ofi­cjalne, kiedy wszel­kie auto­ry­tety stra­ciły pre­stiż, a każdy czuje się upraw­niony, bez żad­nych zaha­mo­wań, oce­niać wszystko i wszyst­kich, wręcz coraz mod­niej­sze staje się kry­ty­ko­wa­nie medy­cyny kla­sycz­nej i wychwa­la­nie metod „alter­na­tyw­nych”.

Już same nazwy wydają się bar­dziej pocią­ga­jące: ajur­weda, ener­go­te­ra­pia, aku­punk­tura, joga, home­opa­tia, chiń­skie zioła, reiki i – czemu nie – uzdra­wia­cze, czy to fili­piń­scy, czy inni. Są zawsze jakieś pogło­ski, jest jakaś osoba, o któ­rej ktoś opo­wiada, jakaś histo­ria, która wydaje się wprost ide­alna, by w nią uwie­rzyć i by dawała nadzieję na pomyślny efekt jed­nej z tych coraz licz­niej­szych „kura­cji”. Nawet przez chwilę nie bra­łem ich na poważ­nie.

A prze­cież wiele z tych prak­tyk pocho­dzi z Azji, gdzie spę­dzi­łem trzy­dzie­ści lat; nie­które mają swoje korze­nie w Indiach, gdzie mam dom! Sam w prze­szło­ści nie mia­łem

żad­nych zaha­mo­wań, żeby się do nich ucie­kać: w Chi­nach odda­łem mojego syna Folca, wów­czas jede­na­sto­let­niego, w ręce uzdro­wi­ciela sto­su­ją­cego aku­punk­turę, który wyle­czył go z astmy, a zale­d­wie rok przed pod­ję­ciem decy­zji we wła­snej spra­wie zapro­wa­dzi­łem mojego fran­cu­skiego przy­ja­ciela Leopolda do oso­bi­stego leka­rza dalaj­lamy, do Insty­tutu Medyczno-Astro­lo­gicz­nego (tak, to wła­śnie takie zesta­wie­nie) w Dha­ram­sali, żeby zmie­rzył jego sie­dem­na­ście pul­sów i prze­pi­sał mu na zapa­le­nie wątroby – bar­dzo sku­teczne, jak się zdaje – czarne pigułki, przy­po­mi­na­jące owcze bobki. Poza tym sam mówi­łem i pisa­łem, że czło­wiek Zachodu, wkra­cza­jąc na auto­stradę nauki, zbyt łatwo zapo­mniał o ścież­kach swej daw­nej mądro­ści i teraz, pod­bi­ja­jąc ze swoim mode­lem nowo­cze­sno­ści Azję, ryzy­kuje, że rów­nież tam dopro­wa­dzi do znik­nię­cia ogrom­nej czę­ści wie­dzy zwią­za­nej z miej­sco­wymi tra­dy­cjami!

Nie zmie­ni­łem poglą­dów, ale kiedy cho­dziło o moje prze­ży­cie, nie zawa­ha­łem się nawet przez chwilę; musia­łem zawie­rzyć temu, co było mi bliż­sze: nauce, zachod­niemu rozu­mowi. Nie była to tylko kwe­stia czasu, a w tych przy­pad­kach nie ma go zbyt wiele do stra­ce­nia, bio­rąc pod uwagę fakt, że wszyst­kie tak zwane metody alter­na­tywne, jeśli już dzia­łają, to dłu­go­ter­mi­nowo. Cho­dziło o to, że w grun­cie rze­czy im nie ufa­łem. A mieć zaufa­nie do lecze­nia i do osoby, która je zaleca, jest w pro­ce­sie zdro­wie­nia czyn­ni­kiem nie­zwy­kle waż­nym, wręcz pod­sta­wo­wym.

Szczę­ście w życiu pomaga, a ja go mia­łem zazwy­czaj wręcz w nad­mia­rze. Rów­nież tym razem for­tuna mi sprzy­jała, a przy­naj­mniej tak to czu­łem, co w sumie na jedno wycho­dzi. Wśród moich kole­gów dzien­ni­ka­rzy, wete­ra­nów z Azji, był kore­spon­dent „New York Timesa”, dwu­krotny lau­reat Nagrody Pulit­zera. Łączyła nas przy­jaźń zro­dzona ze wspól­nych doświad­czeń: oby­dwaj zosta­li­śmy aresz­to­wani i wyda­leni z Chin; oby­dwaj, wbrew wszel­kiej logice robie­nia kariery, po poby­cie na dużo „waż­niej­szych” pla­ców­kach jako miej­sce pracy wybra­li­śmy Indie. Teraz poja­wiła się jesz­cze jedna zbież­ność losów: kilka lat wcze­śniej mój przy­ja­ciel cier­piał na takie samo scho­rze­nie i prze­żył. Odwie­dzi­łem go więc w Delhi i popro­si­łem o radę.

Ci, któ­rzy wypro­wa­dzili go na pro­stą – nazy­wał ich fixers – byli jego zda­niem naj­lepsi na rynku. Zaufa­łem mu. Kilka roz­mów tele­fo­nicz­nych, jeden faks i po kilku dniach byłem w Nowym Jorku, w Memo­rial Sloan-Ket­te­ring Can­cer Cen­ter, albo raczej w MSKCC, jak się zaleca wpi­sy­wać tę nazwę na cze­kach, aby swój pobyt w tej insty­tu­cji zacho­wać w dys­kre­cji rów­nież wobec wła­snego banku. W każ­dym razie ośro­dek ten zaj­mo­wał osiem­na­ste miej­sce na liście insty­tu­tów sto­su­ją­cych naj­now­szą, eks­pe­ry­men­talną metodę lecze­nia, a zatem był w czu­bie praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej zaawan­so­wa­nych badań w dzie­dzi­nie nowo­cze­snej, zachod­niej medy­cyny.

Po uka­za­niu się książki Un indo­vino mi disse (Powie­dział mi jasno­widz)1 pytano, mnie, o czym będzie następna. Odpo­wia­da­łem, że książki są jak dzieci i że trzeba być przy­naj­mniej brze­mien­nym, aby myśleć o wyda­niu ich na świat. Mówi­łem też, że jeśli nada­rzy­łaby się taka oka­zja, to po wielu latach spę­dzo­nych na Dale­kim Wscho­dzie chęt­nie odbył­bym wielką podróż po naj­dal­szych rubie­żach Zachodu, żeby na nowo odkryć Stany Zjed­no­czone. Pod pre­tek­stem, że wyje­cha­łem do Ame­ryki, aby spró­bo­wać się „zapłod­nić”, zdo­ła­łem odwró­cić od sie­bie uwagę.

W rubryce ogło­szeń „New York Timesa” zna­la­złem infor­ma­cję o kawa­lerce do wyna­ję­cia przy Cen­tral Parku, posze­dłem ją obej­rzeć i natych­miast wzią­łem. Tych nie­wiele metrów kwa­dra­to­wych sza­rej wykła­dziny, oży­wio­nej czym prę­dzej kil­koma indo­ne­zyj­skimi tka­ni­nami i małym chiń­skim Buddą z brązu, posta­wio­nym na para­pe­cie dużego, niskiego okna, stało się na kilka mie­sięcy moją kry­jówką.

Poza Angelą i ludźmi z MSKCC nikt nie wie­dział, gdzie jestem. Tele­fon mil­czał, nikt nie dzwo­nił do drzwi; jedyną otwartą drogą komu­ni­ko­wa­nia się ze świa­tem pozo­stała poczta elek­tro­niczna ze swo­imi listami w butelce, wyrzu­ca­nymi od czasu do czasu na cyber­ne­tyczną plażę mojego kom­pu­tera, która mogła znaj­do­wać się wszę­dzie. Według mnie jest to w tej chwili naj­bar­dziej dys­kretny, naj­mniej natrętny, naj­lep­szy spo­sób kon­tak­to­wa­nia się, jeśli używa się go wtedy, kiedy naprawdę ma się coś do powie­dze­nia, jeśli nie popada się w nie­chluj­stwo języ­kowe wywo­łane pośpie­chem i jeśli się dru­kuje, żeby móc potem jesz­cze raz prze­czy­tać wszyst­kie dobre rze­czy, które do nas przy­cho­dzą.

Sytu­acja była dosko­nała, taka, o jakiej od dawna marzy­łem: całe dnie mia­łem wolne, żad­nych zajęć, żad­nych obo­wiąz­ków i nie­sa­mo­wite uczu­cie swo­bod­nego biegu myśli, bez żad­nych przerw, bez nie­ustan­nego wra­że­nia – które kie­dyś było wręcz obse­sją – że muszę coś zro­bić. Po tak dłu­gim okre­sie zgiełku cie­szy­łem się w końcu wielką ciszą. Przez wiele lat, zajęty woj­nami, rewo­lu­cjami, powo­dziami, trzę­sie­niami ziemi, wiel­kimi prze­mia­nami w Azji, sta­łem się namięt­nym obser­wa­to­rem zagro­żo­nych, uni­ce­stwio­nych lub – czę­ściej – zmar­no­wa­nych wielu cudzych ist­nień. Teraz przy­glą­da­łem się po pro­stu temu, które doty­czyło mnie naj­bar­dziej: wła­snemu.

A było co obser­wo­wać. Po kolej­nych bada­niach i zwy­cza­jo­wej sekwen­cji zdań: „Jest jakiś cień, który budzi nasze wąt­pli­wo­ści”, „Potrzebne będzie jesz­cze jedno bada­nie”,

„Pro­szę przyjść w przy­szłym tygo­dniu”, „Przy­kro mi, ale mam dla pana złą nowinę…”, odkryto, że cho­dzi nie o jedno, ale o trzy scho­rze­nia o róż­nych cechach, z któ­rych każde nale­żało pod­dać innemu rodza­jowi tera­pii. Tak więc, nie wąt­piąc ani przez chwilę w ich sku­tecz­ność, a wręcz doda­jąc jesz­cze za każ­dym razem moje psy­cho­lo­giczne prze­ko­na­nie, że wszystko jest wła­ściwe i naj­lep­sze z tego, czego mogę spró­bo­wać, pod­da­łem się doświad­cze­niu chemiotera­pii, chi­rur­gii i radiotera­pii.

Ni­gdy wcze­śniej w takim stop­niu nie czu­łem, że zbu­do­wany jestem z mate­rii; ni­gdy nie musia­łam z tak bli­ska obser­wo­wać wła­snego ciała, a przede wszyst­kim nauczyć się zacho­wać nad nim kon­trolę, pozo­stać jego panem, nie pozwo­lić zdo­mi­no­wać się przez jego żąda­nia, bóle, koła­ta­nia i ataki tor­sji.

Zda­łem sobie sprawę, że dopóki pra­co­wa­łem dla tygo­dnika, mój rytm bio­lo­giczny i stan ducha uza­leż­nione były od ter­minu – i zwią­za­nego z tym czę­sto nie­po­koju – napi­sa­nia kolej­nego arty­kułu: wielka radość sobót i nie­dziel, kiedy świat mógł się walić, ale gazeta była już gotowa i nie mia­łem nic do doda­nia; ponie­dział­kowa obo­jęt­ność, kiedy pla­no­wano następny numer; napię­cie we wtorki i w środy, kiedy musia­łem myśleć nad nowym tema­tem i zaczy­na­łem robić notatki; post i kon­cen­tra­cja w czwartki, dzień skła­da­nia arty­kułu; w piątki czujna ulga na wypa­dek koniecz­no­ści wpro­wa­dze­nia popra­wek; i potem wszystko od nowa, tydzień po tygo­dniu, z wojen­nego frontu, ze sto­licy, w któ­rej miał miej­sce zamach stanu, z podróży przez kolejny kraj w poszu­ki­wa­niu jego duszy albo zagu­bio­nego wątku jakiejś histo­rii. Teraz wszyst­kie dni tygo­dnia były jed­na­kowe, bez wzlo­tów i upad­ków; po pro­stu, cudow­nie pła­skie. I nikt niczego ode mnie nie chciał.

Tak jak każda pora roku rodzi swoje owoce, tak samo mój etap dzien­ni­kar­ski wydał swoje. Coraz czę­ściej zda­rzały mi się sytu­acje, w jakich już się kie­dyś zna­la­złem, pro­blemy, z jakimi już wcze­śniej mia­łem do czy­nie­nia. A co gor­sza, pisząc, sły­sza­łem echo histo­rii i słów zapi­sa­nych już przed dwu­dzie­stoma laty. Poza tym fakty, za któ­rymi podą­ża­łem kie­dyś z pasją psa myśliw­skiego, już mnie tak nie zaj­mo­wały. Z bie­giem lat zaczy­na­łem rozu­mieć, że nie sta­no­wią one ni­gdy całej prawdy i że poza nimi kryje się coś jesz­cze – jakiś inny poziom rze­czy­wi­sto­ści – coś, czego nie potra­fi­łem uchwy­cić, wie­dzia­łem jed­nak, iż nie leży to w obsza­rze zain­te­re­so­wań dzien­ni­kar­stwa, szcze­gól­nie współ­cze­snego. Gdy­bym kon­ty­nu­ował karierę w tym zawo­dzie, co naj­wy­żej mógł­bym spró­bo­wać pozo­stać taki, jaki już byłem. Rak stwo­rzył dobrą oka­zję, żeby się nie powta­rzać.

Ale nie tylko to. Stop­niowo zauwa­ża­łem, że rak stał się też rodza­jem tar­czy, za którą mogłem się schro­nić, obroną prze­ciwko temu wszyst­kiemu, co wcze­śniej mnie ata­ko­wało, czymś na kształt bastionu, w któ­rym mogłem się ukryć przed bana­łem codzien­no­ści, obo­wiąz­kami życia towa­rzy­skiego, koniecz­no­ścią pro­wa­dze­nia roz­mów. Dał mi prawo, żebym nie czuł się już do niczego zobo­wią­zany i nie miał żad­nego poczu­cia winy. Wresz­cie byłem wolny. Cał­ko­wi­cie. Może się to wydać dziwne – i cza­sami sam też tak to odbie­ra­łem – ale byłem szczę­śliwy.

„Czy to moż­liwe, że trzeba zapaść na raka, by się cie­szyć życiem?” – napi­sał mój stary angiel­ski przy­ja­ciel. Dowie­dział się, że znik­ną­łem, więc przy­słał mi maila z pyta­niem o nowiny. Odpo­wie­dzia­łem, że ta „nowina” jest moją sen­sa­cją dzien­ni­kar­ską i że prze­ży­wam jeśli nie naj­pięk­niej­szy, to na pewno naj­bar­dziej inte­re­su­jący okres w życiu. Podró­żo­wa­nie było dla mnie zawsze spo­so­bem życia i teraz potrak­to­wa­łem cho­robę jako kolejną podróż: nie­do­bro­wolną, nie­prze­wi­dzianą, bez map, do któ­rej w żaden spo­sób się nie przy­go­to­wa­łem, ale która ze wszyst­kich dotych­cza­so­wych wyma­gała naj­więk­szego zaan­ga­żo­wa­nia i dostar­czała naj­bar­dziej inten­syw­nych prze­żyć. Wszystko, co się wyda­rzało, doty­czyło mnie bez­po­śred­nio. Napi­sa­łem mu, aby się cie­szył, że nie ma raka, ale gdyby chciał prze­pro­wa­dzić cie­kawe doświad­cze­nie, niech przez jeden dzień sobie wyobrazi, że jest ina­czej, i zasta­nowi się nad tym, jak nie tylko życie, ale wszyst­kie osoby i rze­czy wokół nas jawią wów­czas w zupeł­nie innym świe­tle. Być może tym wła­ści­wym.

W daw­nych Chi­nach wiele osób trzy­mało w domu trumnę, żeby pamię­tać o nie­uchron­no­ści śmierci; nie­któ­rzy kła­dli się do niej, kiedy musieli pod­jąć jakąś ważną decy­zję, zysku­jąc w ten spo­sób jakby lep­szą per­spek­tywę wobec prze­mi­jal­no­ści wszyst­kiego. Dla­czego nie uda­wać przez chwilę, że jest się cho­rym, że nasze dni są poli­czone – jak prze­cież jest w isto­cie – aby zdać sobie sprawę, jak bar­dzo są one cenne?

Hin­dusi przy­po­mi­nają sobie o tym, przy­ta­cza­jąc histo­rię czło­wieka, który goniony przez tygrysa, sta­cza się w prze­paść. Spa­da­jąc, bie­da­czy­sko chwyta jakiś krzak, ale i ten zaczyna się osu­wać. Nie ma ratunku: nad nim pasz­cza tygrysa, w dole otchłań. W tej samej jed­nak chwili, dokład­nie tam, na wycią­gnię­cie ręki, mię­dzy kamie­niami urwi­ska, męż­czy­zna dostrzega piękną, czer­woną i świeżą poziomkę. Zrywa ją i… ni­gdy żadna poziomka nie wydała mu się tak słodka jak ta ostat­nia.

Gdyby to mnie miała przy­paść rola tego bie­daka, poziomka owych dni, tygo­dni i mie­sięcy spo­koj­nej samot­no­ści w Nowym Jorku była bar­dzo słodka. To nie zna­czy, że pogo­dzi­łem się ze sko­kiem w prze­paść; prze­ciw­nie, szu­ka­łem wszel­kich spo­so­bów, aby sobie pomóc. Tylko jak? Czyż mogłem, siłą umy­słu albo w jaki­kol­wiek inny spo­sób, spo­wo­do­wać, by krzew, któ­rego się uchwy­ci­łem, wytrzy­mał pod napo­rem? A jeśli to ja sam usta­wi­łem moje ciało w tak nie­wy­god­nej pozy­cji, co mogłem zro­bić, żeby je stam­tąd zabrać? Leka­rze, któ­rym mię­dzy jed­nym a dru­gim bada­niem zada­wa­łem to pyta­nie, nie znaj­do­wali na nie odpo­wie­dzi. Nie­któ­rzy z nich wie­dzieli, że nale­ża­łoby go poszu­kać, jed­nak nikt tego nie robił.

Podob­nie jak dzien­ni­ka­rze, rów­nież leka­rze brali pod uwagę wyłącz­nie fakty, a nie owo nie­uchwytne „coś”, co mogło się za nimi ukry­wać, i postrze­gali tak, jak się im jawiły. Ja byłem cia­łem – cho­rym cia­łem, które nale­żało wyle­czyć. Mia­łem też jed­nak coś waż­nego do powie­dze­nia: prze­cież jestem także umy­słem, może rów­nież duszą, a już na pewno zbio­rem nagro­ma­dzo­nych histo­rii, doświad­czeń, uczuć, myśli i emo­cji, które z moją cho­robą miały praw­do­po­dob­nie wiele wspól­nego! Nikt nie zda­wał się chcieć – czy też móc – wziąć tego pod uwagę. Nawet pod­czas tera­pii. Leczano raka, cho­robę dobrze opi­saną w pod­ręcz­ni­kach, ze swo­imi sta­ty­sty­kami wystę­po­wa­nia i pro­cen­tami uzdro­wie­nia przy­pad­ków, która może dotknąć każ­dego. Ale nie mnie!

Naukowe i racjo­nalne podej­ście do cho­roby powo­do­wało, że mój pro­blem zdro­wotny można było przy­rów­nać do zepsu­tego samo­chodu, który zupeł­nie obo­jętny wobec per­spek­tywy czy to zło­mo­wa­nia, czy naprawy, powie­rzony zostaje mecha­ni­kowi, a nie do stra­pie­nia osoby, która świa­do­mie, siłą całej swo­jej woli, zamie­rza zostać przy­wró­cona do spraw­no­ści.

Ode mnie jako osoby zna­ko­mici leka­rze napra­wia­cze wyma­gali nie­wiele albo zgoła nic. Wystar­czyło, żeby moje ciało sta­wiało się na spo­tka­nia, które oni mu wyzna­czali, aby pod­dać je róż­nym „zabie­gom”.

Czy przy­naj­mniej wia­domo, co powo­duje, że komórka w ciele zaczyna wario­wać? Co każe jej porzu­cić funk­cję życiową i prze­obra­zić się w zagro­że­nie dla życia?

Posze­dłem zapy­tać o to mło­dziut­kiego szefa pionu badaw­czego MSKCC, o któ­rym prze­czy­ta­łem, że nie dość, iż znał odpo­wiedź na moje pyta­nia, to jesz­cze znaj­do­wał się u progu waż­nego odkry­cia: klu­cza do kodu, który niczym prze­łącz­nik powo­duje, że zdrowa komórka staje się chorą i na odwrót.

– Jeste­śmy na dobrej dro­dze, ale osią­gnię­cie celu wydaje się ope­ra­cją bar­dziej skom­pli­ko­waną niż wysła­nie czło­wieka na Księ­życ – wyja­śnił mi.

To, co zdo­ła­łem pojąć, było fascy­nu­jące. Czy­stym zbie­giem oko­licz­no­ści ów młody czło­wiek spe­cja­li­zo­wał się w moim typie scho­rze­nia. Im dłu­żej go słu­cha­łem, tym wyraź­niej jed­nak zda­wa­łem sobie sprawę, że eks­plo­ra­cja tajem­ni­czego świata życia odda­lała szefa pionu badaw­czego MSKCC nie tylko ode mnie jako inte­gral­nej osoby, ale też ode mnie jako ciała.

Drą­żąc i ana­li­zu­jąc naj­drob­niej­sze szcze­góły, dotarł do wnę­trza jed­nego z milio­nów kodów zawar­tych w DNA jed­nej z miliar­dów komó­rek ciała. Ale gdzie w tym wszyst­kim byłem ja? Chyba mia­łem jakiś udział w tym, że ten mój prze­łącz­nik źle zadzia­łał?

– Nie. Nie było w tym żad­nego pań­skiego udziału. Wszystko zostało już zawarte w pań­skim kodzie i wkrótce będziemy w sta­nie na nowo zapro­gra­mo­wać tę część, która u pana szwan­kuje – odparł.

Wnio­sek był pocie­sza­jący, choć odcho­dząc, pomy­śla­łem, że on i jego kole­dzy łudzili się: gdyby już zna­leźli klucz do tych drzwi, wnet spo­strze­gliby, że za nimi znaj­dują się kolejne drzwi, a jesz­cze dalej następne i jesz­cze jedne – każde z wła­snym klu­czem. Bo w grun­cie rze­czy tym, do czego sta­rali się dotrzeć moi dro­dzy uczeni, był klucz wszyst­kich klu­czy, kom­bi­na­cja kom­bi­na­cji: „kod Boga”. Jak zatem mogli się spo­dzie­wać, że go odkryją?

Ni­gdy nie stra­ci­łem zaufa­nia do leka­rzy, któ­rym powie­rzy­łem swoje zdro­wie. Wręcz prze­ciw­nie. Ale im lepiej ich pozna­wa­łem, tym wyraź­niej czu­łem, że są niczym skrzypce, któ­rym bra­kuje struny. Sami wpa­dli w pułapkę mecha­ni­cy­zmu w postrze­ga­niu pro­blemu, a zatem także spo­sobu jego roz­wią­zy­wa­nia. Nie­któ­rzy dostrze­gali moją nie­pew­ność i nie­które moje uwagi ich bawiły. Na przy­kład: Dla­czego nie przyj­rzeć się na nowo sto­so­wa­nemu słow­nic­twu? Mogłoby to być poży­teczne – mówi­łem. Język, któ­rym obu­do­wana jest ta cho­roba, to język wojny i ja sam począt­kowo też go uży­wa­łem. Rak jest „wro­giem”, któ­rego należy „poko­nać”; tera­pia to „broń”, a każda faza lecze­nia to „bitwa”.

„Cho­roba” postrze­gana jest zawsze jako coś obcego, co wdziera się do naszego wnę­trza, żeby naro­bić tam kło­po­tów, powinna być zatem znisz­czona, wyeli­mi­no­wana, usu­nięta. Już po kilku tygo­dniach obco­wa­nia z rakiem wizja ta prze­stała mi się podo­bać, prze­stała mi odpo­wia­dać.

Ze względu na koniecz­ność współ­ist­nie­nia czu­łem, że ten wewnętrzny gość stał się czę­ścią mnie samego, tak jak ręce, nogi i głowa, na któ­rej w wyniku che­mio­te­ra­pii nie mia­łem już nawet jed­nego włosa. Bar­dziej niż rzu­cić się na tego raka w jego róż­nych wcie­le­niach, wola­łem z nim poroz­ma­wiać, zaprzy­jaź­nić się; głów­nie dla­tego, że zrozumia­łem, iż tak czy owak on już tam zosta­nie, być może w uśpie­niu, żeby towa­rzy­szyć mi przez całą resztę drogi.

– Kiedy rano wsta­je­cie, uśmiech­nij­cie się do waszego serca, do waszego żołądka, do waszych płuc, do waszej wątroby. Tak naprawdę wiele od nich zależy – usły­sza­łem od Thich Nhat Hanha, słyn­nego wiet­nam­skiego mni­cha bud­dyj­skiego, który przy­je­chał kie­dyś do Delhi, aby mówić o medy­ta­cji. Nie wie­dzia­łem jesz­cze wtedy, jak bar­dzo ta rada mi się przyda. A teraz każdy dzień zaczy­na­łem od uśmie­chu do gościa, któ­rego mia­łem w środku.

Im dłu­żej pozo­sta­wa­łem po stro­nie nauki i roz­sądku, tym sil­niej roz­bu­dzała się we mnie cie­ka­wość wobec magii i sza­leń­stwa metod „alter­na­tyw­nych”, które na samym początku odrzu­ci­łem. Na pewno nie dla­tego, że uzna­łem, iż pomy­li­łem drogę (pod­po­wie­dział­bym wszyst­kim, żeby wzięli ją pod uwagę jako pierw­szą), ale ponie­waż czu­łem, że choć praw­do­po­dob­nie jest naj­lep­sza, ma swoje ogra­ni­cze­nia. Gdzie indziej, podą­ża­jąc innymi szla­kami, mógł­bym zna­leźć coś innego: zapewne nie „alter­na­tyw­nego”, ale być może uzu­peł­nia­ją­cego.

Tak więc kiedy tylko leka­rze napra­wia­cze z Nowego Jorku powie­dzieli mi, że zakoń­czyli swoje „repe­ra­cje” i że przez kolejne trzy mie­siące nie chcą mnie widzieć – trzy mie­siące! zda­wały mi się wiecz­no­ścią – podą­ży­łem w nowym kie­runku.

Po tych wszyst­kich cio­sach, jakie zada­łem mojemu ciału, musia­łem pozwo­lić mu tro­chę ode­tchnąć – oczy­ścić je ze wszyst­kich tru­cizn, jakie mu zaapli­ko­wa­łem w ramach kura­cji, a przede wszyst­kim przy­go­to­wać mój umysł, przy­wy­kły już do samot­no­ści, na ponowny kon­takt ze świa­tem. Naj­bar­dziej oczy­wi­stym spo­so­bem urze­czy­wist­nie­nia tego celu wydało mi się podró­żo­wa­nie. Ruszy­łem więc w drogę z zamia­rem przyj­rze­nia się wszyst­kim innym odmia­nom medy­cyny, kura­cji i cudów, które ewen­tu­al­nie mógł­bym wyko­rzy­stać.

Posta­no­wi­łem naj­pierw wró­cić do Indii, gdzie życie jest zawsze bar­dziej natu­ralne, gdzie spo­łe­czeń­stwo pozo­staje wciąż nie­zwy­kle zróż­ni­co­wane, gdzie czas się wydłuża, gdzie stare egzy­stuje obok nowego, gdzie życie i umie­ra­nie wydają się bar­dziej niż gdzie­kol­wiek indziej na świe­cie pier­wot­nym doświad­cze­niem.

Nie było mnie w Delhi pra­wie rok. Kiedy wsze­dłem do sklepu sta­rego jubi­lera z Sun­dar Nagaru, któ­rego zasta­łem przy nawle­ka­niu na naszyj­nik nie­zwy­kle pach­ną­cych kwia­tów jaśminu, aby ude­ko­ro­wać nim obraz Kryszny, ten zapy­tał, co się ze mną działo.

– Krą­ży­łem po szpi­ta­lach. Mam raka – powie­dzia­łem sam z sie­bie, jak nie uczy­nił­bym wobec nikogo innego.

– Musiał to być naj­bar­dziej boski okres w pań­skim życiu – odparł cał­ko­wi­cie natu­ral­nie.

Istot­nie tak było. Ale skąd on mógł o tym wie­dzieć?

– Nie zna pan histo­rii muzuł­ma­nina, który wyrzu­cony z meczetu, sta­cza się po scho­dach?

– Nie, nie znam.

– Na każ­dym stop­niu, w który ude­rzał, czuł ból; cier­piał i myślał o Bogu. A kiedy w końcu zna­lazł się na samym dole, żało­wał, że nie ma wię­cej schod­ków. Wyobra­żam sobie, że z panem było tak samo.

Czy ist­niał lep­szy spo­sób, aby odku­pić pro­ste trzy­ma­dło do bank­no­tów, jakie zgu­bi­łem w Nowym Jorku? I czy mogłem dostać lep­szy wia­tyk na podróż, którą pod­ją­łem w poszu­ki­wa­niu cze­goś, czego istoty sam dokład­nie nie zna­łem?

Prze­miesz­cza­jąc się z miej­sca na miej­sce, z prze­rwami co trzy mie­siące na wizyty kon­tro­lne w Nowym Jorku, byłem w nie­ustan­nym ruchu, cały czas śle­dząc jakiś wątek, zaspo­ka­ja­jąc cie­ka­wość lub pró­bu­jąc spraw­dzić jakąś zasły­szaną opo­wieść.

Tak więc spę­dzi­łem tydzień na samym krańcu Indii, w sta­rym i pry­mi­tyw­nym ośrodku ajur­we­dyj­skim, kie­ro­wa­nym przez mło­dego leka­rza, który zna na pamięć wszyst­kie święte pisma tra­dy­cyj­nej medy­cyny, jako że nauczył się ich od dziadka, a temu z kolei prze­ka­zał je jego ojciec, i tak dalej. Miej­sce było prze­piękne, pośród pól ryżo­wych, obok bar­dzo sta­rej, dzi­siaj zruj­no­wa­nej świą­tyni. Według legendy została ona wznie­siona przez Ramę, kiedy prze­jeż­dżał tam­tędy w dro­dze do Lanki, aby z pomocą małp odzy­skać porwaną żonę.

Rów­nież w Indiach zro­bi­łem kurs reiki, z któ­rego uzy­ska­łem dyplom. Nato­miast w Taj­lan­dii pości­łem przez sie­dem dni w ośrodku spe­cja­li­zu­ją­cym się w bar­dzo dziś mod­nej meto­dzie lecze­nia: oczysz­cza­niu jelita gru­bego.

Na pół­nocy Fili­pin, w przed­dzień otwar­cia ośrodka, byłem pierw­szym pacjen­tem Pira­midy Azji, zbu­do­wa­nej jako Świa­towe Cen­trum Zdro­wia przez naj­słyn­niej­szego uzdro­wi­ciela, który poprzed­niego wie­czora mnie „ope­ro­wał”.

Wiele dni spę­dzi­łem w małej wio­sce w środ­ko­wych Indiach u „leka­rza-maga”, który przy­go­to­wy­wał dla mnie z wią­zek ziół i gałęzi spe­cjalne, cuch­nące, zie­lone mik­stury. Dużo czasu prze­by­wa­łem też w naj­słyn­niej­szym tra­dy­cyj­nym szpi­talu w Kerali, gdzie – jak wszy­scy pozo­stali pacjenci – nie mogłem zmru­żyć oka, bo na dzie­dzińcu ryczał słoń i roz­brzmie­wały bar­dzo dziwne trąby orkie­stry, która przy­była tam z trupą aktor­ską, żeby od zmroku do świtu cele­bro­wać uro­czy­sto­ści ku czci opie­kuń­czego bóstwa ajur­wedy.

Za mło­dym, byłym chi­rur­giem wło­skim dotar­łem aż do Bostonu, gdzie pro­wa­dził kurs doty­czący „lekarstw mor­skich”. Odkąd został home­opatą, w sta­rej, wyre­mon­to­wa­nej zagro­dzie, zagu­bio­nej pośród nizin­nych tere­nów Emi­lii, pró­buje potwier­dzić naukową wia­ry­god­ność swo­jej prak­tyki, w któ­rej – jak sam przy­znaje – zawiera się ele­ment magii. A ja odczu­łem jej pozy­tywne rezul­taty na wła­snej skó­rze!

Wybra­łem się do Hong­kongu na spo­tka­nie ze sta­rym Chiń­czy­kiem, miliar­de­rem i filan­tro­pem, który, chcąc przed śmier­cią pozo­sta­wić w darze ludz­ko­ści lek na raka, zain­we­sto­wał część swo­jego majątku w bada­nia, a teraz w pro­duk­cję eks­traktu z grzyba, od zawsze uzna­wa­nego przez tra­dy­cję chiń­ską za „cudo­twór­czy”.

W Chiang Mai, na pół­nocy Taj­lan­dii, odna­la­złem sta­rego przy­ja­ciela Dana Reida, znawcę tao­izmu i qigong, i każ­dego ranka, aby „zgro­ma­dzić ener­gię kosmiczną”, wyko­ny­wa­łem pod jego kie­run­kiem stare chiń­skie ćwi­cze­nia, o któ­rych Dan wła­śnie skoń­czył pisać swoją nową książkę. W odizo­lo­wa­nym i wietrz­nym kom­plek­sie sta­rych budyn­ków, zawie­szo­nym nad ska­li­stym wybrze­żem Kali­for­nii, z wido­kiem na ocean, który wypeł­nia duszę poczu­ciem bez­miaru, uczest­ni­czy­łem w semi­na­rium mają­cym na celu wspar­cie cho­rych na raka. Było nas dzie­wię­cioro i o każ­dej z tych osób mam wzru­sza­jące i zabawne wspo­mnie­nia. Zaraz po tym przy­łą­czy­łem się do wiel­kiego mistrza jogi i do pew­nego muzyka – oby­dwaj byli Hin­du­sami – któ­rzy zor­ga­ni­zo­wali bar­dzo spe­cjalny kurs. Jego zasad­ni­cza idea pole­gała na tym, że po przy­ję­ciu róż­nych pozy­cji jogi oraz „otwar­ciu kana­łów” muzyka miała zostać prze­fil­tro­wana do tka­nek i komó­rek ciała, sty­mu­lu­jąc ich funk­cje życiowe. Na pewno zro­biła mi dobrze… jeśli tam dotarła! W każ­dym razie nale­żała do tych, które tra­fiają bez­po­śred­nio do serca.

W Indiach pró­bo­wa­łem się też zoba­czyć z Sai Babą, jed­nym ze świę­tych, któ­remu przy­pi­suje się bar­dzo wiele cudów, ale kiedy dotar­łem do aśramu guru, aku­rat go nie zasta­łem, uzna­łem więc to za znak, że nasze spo­tka­nie nie było konieczne.

Po dro­dze odwie­dza­łem święte miej­sca bud­dy­zmu. Wiele dni spę­dzi­łem w Bena­res, gdzie Hin­dusi jadą umrzeć, żeby unik­nąć koniecz­no­ści ponow­nych naro­dzin.

Ale jak to zawsze bywa, szu­ka­jąc jed­nej rze­czy, znaj­du­jesz inną. I tak do boga­tej już kolek­cji leka­rzy, spe­cja­li­stów i uzdro­wi­cieli dołą­czali stop­niowo różni święci żebracy, stary jezu­ita – psy­cho­log i hip­no­ty­zer, mnich od dzie­ciń­stwa zako­chany w pew­nym posągu oraz inne dziwne i piękne postaci.

Wszę­dzie, cza­sami wypró­bo­wu­jąc rów­nież nie­które z „lekarstw”, które mi pro­po­no­wano, zbie­ra­łem przy­padki „cudow­nych” uzdro­wień, wyle­czeń za sprawą jakiejś mik­stury albo innej dziw­nej metody, ale także wiele histo­rii ludzi, któ­rzy po odrzu­ce­niu nor­mal­nych tera­pii, ofe­ro­wa­nych przez kla­syczną medy­cynę zachod­nią, pod­dali się jakiejś alter­na­tyw­nej kura­cji i umarli.

Jeśli myśla­łem, że aby wyle­czyć się z cho­roby spo­wo­do­wa­nej – moim zda­niem – sty­lem życia, jakie pro­wa­dzi­łem wcze­śniej, powi­nie­nem zerwać z prze­szło­ścią i roz­po­cząć wszystko cał­kiem od nowa, to byłem na dobrej dro­dze: sty­ka­łem się z zupeł­nie innymi ludźmi, mie­rzy­łem się z innymi pro­ble­mami, mia­łem inne myśli. Sam się sta­łem, nie tylko fizycz­nie, inny. W tym momen­cie nie pozo­sta­wało mi nic innego, jak zro­bić następny krok, prze­kro­czyć kolejny próg: rów­nież ten już wyłącz­nie indyj­ski.

Tak więc posta­no­wi­łem spę­dzić trzy mie­siące w aśra­mie, stu­diu­jąc tro­chę san­skryt i roz­my­śla­jąc nad jedy­nym, wiel­kim pyta­niem, jakie czło­wiek zawsze sobie sta­wiał i które sta­nowi samo serce wedanty, koń­co­wej czę­ści Wed, sedno filo­zo­ficzne świę­tych pism Indii: Kim jestem? Ponie­waż odpo­wie­dzią na pewno nie było: „Jestem dzien­ni­ka­rzem takiej to a takiej gazety, auto­rem jakiejś książki czy też cho­rym na taką to a taką cho­robę”, spró­bo­wa­łem, rów­nież for­mal­nie, prze­stać być tym, kim byłem wcze­śniej, nie nazy­wać się dłu­żej tak jak dotych­czas, nie mieć żad­nej prze­szło­ści i stać się po pro­stu „Ana­mem”, Bez­i­mien­nym. To imię wydało mi się naj­wła­ściw­sze, aby zakoń­czyć życie stra­wione w cało­ści na pró­bach wyro­bie­nia sobie renomy!

To dziwny eks­pe­ry­ment: prze­stać być tym, do kogo przy­wy­kli­śmy, nie móc odwo­łać się do tego, kim byli­śmy, czego doko­na­li­śmy, do miej­sca, gdzie się uro­dzi­li­śmy, albo do osób, które znamy, aby doko­nać iden­ty­fi­ka­cji, samo­okre­śle­nia i usta­no­wić nowe sto­sunki, nawet naj­bar­dziej pod­sta­wowe, z oso­bami, które spo­ty­kamy na naszej dro­dze. Jest to ćwi­cze­nie, któ­rego warto spró­bo­wać, choćby na waka­cjach!

I tak, krok po kroku, powoli, za każ­dym razem śmie­jąc się z samego sie­bie i uśmie­cha­jąc do tego, co mi się przy­tra­fiało, prze­sze­dłem od lecze­nia mnie jako ciała cho­rego na raka w jed­nym z naj­lep­szych szpi­tali świata do lecze­nia mnie jako ciała plus tego wszyst­kiego, co – jak mi się zda­wało – za tym się kryło, w spar­tań­skich warun­kach aśramu, stu­dio­wa­nia kla­sy­ków hin­du­izmu, śpie­wa­nia hym­nów wedyj­skich i jedze­nia rękami z meta­lo­wej miski. Nie sto­so­wa­łem żad­nej z diet, które tak sta­ran­nie dobrano mi w Nowym Jorku, ale spo­ży­wa­łem to, co aku­rat było, prze­waż­nie goto­waną cie­cie­rzycę.

– A więc roz­ma­wia­łeś z Bogiem? – zapy­tał mnie stary przy­ja­ciel, kiedy odwie­dzi­łem go, prze­jeż­dża­jąc przez Paryż.

– Żeby z nim poroz­ma­wiać, musiał­bym go spo­tkać – odpar­łem… aby unik­nąć odpo­wie­dzi. Praw­do­po­dob­nie rów­nież on myślał, że ze względu na pobyt w Indiach w jakiś spo­sób się zagu­bi­łem. Nic z tych rze­czy. Nie sta­łem się ani hin­du­istą, ani bud­dy­stą, nie jestem wyznawcą żad­nego guru ani nie powró­ci­łem do mojej rodzi­mej reli­gii, choć na nowo odkry­łem przy­jem­ność prze­sia­dy­wa­nia w ciszy w pięk­nym kościele, wypeł­nio­nym dawną wiarą, jak na przy­kład we flo­renc­kim San Miniato al Monte.

Należę do tych, któ­rzy bez spe­cjal­nych uprze­dzeń, bez stra­chu przed nowym czy śmiesz­nym, poszu­kują. Może więc, poszu­kując, zna­la­złem dosko­nałe reme­dium na mojego raka? Na pewno nie, ale teraz przy­naj­mniej jestem pewny, że takie lekar­stwo nie ist­nieje, ponie­waż doni­kąd nie ma drogi na skróty: ani do zdro­wia, ani do szczę­ścia, ani do mądro­ści. Żadna z tych rze­czy nie może być natych­mia­stowa. Każdy musi ich szu­kać na swój spo­sób, przejść wła­sną drogę, gdyż to samo miej­sce może zna­czyć coś innego, zależ­nie od tego, kto tam przy­bywa. To, co może być dla jed­nego lekar­stwem, dla dru­giego niczym albo wręcz tru­ci­zną – szcze­gól­nie, jeśli porzuca się na swój spo­sób spraw­dzone pole nauki i zapusz­cza na gęsto już zalud­nione tereny „metod” alter­na­tyw­nych, pełne kom­bi­na­to­rów, szar­la­ta­nów i sprze­daw­ców wszel­kich komu­na­łów.

Czy po tak dłu­giej podróży wró­ci­łem do punktu wyj­ścia? Do wyłącz­nej wiary w naukę i rozum? Do poglądu, że zachodni spo­sób mie­rze­nia się z pro­ble­mami jest naj­lep­szy? Nic z tych rze­czy. Dzi­siaj bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wie­rzę, że niczego nie należy wyklu­czać z góry i że zawsze można zna­leźć kogoś albo coś cen­nego w najbar­dziej nie­prze­wi­dzia­nych miej­scach i oko­licz­no­ściach. Cuda? Oczy­wi­ście, że ist­nieją, ale uwa­żam, iż każdy powi­nien być sprawcą swo­jego wła­snego cudu. Przede wszyst­kim jestem prze­świad­czony, że nasza zna­jo­mość świata i nas samych pozo­staje wciąż mocno ogra­ni­czona i że za pozo­rami, za fak­tami, ukrywa się prawda, która nam umyka, ponie­waż jest nie­uchwytna dla sieci naszych zmy­słów, dla kry­te­riów naszej wie­dzy i naszego tak zwa­nego rozumu.

Bez wąt­pie­nia Zachód doko­nał wiel­kiego postępu w dzie­dzi­nie pozna­wa­nia ludz­kiego ciała, choć wciąż wpra­wia mnie w zakło­po­ta­nie fakt, że u źró­deł naszej medy­cyny jest ana­to­mia, nauka opie­ra­jąca się na sek­cji zwłok, i zasta­na­wiam się, jak można zro­zu­mieć tajem­nicę życia, wycho­dząc od bada­nia zmar­łych. Jed­nak Zachód nie zro­bił żad­nego kroku naprzód, a wręcz być może się cof­nął, jeśli cho­dzi o zna­jo­mość tego wszyst­kiego, co nie­wi­dzialne, nie­wy­mierne, nie­uchwytne, a co się kryje w ciele i poza nim, co je pod­trzy­muje i łączy ze wszyst­kimi innymi for­mami życia, czy­niąc je czę­ścią przy­rody. Psy­cho­ana­liza i psy­cho­lo­gia wciąż się poru­szają tylko po powierzchni tego nie­wi­dzialnego, jakby czuły się zawsty­dzone w obli­czu wiel­kiej tajem­nicy, któ­rej żadna nauka, wła­śnie ze względu na swój cha­rak­ter, ni­gdy nie będzie mogła sta­wić czoła.

Dla­tego wła­śnie bada­nia medyczne nie mają innego wyboru – muszą się zaj­mo­wać coraz bar­dziej szcze­gó­ło­wymi zagad­nie­niami. Czy jed­nak jakieś inne stu­dia, nie­ko­niecz­nie naukowe, nie powinny pójść w odwrot­nym kie­runku: od szcze­gółu do spraw ogól­nych?

Być może dla­tego, że pod­świa­do­mie chcia­łem ujrzeć mój pro­blem rów­nież w innym wymia­rze – nie tylko jako osza­lałą komórkę – i zna­leźć inne wyja­śnie­nie niż zepsuty prze­łącz­nik w kodzie mojego DNA, tra­fi­łem do poło­żo­nego w Hima­la­jach małego domu z kamie­nia i błota. I tam, z ser­cem lżej­szym niż kie­dy­kol­wiek, bez pra­gnień, bez dążeń, prze­peł­niony wiel­kim spo­ko­jem, ujrza­łem pierw­szy wschód słońca nowego tysiąc­le­cia, jakby to był począ­tek Stwo­rze­nia, pod­czas gdy nie­które z naj­wyż­szych szczy­tów świata wyła­niały się z kosmicz­nej ciem­no­ści, roz­pa­la­jąc się różo­wym świa­tłem, jakby miały przy­wró­cić nadzieję na wiecz­ność w naro­dzi­nach i umie­ra­niu. Ni­gdy wcze­śniej nie czu­łem tak bli­skiej obec­no­ści bogów.

Przez wiele tygo­dni – raz w pro­mie­niach wio­sen­nego słońca, kiedy indziej wśród wyso­kiego na metr śniegu, w oto­cze­niu dębów i rodo­den­dro­nów przy­po­mi­na­ją­cych nie­ru­chome, lodowe olbrzymy – byłem gościem pona­do­siem­dzie­się­cio­let­niego, bar­dzo wykształ­co­nego Hin­dusa. W swoim życiu nie robił on nic innego poza roz­my­śla­niem nad sen­sem egzy­sten­cji, a spo­tkaw­szy w prze­szło­ści wszyst­kich wiel­kich mistrzów swo­ich cza­sów, mieszka teraz sam, prze­ko­nany, że jedy­nym, praw­dzi­wym Mistrzem jest ten, któ­rego każdy z nas ma w sobie. Nocami, kiedy cisza zdaje się aż huczeć w uszach, wstaje, zapala świecę i sie­dzi przed nią przez parę godzin. Po co?

– Żeby spró­bo­wać być sobą – odparł. – Żeby usły­szeć melo­dię.

Cza­sami, po popo­łu­dnio­wym spa­ce­rze po lesie śla­dami lam­parta, który któ­rejś nocy pożarł mu psa obron­nego, wcho­dził do mnie po drew­nia­nych scho­dach, a ja na małej maszynce gazo­wej pod­grze­wa­łem wodę z pobli­skiego źró­dła, żeby przy­go­to­wać dwie fili­żanki chiń­skiej her­baty, którą zawsze ze sobą wożę.

– Wszyst­kie moce, te widzialne i nie­wi­dzialne, te nama­calne i nienama­calne, męskie i żeń­skie, nega­tywne i pozy­tywne, wszyst­kie moce świata zjed­no­czyły się, aby­śmy mogli obaj teraz sie­dzieć przy tym ogniu i pić her­batę – mawiał, wybu­cha­jąc śmie­chem, który sam w sobie był rado­ścią. A potem, cytu­jąc Plo­tyna i Boecju­sza, upa­ni­szady, jakiś wers z Bha­ga­wad­gity, z Wil­liama Blake’a albo jakie­goś mistyka sufi, snuł bar­dzo oso­bi­ste teo­rie na temat sztuki i muzyki albo spo­wia­dał się ze swo­jego „grze­chu pier­wo­rod­nego”: tego, że zawsze uwa­żał „być” za coś o wiele waż­niej­szego niż „robić”.

– A melo­dia? – zapy­ta­łem któ­re­goś dnia.

– To nie­ła­twe. Trzeba się przy­go­to­wać i cza­sami ją sły­chać: jest to melo­dia życia wewnętrz­nego, które pod­trzy­muje wszyst­kie inne, gdzie wszystko ma swoje miej­sce i wszystko jest złą­czone: dobro i zło, zdro­wie i cho­roba – życie wewnętrzne, w któ­rym nie ma ani naro­dzin, ani śmierci.

Wraz z upły­wem dni, kon­tem­plu­jąc w samot­no­ści maje­stat gór, wciąż tam pozo­sta­ją­cych, nie­ru­cho­mych, sym­bo­li­zu­ją­cych naj­więk­szą sta­łość, a prze­cież także nie­ustan­nie się zmie­nia­ją­cych i nie­trwa­łych, jak wszystko na tym świe­cie, czu­jąc gdzieś w tle obec­ność tej pięk­nej, sta­rej duszy napo­tka­nej przy­pad­kiem, poczu­łem, że moja długa i kręta podróż, zapo­cząt­ko­wana w szpi­talu w Bolo­nii, dobie­gła końca.

Posta­no­wi­łem to wszystko opo­wie­dzieć, przede wszyst­kim dla­tego, że wiem, jak bar­dzo krze­piące jest doświad­cze­nie osoby, która poko­nała już kawa­łek drogi, dla kogoś, kto ma ją dopiero przed sobą. A także ze względu na to, że jeśli dobrze się zasta­no­wić, po pew­nym cza­sie ta podróż w poszu­ki­wa­niu lekar­stwa na mojego raka prze­kształ­ciła się w poszu­ki­wa­nie leku na cho­robę nas wszyst­kich: nie­uchron­ność śmierci.

Ale czy to naprawdę „cho­roba”? Czy to coś, czego należy się oba­wiać, „zło”, od któ­rego trzeba trzy­mać się z daleka? Chyba nie.

– Pomyśl, jak zatło­czony byłby świat, gdy­by­śmy byli nie­śmier­telni i musieli wciąż po nim krą­żyć, a wraz z nami wszy­scy nasi poprzed­nicy na prze­strzeni wszyst­kich wie­ków! – powie­dział kie­dyś mój stary kom­pan pod­czas wspól­nego spa­ceru po lesie. – Cho­dzi o to, by zro­zu­mieć, że życie i śmierć to dwa aspekty tej samej rze­czy.

Doj­ście do tego wnio­sku to być może jedyny praw­dziwy cel podróży, którą wszy­scy podej­mu­jemy, przy­cho­dząc na świat. Sam o niej nie­wiele wiem, poza tym, że – jestem teraz o tym prze­ko­nany – pro­wa­dzi ona od zewnątrz do wnę­trza i od tego, co małe, coraz bar­dziej ku temu, co wiel­kie.

Kolejne stro­nice są opo­wie­ścią o moich nie­pew­nych kro­kach na tej dro­dze.

NOWY JORK

Czyjeś odbicie w lustrze

NOWY JORK Czy­jeś odbi­cie w lustrze

Sytu­acja wyglą­dała tak jak w akwa­rium. A ja byłem rybą. Z wyba­łu­szo­nymi oczami, oddy­cha­jąc przez otwarte usta, w ciszy, odgro­dzony od nie­po­gody, nafa­sze­ro­wany anty­bio­ty­kami, zaszcze­piony nawet prze­ciw ewen­tu­al­nemu prze­zię­bie­niu, które w moim przy­padku mogło być według leka­rzy groźne, pozo­sta­wa­łem sam w bez­piecz­nym miej­scu – w moim zbior­niku – cza­sami przez wiele godzin bez ruchu i obser­wo­wa­łem świat, który kłę­bił się tuż za szklaną ścianą: Nowy Jork.

Miesz­ka­nie znaj­do­wało się na pią­tym pię­trze: wystar­cza­jąco nisko, aby wciąż mieć widok na ulicę z jej nie­prze­rwa­nym teatrem życia, i na tyle wysoko, żeby w obra­mo­wa­niu wiel­kiego okna w cało­ści wycho­dzą­cego na pół­noc poja­wiły się drzewa Cen­tral Parku, a w ich tle syl­wetki dra­pa­czy chmur.

Podob­nie jak musi się jawić rybie ten dziwny świat po dru­giej stro­nie szyby, ze swo­imi hała­sami, które docie­rają przy­tłu­mione i wyci­szone, mnie rów­nież wyda­wał się odle­gły i absur­dalny. Czu­łem pustkę w gło­wie; byłem nie­zdolny do pre­cy­zyj­nego myśle­nia; mia­łem zdrę­twiałe kości i pozba­wione siły koń­czyny, a owo prze­bie­ra­nie nogami ludzi za oknem, któ­rzy spo­ty­kali się, potrą­cali, witali i bie­gli dalej, zda­wało mi się tak bar­dzo nie przy­sta­wać do mojego rytmu, że cza­sami wybu­cha­łem śmie­chem, jak­bym był widzem sta­rego, nie­mego filmu Char­liego Cha­plina.

Nawet natu­ralna cyklicz­ność słońca, które wsta­wało i zacho­dziło z pokrze­pia­jącą punk­tu­al­no­ścią po dwóch prze­ciw­nych stro­nach tego akwa­rium, zda­wała się nie pokry­wać z ryt­mem mojego ciała. Czę­sto zda­rzało mi się spać w środku dnia i czu­wać w nocy, kiedy wycie syren samo­cho­dów poli­cyj­nych, stra­żac­kich i ambu­lan­sów sta­wało się coraz bar­dziej obse­syjne, przy­oble­ka­jąc ciem­ność cału­nem trwogi.

Przez wiele mie­sięcy owo okno było moim towa­rzy­stwem: przez nie widzia­łem bie­gną­cych mara­toń­czy­ków i śnieg pokry­wa­jący swą bielą mia­sto; obser­wo­wa­łem wie­wiórki, gania­jące się naj­pierw po ogo­ło­co­nych drze­wach, a potem zni­ka­jące w zie­lo­nym, wio­sen­nym listo­wiu. Stam­tąd śle­dzi­łem losy kilku sym­pa­tycz­nych włó­czę­gów, któ­rzy – sie­dząc na ław­kach wśród toboł­ków i pla­sti­ko­wych toreb – roz­ko­szo­wali się słoń­cem jak żaden z wielu mija­ją­cych ich w pośpie­chu i roz­tar­gnie­niu ludzi inte­resu. Patrząc z tam­tego okna, wyobra­ża­łem sobie los pew­nej dziew­czyny, która przy­je­chała auto­bu­sem z pro­win­cji z kil­koma ciu­chami w wiel­kiej, czar­nej tor­bie, prze­wie­szo­nej przez ramię, i z masą pla­nów. Stam­tąd przy­glą­da­łem się dziw­nym rela­cjom, panu­ją­cym mię­dzy psami a ich wła­ści­cie­lami, a także – cza­sami nawet dziw­niej­szym – wza­jem­nym sto­sun­kom mię­dzy wła­ści­cie­lami psów. To zdu­mie­wa­jące, jak wiele można się nauczyć, wyglą­da­jąc przez okno, i ile fan­ta­zji na temat cudzego życia da się snuć, wycho­dząc od obser­wa­cji jakie­goś szcze­gółu czy gestu.

Nawet takie zwy­kłe, ano­ni­mowe miej­sce może stać się „domem”. Wie­lo­krot­nie, wra­ca­jąc ze spa­ceru i czu­jąc spły­wa­jące mi po ple­cach kro­ple zim­nego potu, liczy­łem kroki, które mi jesz­cze pozo­stały, jak gdy­bym z góry się cie­szył, że za chwilę otwo­rzę meta­lowe drzwi do miesz­ka­nia 5/C i poczuję ów zapach wynaj­mo­wa­nego pokoju, który darem­nie pró­bo­wa­łem usu­nąć, zapa­la­jąc kadzi­dełka z drzewa san­da­ło­wego.

Kiedy tylko się wpro­wa­dzi­łem, zasło­ni­łem kolo­ro­wymi, indo­ne­zyj­skimi bati­kami wszyst­kie lustra, które jakiś deko­ra­tor kazał zain­sta­lo­wać na ścia­nach, aby stwo­rzyć ilu­zję, że pokój jest więk­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści. Pozo­sta­wi­łem tylko jedno nad umy­walką i za każ­dym razem, kiedy wcho­dzi­łem do łazienki, widzia­łem w nim jakie­goś opuch­nię­tego, żół­tego i łysego osob­nika, który patrzył na mnie i robił miny, jak­bym go znał. Ja zaś naprawdę ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łem tego typa. A prze­cież kiedy tylko otwie­ra­łem drzwi, wciąż był w tym lustrze. Cza­sami posy­łał mi nawet uśmieszki, które czy­niły go jesz­cze bar­dziej odpy­cha­ją­cym. Ale on się nie znie­chę­cał i na swój spo­sób wciąż ze mną roz­ma­wiał. Mówił, że znamy się od pra­wie sześć­dzie­się­ciu lat, że ten tam w lustrze to ja. Tak więc do tego nowego mnie – gru­bego, bla­dego i bez jed­nego włosa – zaczą­łem powoli przy­wy­kać.

Chiń­czycy sztukę pięk­nego sta­rze­nia się dosko­na­lili przez całe wieki i ja, który prze­ży­łem wśród nich wiele lat, łudzi­łem się, że ją tro­chę przy­swo­iłem i odło­ży­łem na bok, aby pocze­kała, aż nadej­dzie mój czas. Podo­bała mi się myśl, że zesta­rzeję się z siwymi wło­sami i może z gęstymi, pięk­nymi brwiami, podob­nymi do brwi Zhou Enlaia, które wykwintny pre­mier Mao Zedonga zapewne bar­dzo pra­co­wi­cie hodo­wał. Posta­no­wi­łem nie mie­rzyć się z che­mio­te­ra­pią. Ale ona też mnie nie dopa­dła! Żeby unik­nąć recy­dywy wypa­da­ją­cych gar­ściami wło­sów, kilka dni przed roz­po­czę­ciem pierw­szego cyklu posze­dłem do Angela, mają­cego zakład fry­zjer­ski na rogu, i pod pre­tek­stem zmiany wize­runku popro­si­łem, żeby ogo­lił na zero włosy, które w owym cza­sie opa­dały mi już nie­mal na ramiona.

– Wła­śnie zamy­kam. Niech pan się zasta­nowi przez noc i przyj­dzie jutro – powie­dział Angelo. – Nie chciał­bym, żeby potem pod­pa­lił mi pan zakład!

Naza­jutrz Angelo wyko­nał swoje zada­nie, ale co do wąsów pozo­stał nie­wzru­szony i musia­łem obciąć je sobie sam. Nosi­łem je od 1968 roku, kiedy Richard Nixon wygrał w wybo­rach pre­zy­denc­kich, a ja, wów­czas stu­dent Colum­bia Uni­ver­sity, prze­gra­łem zakład. Przez pra­wie trzy­dzie­ści lat stały się one czę­ścią mnie, tego, jakim się widzia­łem, więc zdu­mia­łem się, że w ciągu jed­nej chwili zdo­ła­łem się ich pozbyć. Mój stary szkolny kolega Alberto Baroni, który został potem zna­nym flo­renc­kim geron­to­lo­giem, powie­dział kie­dyś: – Sta­rzy ludzie, któ­rzy przez całe życie przy­wią­zy­wali wielką wagę do swo­jego wize­runku, naj­bar­dziej cier­pią i naj­trud­niej im dojść do sie­bie, kiedy zawał serca, para­liż albo jakaś inna cho­roba zmie­niają ich wygląd.

Ja chcia­łem, żeby mi się udało. Warto więc było pocho­wać tego daw­nego mnie – z jego wło­sami i wąsami.

Ostatni dzień był szcze­gólny. Jesz­cze z moją zwy­kłą twa­rzą – żeby urzęd­nicy mogli mnie roz­po­znać i nie mieli pro­ble­mów z przy­ję­ciem czeku – uda­łem się do Wło­skiego Banku Han­dlo­wego przy Wall Street pod­jąć mały plik pie­nię­dzy, które będę trzy­mał w domu. Drogę powrotną posta­no­wi­łem odbyć pie­szo: bar­dzo długi spa­cer. Świe­ciło słońce, wiał wiatr, a ja – wciąż jesz­cze ja – ubrany na biało, cią­gle jesz­cze pełen ener­gii, z dłu­gimi wło­sami i wąsami, sze­dłem przez Man­hat­tan wzdłuż Pią­tej Ulicy, prze­glą­da­jąc się w witry­nach. Po kilku godzi­nach mia­łem już nie być taki sam. Myśl o tym, że stanę się kimś innym, nawet mnie bawiła. Przez lata pozna­łem różne osoby, o któ­rych wie­dzia­łem, że pro­wa­dzą podwójne, a cza­sem nawet potrójne życie. Też miał­bym na to ochotę, ale ni­gdy nie byłem do tego zdolny. Teraz mogłem przy­naj­mniej myśleć, że mam dwa różne życia: to dru­gie miało nastą­pić po pierw­szym. Być może.

– Ej Tiziano, co robisz w Nowym Jorku? – Na wyso­ko­ści sklepu Walta Disneya stary fran­cu­ski kolega z „Libération”, z żoną u boku, sta­nął przede mną z otwar­tymi na powi­ta­nie ramio­nami. – Co za nie­spo­dzianka widzieć cię tutaj. Zawsze na biało. Pozna­li­śmy cię z daleka. Zjemy dziś wie­czo­rem razem kola­cję? – Ostat­nim razem spo­tka­li­śmy się w Ułan Bator i powie­dział mi wtedy, że pisze powieść histo­ryczną, któ­rej akcja toczy się wła­śnie tam, w Mon­go­lii.

– Skoń­czy­łeś książkę? – zapy­ta­łem.

– Ależ skąd. Napi­sa­łem już ponad tysiąc stron, ale wciąż się roz­ra­sta. To gor­sze od raka! Rośnie, rośnie, więc cią­gle piszę.

Zaczą­łem się śmiać, ale ani on, ani żona, drobna, pełna wdzięku Laotanka, nie zro­zu­mieli, dla­czego. Czy to ja nie­świa­do­mie pod­su­ną­łem mu to sko­ja­rze­nie? Wybą­ka­łem jakąś wymówkę, żeby nie iść z nimi na kola­cję, i ucie­kłem.

Przed spo­tka­niem z Ange­lem musia­łem jesz­cze odświe­żyć moją gar­de­robę lub raczej zde­cy­do­wać, jak ubrać tego nowego mnie. W tej kwe­stii nie mia­łem wąt­pli­wo­ści: Jeśli chcia­łem pora­dzić sobie z cho­robą, nie powi­nie­nem niczego opła­ki­wać, nie powi­nie­nem tęsk­nić za prze­szło­ścią, a przede wszyst­kim nie powi­nie­nem się łudzić, czy też żywić nadziei, że – nawet jeśli mi się uda – kie­dy­kol­wiek będę taki jak przed­tem. Tak więc nale­żało skoń­czyć z tam­tym mną: eks­tra­wer­tycz­nym, pra­gną­cym zawsze budzić sym­pa­tię, lekko aro­ganc­kim, towa­rzy­skim i ubra­nym na biało. W sumie był to obraz tego, któ­rego komórki zwa­rio­wały. A dla­czego zwa­rio­wały? Może wła­śnie z powodu tam­tej toż­sa­mo­ści! Nale­żało ją zatem zmie­nić, zerwać z daw­nym spo­so­bem życia, przy­zwy­cza­je­niami, ulu­bio­nymi przez tam­tego mnie kolo­rami. Nie cho­dzi o to, że wie­rzy­łem dokład­nie w to, co myślała moja głowa, ale obser­wu­jąc ją, pozwa­la­łem jej myśleć.

W Nowym Jorku jest zawsze czas „wyprze­daży”. Ostat­nim wyna­laz­kiem, mają­cym zachę­cić ludzi do coraz więk­szej kon­sump­cji i kupo­wa­nia tego, czego abso­lut­nie nie potrze­bują, jest oferta „Dwa w cenie jed­nego”. Przy jed­nej z ulic, któ­rymi prze­cho­dzi­łem, pró­bu­jąc codzien­nie zmie­niać trasę z domu do szpi­tala, odkry­łem wielki sklep, któ­rego nazwa zda­wała się stwo­rzona spe­cjal­nie dla zaspo­ko­je­nia moich gustów: Duffy’s cheap clo­thes for mil­lio­na­ires. Ni­gdy nie byłem milio­ne­rem, ale zawsze się nim czu­łem. Jeśli cho­dzi o ubra­nia, kupo­wa­łem je po niskiej cenie, bo pój­ście do ele­ganc­kiego sklepu i naby­cie dro­giej odzieży nie wyda­wało mi się niczym wiel­kim. Nato­miast tam, wśród odrzu­tów z wiel­kich firm i rze­czy, które wyszły z mody, można było doko­nać wiel­kich odkryć. W krót­kim cza­sie, za nie­wielką sumę, zdo­ła­łem zgro­ma­dzić wszyst­kie ele­menty mojego nowego umun­du­ro­wa­nia: dwie pary spor­to­wych dre­sów, jedne gra­na­towe, jedne czarne; teni­sówki, skar­pety, ręka­wiczki i dwa piękne, weł­niane berety, jeden czarny i jeden fio­le­towy, żeby zakryć bilar­dową kulę, którą wkrótce miała się stać moja głowa.

*

Idea che­mio­te­ra­pii jest pro­sta: komórki rakowe mają swoją zło­śliwą cechę, pole­ga­jącą na tym, że się podwa­jają i mnożą. Che­mio­te­ra­pia jest mie­szanką – nazy­waną eufe­mi­stycz­nie „kok­taj­lem” – bar­dzo sil­nych skład­ni­ków che­micz­nych, które – po wpro­wa­dze­niu do krwio­biegu – krążą po orga­ni­zmie i nisz­czą wszyst­kie tego typu komórki. Pro­blem polega na tym, że komórki rakowe nie są jedy­nymi, które mają tę cechę. Komórki wło­sów, pod­nie­bie­nia, języka i innych powierzchni ślu­zo­wych, jak te wewnątrz jelita, są tego samego typu i dla­tego rów­nież one, choć potrzebne i zdrowe, ata­ko­wane są w taki sam spo­sób jak te chore.

– W sumie to tak, jakby bom­bar­do­wać napal­mem dżun­glę i nisz­czyć tysiące drzew, pró­bu­jąc zabić małpę przy­cup­niętą na jed­nej z palm – powie­dzia­łem do pie­lę­gniarki, szy­ku­ją­cej się pie­czo­ło­wi­cie do przy­rzą­dze­nia pierw­szego kok­tajlu, któ­rym miała mnie zbom­bar­do­wać.

Powie­dzia­łem: małpa, ale w rze­czy­wi­sto­ści pomy­śla­łem o Viet­congu i o tym, jak pod­czas wojny w Wiet­na­mie Ame­ry­ka­nie oga­ła­cali z liści całe lasy i nisz­czyli roz­le­głe tereny zie­leni tylko po to, aby unie­moż­li­wić par­ty­zan­tom zna­le­zie­nie bez­piecz­nej kry­jówki. Logika była taka sama. W Wiet­na­mie jej nie­na­wi­dzi­łem, ale teraz pod­da­wa­łem się jej, szu­ka­jąc oca­le­nia. Już od pierw­szych pło­mien­nie czer­wo­nych kro­pli, które obser­wo­wa­łem, jak jedna po dru­giej kapią z prze­zro­czy­stej torebki, prze­pły­wają przez pla­sti­kową rurkę i prze­do­stają się do moich żył za pośred­nic­twem igły wbi­tej w grzbiet lewej dłoni, wyda­wało mi się, że to działa. Efekt był natych­mia­stowy i wstrzą­sa­jący: usta wypeł­nił mi bar­dzo silny smak żelaza, głowa się roz­pa­liła, jakby ogar­nięta powie­wem napalmu, i poczu­łem, jak pło­mień ten dociera do wszyst­kich zaka­mar­ków ciała, do koniuszka każ­dego palca. Sie­dzia­łem w wygod­nym fotelu, który przy­po­mi­nał wypo­sa­że­nie statku kosmicz­nego, na para­pe­cie okna stała doniczka z kwia­tami, skrom­nymi, ale żywymi, a ja słu­cha­łem kocha­nej, mło­dej pie­lę­gniarki, która opo­wia­dała mi o swoim marze­niu, żeby poje­chać do Kali­for­nii i zamiesz­kać w domu nad oce­anem. Byłem spo­kojny, czu­łem, że jestem w dobrych rękach; podo­bał mi się ten mocny, pra­wie fos­fo­ry­zu­jący kolor płynu, który prze­ni­kał do mojego ciała – wyda­wał mi się zna­kiem jego sku­tecz­no­ści. Poczu­łem się gorzej, kiedy po opróż­nie­niu pierw­szej torebki dziew­czyna pod­łą­czyła do urzą­dze­nia następną, zawie­ra­jącą ostatni skład­nik kok­tajlu, jakąś bez­barwną jak woda ciecz, która – jak sobie wyobra­ża­łem – w żaden spo­sób nie mogła mi pomóc. Zasu­ge­ro­wa­łem, żeby zabar­wili ten nijaki płyn na piękną, szma­rag­dową zie­leń albo na fio­le­towo, aby do jego dzia­ła­nia che­micz­nego dodać moc psy­cho­lo­giczną. Dziew­czyna się zaśmiała: – Dobry pomysł! – stwier­dziła.

Była spo­strze­gaw­cza. Obser­wo­wała pacjen­tów i zauwa­żyła, że każdy z nich ma wła­sny spo­sób podej­ścia do che­mio­te­ra­pii. Jedni pod­dają się jej, medy­tu­jąc, inni przy­no­szą ze sobą walk­mana, żeby w tym cza­sie słu­chać ulu­bio­nej muzyki, jesz­cze inni są nie­spo­kojni, cier­pią jak na tor­tu­rach, ponie­waż nie postrze­gają jej psy­chicz­nie jako kura­cji, a przede wszyst­kim nie akcep­tują jej nega­tyw­nych kon­se­kwen­cji, skut­ków ubocz­nych, które – jak wia­domo – muszą się poja­wić.

– Pan robi wra­że­nie, jakby się bawił – powie­działa.

Nie mia­łem wyboru i „robie­nie dobrej miny do złej gry” wyda­wało mi się natu­ralne.

Dla mnie che­mia sta­no­wiła pierw­szą fazę „stra­te­gii”, którą – po tygo­dniach ana­liz, badań kon­tro­l­nych, kon­sul­ta­cji ze spe­cja­li­stami na róż­nych pię­trach tej ogrom­nej insty­tu­cji, jaką jest MSKCC – uzna­łem za naj­lep­szą, żeby prze­żyć. Jako taka przed­sta­wiona mi została przez sta­now­czą i zasad­ni­czą lekarkę, która miała zaj­mo­wać się moim przy­pad­kiem: pięć­dzie­siąt lat, żyla­sta, pro­sta jak świeca, twarda i mało­mówna, choć cza­sem z cie­niem lek­kiego uśmie­chu na ustach. Już przy pierw­szym spo­tka­niu poczu­łem, że mogę jej zaufać, i bez namy­słu zaufa­łem. Po che­mii – kok­tajl odpo­wiedni dla mojego przy­padku, powie­działa, został przy­go­to­wany przez grupę medio­lań­skich leka­rzy, dla któ­rych miała wielki sza­cu­nek – cze­kała mnie ope­ra­cja. Po zago­je­niu się rany mia­łem zostać pod­dany radio­te­ra­pii, prze­pro­wa­dza­nej według sys­temu pozo­sta­ją­cego jesz­cze w fazie eks­pe­ry­mentu, a opra­co­wa­nego przez leka­rza z Izra­ela, który został sze­fem oddziału radio­lo­gii tutej­szego szpi­tala. Niski, krępy radio­log, z bródką jak Freud, cie­kaw rów­nież tego wszyst­kiego, co się działo poza medy­cyną, zda­wał się pro­mie­nio­wać nadzieją wyle­cze­nia nawet bez swo­ich urzą­dzeń. Przy­naj­mniej takie było moje pierw­sze wra­że­nie, więc bez­zwłocz­nie posta­no­wi­łem zostać ele­men­tem jego „eks­pe­ry­mentu”. Byłem osiem­na­stym pacjen­tem.

– A pozo­sta­łych sie­dem­na­stu? – zapy­ta­łem.

– Wszy­scy prze­żyli.

– Jak długo?

– Dwa lata… Ale dopiero od dwóch lat sto­su­jemy naszą tera­pię.

Od tam­tej pory zawsze nazy­wa­łem go Irra­dia­to­rem.

Chi­rurg poja­wił się przede mną w spodniach w kolo­rze khaki i dżin­so­wej koszuli. Był niskim, gru­bym blon­dy­nem o brzu­chu nie­miec­kiego piwo­sza. Takie zresztą musiało być jego pocho­dze­nie. Jego nazwi­sko zna­czyło „Pan”. Od razu ude­rzyły mnie jego błę­kitne, nie­ru­chome oczy i maleń­kie dło­nie o cien­kich i ostrych pal­cach. Pomy­śla­łem sobie, że gdy­bym miał być Ludwi­kiem XVI i musiał pójść na gilo­tynę, lepiej, aby głowę mi ści­nał ktoś pre­cy­zyjny. On robił takie wra­że­nie: był abso­lut­nie pewny swo­jego zada­nia, tego, co ma usu­nąć, a co zosta­wić w środku po wyko­na­niu cię­cia, które popro­wa­dzi znad pępka aż do ple­ców. Nie powie­dział mi tylko, że w cza­sie swo­jej pracy pozbawi mnie także jed­nego żebra.

– Szansa na prze­ży­cie? – zapy­ta­łem.

– Zna­ko­mita, pod warun­kiem że prze­żyje pan dru­giego raka.

Cóż, lep­sze to, niż nic. Poza tym powie­dział to on, Pan, The Lord – jak już go w duchu ochrzci­łem!

Każda z tych faz miała zostać poprze­dzona zabie­giem „Spe­le­ologa”, bar­dzo mło­dego eks­perta endo­sko­pii, zdol­nego dotrzeć ze swoją mini­ka­merą tam, gdzie trzeba, żeby pobrać tkanki do ana­lizy. Sta­łem się obiek­tem jego zejść do jam mojego ciała przy­naj­mniej dzie­się­cio­krot­nie i nikt – jak sądzę – nie może twier­dzić, że zna mnie lepiej od środka niż on.

W przy­bli­że­niu cała praca „napra­wia­czy” miała zająć sześć do sied­miu mie­sięcy. Z lekarką koor­dy­nu­jącą całą „repe­ra­cję” pró­bo­wa­łem się tar­go­wać, pewne rze­czy skró­cić w cza­sie, inne fazy odwlec.

– Czy nie mógł­bym pocze­kać rok na prze­pro­wa­dze­nie ope­ra­cji? – zapy­ta­łem. Ale ona, patrząc mi pro­sto w oczy, odcięła wszel­kie drogi ucieczki:

– Mister Terzani, you wait – you die.

Jeśli cze­ka­nie byłoby rów­no­znaczne z koń­cem na tym świe­cie, nie mia­łem wyboru i zaprze­sta­łem wszel­kich dys­ku­sji.

Dla­tego che­mia mi się podo­bała i przy­wią­zy­wa­łem się do niej jak do liny, którą ktoś rzu­cił, żeby oca­lić mnie przed tygry­sem prę­żą­cym się nade mną i urwi­skiem, które mia­łem pod sobą. Zamie­rza­łem więc się jej pod­da­wać, mając świa­do­mość każ­dej wpły­wa­ją­cej we mnie kro­pli, obser­wu­jąc efekty, uczest­ni­cząc w jej dzia­ła­niu z pełną kon­cen­tra­cją. Che­mio­te­ra­pia była począt­kiem jesz­cze jed­nego, moż­li­wego frag­mentu życia, jesz­cze jed­nego obrotu na karu­zeli. Podo­bało mi się też, że w szpi­tal­nym slangu dzień wstrzyk­nię­cia nazy­wano Day One, i że poczy­na­jąc od niego, usta­lano ter­miny róż­nych badań oraz innych koniecz­nych zabie­gów. Rów­nież dla mnie był to „pierw­szy dzień”… nowej ery, mojego dru­giego życia.

Kiedy po paru godzi­nach dziew­czyna pomo­gła mi wstać, poczu­łem się bar­dzo zmę­czony, kości mnie bolały jak po okła­da­niu kijem, ale zosta­łem o tym uprze­dzony, więc zdo­by­łem się na wysi­łek, żeby wró­cić do domu pie­szo przez Cen­tral Park. Zazwy­czaj jest to pół­go­dzinny spa­cer. Tym razem zajął mi godzinę. Mia­łem wra­że­nie, że szy­buję, jak­bym był pod wpły­wem nar­ko­ty­ków, ale odczu­wa­łem satys­fak­cję, że daję radę. Lekarka zachę­cała mnie, żebym nie prze­ry­wał, jeśli to moż­liwe, codzien­nej rutyny owej gim­na­styki i jazdy moto­cy­klem. Pośród wielu innych rze­czy, które powi­nie­nem robić lub nie, popro­siła też, bym jak naj­wię­cej pił – nawet trzy, cztery litry wody dzien­nie – żeby wyda­lać komórki zabite przez che­mię. Pil­nie sto­so­wa­łem się do wszyst­kich zale­ceń.

W tej wie­rze w leka­rzy, w sto­so­wa­niu się do ich wska­zó­wek, było coś pocie­sza­ją­cego. Mia­łem wra­że­nie, że jest mi to bar­dzo pomocne. Bez wąt­pie­nia jak modli­twa. Tego jed­nak nie potra­fi­łem robić, a w każ­dym razie wyda­wa­łoby mi się śmieszne faty­go­wać Pana Boga czy kogoś tam w jego imie­niu, żeby zaj­mo­wał się moją cho­robą i pośród tylu rze­czy na świe­cie, o które musiał się trosz­czyć, spo­wo­do­wał także moje wyzdro­wie­nie.

*

Mię­dzy jed­nym kok­taj­lem a dru­gim nastę­po­wały dwa tygo­dnie prze­rwy, pod­czas któ­rych mia­łem zaży­wać o ści­słych porach różne leki. Musia­łem także robić sobie sam, wbi­ja­jąc igłę małej strzy­kawki w tłuszcz brzu­cha, zastrzyki ze ste­ro­idów. Miały mi one pomóc w odbu­do­wie bia­łych krwi­nek, wywo­ły­wały jed­nak ból w kościach, szcze­gól­nie mied­nicy i mostka. Dwu­ty­go­dniowa prze­rwa miała przede wszyst­kim zła­go­dzić skutki bom­bar­do­wa­nia i przy­wró­cić orga­nizm do jakiej takiej nor­mal­no­ści, żeby móc mu powtór­nie przy­ło­żyć.

Ciało. Ciało. Ciało. To cie­kawe, jak na co dzień, kiedy jeste­śmy zdrowi, pra­wie nie zda­jemy sobie sprawy, że je mamy, a jego funk­cje uzna­jemy za oczy­wi­ste. Wystar­czy jed­nak zacho­ro­wać i cała nasza uwaga zaczyna się na nim sku­piać; zwy­kłe oddy­cha­nie, odda­wa­nie moczu czy wypróż­nia­nie stają się naj­waż­niej­szymi czyn­no­ściami, które deter­mi­nują radość lub cier­pie­nie, wywo­łują ulgę lub nie­po­kój. Zgod­nie ze wska­zów­kami, jakie otrzy­ma­łem, śle­dzi­łem każdą funk­cję mojego ciała i kory­go­wa­łem stop­niowo wszyst­kie nie­re­gu­lar­no­ści, jed­nak czy­niąc tak, z każ­dym dniem coraz wyraź­niej zda­wa­łem sobie sprawę, jak bar­dzo jestem od niego zależny, jak sil­nie jego nastrój wpływa na mój i jak wielki wysi­łek muszę wkła­dać (mój umysł, moja świa­do­mość, sło­wem ten drugi ja), żeby nie stać się jego nie­wol­ni­kiem.

Zawsze uwa­ża­łem za prze­ko­nu­jącą ideę, że dzięki sil­nej woli można czuć się wol­nym nawet w wię­zie­niu. Jed­nym z naj­pięk­niej­szych przy­kła­dów jest ten nie­dawny, doty­czący Pal­dena Gyatso, tybe­tań­skiego mni­cha, który zdo­łał prze­żyć trzy­dzie­ści trzy lata tor­tur i odosob­nie­nia w chiń­skich wię­zie­niach, pozo­sta­jąc wolny duchem. Ale w jakim stop­niu można być wol­nym, będąc więź­niem wła­snego ciała? I czymże jest ta bło­go­sła­wiona wol­ność, o któ­rej wszy­scy tak wiele pra­wimy? W Azji odpo­wiedź na te pyta­nia można zna­leźć w zna­nej od wie­ków histo­rii:

Pewien czło­wiek udaje się do sły­ną­cego z wiel­kiej mądro­ści króla i pyta:

– Panie, powiedz, pro­szę, czy w życiu ist­nieje wol­ność?

– Oczy­wi­ście – odpo­wiada tam­ten. – Ile masz nóg? Czło­wiek patrzy na niego, zdzi­wiony pyta­niem.

– Dwie, mój Panie.

– A zdolny jesteś stać na jed­nej?

– Oczy­wi­ście.

– Spró­buj więc. Zde­cy­duj, na któ­rej.

Czło­wiek zasta­na­wia się przez chwilę, po czym pod­nosi do góry lewą nogę, opie­ra­jąc cały cię­żar ciała na pra­wej.

– Dobrze – rze­cze król. – A teraz pod­nieś rów­nież tę drugą.

– Jakże to? To nie­moż­liwe, mój Panie!

– Widzisz? To jest wol­ność. Jesteś wolny, ale tylko wtedy, gdy podej­mu­jesz pierw­szą decy­zję. Potem już nie.

A jaki ja mia­łem wybór? Do jakiego miej­sca byłem też moim cia­łem? Jaki był mię­dzy nami sto­su­nek? I czy naprawdę było nas dwoje? Czy też może mój umysł, z któ­rym jako ja wola­łem się iden­ty­fi­ko­wać, to tylko jedna z wielu funk­cji owego ciała, a zatem cał­ko­wi­cie jest z nim zwią­zany? Zada­wa­nie sobie tych pytań, w obli­czu śmierci coraz bar­dziej obec­nej jako realna moż­li­wość, w obli­czu bólu, prze­ra­że­nia, melan­cho­lii, któ­rym nale­żało sta­wić czoło, miało wielki sens, choć oczy­wi­ście nie znaj­do­wa­łem odpo­wie­dzi.

Podo­bała mi się myśl, że moje ciało jest kostiu­mem, który rodząc się, poży­czy­łem, i prę­dzej czy póź­niej będę musiał zwró­cić – bez obawy, że pozo­stanę nagi. Ale czy rze­czy­wi­ście tak się miało stać? Jedno było pewne: Ja jako umysł byłem świa­domy swo­jego ciała, ale czy ono było świa­dome mnie? No więc, oby było, oby uznało moje ist­nie­nie i to, że nie może robić cią­gle tego, na co ma ochotę!

Che­mia natych­miast dzia­łała na żołą­dek, który pozba­wiony auto­kon­troli, na swój spo­sób pró­bo­wał pozbyć się tego, co słusz­nie wyda­wało mu się tru­ci­zną. Aby tego unik­nąć, w szpi­talu dano mi fiolkę z bar­dzo dro­gimi pastyl­kami na wypa­dek, gdy­bym nie zdo­łał wytrzy­mać. Udało mi się nie zażyć nawet jed­nej. Kiedy tylko czu­łem, że żołą­dek zamie­rza narzu­cić mi swoje obrzy­dliwe reak­cje, sia­da­łem na ziemi ze skrzy­żo­wa­nymi nogami naprze­ciw małego Buddy z brązu, który stał na para­pe­cie okna. Zamy­ka­łem oczy i kon­cen­tro­wa­łem się cał­ko­wi­cie na żołądku. Wyobra­ża­łem sobie, że go głasz­czę, prze­ma­wia­łem do niego i się uspo­ka­jał. Przy­naj­mniej takie odno­si­łem wra­że­nie. Być może mia­łem po pro­stu szczę­ście i oczy­wi­ście nie okła­my­wa­łem sam sie­bie, myśląc, że to, czego się nauczy­łem kilka lat wcze­śniej od Johna Cole­mana na kur­sie medy­ta­cji vip­pa­sana w Taj­lan­dii, mogłoby zastą­pić moich leka­rzy, ich pastylki, a tym bar­dziej ów jed­no­cze­śnie szko­dliwy i dobro­czynny, czer­wony, fos­fo­ry­zu­jący płyn. Jed­nak sama kon­cen­tra­cja bar­dzo mi pomo­gła.

*

Mimo moich aspi­ra­cji, żeby być czymś wię­cej niż tylko cia­łem, czymś może mniej mate­rial­nym, mniej podat­nym na zmiany i roz­kład, cia­łem byłem i cia­łem pozo­sta­wa­łem. Nale­żało zatem bar­dziej uwa­żać na to, co pod­trzy­my­wało funk­cje tego ciała, od któ­rego wszystko zda­wało się teraz zale­żeć.

– Dzie­więć­dzie­siąt sie­dem pro­cent tego, czym jeste­śmy, sta­nowi to, co zja­damy – oznaj­miła mi tytu­łem wstępu młoda die­te­tyczka z MSKCC, do któ­rej mnie wysłano, aby pod­po­wie­działa mi dietę pomocną w łatwiej­szym zno­sze­niu che­mio­te­ra­pii. – Uprze­my­sło­wie­nie w pro­duk­cji poży­wie­nia spo­wo­do­wało ogromne zachwia­nie rów­no­wagi w naszym orga­ni­zmie i poważ­nie zagraża naszemu zdro­wiu. Dla­tego pro­szę odży­wiać się w spo­sób jak naj­bar­dziej natu­ralny.

Jeśli chcia­łem pomóc mojemu ciału, mia­łem pić wiele napa­rów zio­ło­wych, uni­kać mleka kro­wiego, bo zbyt tłu­ste, i zado­wa­lać się sojo­wym. Mogłem jeść chudy jogurt i dużo owo­ców. Jeśli upie­ra­łem się, by pozo­stać wege­ta­ria­ni­nem, jakim sta­łem się na zasa­dzie osmozy, miesz­ka­jąc w Indiach, powi­nie­nem jeść dużo róż­nych orze­chów, mig­da­łów i zia­ren – naj­le­piej pestek dyni i sło­necz­nika – byle nie były zbyt słone.

– Pro­szę się sta­rać, żeby na pań­skim tale­rzu było bar­dzo kolo­rowo, kłaść obok sie­bie warzywa czer­wone, żółte, zie­lone, czarne. Pro­szę jeść dużo bro­ku­łów, porów i do woli czosnku. Dwa lub trzy razy dzien­nie pro­szę sobie robić kok­tajle i wkła­dać do nich wszystko: mar­chewkę, jabłka, szpi­nak i wszel­kie owoce leśne, szcze­gól­nie jagody. Z poma­rań­czy i grejp­fru­tów pro­szę zja­dać także białą część. Wszystko, co zawiera błon­nik, jest dobre w pań­skim przy­padku i pozwala regu­lo­wać pracę jelit – powie­działa, a ja, jak­bym był wciąż jesz­cze mną dzien­ni­ka­rzem, robi­łem notatki.

Ja, który ni­gdy w życiu nie zwra­ca­łem zbyt­niej uwagi na to, co prze­ły­ka­łem, i nie przej­mo­wa­łem się tym, czy potrawa sto­jąca przede mną była poso­lona, czy nie, czy została ugo­to­wana, czy usma­żona, szybko sta­łem się nie­zwy­kle świa­domy wszyst­kiego, co wkła­da­łem do ust. Zaczą­łem gor­li­wie odwie­dzać sklepy z pro­duk­tami eko­lo­gicz­nymi i uważ­nie czy­tać wszystko, co napi­sane było na opa­ko­wa­niach. Nauczy­łem się nie wie­rzyć ety­kie­tom z rysun­kami jezior i gór, któ­rych jedy­nym zamy­słem było nabra­nie kupu­ją­cego, nato­miast skru­pu­lat­nie stu­dio­wa­łem to, co zgod­nie z pra­wem wytwórcy powinni poda­wać jako skład­niki swo­ich pro­duk­tów. Nie doty­ka­łem niczego, co zawie­rało kon­ser­wanty, sztuczne barw­niki czy dodatki sma­kowe lub zapa­chowe. Ogar­nęła mnie nagła obse­sja groźby zje­dze­nia cze­goś ska­żo­nego. Pozby­łem się wszyst­kich teflo­no­wych garn­ków i patelni, jakie zna­la­złem w miesz­ka­niu, kupi­łem naczy­nia ze stali i wkła­da­łem wiele tro­ski w to, by każdy posi­łek przy­rzą­dzać w spo­sób moż­li­wie pro­sty i natu­ralny. Tym, co instynk­tow­nie naj­bar­dziej mnie odrzu­cało, było poży­wie­nie zmo­dy­fi­ko­wane gene­tycz­nie. Czy sze­fo­stwa wiel­kich, szko­dli­wych zakła­dów prze­twór­czych, które rzu­ciły się na oślep na ten rodzaj mani­pu­lo­wa­nia naturą, by czer­pać z tego ogromne zyski, zasta­na­wiały się, jakie skutki dla orga­ni­zmu ludz­kiego i dla śro­do­wi­ska może mieć ta ich zabawa w Boga? Tym­cza­sem te pro­dukty są w sprze­daży, ludzie je jedzą i nikt nie wie, jakie dia­bel­stwa mogą z tego wynik­nąć. Pew­nego dnia zdamy sobie z tego sprawę i dla wielu będzie już za późno.

Jeśli to prawda, że ciało jest w dużym stop­niu tym, co zjada, być może rów­nież rak, który stał się czę­ścią mojego orga­ni­zmu, spo­wo­do­wany został tym, co zja­dłem. Całe rozu­mo­wa­nie było bez zarzutu i z prze­ra­że­niem przy­po­mi­na­łem sobie lata spo­ży­wa­nia cudow­nych chiń­skich potraw, pocho­dzą­cych z nie­chluj­nych i cuch­ną­cych kuchni, zup zja­da­nych na ulicy w Indo­chi­nach, tysięcy rze­czy, które z głodu, z nudów albo dla towa­rzy­stwa pochło­ną­łem przez całe życie. A te nie­do­myte miski i tale­rze, z któ­rych się jadło? Albo z kolei te lśniące naczy­nia w wiel­kich hote­lach, myte i pole­ro­wane nie bar­dzo zdro­wym popio­łem, jak za cza­sów naszych babek, ale przy uży­ciu naj­róż­niej­szych deter­gen­tów szko­dli­wych dla zdro­wia?

W Indiach są grupy osób – na przy­kład naj­bar­dziej orto­dok­syjni bra­mini – które jedzą tylko to, co same ugo­to­wały, w naczy­niach, które same umyły; inni uwa­żają wybór kucha­rza za kwe­stię duchową, a nie prak­tyczną. Bra­mini myślą, że ten, kto przy­go­to­wuje posi­łek, nawet nie­świa­do­mie wywiera na niego swój wpływ. Jeśli kucharz jest osobą niskiego ducha, wpro­wa­dzi do swo­ich dań nega­tywną ener­gię, która nie­uchron­nie prze­nie­sie się na osobę jedzącą. Z nauko­wego punktu widze­nia to absurd, ponie­waż żadna nauka nie jest w sta­nie zwe­ry­fi­ko­wać ist­nie­nia takiej nega­tyw­nej ener­gii, jak rów­nież zmie­rzyć jej nasi­le­nia, ale to nie z tego powodu pewne osoby mniej w nią wie­rzą. Nie z tego powodu ta ener­gia nie ist­nieje.

Leka­rze byli roz­ba­wieni, słu­cha­jąc tych moich roz­wa­żań mię­dzy jed­nym a dru­gim bada­niem, ale żaden z nich nie zasta­no­wił się, że być może także w tym odmien­nym spo­so­bie postrze­ga­nia świata kryje się jakaś prawda. Coś, co wymyka się nauce. Poza tym rów­nież ta ich – nasza – jakże wychwa­lana nauka pozo­sta­wia wiele do życze­nia, szcze­gól­nie w takich dzie­dzi­nach, jak żywie­nie czy zdro­wie.

Przez całe lata wszyst­kie bada­nia naukowe potwier­dzały wielką war­tość wita­min w lecze­niu wielu cho­rób. Teraz jed­nak poda­wane są do wia­do­mo­ści wyniki nowych ana­liz, które wyka­zują ich nie­wielką albo wręcz żadną przy­dat­ność. Przez pra­wie dwa­dzie­ścia lat byli­śmy prze­ko­nani, że sól jest szko­dliwa w die­cie cho­rych na serce. Teraz oka­zuje się, że nie jest to taka oczy­wi­sta prawda. Przez wiele lat leka­rze wma­wiali nam, że dieta bogata w błon­nik zna­ko­mi­cie prze­ciw­działa rakowi okręż­nicy. Teraz wycho­dzi na jaw, że wcale tak nie jest.

Nie­mal codzien­nie uka­zy­wał się w pra­sie ame­ry­kań­skiej jakiś arty­kuł, który – cytu­jąc bada­nia prze­pro­wa­dzone przez taki czy inny uni­wer­sy­tet – udo­wad­niał, dla­czego to czy inne warzywo jest sku­tecz­niej­sze od innych w zwal­cza­niu raka: raz była to cebula, innym razem bruk­selka, jesz­cze innym mar­chewka, pomi­dory czy też kiełki bro­ku­łów, ale nie star­sze niż… trzy­dniowe. Takich samych odkryć doko­ny­wano w sto­sunku do owo­ców (bar­dzo ważne śliwki i jagody) i przy­praw (przede wszyst­kim kur­kuma i kmin). Jeśli spoj­rzeć z per­spek­tywy lat, wszyst­kie te bada­nia nie wytrzy­mują próby czasu i stają się po pro­stu śmieszne, jak to, o któ­rym prze­czy­ta­łem któ­re­goś dnia w „New York Time­sie”: osoby zestre­so­wane są dużo bar­dziej podatne na… prze­zię­bie­nie niż niezestre­so­wane.

A zatem? Czy fakt, że nauka nie potrafi – przy­naj­mniej na razie – wyka­zać dobrego czy też złego wpływu, jaki może mieć kucharz na przy­rzą­dzane jedze­nie, jest wystar­cza­jący, aby wyklu­czyć, że on ist­nieje? Dla­czego nie można myśleć, że źró­dłem cho­roby wście­kłych krów jest to, iż przez całe lata zmu­sza­li­śmy naj­bar­dziej wege­ta­riań­skie ze wszyst­kich stwo­rzeń, z natury nie­gwał­towne i dla­tego naj­święt­sze w oczach Hin­du­sów, do codzien­nego żywie­nia się paszą, skła­da­jącą się mię­dzy innymi z mięsa i kości innych zwie­rząt? Z nauko­wego punktu widze­nia może to być argu­ment bez war­to­ści, ale według mnie jest bar­dzo prze­ko­nu­jący: prze­żu­wa­nie prze­two­rzo­nych zwłok innych zabi­tych istot dopro­wa­dziło krowę do sza­leń­stwa. To pro­ste. A czy my, ludzie, nie ryzy­ko­wa­li­by­śmy tym samym, gdy­by­śmy pew­nego dnia odkryli, że poranna kawa przy­go­to­wana została z palo­nych szkie­le­tów naszych krew­nych albo że bef­sztyk na tale­rzu pocho­dzi z uda zamor­do­wa­nego syna naszego sąsiada?

Jak krowy się zorien­to­wały? Cóż, to rów­nież pyta­nie, na które nauka nie potrafi oczy­wi­ście – przy­naj­mniej chwi­lowo – odpo­wie­dzieć, co nie zna­czy, że nie należy go sobie sta­wiać. Czy może zro­zu­mie­li­śmy naukowo, dla­czego psy są tak bar­dzo przy­wią­zane do czło­wieka albo dla­czego łoso­sie po latach spę­dzo­nych na peł­nym oce­anie potra­fią odna­leźć ujście rzeki, gdzie się uro­dziły, dopły­nąć tam, aby zło­żyć ikrę i umrzeć? A jak to się działo, że kró­lice, trzy­mane w klatce na statku, wie­działy, że w zanu­rzo­nej łodzi pod­wod­nej ich dzieci, kró­liczki, były zabi­jane zawsze w nie­rów­nych odstę­pach czasu. Eks­pe­ry­ment ten prze­pro­wa­dzano jesz­cze w cza­sach Związku Radziec­kiego wła­śnie po to, by wyka­zać, że śmierć każ­dego kró­liczka wywo­łuje reak­cję matki.

Te moje swo­bodne prze­my­śle­nia naj­bar­dziej bawiły panią dok­tor-napra­wiaczkę. Ale oczy­wi­ście nie dawała się zła­pać w pułapkę. Zresztą nie było to moim celem; na pewno nie chcia­łem, żeby przy­znała, iż rów­nież jej nauka jest względna, a cała histo­ria wie­dzy to wiele prawd, które w krót­kim cza­sie oka­zują się błę­dami w świe­tle nowych fak­tów i nowych prawd. Nie, nie! Bawiło mnie po pro­stu snu­cie domy­słów, ale w głębi duszy chcia­łem ufać tej nauce, bo wła­śnie ją obsta­wi­łem; tym nume­rem chcia­łem wygrać.

– Panie Terzani, sły­sza­łam, że nadał pan prze­zwi­ska wszyst­kim swoim leka­rzom. Jak mnie pan nazwał? – zapy­tała mnie któ­re­goś dnia moja lekarka. Na szczę­ście nie musia­łem kła­mać. Bawiąc się jej nazwi­skiem i zmie­nia­jąc jedną samo­gło­skę, nazwa­łem ją Brin­gluck – Przy­no­szącą Szczę­ście.

*

Jeśli ciało składa się w dużym stop­niu z tego, co do niego wkła­damy, przede wszyst­kim musia­łem się zaj­mo­wać jedze­niem, drugą ważną kwe­stią było na pewno powie­trze. Bez jedze­nia ciało może wytrzy­mać wiele dni – i od czasu do czasu robi mu to nawet dobrze – ale bez dopływu powie­trza nie prze­trwa wię­cej niż kilka minut. Ponie­waż nie mogłem wybrać jako­ści powie­trza, któ­rym oddy­cha­łem, posta­no­wi­łem przy­naj­mniej się nauczyć, jak oddy­chać lepiej.

Pomysł przy­szedł mi do głowy po prze­czy­ta­niu ogło­sze­nia rekla­mo­wego w gaze­cie: pewien chiń­ski „mistrz” miał popro­wa­dzić w week­end semi­na­rium doty­czące qigong (dosłow­nie „praca powie­trza”). Mogły w nim uczest­ni­czyć „osoby w każ­dym wieku, nie­za­leż­nie od stanu fizycz­nego”. Zapi­sa­łem się, zapła­ci­łem i w sobotę o dzie­wią­tej zna­la­złem się w obszer­nym pomiesz­cze­niu z drew­nianą pod­łogą oraz meta­lo­wymi kolum­nami w jed­nym z wiel­kich, post­in­du­strial­nych budyn­ków Bowery – sym­pa­tycz­nej i mod­nej dziś dziel­nicy Nowego Jorku. Stare fabryki włó­kien­ni­cze i maga­zyny o pięk­nych fasa­dach, pocho­dzące z pierw­szej połowy dwu­dzie­stego wieku, miesz­czą teraz wiel­kie sklepy z modą, głów­nie mło­dzie­żową, gale­rie sztuki i cen­tra kul­tury „alter­na­tyw­nej”, sta­no­wiąc scenę naj­róż­niej­szych dzia­łań i inte­re­sów zwią­za­nych z New Age.

Semi­na­rium pro­wa­dzone przez Mastera Hu było zna­ko­mi­tym przy­kła­dem tego nowego typu kon­su­mi­zmu. Miej­sce setek świeżo przy­by­łych imi­gran­tek – posa­dzo­nych przy tyluż maszy­nach do szy­cia – które nie­gdyś w tych „fabry­kach potu” stwo­rzyły potęgę ame­ry­kań­skiego prze­my­słu kon­fek­cyj­nego, zaj­mo­wało tu teraz około pięć­dzie­się­ciu kobiet, mło­dych i w śred­nim wieku – ja i jesz­cze jeden facet sta­no­wi­li­śmy wyją­tek. Gotowe one były słu­chać Mastera Hu, który bar­dzo pro­stą angielsz­czy­zną tłu­ma­czył „jedną z naj­star­szych tajem­nic Chin”, wspo­ma­gany uzu­peł­nia­ją­cymi komen­ta­rzami swo­jego asy­stenta i piewcy. Po akcen­cie roz­po­zna­łem, że asy­stent jest Wło­chem; kore­ań­ska dziew­czyna w kasie była jego part­nerką.

Qigong, podob­nie jak prak­ty­ko­wana w Indiach pra­na­jama, to sztuka kon­tro­lo­wa­nia wła­snego odde­chu i kie­ro­wa­nia jego siły wital­nej do róż­nych czę­ści ciała – oczy­wi­ście poza płu­cami. Jako że przez wiele lat żyłem wśród Chiń­czy­ków, widy­wa­łem o świ­cie w ogro­dach publicz­nych wiele osób, szcze­gól­nie star­szych, które wyko­ny­wały w wiel­kim sku­pie­niu te powolne ruchy i sły­sza­łem o ich wiel­kich zale­tach tera­peu­tycz­nych. W Peki­nie jedna z przy­ja­ció­łek Angeli po prze­by­ciu ope­ra­cji na raka została wysłana przez swój zakład pracy na kurs qigong i opo­wia­dała, że przy­nio­sło jej to ogromną korzyść.

Tuż przed moim aresz­to­wa­niem, a następ­nie wyda­le­niem z Chin zaczą­łem brać lek­cje tej pra­daw­nej gim­na­styki ciała i duszy. Kurs pro­wa­dził stary robot­nik, który prak­ty­ko­wał tę sztukę przez całe życie, i żało­wa­łem, że nie mogłem zostać do końca jego uczniem. Teraz, w samym środku Nowego Jorku, musia­łem wysłu­chi­wać bana­łów wypo­wia­da­nych przez Mastera Hu, który pero­ro­wał:

– Jeśli qigong, któ­rego was uczę, wyko­ny­wany jest we wła­ściwy spo­sób, zmieni wasz cha­rak­ter, uczyni was mil­szymi, a w przy­padku kobiet zde­cy­do­wa­nie uła­twi im zna­le­zie­nie męża.

Biedny Master Hu: był w Ame­ryce od nie­dawna i nie zorien­to­wał się jesz­cze, że tam takie rozu­mo­wa­nie się nie spraw­dza, a wręcz jest „poli­tycz­nie nie­po­prawne”.

Cały dzień uczy­łem się róż­nych ćwi­czeń: jedne miały nam uświa­do­mić, że się oddy­cha, ponie­waż roz­sze­rzają się piersi, a nie odwrot­nie; inne – nauczyć nas, jak oddy­chać, nie tylko otwie­ra­jąc klatkę pier­siową, ale także brzuch i pod­brzu­sze. Jedno szcze­gólne ćwi­cze­nie pole­gało na tym,

żeby stać z lekko ugię­tymi kola­nami, na sto­pach roz­łą­czo­nych tak, aby two­rzyły jedną linię z ramio­nami, i trzy­mać wyima­gi­no­waną kulę ener­gii w nie­ru­cho­mych rękach na wyso­ko­ści pępka. Gdzieś po dzie­się­ciu minu­tach nale­żało sobie wyobra­zić, że kula prze­kręca się naj­pierw w jedną, a potem w drugą stronę.

– Teraz spró­buj­cie roz­dzie­lić dło­nie i zoba­czy­cie, jakie to trudne – powie­dział Master Hu.

Nie­które kobiety przy­znały entu­zja­stycz­nie, iż rze­czy­wi­ście tak jest. Ich ręce zostały unie­ru­cho­mione w „polu magne­tycz­nym”. Moje nie.

Wyko­nu­jąc ostat­nie ćwi­cze­nie, trzeba było zamknąć oczy i – wciąż na lekko ugię­tych kola­nach – wyobra­zić sobie, że sto­imy nogami na ziemi, nato­miast głowę mamy wysoko w powie­trzu. Bar­dzo mi się to podo­bało, był to bowiem mój ideał speł­nio­nego czło­wieka: sto­ją­cego twardo na ziemi, a jed­no­cze­śnie marzy­ciela.

Na zakoń­cze­nie pierw­szego dnia przed­sta­wi­łem się Mistrzowi, popro­si­łem, by opo­wie­dział mi swoją histo­rię, i wkrótce sta­łem się czę­ścią jego świty – obok wło­skiego piewcy i Kore­anki – w wege­ta­riań­skiej restau­ra­cji. Po dro­dze asy­stent opo­wie­dział mi, że przy­je­chał do Sta­nów zaraz po zakoń­cze­niu służby woj­sko­wej szu­kać pracy jako złot­nik. Bez powo­dze­nia, przy oka­zji jed­nak odkrył, jak sam powie­dział, że „zawód uzdro­wi­ciela jest o wiele cie­kaw­szy”. Był oczy­wi­ście rów­nież łatwiej­szy i bar­dziej docho­dowy. Uczęsz­czał na różne kursy sztuk walki, od kung-fu po judo, od aikido po taiji­quan. Póź­niej spo­tkał Mastera Hu, stwo­rzyli spółkę i wza­jem­nie się wspie­rali. Następ­nie dołą­czyła do nich Kore­anka. Wła­śnie została zwol­niona z firmy far­ma­ceu­tycz­nej i teraz rów­nież ona zamie­rzała zostać uzdro­wi­cielką.

Asy­stent dużo roz­pra­wiał o „cudach” Mistrza. Powie­dział mi, że potrafi poru­szać przed­mioty na odle­głość, uno­sić kartki papieru i inne rze­czy wyłącz­nie za pomocą swo­jej ener­gii.

– Ja nauczy­łem się zale­d­wie leczyć ból głowy, ale on umie wszystko – zakoń­czył.

Lecze­nie raka było oczy­wi­ście jedną z naj­bar­dziej chlub­nych spe­cjal­no­ści Mistrza i jego asy­stent przy­siągł, że sam widział, jak już przy pierw­szej wizy­cie obję­tość pew­nych guzów pod­da­nych dzia­ła­niu „ener­gii” Mastera Hu zmniej­szała się o połowę. Mistrz – cią­gle według opi­nii asy­stenta – byłby w sta­nie wyle­czyć cho­robę Par­kin­sona, na którą cier­piał papież. Pro­blem pole­gał na tym, jak zawia­do­mić Waty­kan. Master Hu był także prze­ko­nany, że może pomóc Gio­van­niemu Agnel­lemu, który wła­śnie w owym cza­sie prze­by­wał w nowo­jor­skim MSKCC, nie wie­dział jed­nak, jak się z nim skon­tak­to­wać. Ugry­złem się w język i nie powie­działem, że ja też jestem klien­tem tej insty­tu­cji i że jakiś bar­dzo dziwny przy­pa­dek zrzą­dził, iż zna­la­złem się z mło­dym Agnel­lim – po naszym prze­mi­łym spo­tka­niu-wywia­dzie w Indiach i po całej serii trud­nych do wyja­śnie­nia zbie­gów oko­licz­no­ści – pod tym samym dachem, z podobną dole­gli­wo­ścią, w rękach tych samych napra­wia­czy.

Mistrz i jego świta szu­kali naj­wy­raź­niej oka­zji, żeby zdo­być sławę; potrzebny był im „cud” albo też chcieli „cudow­nie” uzdro­wić kogoś zna­nego, dzięki komu zyska­liby pre­stiż. Czy mogłem mieć im to za złe? W zasa­dzie cały świat funk­cjo­nuje już w ten spo­sób: jedyne, co się liczy, to rynek, jedyną moral­no­ścią jest zysk i każdy zmaga się, jak może, żeby prze­żyć w tej dżun­gli. Na razie nie­moż­liwa zdaje się zmiana cze­go­kol­wiek. Mogę tylko powie­dzieć, że to mi się nie podoba.

W grun­cie rze­czy histo­ria Mastera Hu była piękna i pate­tyczna. Uro­dzony w pro­win­cji Gansu, jed­nym z naj­bar­dziej pery­fe­ryj­nych i ubo­gich regio­nów Chin, wyrósł w wio­sce, gdzie jego rodzina od wie­ków jakoś wią­zała koniec z koń­cem dzięki swo­jej „tajem­nicy”: lekar­stwu na opa­rze­nia. Sekret był pro­sty: obie­rali skórę z melo­nów i wkła­dali ją do gli­nia­nych naczyń. Szczel­nie zamknięte naczy­nia wędro­wały trzy metry pod zie­mię i mie­sią­cami tam leża­ko­wały. Wytwo­rzony w ten spo­sób płyn miał cudo­twór­czą moc. Wystar­czyło posma­ro­wać nim popa­rzoną skórę i ta się goiła.