Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tiziano Tarzani - wybitny, światowej klasy reportażysta - ostrzeżony w Hongkongu przez wróżbitę, że nadejdzie rok, gdy latanie samolotem będzie dla niego śmiertelnym zagrożeniem, postanowił przemieszczać się tradycyjnie, jak dawni podróżnicy. Powiedział później: "Decyzja okazała się znakomita, a rok 1993 - jednym z najbardziej niezwykłych. Przepowiedziano mi śmierć, a tymczasem odżyłem". Pieszo, łodzią, autobusem, samochodem i pociągiem odwiedził Birmę, Tajlandię, Laos, Kambodżę, Wietnam, Chiny, Mongolię, Indonezję, Singapur i Malezję. Wszędzie szukał kontaktów z wróżbitami, jasnowidzami i szamanami, co sprawiło, że z coraz większym zrozumieniem i szacunkiem odnosił się do dawnych zwyczajów i przekonań, dziś zagrożonych przez agresywne formy zachodniej nowoczesności.
"Wielka książka wpisująca się w najlepszą tradycję literackiego dziennikarstwa... Książka głęboka, bogata, przeniknięta skupionym namysłem".
Ryszard Kapuściński
"Terzani już jest swego rodzaju legendą. To znakomity dziennikarz, ale tutaj chodzi o coś więcej: nie o skupiony na sobie narracyjny popis żurnalisty, lecz o podróż współczesnego, sceptycznego pielgrzyma, bardzo emocjonalnie reagującego na zdarzenia, a zarazem z pełną świadomością wykorzystującego stylistyczne efekty... Po części jest to autobiografia, po części wędrówka do błogiej przeszłości, nieznośnej teraźniejszości i nieżyczliwej przyszłości, po części - proroctwo... Zawsze pisał znakomicie, ale nigdy lepiej niż teraz".
William Shawcross, "Literary Review"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 590
Tiziano Terzani urodził się we Florencji, studiował w Europie i Stanach Zjednoczonych, przez wiele lat mieszkał w Azji, jako dalekowschodni korespondent "Der Spiegla" donosząc o toczących się tam wojnach i rewolucjach. W roku 1975 jako jeden z nielicznych dziennikarzy europejskich był świadkiem zajęcia Sajgonu przez wojska północnowietnamskie. Przebywając w Chinach w 1984 roku, został aresztowany i wydalony za "działalność kontrrewolucyjną". W roku 1997 jego praca reporterska została uhonorowana Premio Luigi Barzini. Zmarł w roku 2004 w Orsigna, miejscowości pod Apeninami.
W swoich książkach Terzani dotykał problemów istotnych zarówno dla kontynentu azjatyckiego, jak i całego współczesnego świata. Pierwsza z nich, Pelle di Leopardo, dotyczy końcowej fazy wojny wietnamskiej. Pozostałe to: Giai Phong!La liberazione di Saigon, Holocaust in Kambodscha, In Asia, a także La porta proibita, która została napisana po wydaleniu z Chin, Buonanotte, signor Lenin! — relacja z podróży po Związku Radzieckim w dniach jego rozpadu, Lettere contro la guerra — "listy przeciwko wojnie", Un altro giro di giostra — opowieść o próbach pokonania choroby nowotworowej, która stała się dla autora pretekstem do ucieczki od zachodniego spojrzenia na ludzkie życie, chorobę i śmierć, i ostatnia, napisana wspólnie z synem i wydana już po śmierci Terzaniego, La fine è il mio inizio.
Powiedział mi wróżbita (Unindovino mi disse) to pierwsza książka Tiziano Terzaniego przełożona na język polski.
Dla Angeli, zawsze
Życie pełne jest sposobności, problem jednak polega na tym, aby je rozpoznać, a to wcale nie jest łatwe. W moim przypadku sposobność miała wszystkie znamiona klątwy: "Strzeż się! Istnieje wielkie ryzyko, że umrzesz w roku 1993. Dlatego nie wolno ci w tym roku latać. Ani razu!". Tak powiedział mi wróżbita.
Zdarzyło się to w Hongkongu. Na tego starego Chińczyka natknąłem się zupełnym przypadkiem. Owe ponure słowa wywarły na mnie wrażenie, ale specjalnie się nimi nie przejąłem. Była wiosna 1976 roku, więc rok 1993 wydawał się bardzo odległy. Nie zapomniałem jednak tej przepowiedni; przycupnęła gdzieś w zakątku umysłu, niczym pamięć o umówionym spotkaniu, na które nie wiemy jeszcze — udać się czy nie.
1977... 1987... 1990... 1991. Szesnaście lat wydaje się wiecznością, gdy oceniać je z perspektywy dnia pierwszego. Jak jednak wszystkie lata (z wyjątkiem czasu dojrzewania), także i te minęły nie wiadomo kiedy, i nawet się nie spostrzegłem, gdy był koniec roku 1992. No dobrze, i co teraz robić? Uwierzyć staremu Chińczykowi i przeorganizować swoje życie? Czy też udawać, że nic się nie stało, i wszystko robić po staremu, powtarzając sobie: "Do diabła z wróżbitami i ich głupimi przepowiedniami"?
Mieszkałem już wówczas w Azji od ponad dwudziestu lat: najpierw w Singapurze, potem w Hongkongu, Pekinie, Tokio i wreszcie w Bangkoku; uznałem, że najlepiej będzie potraktować wróżbę po azjatycku: nie walczyć, lecz się ugiąć.
— I co, uwierzyłeś? — kpili ze mnie przyjaciele dziennikarze, zwłaszcza ci z Zachodu, którzy w każdej kwestii domagali się jasnej odpowiedzi "tak" lub "nie", nawet wtedy, gdy pytanie było źle postawione, jak w tym przypadku. Nie trzeba wierzyć w przepowiednię pogody, żeby zabrać z domu parasol. Po co kusić los, skoro sam cię przestrzega? Kiedy w ruletce kulka ląduje trzy lub cztery razy po kolei na czarnym polu, niektórzy hazardziści, licząc na statystyczne prawdopodobieństwo, wszystkie pieniądze stawiają na czerwone. Ale nie ja: ja stawiam na czarne. Czyż kulka nie mrugnęła do mnie?
Zresztą pomysł, by przez rok nie latać, był sam w sobie pociągający: prawdziwe wyzwanie. Właściwie czemu nie uznać, że stary Chińczyk rzeczywiście trzymał klucze do mej przyszłości? Miałem wrażenie, że stawiam pierwsze kroki w zupełnie mi nieznanym świecie, i byłem bardzo ciekaw, dokąd mnie one poprowadzą. Już z tej racji warto było chociażby na moment zmienić swoje obyczaje.
Przez lata podróżowałem samolotami, a wymagania zawodowe gnały mnie w najbardziej szalone miejsca na świecie, gdzie toczono wojny, wybuchały rewolucje czy wydarzały się straszliwe katastrofy. Oczywiście niejeden raz zapierało mi dech w piersiach: na przykład wtedy, gdy lądowaliśmy z jednym silnikiem w płomieniach lub gdy mechanik zanurzony w awaryjnych drzwiczkach między fotelami walił młotkiem w podwozie, które nie chciało się opuścić.
Gdybym zlekceważył przepowiednię i latał w roku 1993, na pewno czyniłbym to z odrobinę większym lękiem niż ten, który ostatecznie nawiedza każdego — łącznie z pilotami — kto dużo czasu spędza w powietrzu, ale trzymałbym się ustalonej przez lata rutyny: lotnisko, taksówka, hotel, taksówka, lotnisko. Przestroga wróżbity dawała mi szansę zmienić coś w tej rutynie lub wręcz zmuszała do tego.
Pojawiał się jednak pewien problem. Czy na rok rozstać się z pracą? Wziąć urlop? Czy pomimo ograniczeń dalej robić swoje? Jak wiele innych zawodów, także dziennikarstwo jest dziś zdominowane przez elektronikę. Kluczową rolę odgrywają komputery, modemy, faksy. Bezpośrednio przesyłane przez satelitę obrazy telewizyjne wyznaczyły nowy standard; w dziennikarstwie prasowym coraz mniej chodzi o refleksję i osobisty namysł, a bardziej o dorównanie doraźności (i powierzchowności) telewizji.
W dniu masakry na placu Tiananmen CNN nadawała transmisję na żywo z centrum Pekinu i wielu moich kolegów wolało oglądać telewizję w hotelu, niż zobaczyć na własne oczy, co dzieje się kilkaset metrów od nich. W ten sposób lepiej można było śledzić wydarzenia na bieżąco. Co więcej te same obrazy widzieli oddaleni o tysiące kilometrów redaktorzy wydań i one stały się prawdą — jedyną prawdą. Po co szukać innej?
Co powie mój szef, gdy się dowie, że jego azjatycki korespondent przez cały rok zamierza się obywać bez samolotu? Co pomyśli o facecie, który w roku 1993 postanawia zostać dziennikarzem z początku stulecia: wyruszającym w drogę na wieść o wybuchu wojny i nierzadko docierającym do celu po jej zakończeniu?
Mogłem poszukać odpowiedzi na te pytania w październiku 1992 roku, kiedy jeden z dwójki redaktorów naczelnych "Der Spiegla" zjawił się przelotem w Bangkoku. Po kolacji, nie owijając w bawełnę, opowiedziałem mu o wróżbicie z Hongkongu i o swym postanowieniu, by przez cały rok 1993 unikać samolotu.
— To jak mam ci teraz polecić, żebyś leciał do Manili, aby napisać o najnowszym zamachu stanu, czy do Bangladeszu, aby ocenić dokonane przez tajfun spustoszenia? Rób, jak uważasz.
W sumie jednak moi dalecy szefowie jak zawsze okazali się wielkoduszni i uznali, że mój kaprys może stać się dla "Spiegla" okazją do zyskania nowego typu reportażu. Ich decyzja zdjęła mi z barków jeden ciężar, skoro jednak przepowiednia miała zacząć działać od początku nowego roku, ostateczne postanowienie odkładałem do 31 grudnia, gdziekolwiek tego dnia się znajdę.
Była to puszcza w Laosie. Na sylwestrową kolację zjadłem omlet z jajkami czerwonych mrówek. Nie było szampana, zamiast niego Nowy Rok powitałem szklanką wody i solennym postanowieniem, by przez następnych dwanaście miesięcy nie poddać się w żadnych okolicznościach chęci latania. Mogłem korzystać ze wszystkich środków transportu z wyjątkiem samolotu, helikoptera czy szybowca.
Decyzja okazała się znakomita, a rok 1993 — jednym z najbardziej niezwykłych. Przepowiedziano mi śmierć, a tymczasem odżyłem. To, co zrazu wydawało się klątwą, okazało się błogosławieństwem. Rytm moich dni radykalnie się zmienił wraz z tym, jak musiałem podróżować przez Azję i Europę pociągiem, statkiem, samochodem, a niekiedy po prostu na piechotę. Dystanse znowu nabrały właściwych rozmiarów, a ja odzyskałem poczucie odkrywania i przygody.
Nie mogłem już pognać znienacka na lotnisko, zapłacić kartą kredytową i zostać w mgnieniu oka poniesionym w dowolne miejsce. Znowu musiałem zobaczyć świat jako zawiłą sieć krajów oddzielonych rzekami i morzami, a także granicami, którą pokonać można było, jedynie pokazując wizę, i to nie byle jaką wizę, ale wizę "lądową", jak gdyby osoba nastająca na podróż po powierzchni globu natychmiast ściągała na siebie podejrzenia. Przeniesienie się z jednego miejsca w drugie przestało być kwestią godzin, a nabrało rozmiarów dni i tygodni. Ponieważ musiałem wystrzegać się pomyłek, długi czas ślęczałem przed wyjazdem nad mapami. Góry przestały być pięknymi dekoracjami oglądanymi z okienka, a stały się na powrót poważnymi przeszkodami.
Pokonywanie wielkich dystansów pociągiem lub statkiem przywróciło mi świadomość gigantycznych rozmiarów globu. Ale co najważniejsze, znowu zobaczyłem tę ogromną część ludzkości, o której za sprawą samolotów niemal kompletnie zapominamy, tych wszystkich, którzy wędrują obciążeni tobołkami i dziećmi, a nad którymi "przelatują" do porządku pasażerowie mknących po niebie samolotów.
Rezygnacja z samolotów przywróciła mi poczucie niespodzianki i zaskoczenia. Jeśli przez jakiś czas będziesz udawać niewidomego, usiłując skompensować ów brak, wyostrzą się inne zmysły. Podobny jest efekt rezygnacji z samolotu: podróż pociągiem, na długi czas zamykająca w niewielkiej przestrzeni, daje na nowo rozkwitnąć przywiędłej ciekawości szczegółów. Zaczynasz się interesować tym, co się dzieje dookoła i co przemyka za oknami. W samolocie uczysz się nie patrzeć i nie słuchać: ludzie i rozmowy powtarzają się z męczącą jednostajnością. Po trzech dekadach latania nie potrafię sobie przypomnieć ani jednego współpasażera. Zupełnie inaczej jest w pociągu, a przynajmniej pociągu azjatyckim: dni, posiłki i znużenie dzielisz z ludźmi, których inaczej by się nie poznało, a niektórych niepodobna zapomnieć.
Wystarczy zrezygnować z samolotów, aby sobie uzmysłowić, jak bardzo zmieniają one perspektywy i proporcje. Tak, zgoda, redukują odległości, co jest bardzo wygodne, zarazem jednak minimalizują wszystko, łącznie z twym pojmowaniem świata. Opuszczasz Rzym o zachodzie słońca, jesz kolację, zasypiasz i o świcie jesteś już w Indiach. Tymczasem w rzeczywistości każdy mijany kraj ma własny charakter. Na jego spotkanie trzeba się specjalnie przygotować, trzeba się wysilić, aby poczuć radość podboju. Wraz z tym, jak wszystko staje się łatwe, nic już nie sprawia nam przyjemności. Poznawanie jest źródłem radości, ale tylko wtedy, gdy przychodzi z trudnością, i nigdzie nie jest to bardziej prawdziwe niż tam, gdzie sprawa dotyczy poznawania innych krajów. Lektura przewodnika podczas przelotu z jednego lotniska na drugie to nie to samo co powolne, żmudne wchłanianie — niczym drogą osmozy — nastrojów ziemi, do której jest się przywiązanym, gdy się jedzie pociągiem.
Osiągane samolotem, wszystkie miejsca stają się podobne do siebie: losy oddzielone od siebie tylko kilkoma godzinami lotu. Granice nakreślone przez naturę i historię, a zakorzenione w świadomości ludzi, którzy żyją w ich obrębie, tracą znaczenie, a nawet przestają istnieć, kiedy podróż polega na przemieszczaniu się z jednej klimatyzowanej kapsułki lotniska do drugiej, gdzie jedynym śladem granicy jest policjant siedzący przed monitorem, a pierwszym zetknięciem z nowym miejscem jest karuzela bagażowa i sklep wolnocłowy, teraz na całym świecie prezentujący te same artykuły.
Statki wolno i gładko zbliżają się do ujścia rzek, port jest powiększającym się i konkretyzującym punktem docelowym, mającym swoiste oblicze i własny, osobliwy zapach. Lotniska dawno już tym przestały być. Bardzo dawno. Dzisiaj mają fałszywy polor reklamy: wyspy doskonałości nawet wtedy, gdy cały kraj dookoła jest w ruinie. Wszystkie do siebie podobne, na wszystkich ten sam międzynarodowy język, co sprawia, że wszędzie właściwie czujemy się jak w domu. Tymczasem zawsze lądujemy na obrzeżach miasta, do którego centrum trzeba dopiero dotrzeć autobusem lub taksówką. Natomiast dworzec kolejowy jest prawdziwym zwierciadłem miasta, w którego sercu leży. Ze stacji blisko jest do katedr, meczetów, pagód czy mauzoleów. Dopiero stając na ich progu, naprawdę przybyliśmy.
Przestałem latać, ale nie zerwałem z zawodem i udawało mi się dotrzeć na czas tam, gdzie chciałem być: na pierwsze demokratyczne wybory w Kambodży, na otwarcie pierwszej lądowej trasy komunikacyjnej łączącej Tajlandię z Chinami via Birma.
W lecie nie zaniedbałem corocznych odwiedzin matki we Włoszech: pokonałem historyczną drogę z Bangkoku do Florencji, liczącą dwadzieścia tysięcy kilometrów, a prowadzącą przez Kambodżę, Wietnam, Chiny, Mongolię, Syberię i tak dalej. Nie miała w sobie nic szczególnego z tym tylko wyjątkiem, że już od dawna nikt jej nie przebył. Zabrała mi miesiąc, przez który nieustannie towarzyszył mi stukot kół i zróżnicowany gwizd rozlicznych lokomotyw, a było to wielkie przeżycie, chociaż na mapie widać, że pokonałem tylko niewielki fragment globu.
Drogę powrotną na Wschód zacząłem w La Spezia, skąd wraz z moją żoną, Angelą, wyruszyliśmy sfatygowanym statkiem linii Lloyd Triestino w wielką klasyczną trasę prowadzącą Morzem Śródziemnym przez Kanał Sueski, Morze Czerwone, Ocean Indyjski, cieśninę Malakka do Singapuru. Byliśmy jedynymi pasażerami na pokładzie; oprócz nas statek wiózł dwa tysiące kontenerów i osiemnastu włoskich marynarzy.
Gdybym nie znalazł pretekstu w postaci przepowiedni, niczego z tych rzeczy bym nie doświadczył, a rok 1993 nie różniłby się niczym od innych, w których zdarzenia nie znakują upływającego czasu.
Ile wielkich historii może wypełnić życie dziennikarza? Jedna, może dwie, jeśli jest szczęściarzem. Ja z pewnością należałem do szczęściarzy: byłem w Sajgonie na wiosnę roku 1975, gdy zajmowali go komuniści, kończąc wojnę wietnamską, która dla mego pokolenia była tym, czym hiszpańska wojna domowa dla pokolenia Hemingwaya i Orwella; latem roku 1991 znalazłem się w ZSRR, obserwując pękanie sowieckiego imperium i śmierć komunizmu. Kto wie, może nie ominie mnie jeszcze jakieś gigantyczne wydarzenie, ale na razie muszę tak wyostrzyć swą ciekawość, aby dostrzegała rzeczy mniej oczywiste, mniej jaskrawe.
Wraz z rezygnacją z latania podjąłem jeszcze jedną decyzję. Postanowiłem, że gdziekolwiek się znajdę w owym roku, będę się rozglądał za najwybitniejszym miejscowym wróżbitą, prorokiem czy wizjonerem, aby zadać mu pytanie o moją przyszłość i obserwować, czy odpowiedzi układają się w jakąś całość.
Każde spotkanie było nową przygodą; zebrałem po drodze wiele przestróg, porad życiowych, a także olejków, amuletów, pigułek, pudrów i recept chroniących przed najróżniejszymi niebezpieczeństwami. Wszystko to wiozłem ze sobą, pod koniec roku uginałem się pod ciężarem różnych gadżetów, flaszeczek i pakuneczków. Siła każdego z nich wiązała się z przestrzeganiem innego tabu; w każdym systemie religijnym czy ideologicznym określoną korzyść można odnieść tylko za sprawą konkretnych wysiłków. W praktyce niełatwo hołdować tej, słusznej skądinąd, zasadzie, szczególnie gdy wymaga to podejmowania działań nie zawsze ze sobą spójnych.
Gdybym miał przestrzegać wszystkich otrzymanych zakazów i nakazów, moje życie skomplikowałoby się o wiele, wiele bardziej, niż spowodowała to sama rezygnacja z latania. Na jednej z indonezyjskich wysp spotkałem bomoh, eksperta w sprawach czarnej magii, który przestrzegł mnie, abym nigdy, przenigdy nie siusiał pod słońce. Inny zakazał mi robienia tego w kierunku księżyca. W Singapurze wiekowa szamanka, w rymowanej, antycznej chińszczyźnie oznajmiła, że nigdy już więcej nie wolno mi zjeść psa czy węża. Zdarzył się wróżbita, który zabronił mi jedzenia wołowiny, inny nakazał przejść już do końca życia na wegetarianizm. Stary lama w Ułan Bator wyczytał cały mój los z tego, jak pękała jagnięca łopatka wolno pieczona nad palonym łajnem, a następnie wręczył mi pakiecik wonnych, ususzonych mongolskich ziół, które miałem wąchać w obliczu niebezpieczeństwa. Pod Phnom Penh buddyjski mnich wylał na mnie — kompletnie ubranego — wiadro tej samej wody, którą leczył epileptyków.
Niektórzy z wróżbitów stanowili barwne osobowości, niektórzy byli oczywistymi szarlatanami, szukającymi tylko łatwego zarobku, niektórzy zaś byli ludźmi mającymi głęboką wiedzę o ludzkiej osobowości i potrafiącymi odczytywać cudze umysły czy odkrywać "blizny" niedostrzegalne dla oczu. Bywały przypadki, gdy zaczynałem się zastanawiać, czy aby rzeczywiście nie mają jakiegoś dodatkowego zmysłu. Czy to możliwe? Czy możliwe, że w ciągu tysiącleci człowiek postradał jakieś umiejętności, niegdyś naturalne i powszechne, a dziś przysługujące już tylko nielicznym jednostkom?
W dziejach powszechnych roi się od proroków i wizjonerów, dziś jednak, zwłaszcza na Zachodzie, skłonni jesteśmy sądzić, że to przeszłość, którą zostawiliśmy za sobą. W Azji natomiast przy wyjaśnianiu aktualnych wydarzeń przywołuje się czynniki tajemne co najmniej równie często, jak gospodarcze czy ideologiczne. W Chinach, Indiach czy Indonezji to, co my nazywamy zabobonem, stanowi istotną część codzienności. Astrologia, chiromancja, zdolność odczytywania przyszłości z rysów twarzy, podeszew stóp czy z układu liści herbaty w filiżance odgrywają bardzo ważną rolę w sferze prywatnej i publicznej, podobnie jak praktyki uzdrowicieli, szamanów czy mistrzów feng shui, kosmicznej geometrii. Imię dla dziecka, nabycie pola, sprzedaż portfela akcji, naprawa dachu, data wyjazdu czy wypowiedzenia wojny — wszystkie takie postanowienia kierują się zasadami niewiele mającymi wspólnego z logiką. To właśnie owe zasady decydują o milionach zawieranych małżeństw i tysiącach wznoszonych budowli. Dotyczące całych zbiorowości decyzje polityczne opierają się na sugestiach specjalistów od sił tajemnych.
Ludzie od zawsze zastanawiają się nad sensem życia, starają się zrozumieć jego tajemnicę, znaleźć klucz do przyszłości i wpływać na jej bieg. Pismo chińskie powstało nie jako środek porozumienia się ludzi, lecz jako sposób komunikowania się z bogami. "Wypowiedzieć wojnę sąsiadowi czy nie?" "Wygram bitwę czy nie?" Król wypisywał takie pytania na płaskiej kości, którą następnie nakłuwano rozgrzaną do czerwoności igłą, a boska odpowiedź pojawiała się w postaci spowodowanych gorącem pęknięć, które trzeba było umieć odczytywać. Takie pochodzące sprzed trzech i pół tysiąca lat kości to najstarsze chińskie "manuskrypty".
Dzisiaj Chińczycy, zwłaszcza w Azji Południowo-Wschodniej, niezmiennie zwracają się z pytaniami do bogów, na przykład wyrzucając w górę dwa drewienka wielkości dużej fasoli i czekając na odpowiedź z niebios. Jeśli obydwa spadną wierzchem do góry, znaczy to "tak", obydwa wierzchem do dołu — "nie", jedno tak, drugie tak — "spróbuj raz jeszcze".
Dzięki przepowiedni wróżbity zacząłem się interesować różnymi sposobami, na jakie ludzie szukają tego typu porad, zgłębiać nowe drogi wiedzy, wnikać w tajemniczy świat intuicji i sugestii, który tak często nam coś podpowiada, a który jednak zazwyczaj lekceważymy. Moje studia zabobonów były też odpowiedzią na azjatyckie przemiany: chciałem się przekonać, ile pozostało z owego "tajemniczego Wschodu", który przez całe stulecia fascynował ludzi Zachodu. Gazety głoszą, że Azja przeżywa okres boomu i że następne stulecie będzie należało do niej. Wizja ta podnieca bankierów i finansistów, którzy świat widzą z perspektywy wykresów pojawiających się na monitorach ich niesłychanie wyrafinowanych komputerów. Tymczasem nie można tego ograniczyć tylko do ekonomicznego wzlotu; ten kontynent zarazem uśmierca sam siebie, przyjmując model rozwoju, którego sam nie wybierał, model narzucony przez logikę zysku, która, można sądzić, dzisiaj bez reszty zdominowała wszystkie ludzkie poczynania.
Starożytne miasta są zrównywane z ziemią, aby zrobić miejsce dla anonimowych, "nowoczesnych" konstrukcji; miejscowe kultury są spychane na margines, nie mogąc się przeciwstawić agresywności zagranicznych wzorców, za sprawą satelitów docierających do lepianki w birmańskiej dżungli czy do jurty na mongolskich wyżynach. Przeraźliwa fala materializmu zalewa wszystko i wszystkich. Ale także pośród młodych Azjatów w odpowiedzi na ten zalew i powodowaną przezeń dezorientację odżywa zainteresowanie dla starych wierzeń, dla tajemnicy zakorzenionej w ich dawnych tradycjach.
Niewykluczone, że dzieje się tak na całym świecie. Wraz z tym, jak grupy społeczne ulegają podziałowi i rozpadowi, w życiu codziennym coraz mniej jest naturalnego świata, od nauki oczekuje się, że rozwiąże wszystkie problemy, umierającego nie żegna się wspólnie, jak było jeszcze w czasach mego dzieciństwa, gdyż śmierć stała się tabu wypieranym na obrzeża świata, ludzie bardziej niż kiedykolwiek niepokoją się swym losem i gdziekolwiek mogą, wypatrują pociechy, zrozumienia, przyjaźni i nadziei. To właśnie dlatego Wschód ze swą aurą egzotyki stał się znowu źródłem inspiracji dla tak wielu młodych ludzi z Zachodu, którzy w religiach i misteriach wschodnich szukają odpowiedzi, jakich nie mogą znaleźć w ojczystych szkołach i Kościołach. Ci, którzy chcą uciec z więzienia konsumpcjonizmu, uchronić się przez natarczywością reklam i dyktatem telewizji, mniej oczekują pomocy od wielkich rodzimych filozofów, a bardziej od orientalnego mistycyzmu, buddyzmu i azjatyckich guru. Zachodnia młodzież wychowana w niebywale zorganizowanym świecie, gdzie wszystko jest zabezpieczone, gdzie każde pragnienie powodowane jest narzuconą, wymuszoną potrzebą, z coraz większą ciekawością przemierza drogi orientalnej duchowości.
Podróżując po Azji, niejeden raz widziałem Europejczyków w pomarańczowych lub purpurowych szatach buddyjskich mnichów, ale nigdy nie zainteresowałem się ich historiami. Tego roku miałem powód, by się zatrzymać i posłuchać, dzięki czemu poznałem, na przykład, dawnego dziennikarza, podobnie jak ja florentyńczyka, który został tybetańskim mnichem, czy młodego holenderskiego poetę, który wybrał drogę samotnych medytacji w świątyni na południe od Bangkoku. Każdy z nich był na swój sposób ofiarą współczesnej dezorientacji. To z pewnością z jej powodu w europejskich książkach telefonicznych coraz bardziej puchną sekcje poświęcone chiromantom, astrologom i jasnowidzom. Ich klientela nie ogranicza się już do łatwowiernych dam, ludzi samotnych i zagubionych: oto kolejne odkrycie, którego dokonałem. W owym roku zorientowałem się, że moje zainteresowanie tym osobliwym światem podziela też wielu ludzi, których nigdy by się o to nie podejrzewało, ludzi, którzy otwierali się i opowiadali swoje historie, gdy tylko wyznałem, że poważnie traktuję swoją przepowiednię. To może banał, ale problem przeznaczenia, dobrego lub złego losu, a także stosunku do niego prędzej czy później nawiedza każdego.
Dalej przedstawiam historię tej dziwnej podróży, historię roku trzymającego się ziemi... a może należałoby powiedzieć: mniej niż kiedykolwiek trzymającego się ziemi? I to byłoby bliższe prawdy, nigdy bowiem wcześniej nie latałem tak często bez użycia skrzydeł, jak podczas tych trzynastu miesięcy. Trzynastomiesięczny rok? Tak, ale na to akurat najłatwiej odpowiedzieć.
Konkluzja? Starsza dama w Bangkoku na pytanie, ile razy w miesiącu odwiedza wróżbitów, odrzekła: "W ogóle do nich nie chodzę. Lubię być zaskakiwana przez życie". Ja zostałem zaskoczony przez życie właśnie dlatego, że poszedłem do wróżbity. Jego przepowiednia jakby przydała mi trzeciego oka, dzięki któremu zobaczyłem rzeczy, ludzi i miejsca, których inaczej bym nie dostrzegł. Tak oto zyskałem niezapomniany rok, który rozpocząłem, siedząc w Laosie w koszu na grzbiecie słonia, a zakończyłem na medytacyjnej macie w buddyjskiej samotni prowadzonej przez dawnego agenta CIA.
Przepowiednia uratowała mnie też od katastrofy powietrznej. Dwudziestego marca 1993 roku rozbił się w Kambodży helikopter ONZ z piętnastoma dziennikarzami na pokładzie. Pośród nich znajdował się niemiecki kolega, który zajął moje miejsce.
Między sferą tajemną a mną zawsze istniał chłodny i spory dystans. Jak w wielu innych przypadkach, przyczyny tego sięgają jeszcze dzieciństwa, a ta obcość pojawiła się bardzo wcześnie.
Małą fotografię żołnierza umieściły na dnie czary z wodą, przykryły mi głowę wielkim ręcznikiem i kazały siedzieć w ciemności i wpatrywać się w drgającą, uchwyconą do połowy postać. Same zaś zasiadły w milczeniu i czekały.
Był to pomysł mojej babki. Powiedziała, że konieczna jest jakaś niewinna duszyczka, a ja najwyraźniej pasowałem jej do tego opisu. Seans odbył się w roku 1943 w naszym domu w Monticelli, robotniczej dzielnicy Florencji. Syn naszej sąsiadki Palmiry zaginął tej nocy w Rosji podczas odwrotu naszych wojsk, a ja miałem ustalić, czy jeszcze żyje, a jeśli tak, to co robi w tym momencie.
Byłbym uszczęśliwiony, mogąc powiedzieć, że widzę go, jak je obiad przy drewnianym stole w chatce otoczonej śniegami, jednak jedyne, co widziałem, to była poważna twarz wibrująca przy każdym moim oddechu. Mała czarno-biała fotografia przypominała mi zdjęcia spoglądające z marmurowych krzyży na cmentarzu Soffiano, ale wolałem tego nie mówić. To jedno z najwyraźniejszych wspomnień, jakie mam z dzieciństwa; dobrze pamiętam rozczarowanie, gdy zdjęły ze mnie ręcznik i wylały wodę, a Palmira zaczęła suszyć zdjęcie chusteczką. Jedna z kobiet zauważyła, że może to moja wina, gdyż jakoś straciłem już niewinność, co wydawało się jednak mało prawdopodobne w przypadku pięciolatka. Ale kto wie? Poza tym może wcale nie była to porażka, gdyż syn Palmiry nie wrócił z Rosji.
Po tym pierwszym doświadczeniu z normalną, sceptyczną ciekawością odnosiłem się do świata nadzmysłowego; instynktownie zawsze udawało mi się znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie dla zdumiewających rzeczy, które niekiedy rozgrywały się przed moimi oczyma. Później jako ojciec jeszcze intensywniej musiałem szukać takich wyjaśnień, gdyż dzieci miały bardzo silną potrzebę "zrozumienia".
W Delhi, dokąd ściągnąłem rodzinę na swe czterdzieste urodziny (zasadziłem w Indiach symboliczne ziarno, a przy tej okazji chciałem zadeklarować swoje pragnienie, by kiedyś zamieszkać tu na stałe), stary Sikh podszedł do Saskii i Folco, którzy mieli wtedy osiem i dziewięć lat. "Jeśli chcecie, to powiem wam, jak nazywa się wasz dziadek", oznajmił. Nie dowierzając, dali mu parę rupii, on zaś zadał im kilka pytań, a potem napisał na kartce papieru "G", inicjał Gerardo — a tak na imię miał mój ojciec. Wiele musiałem się namęczyć, aby im wyjaśnić, że jak w przypadku wszystkich innych hinduskich "cudów" — od grzebania żywcem po sznurki unoszące się z ziemi i balansujące na jednym końcu — coś musi się za tym kryć; najpewniej, odpowiadając na pytania, nieświadomie przekazały mu informację. Nie chciały się zgodzić, były przekonane, że jeśli już, to czytał w ich myślach. Kilka lat później, gdy spędzaliśmy wakacje w Tajlandii, byliśmy świadkami zdarzenia, w przypadku którego o wiele trudniej byłoby mówić o triku.
Zatrzymaliśmy się na wyspie Phi Phi, z Senim, Tajlandczykiem, z którym przyjaźniłem się od dawna, i jego dziewczyną Yin. Phi Phi była długo tropikalnym rajem z błękitnym morzem, białym piaskiem, chatkami z bambusa i słomy, aż wreszcie i tutaj dotarły elektryczność, faksy oraz betonowe hotele z basenami. Właśnie mieliśmy wsiąść do łódki, która miała nas powieźć do wielkich, tajemniczych jaskini, gdzie ludzie od wieków zbierali jeden z największych chińskich przysmaków, jaskółcze gniazda, gdy nagle Yin zorientowała się, że zostawiła w chatce aparat fotograficzny.
— Czekajcie! Zatelefonuję do Seniego! — "Zatelefonuję?" Na wyspie nie było żadnego telefonu! Yin odeszła na bok, ujęła głowę w ręce, przymknęła oczy i zastygła jakby w akcie wielkiej koncentracji. Kilka sekund później na białym piasku pojawił się punkcik, który szybko okazał się Senim, biegnącym ku nam z okrzykiem:
— Yin! Nie wzięłaś aparatu!
Zbieg okoliczności? Oczywiście. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości.
Natomiast Folco był niezwykle wprost podniecony. Łódź, morze, tajemnicze pieczary, miejscowi chłopcy wdrapujący się po bambusowych tyczkach do drogocennych gniazd — wszystko zupełnie zbladło wobec możliwości, dla niego będącej pewnością, telepatycznej komunikacji. Cały dzień spędził na "ćwiczeniach", a wieczorem poinformował, że spróbuje przesłać myśli matce, która musiała wyjechać do Florencji.
— Co mama teraz robi? — spytała go Saskia.
— Śpi. Widzę, jak śpi, a wokół niej jest niebieskie światło.
Sprawa jasna: we Włoszech było popołudnie, Angela nigdy nie śpi po obiedzie, a na dodatek nigdzie w domu nie ma niebieskiego światła.
Kiedy jednak wróciła tydzień później, okazało się, że tego właśnie dnia wyjechała do Il Contadino, naszego domu letniskowego w leżącej w Apeninach Toskańskich wiosce Orsigna. I trzeba trafu, że po obiedzie ucięła sobie tam drzemkę w pokoju dziecinnym, gdzie na oknach wiszą niebieskie zasłony. Paranormalny syn? Nie, po prostu strzelił i mu się udało.
Oczywiście jak wszyscy czytałem o spełniających się przepowiedniach, o ludziach robiących rzeczy nieprawdopodobne — latających, lewitujących, widzących przeszłość lub przyszłość — ale nigdy opowieści tych nie traktowałem poważnie. Jeśli chociaż jedna byłaby prawdziwa, powtarzałem sobie, jak dalej można by żyć normalnie? Jeśli nasz los zapisany jest na dłoniach czy w gwiazdach, jaki jest sens w czekaniu na autobus, chodzeniu do pracy, płaceniu rachunków za elektryczność? Czy nie trzeba by wtedy porzucić dotychczasowego życia i bez reszty zająć się zgłębianiem losu? A przecież ludzie chodzą do pracy, pociągi kursują, listy krążą, a gazety ukazują się regularnie. Powtarzałem sobie, że świat paranormalny jest wymysłem jakiejś grupki ludzi, którym spaczona wyobraźnia podszeptuje, jak zaspokoić potrzebę czegoś nadzwyczajnego; czemu miałbym się tym przejmować? Dlatego też przez lata żyłem w Azji, nie zwracając uwagi na sekretną podszewkę rzeczy. Odwiedzałem świątynie i klasztory, słuchałem najróżniejszych historii, ale wielkiego wrażenia na mnie nie robiły. A ilekroć miałem okazję sprawdzić którąś z nich, zawsze coś się nie zgadzało, rzeczywistość nie pasowała do opowieści.
Przez cały ten czas nigdy nie interesowałem się swym horoskopem ani nie kontaktowałem z żadnym z licznych jasnowidzów, do których zawsze odnosiłem się z instynktownym niesmakiem. Zaraz po wojnie, gdy byłem jeszcze chłopcem, przed naszym domem często zatrzymywały się Cyganki i proponowały matce, że powróżą jej z dłoni. Zawsze odmawiała i z trzaskiem zamykała drzwi na zasuwę, powtarzając, że to wszystko złodziejki, gotowe nas zahipnotyzować, żeby zabrać nasz wątły dobytek. Słowa te musiały głęboko we mnie zapaść.
Nie było też tak, że z własnej woli udałem się do wróżbity w Hongkongu. Do brytyjskiej kolonii przyjechaliśmy z Singapuru i tutaj spotkałem się z dawnym przyjacielem ze studiów, Chińczykiem, z którym w latach sześćdziesiątych uczyliśmy się na Columbia University w Nowym Jorku. Jego żona, dobrze znana reżyserka filmowa, była wnuczką ostatniego wojskowego gubernatora Yunnanu. Jak wszyscy porządni Chińczycy uwielbiała hazard i była bardzo zabobonna. Co jakiś czas wyjeżdżała do Makao, gdzie — podobnie jak ja — całe dnie spędzała na grze w oczko, bakarata, a zwłaszcza fantan — grze bardzo prostej, ale ogromnie wciągającej. Polega ona na tym, że krupier wysypuje na stos żetony, a potem pałeczką z kości słoniowej wolno dzieli je na grupy czwórkowe. Gracze muszą zgadnąć, ile żetonów zostanie na koniec: żaden, jeden, dwa czy trzy. Urok gry polega na tym, że można ją obserwować z wysoka, spuszczając na stół stawki w małym wiklinowym koszyku i w nim wciągając ewentualne wygrane.
Moja znajoma za każdym razem, zanim wsiadła na poduszkowiec, udawała się do wróżbity, aby ustalić, czy wyprawa będzie korzystna, czy też nie.
— Jest najlepszy w Hongkongu. Naprawdę powinieneś go poznać. Chodź ze mną — powtarzała.
Wróżbita mieszkał w jednym ze starych, niszczejących mrówkowców w Wanchai. Drzwi do mieszkań były otwarte nawet na noc, aby wpuścić powietrze, ale przed złodziejami chroniły kraty zamykane na kłódki. Musieliśmy się wdrapać kilka pięter, zanim stanęliśmy przed właściwą kratą. W środku na podłodze stał mały ołtarz z czerwoną lampką oraz miską ryżu i pomarańczy przeznaczonych dla lokalnych bóstw i przodków. Pamiętam przyjemny zapach kadzideł. Za starym żelaznym biurkiem siedział siedemdziesięcioletni Chińczyk w kamizelce bez rękawów i z głową wygoloną jak u mnicha. Kościste ręce spoczywały na wiekowych książkach i liczydłach.
Stałem z boku, gdy udzielał porady żonie przyjaciela. Potem wskazał na mnie i powiedział w nieznanym mi dialekcie kantońskim:
— On mnie interesuje.
Nie sprzeciwiałem się.
Odmierzył sznurkiem długość mego przedramienia, potem obmacał mi czaszkę, spytał, kiedy się urodziłem, w jakiej porze dnia, zrobił kilka obliczeń na liczydłach, spojrzał mi w oczy i zaczął mówić. Oczekiwałem normalnej niejasnej mowy wróżbitów, którą można interpretować dowolnie, naciągając ją niczym gumkę, aby pasowała do rzeczywistości. Gdyby powiedział: "Jesteś żonaty, ale w twoim życiu jest jeszcze inna kobieta", może pomyślałbym: "Czyżby chodziło mu o...?". Gdyby powiedział: "Masz troje dzieci", może zacząłbym się zastanawiać, czy poza Folco i Saskią nie ma jeszcze gdzieś w świecie owoców mojej namiętności. Ale kiedy żona przyjaciela zaczęła tłumaczyć, nie wierzyłem własnym uszom.
— Mniej więcej rok temu miałeś zginąć gwałtowną śmiercią, ale uratował cię uśmiech...
To prawda, ale skąd on mógł tak dokładnie wiedzieć o zdarzeniu, o którym nigdy nie wspominałem moim chińskim przyjaciołom?
Zdarzyło się to w Kambodży dokładnie rok wcześniej. Wyjechałem stamtąd kilka dni wcześniej przed upadkiem Phnom Penh 17 kwietnia, by w Bangkoku — wówczas oazie spokoju i luksusu, gdzie zatrzymałem się w hotelu Oriental nad rzeką Chao Paya — zgrzytać zębami na samą myśl o przyjaciołach i znajomych zdanych teraz na łaskę i niełaskę Czerwonych Khmerów. To, że mnie nie było z nimi, odczuwałem jako osobistą porażkę, z którą nie mogłem się pogodzić. Wynająłem samochód, pojechałem do nadgranicznego miasta Aranyaprathet i rankiem 18 kwietnia przeszedłem po stalowym moście na drugą stronę granicy. O tym, jak mało wiedziałem na temat Czerwonych Khmerów, niech zaświadczy moje ówczesne przekonanie, że łatwo złapię jakąś okazję do Phnom Penh.
Idąc drogą, mijałem tłumy spanikowanych Kambodżan, gnających w przeciwnym kierunku: na wózkach lub w samochodach pełnych stłoczonych ludzi i bagaży. Wszyscy byli przerażeni, wszyscy chcieli uciec do Tajlandii. Ktoś machał na mnie, abym zawrócił, ale tym się nie przejąłem. Do centrum Poipet wkroczyłem, kiedy z przeciwnego kierunku wchodzili do miasta Khmerowie. Żołnierze rządowi cisnęli broń, zrzucili mundury i czmychnęli; nie było żadnego oporu, żadnej strzelaniny. Pierwsza grupa Khmerów minęła mnie tak obojętnie, jakby mnie w ogóle nie zauważyli, ale już z następnym oddziałem było inaczej. Obskoczyli mnie, wymierzyli pistolety maszynowe i kazali ustawić się pod murem na rynku, z okrzykami: "CIA! CIA! Ameryka! Ameryka!", szykując się do rozstrzelania.
Dotychczas widziałem powstańców kambodżańskich jedynie jako ciała leżące przy drodze czy na polu ryżowym. Po raz pierwszy oglądałem ich żywych; młodzi, świeżo po wyjściu z dżungli, z wysuszoną, szarą, zabłoconą skórą i dzikimi oczyma, poczerwieniałymi od malarii. "CIA! Ameryka!", nie przestawali wrzeszczeć. Byłem pewien, że zaraz mnie zabiją. Myślałem, że odbędzie się to szybko i bez bólu, a martwiłem się przede wszystkim tym, jak ta wiadomość przybije moją rodzinę. Instynktownie wyciągnąłem z kieszeni koszuli paszport i uśmiechając się, powiedziałem, nie wiem czemu, po chińsku:
— Jestem Włochem. Włoch, nie Amerykanin!
Z grupki gapiów stojących za żołnierzami wyszedł mężczyzna o bladej, niemal białej skórze — z pewnością miejscowy chiński sklepikarz — i zaczął tłumaczyć na khmerski moje słowa:
— Jestem dziennikarzem, nie zabijajcie mnie... Poczekajcie na jakiegoś oficera politycznego, niech on zdecyduje... Jestem Włochem!
I wymachując paszportem, bez przerwy się uśmiechałem.
Khmerowie opuścili lufy i przekazali mnie w ręce młodego oficera, który kilka godzin mnie wypytywał, co jakiś czas mierząc mi w twarz, w nos lub między oczy z wielkiego chińskiego pistoletu.
Przed zmierzchem pojawił się na scenie jakiś starszy, ważniejszy oficer. Przez kilka długich minut rozmawiał ze swym podkomendnym, a potem zwrócił się do mnie w nienagannej francuszczyźnie, że z radością wita mnie w wolnej Kambodży, że dni są historyczne, wojna się skończyła, a ja mogę wracać do domu.
Jeszcze tego wieczoru leżałem w pięknej, chłodnej, jedwabnej pościeli w hotelu Oriental w Bangkoku. "Jeśli ktoś mierzy do ciebie z karabinu, uśmiechaj się", powtarzałem odtąd dzieciom; zdaje się, że to jedna z nielicznych lekcji życiowych, jakie mogłem im przekazać z czystym sumieniem.
Tyle że nauczyłem się czegoś jeszcze. Prawdziwy strach, jak zwykle, pojawił się dopiero potem. Całymi miesiącami dręczyły mnie zmory senne; wielokrotnie powtarzałem w wyobraźni całą scenę w zwolnionym tempie i nie zawsze kończyła się szczęśliwie. To doświadczenie z pewnością zostawiło we mnie swoje ślady.
Jak jednak mógł je dojrzeć stary chiński wróżbita w swym małym, zaniedbanym mieszkanku w Hongkongu? Gdyby ranił mnie nóż albo kula, na ciele pozostałaby blizna dostępna dla wszystkich oczu. Jakie jednak oko mogło wypatrzyć bliznę, którą Khmerowie zostawili we mnie, sam nawet nie wiem gdzie? Kolejny zbieg okoliczności? Tym razem nie tak łatwo było w to uwierzyć.
Teraz Chińczyk zaczął mówić o moich związkach z pięcioma naturalnymi elementami: ogień, woda, drzewo, metal i ziemia.
— Lubisz drzewa. — To prawda; w miarę możliwości żyję w otoczeniu drewnianych przedmiotów, a najbardziej lubię zapach drewna sandałowego. — Jesteś szczęśliwy, żyjąc w pobliżu wody. — I znowu prawda. W Hongkongu zawsze mieliśmy widok na morze, na letnisku w Orsigna za oknem z hukiem przewalał się górski potok. I wtedy właśnie przyszła pora, która miała odmienić moje życie:
— Uważaj! Jest wielkie ryzyko, że zginiesz w roku 1993. Nie powinieneś wtedy latać samolotem! Nigdy, ani razu! Jeśli nie zginiesz w tym roku w kata strofie lotniczej, dożyjesz osiemdziesięciu czterech lat!
Nie ma bezpośredniego związku między trafnym opisywaniem przeszłości a rzetelnym przewidywaniem przyszłości, z pewnością jednak pierwsze zwiększa wiarygodność drugiego. Jak miałem stwierdzić później, niemal wszyscy wróżbici stosują tę samą taktykę i właśnie dlatego trudno było mi zapomnieć słowa Chińczyka. Trudno było uznać za statystycznie prawdopodobne to, że po prostu strzelił na chybił trafił. Gdyby, powiedzmy, stanęła przed nim jakaś kobieta, on zaś powiedział: "Jesteś matką" albo "Jesteś bezdzietna", prawdopodobieństwo byłoby (nie wnikając w szczegóły) pół na pół, ale jak często się zdarza, że ktoś ociera się o śmierć w taki sposób jak ja w Poipet?
Lecz nawet jeśli istotnie stary wróżbita przypadkiem odgadł, co się zdarzyło w roku 1975, czemu to samo nie miałoby mu się udać w związku z rokiem 1993?
Mówiąc inaczej, przepowiednię trudno było zlekceważyć, a idea spędzenia całego roku na ziemi wydawała się atrakcyjna, i to tym bardziej, im bliżej było końca roku 1992.
Osiemnastego grudnia tego roku poleciałem z Bangkoku do Wientianu. Dwudziestego drugiego na pokładzie małego, trzęsącego się samolociku chińskiego wylądowałem w Luang Prabang, dawnej królewskiej stolicy Laosu.
W jednej z pięknych scen Siddharthy Hermanna Hessego — których tak wiele jest w tej książce — książę, który niebawem zostanie Buddą, Oświeconym, siedzi na brzegu rzeki. Uderza go to, że jeśli nie mierzyć czasu, przeszłość i przyszłość są zawsze obecne, podobnie jak rzeka, która zawsze jest jedna i istnieje nie tylko przed oczyma widza, ale także u źródeł i u ujścia. Woda, która dopiero ma nadpłynąć, to jutro, ale jest już teraz, w górę nurtu, ta, która już przepłynęła, to wczoraj, też będące teraz, ale w dolnym biegu.
W złotych promieniach zachodzącego słońca siedziałem na należącym do Luang Prabang szczycie Wat Pusi, wpatrywałem się, jak mała, wartka Nam Khan wpada do szerokiego, majestatycznego Mekongu, i rozmyślałem nad obserwacją Siddharthy. Na te pełne wirów, mętne wody złożyło się wiele potoków, strumieni oraz rzeczek — i podobnie jest z życiem. Patrzyłem w nurt i myślałem, że niepodobna rozróżnić teraźniejszości, przeszłości i przyszłości, gdyż w niepowstrzymanym przepływie są tu teraz. Pięćdziesiąt pięć lat przepłynęło niczym wielka rzeka sunąca ku Morzu Chińskiemu; reszta mego czasu na ziemi sunęła po himalajskich stokach, już teraz płynąc ku mnie, wytyczonymi korytami, wypełniona aż po ostatnią godzinę. Gdybym siedział wyżej, widziałbym więcej rzeki, ale czy można zobaczyć więcej przeszłości, więcej przyszłości?
Byłem sam i jak często wtedy, gdy nie ma w pobliżu żadnej innej osoby, myślałem leniwie, nie troszcząc się o logikę i puszczając wodze wyobraźni. Przed progiem świadomości rodzą się najdziksze pomysły. Tak, może to, co nazywamy przyszłością, już się wydarzyło, a tylko nasza ograniczona wizja nie pozwala tego zobaczyć. To by tłumaczyło, dlaczego niektórzy ludzie mogą "odczytywać" przyszłość tak łatwo, jak my możemy widzieć światło gwiazdy, która zgasła przed stuleciami. Być może sekret polega na tym, aby wyrwać się z czasu takiego, jakim go zwykle pojmujemy: złożonego z lat, godzin, sekund.
Laos był idealnym miejscem na psychiczne przygotowanie się do rozbratu z lataniem, a także by w jakiś sposób usytuować się poza czasem. Laos od lat instynktownie starał się robić właśnie to. Bez dostępu do morza, otoczony nieprzebytymi górami oddzielającymi go od Chin i Wietnamu, od Tajlandii odgrodzony jest Mekongiem, którego brzegi spina tu tylko jeden most. Na przekór wojnom, inwazjom i presji sąsiadów Laosowi udało się zachować pradawny, jemu właściwy rytm życia i nawet jeśli kalendarz informuje, że jest wiek dwudziesty, umysły Laotańczyków trwają w swojej epoce, której nie zamierzają opuszczać.
Tajlandczycy doprowadzili do swego brzegu Mekongu autostrady i na tysięczne sposoby sugerowali Laotańczykom, że jeden porządny most da im dostęp do tajlandzkiego systemu komunikacyjnego i połączy ich bezpośrednio z Bangkokiem, z którego napływać będą turyści obładowani dolarami. Laotańczyków to nie przekonywało. "Nie, dzięki — odpowiadali. — Nie trzeba nam takiego mostu. Chcemy żyć po swojemu".
Tyle że to życie niestety powoli zanika. Nie dlatego, że Laotańczycy znienacka zmienili zdanie, lecz dlatego, że w naszych czasach kraj, który znajdzie się na rozdrożu między modernizacją cum destrukcją a izolacją, która pozwoliłaby zachować tożsamość, nie ma w istocie wyboru, gdyż ten w jego imieniu został już dokonany przez innych. Biznesmeni, bankierzy, eksperci z organizacji międzynarodowych, urzędnicy ONZ i głowy światowych rządów są zagorzałymi propagatorami "rozwoju" za wszelką cenę. Zgodnie opowiadają się za misją, którą bez specjalnej przesady można określić słowami amerykańskiego generała w Wietnamie — generał po zrównaniu z ziemią wioski okupowanej przez Wietkong oznajmił dumnie: "Musieliśmy ją zniszczyć w imię jej ocalenia!".
I to właśnie dzieje się z Laosem: aby ocalić kraj od zacofania, niszczą go nowi misjonarze materializmu i rozwoju gospodarczego. Najcięższy cios zadali Australijczycy. Powodowani najszlachetniejszymi intencjami, zbudowali wielki most na Mekongu. Samych Laotańczyków nic to nie kosztowało — z wyjątkiem dziewiczości. Z natury podejrzliwi wobec wszystkich nowości i modernizacji natychmiast nazwali go "mostem AIDS".
W głębi serca Laotańczycy należą do przeszłości i tylko za sprawą przypadku, który umieścił ich kraj w centrum Indochin, zostali zmuszeni do uczestnictwa w przemocy współczesnego świata, za co zapłacili wysoką cenę. Aby móc wspierać Wietkong w Wietnamie Południowym, Chińczycy przez dżunglę Laosu poprowadzili Szlak Ho Chi Minha. Chcący go zamknąć Amerykanie w sekretnych bombardowaniach zrzucili na Laos więcej bomb, niż ich spadło podczas drugiej wojny światowej na Niemcy i całą okupowaną przez nie Europę: dwa miliony ton materiałów wybuchowych.
Nawet teraz, gdy nastał już pokój, położenie geograficzne nie pozwala Laosowi i jego mieszkańcom żyć zgodnie ze swymi chęciami, kraj stał się bowiem pomostem między Tajlandią a Chinami, dwoma potężnymi sąsiadami wręcz opętanymi ideą postępu.
Nadal jednak wystarczy znaleźć się na terenie Laosu, by natychmiast poczuć w powietrzu jakąś osobliwą poetyckość. Długie dni toczą się powoli, a z ludzi promieniuje spokojna słodycz, jaką trudno znaleźć gdziekolwiek indziej w Indochinach. Francuzi, znawcy ludzi, którymi rządzili, zwykli mówić: "Wietnamczycy sadzą ryż, Khmerowie się temu przyglądają, a Laotańczycy słuchają, jak rośnie".
Po raz pierwszy znalazłem się w Laosie w roku 1972. Na małym balkonie hotelu Constellation w Wientianie blond hippiska paliła tak mocnego dżointa z marihuany, że zapach rozchodził się na wiele metrów dokoła. Na mój widok szepnęła: "Pamiętaj, Laos to nie jest miejsce, to stan umysłu".
Słowa te dobrze zapadły mi w pamięć i dwadzieścia lat później chciałem odwiedzić Laos, zanim także i on stanie się "miejscem", podobnie jak inne zalanym światłem neonów, pełnym plastiku i betonu. Miałem po temu także dwoisty pretekst dziennikarski: po pierwsze, otwarcie Szlaku Ho Chi Minha dla turystów, po drugie, budowa wielkiej transazjatyckiej autostrady łączącej Singapur z Pekinem. Po zbudowaniu mostu na Mekongu część laotańska miała biec przez starą królewską stolicę Luang Prabang, przepoławiając jedną z najbardziej spokojnych i romantycznych okolic w Azji, oazę dawnego czaru Orientu, jakich niewiele już zostało.
Luang Prabang okazało się nadal równie fascynujące, jak kiedyś: leży w bujnej zielonej dolinie, a otaczają je szczyty jakby nakreślone pędzlem chińskiego malarza, między nimi zaś największe wrażenie robi Wat Pusi, na którego stoku schodzącym do Mekongu przycupnęły w wieczystym skupieniu przepiękne świątynie.
O zmierzchu raz jeszcze zobaczyłem mnichów schodzących ku głównej, wybrukowanej ulicy miasta, aby przyjmować jadło od klęczących na chodnikach mieszkańców. I oto ta właśnie ulica miała stać się fragmentem gigantycznej autostrady. Dowiedziałem się, że na szczęście niektórzy z mieszkańców znaleźli odwagę, by się sprzeciwić, i same władze opowiedziały się za alternatywnym rozwiązaniem. Czy zatem Luang Prabang zostało uratowane? Nie do końca; nikt nie sprzeciwił się innemu planowi, zgodnie z którym obecne skromne lądowisko miało zostać przekształcone w wielki port lotniczy zdolny przyjmować jumbo jety pełne turystów.
Cóż za straszliwym wynalazkiem jest turystyka, jedna z najbardziej złowrogich gałęzi przemysłu! To za jej sprawą cały świat stał się jednym wielkim parkiem rozrywki, bezgranicznym Disneylandem. Już wkrótce zaczną tu lądować nowi najeźdźcy, żołnierze cesarstwa konsumpcjonizmu zbrojni w nienażarte aparaty fotograficzne i kamery wideo, którzy odrą ten kraj z naturalnej magii.
Azjatycki starzec, widząc wymierzony w siebie obiektyw, odwraca się, kryjąc twarz, gdyż boi się, że aparat pozbawi go czegoś bardzo osobistego, czego już nigdy nie odzyska. I czy aby nie ma racji? Czy aby dziesiątki tysięcy zdjęć zrobionych przez znudzonych turystów nie odarły naszych świątyń ze świętości, a pomników z patyny wielkości?
Tybet, broniąc swej duchowości przez stulecia, szczelnie chronił swe granice i dzięki temu zachował bardzo niezwykłą aurę. Czar zabiła inwazja Chińczyków, dokonana rzecz jasna w imię modernizacji. Jedna z najgorszych informacji, jakie ostatnio wyczytałem, była taka, że Chińczycy, aby ułatwić (jakżeby inaczej) ruch turystyczny, "zmodernizowali" oświetlenie Potali, pałacu-świątyni dalajlamy, i umieścili na nim neony. To nie przypadek: neon zabija wszystko, łącznie z bogami, a wraz z ich śmiercią umiera też tożsamość Tybetu.
Wybitny japoński pisarz Junichiro Tanizaki, w poruszających słowach mówiąc o odchodzeniu dawnej Japonii, opłakuje cienie, które decydowały o atmosferze i duchu tradycyjnych domów z drewna i papieru. Właśnie jeśli chodzi o atmosferę, o ducha, wnętrze Potali było ciemne. Trzeba je przemierzać w półmroku, by w chwiejnym blasku lamp maślanych na pół widzieć, na pół domyślać się grymasów na twarzach potworów i zamyślonych uśmiechów Buddy. Neon niczego nie ukrywa, podcina skrzydła każdemu, kto marzy o wzlotach ducha.
Na początku tego stulecia Pierre Loti, niepewny niczym pielgrzym, na wozie ciągniętym przez czarne woły dotarł do Angkoru w Kambodży, by tu zaznać gościnności klasztornych mnichów. Dwadzieścia lat później biuro Cooka organizowało wycieczki po ruinach, zwieńczone występami tanecznymi i sprzedażą stuletnich kamieni jako okolicznościowych pamiątek.
Człowiek, który w roku 1860 odkrył Angkor dla reszty ludzkości — i turystów — zapłacił za to życiem. Niewiele osób wie, że jego grób znajduje się na wschód od Luang Prabang. Chciałem z uszanowaniem pokłonić się mogile tego ryzykanckiego naukowca, którego historia zawsze mnie fascynowała. Nazywał się Henri Mouhot, był francuskim przyrodnikiem, który zwiedzał Indochiny zaraz po tym, jak stały się kolonią. Chciał Mekongiem dotrzeć do Chin, zanim jednak wyruszył, przeczytał sporządzoną dziesięć lat wcześniej relację pewnego mnicha, który nieopodal Siem Reap widział w dżungli dziwne ruiny.
W liście Mouhot opowiada, jak pewnego dnia podczas spaceru po lesie, kiedy dla towarzystwa nucił sobie pod nosem Traviatę, nagle poczuł, że w gęstwinie listowia przygląda mu się dwoje... czworo... dziesięcioro... przyglądają mu się setki kamiennych, uśmiechniętych oczu. Często usiłowałem sobie wyobrazić, jak musiał się poczuć w tym momencie — momencie, który nadał sens jego życiu. I śmierci. Spędziwszy jakiś czas pośród ruin Angkoru, Mouhot ruszył dalej na północ, minął Luang Prabang, jednak podczas marszu brzegiem Nam Khan rozchorował się w pobliżu wioski Naphao. Dziewiętnastego października zanotował: "Dopadła mnie febra"; potem przez kilka dni brak wpisów, aż wreszcie 29 października widzimy nakreślone trzęsącą się ręką słowa: "Panie, zlituj się nade mną". Mouhot zmarł 10 listopada 1861 w wieku trzydziestu pięciu lat.
Odwiedzenie jego grobu było znacznie prostsze: najpierw pół godziny jazdy samochodem z Luang Prabang w kierunku Ban Noun, potem dziesięć minut wędrowania w dół niezbyt stromego zbocza i pod górę zarośniętą ścieżką. Kiedy dotarłem do grobu, miałem wrażenie, że Mouhot mógł równie dobrze umrzeć dziesięć minut wcześniej. Nic się nie zmieniło: rzeka płynęła z tym samym sennym pomrukiem, las szeptał tysięcznymi głosami, kawałek dalej przechodziła kobieta z wiklinowym koszem na plecach; wszystko działo się dzisiaj, ale równie dobrze mogło się dziać sto trzydzieści lat temu.
Grób wykopano tam, gdzie zmarł Mouhot, we wnęce zbocza, jakieś trzydzieści metrów nad korytem Nam Khan, jakby chciano się upewnić, że prąd nie porwie ze sobą zwłok. Nad betonową płytą stoi na straży wielkie drzewo. Po lewej niczym chorągiew powiewa wysoka, radosna kępa zielonego bambusa.
Miał rację włoski poeta Ugo Foscolo, sławiąc w wierszu grobowce. Są one wielką inspiracją, zawsze robiły na mnie wielkie wrażenie te proste ślady życia, jakie ludzie Zachodu zostawiali na całym świecie. Ileż to godzin spędziłem na azjatyckich cmentarzach — w Makao, Chiang Mai, Nagasaki, Jokohamie — na których spoczęli ludzie przybyli z daleka, i starałem się wczuć w ich życie, wyczytać ich historie ze skąpych słów wyrytych w kamieniu. Dwudziestokilkuletni kapitanowie powaleni przez febrę, młode matki, które zmarły podczas porodu, marynarze z jednego statku, gasnący w ciągu kilku dni, najwyraźniej porażeni z nagła jakąś zarazą. Niekiedy jakiś opłakiwany przez dzieci i wnuki starzec, którego życie — głosił nagrobek — było przykładem dla innych. Podróżnicy, misjonarze, kupcy: nic niemówiące nazwiska.
Skąd bierze się ta dziwna fascynacja grobami? Czy kryje się w nich coś więcej niż tylko kości? Może pamięci o zmarłych towarzyszy również jakiś ślad ich obecności? Może same kamienie są nasączone ich historiami? Wydaje się, że samotny, zapomniany grób Mouhota nad brzegiem Nam Khan przemawia mocno, nawet jeśli niewyraźnie. Sam fakt moich odwiedzin przydał mu życia. Czy też może ta przeszłość zawsze tam trwała, obecna dla każdego, kto chce być poruszony, zainspirowany?
Na ostatnie miejsce pobytu w roku 1992 wybrałem Laos, gdyż wiedziałem, że jeśli ostatecznie wyrzeknę się na dwanaście miesięcy samolotów, bez trudu będę mógł drogą lądową dostać się do Bangkoku. Od pierwszej chwili towarzyszyły mi dziwne myśli. Sam fakt, że zacząłem zważać na mniej wyeksponowaną stronę doświadczenia, sprawił, iż zacząłem też dostrzegać rzeczy, które w innym wypadku umknęłyby mej uwadze. Znienacka wszystko zaczynało się łączyć ze światem nadzmysłowym; ludzie, w których normalnie dostrzegłbym ich społeczne role, teraz zaczynali odsłaniać oblicza nie tylko inne, lecz także mocno łączące się z tym, co mnie obecnie pasjonowało.
Ostatniego dnia pobytu w Luang Prabang popłynąłem łodzią w górę Mekongu do jaskiń Tham Ting, w których znajdowało się siedem tysięcy posągów Buddy. Podczas wojny one i cały stromy stok wznoszący się nad rzeką znalazły się pod ostrzałem komunistycznych partyzantów z Pathet Lao i dlatego wcześniej nie udało mi się tam dotrzeć. Wiele posągów zostało wykradzionych, po czym wylądowały w sklepach z antykami w Bangkoku, niemniej jednak bardzo chciałem zobaczyć to miejsce. Czyż przyszłość nie nadpływała ku mnie symbolicznie nurtem Mekongu? Wyjdę jej na spotkanie.
W jednej z jaskiń grupa Laotańczyków klęczała przed kamiennym Buddą, wypytując o swą przyszłość. Postąpiłem tak samo. Sprawa jest prosta. Złączywszy dłonie, tak długo potrząsasz pudełkiem pełnym małych bambusów, aż któryś wypadnie na ziemię. Jest na nim numer odsyłający do papierowego paska z wypisaną wiadomością. Oto jak brzmiała moja:
Strzel z łuku do wielkiego Ku Pan. Z pewnością go zabijesz. Wkrótce nie będziesz już miał wrogów, a twoje imię stanie się znane we wszystkich zakątkach świata. Twoi ludzie potrzebują cię i musisz nadal im pomagać. Jeśli wdasz się w interesy, utracisz wszystko, po najmniejszą monetę. Ominą cię choroby, a podróż jest dla ciebie dobrym rozwiązaniem.
Zrazu niewiele się zastanawiałem nad tymi słowami, kiedy jednak wyciągnąłem skrawek papieru podczas przyjęcia bożonarodzeniowego w ambasadzie francuskiej w Wientianie, było to niczym iskra, z której bucha wielki płomień. Znienacka przy eleganckim stole, do którego podawali milczący kelnerzy w liberiach, wszyscy zaczęli rozmawiać jedynie o wróżbitach, przepowiedniach i magii. Każdy miał w tych kwestiach coś do opowiedzenia. Czy to z tego powodu, że przyjęcie odbywało się przy świecach, w wielkim białym domu stojącym pośrodku tajemniczego ogrodu, gdzie między bugenwillami i orchideami pełno było popiersi odkrywców i podróżników, czy też dlatego, że Europa i jej logika wydawały się dalej niż kiedykolwiek — tak czy inaczej zdawało się, że moja karteczka otworzyła puszkę Pandory i nadszedł czas nieoczekiwanych zwierzeń.
— Wróżbita odmienił całe moje życie — oznajmiła siedząca naprzeciw mnie elegancka, mniej więcej czterdziestoletnia kobieta, która właśnie przyjechała z Paryża. Gdy była na uniwersytecie, zaszła w ciążę z kolegą, ten jednak wkrótce zginął w wypadku narciarskim. Zaopiekował się nią ich wspólny przyjaciel; wkrótce narodziła się między nimi głęboka miłość. Pewnego dnia jego matka udała się do wróżbity, który oznajmił jej: "Twój syn ma rychło zostać ojcem nie swojego dziecka. Niech tego nie robi, gdyż inaczej zrujnuje sobie życie". Syn był tak zaszokowany tą wiadomością, że odwołał ślub.
— I w ten sposób — dokończył mężczyzna siedzący po prawej ręce żony ambasadora — to ja zostałem ojcem tego dziecka.
Wydawało się, że w całej sprawie nie ma niczego nadzwyczajnego: matce w jakiś sposób udało się doprowadzić do tego, że wróżbita powiedział to, czego ona sama nie mogła powiedzieć synowi, i tak za jego pośrednictwem uzyskała to, co chciała. Wszelako inni biesiadnicy byli pod wielkim wrażeniem tej historii, a sama kobieta nie miała wątpliwości co do potęgi wróżb. Co do mojej przepowiedni wszyscy byli zgodni, że muszę posłuchać przestrogi i trzymać się z dala od wszelkich pojazdów latających.
Z rana poleciałem na Równinę Dzbanów, leżącą w dolinie między górami na północy Laosu, a pełną wielkich, tajemniczych, czasami wysokich na siedem stóp, kamiennych naczyń, pięknie rzeźbionych — ale przez kogo? I do czego przeznaczonych? Antropologowie twierdzą, że to urny pogrzebowe dawnej, obecnie wymarłej ludności pochodzenia chińskiego, ale Laotańczycy wolą wierzyć swoim legendom. "To amfory na wino — powiadają. — Zrobili je olbrzymi, którzy od czasu do czasu urządzają sobie biesiadę przy stole na szczycie góry, na który nigdy nikomu nie udało się wspiąć".
Spędziłem w tej okolicy trzy dni. Dojrzałe opiumowe maki zaczęły zrzucać czerwone, purpurowe i białe płatki, kobiety zaś nacinały makówki i do starych czar zbierały drogocenny, lepki, czarny sok. Górale z plemienia Muong świętowali swój Nowy Rok. Młodzi oddawali się ulubionemu sportowi: grali w piłkę, aby znaleźć osobę właściwą do małżeństwa. W każdej wiosce rząd dziewcząt stawał naprzeciwko rzędu chłopców, wszyscy w tradycyjnych strojach, i następnie oba rzędy godzinami przerzucały się szmacianą piłką, przyśpiewując: "Jeśli mnie kochasz, rzucaj lepiej. Jeśli mnie chcesz, celuj lepiej".
Moim przewodnikiem był Claude Vincent, wykształcony Francuz dobiegający pięćdziesiątki, który mieszkał w Laosie od czasów dziecięcych. Poślubił miejscową dziewczynę i pozostał tu nawet po objęciu władzy przez Pathet Lao w 1975 roku. Widywaliśmy się w czasie wojny, ale nie poznaliśmy się bliżej. Dla niego byłem jednym z dziennikarskich sępów, którzy ciągną tam, gdzie śmierć. Teraz jednak było inaczej i Claude chciał mi pokazać, dlaczego pokochał ten kraj, dlaczego tak bardzo go pociągał jego starodawny, piękny duch.
Uświadomiłem to sobie, gdy zmęczeni długim popołudniem na Równinie Dzbanów na noc zatrzymaliśmy się w zajeździe bez elektryczności i wody. Zaczęliśmy rozmawiać o komunistach: gdziekolwiek się zjawili, czy to w Chinach, czy w Kambodży, zaczynali od niszczenia lokalnych tradycji. Pod hasłem walki z zabobonami eliminowali wróżbitów i zakazywali starych obyczajów i ceremonii. Spytałem Claude'a, jak było z Pathet Lao. Opowiedział mi, co mu się przydarzyło przed kilkoma laty.
Wientian, niedziela 1985 roku. Claude wraz z rodziną postanowił zrobić piknik na brzegu Mekongu. Jedna z jego małych kuzynek rozchorowała się i zostawiono ją w domu, ale tak zaczęła rozpaczać, że nie mieli żadnego wyjścia: musieli wziąć ją ze sobą.
Znaleźli odpowiednie miejsce, dorośli wzięli się do jedzenia, a dzieci zaczęły się pluskać w wodzie. I dopiero kiedy wszyscy zaczęli się zbierać do powrotu, zorientowali się, że dziewczynka gdzieś zginęła. Szukali jej wszędzie, ale bez skutku. Zdesperowani skontaktowali się ze słynnym jasnowidzem; wprowadził się on w trans, a potem oznajmił: "W następny piątek za piętnaście czwarta po południu idźcie na zakręt rzeki i tam ją znajdziecie przed pagodą. Będzie miała dwa siniaki, jeden pod pachą, drugi na piersi". Rodzina postąpiła zgodnie z jego wskazaniem i o oznaczonej godzinie zobaczyli płynące rzeką ciało dziewczynki.
Claude wyjaśnił mi, że jasnowidz nawiązał kontakt z Duchem Rzeki i poprosił go, aby oddał ciało dziecka w zamian za ofiarę z siedmiu kurczaków i prosięcia. Problem rodziny polegał na tym, jak teraz przekazać Duchowi obiecaną ofiarę. Był to czas największej brutalności komunistów. Wszędzie pełno było szpicli i Claude bał się zorganizować ceremonię. Poszedł po radę do bardzo wysoko postawionego funkcjonariusza partyjnego. Ten, wysłuchawszy go, odpowiedział: "Koniecznie musi pan złożyć przyrzeczoną ofiarę. Obietnicy złożonej Duchowi Rzeki nie wolno złamać". I poinformował Claude'a, że ilekroć podczas wojny oddział Pathet Lao przekraczał Mekong, ostatni żołnierz odwracał się i wołał coś do nieistniejącego następcy. Duch Rzeki zazwyczaj zabiera ostatniego z szeregu, więc partyzanci chcieli go w ten sposób oszukać. "Dzisiaj jest to już regulaminowy obowiązek dla wszystkich oddziałów przekraczających rzekę", zakończył Claude*. Bardzo przyjemna była sugestia, że w Laosie nawet marksiści-leniniści pozostawali przede wszystkim Laotańczykami i na swój sposób trwali poza czasem.
Nazajutrz pojechaliśmy dżipem na północ. Teren wokół Równiny Dzbanów należał do najbardziej zniszczonych przez amerykańskie lotnictwo. Dawnej stolicy już nie było: została unicestwiona w dywanowych nalotach B-52. Powstające obok Phongsovane to jak dotąd tylko gromadka drewnianych ruder.
Chroniąc się przed bombami, ludzie przez długi czas żyli tu w pieczarach. Teraz odbudowują swoje wioski, wykorzystując do tego wszystkie materiały, jakie zostawiła po sobie wojna. Łuski po bombach kasetowych — gigantyczne jaja pękające w powietrzu i wyrzucające setki morderczych min-pułapek — wykorzystują do budowy ogrodzeń i na koryta dla bydła; łuski po pociskach artyleryjskich służą jako pojemniki na wodę.
— Ile ma pani lat? — spytałem kobietę na targu w Phongsovane. Popatrzyła na mnie zdziwiona. — Kiedy się pani urodziła?
Wzruszyła ramionami.
— Przed wojną — odrzekła.
Nie było jasne przed którą. W ludzkiej pamięci w Laosie nieustannie toczy się wojna.
O czterdzieści pięć kilometrów od Phongsovane rozdroże: jedna droga idzie na wschód ku Wietnamowi i portowi Vinh, druga podąża dalej na północ ku dawnej stolicy powstańczej Sam Neua i granicy z Chinami. O dziesięć kilometrów dalej wzdłuż tej drugiej znajduje się jaskinia Tam Piu. Można tam dotrzeć tylko na piechotę, idąc brzegiem niewielkiego strumyka. Na polach nadal znajdują się niewybuchy; wokół pustka.
W połowie białawego skalnego zbocza widać duży, czarny, półkolisty otwór. Nad łąką unosi się słodki zapach świeżych kwiatów, ale Laotańczycy nie chcą iść dalej z nami, gdyż czują woń śmierci. Idziemy dalej zarośniętą ścieżką, aż wreszcie docieramy do wejścia jaskini. Skała wokół poczerniała od ognia, widać też ślady fosforu i dziury po kamiennych odłamkach, ciśniętych przez eksplozję, która zdemolowała pieczarę i zepchnęła w dół wielkie głazy. Dokoła szczątki: zwęglone resztki sprzętów kuchennych, maszyny do szycia, jakieś trudne do rozpoznania fragmenty.
Była to jedna z najsłynniejszych jaskiń, w jakich ludzie żyli podczas wojny. Tutaj, pośród gór, nie mogły ich sięgnąć bomby z B-52. Ale w roku 1968 T-28, mały samolot używany przez proamerykańskie wojska rządowe, wypatrzył wejście do jaskini i wystrzelił w tym kierunku rakietę fosforową. Eksplozja we wnętrzu jaskini miała straszliwe skutki. Zginęło ponad czterysta osób; nikt nie przeżył.
O jakieś trzydzieści metrów od wejścia podłoga się obniżała i tylko w świetle latarki mogłem cokolwiek dostrzec. Zorientowałem się, że stąpam po kościach; sądząc po wielkości — w wielu przypadkach dziecięcych. W absolutnej ciszy zdało mi się, że słyszę stłumiony, jakby dochodzący zza zasłony, krzyk zabitych. Myślałem o radykalnie różnych perspektywach: pilot podekscytowany i dumny z siebie trafił idealnie, w środku piekło, rozpaczliwe wycie tych, którzy usiłowali dopaść wyjścia, co im się nigdy nie udało.
Zapewne byłem bardzo poruszony i stąd te wszystkie wrażenia, ale czy na pewno wielka tragedia, dramat jak ten, który się tu rozegrał, nie osadza się jakoś w powietrzu, w ziemi? Czy to, co Rzymianie nazywali spiritus loci, nie oznacza właśnie trwających w danym miejscu pozostałości jakiegoś wyjątkowego wydarzenia?
W drodze powrotnej napotkaliśmy gromadkę dzieci, które z pnia bananowca odkrawały koła do swego wyimaginowanego samochodu.
— Byłyście tam kiedyś? — spytałem, wskazując wejście do jaskini.
Odskoczyły ode mnie przerażone.
— Nie! — wykrzyknęły. — Tam nie wolno chodzić! Tam jest strasznie, tam są phii!
Duchy, upiory.
Na Zachodzie miejsce to nazwano by zapewne Jaskinią Męczenników i co roku odbywałyby się uroczystości ku czci ich pamięci. O zdarzeniu tym opowiadano by w szkołach. Historia w Laosie ma inne znaczenie. Tam, w pieczarze, nie ma szczątków krewnych i znajomych, natomiast duchy nasyciły skałę skowytem, przerażeniem, cierpieniem, od których trzeba trzymać się z daleka.
Dla miejscowych powiązanie przyczyny i skutku jest inne niż dla nas. Na krótko przede mną okolice Równiny Dzbanów badała grupa amerykańskich ekspertów, którzy przez kilka tygodni szukali MIA (Missing in Action), pilotów, których zestrzelono podczas wojny, ale których śmierć nie została jednoznacznie potwierdzona. Kopali w dżungli, przesiewali ziemię w poszukiwaniu kości, a wieczory spędzali w Phongsovane. Laotańczycy nie okazywali im żadnej wrogości; nikt nie zamierzał im pokazywać dzieci, które jeszcze dziś rodzą się zdeformowane z powodu substancji chemicznych, którymi Amerykanie skazili kraj ćwierć wieku wcześniej.
Jedno z nich trzymała w ręku żona fotografa z Phongsovane: trzylatek z wielką kwadratową głową i dłońmi, których palce były ze sobą zrośnięte. "Karma", powiedziała po buddyjsku, wiążąc tragedię dziecka z jakimś grzechem popełnionym w poprzednim życiu.
Aby dostać się z Xianhuang do Pakse na południu Laosu, musiałem skorzystać z innego samolotu, Y-21 produkcji japońskiej, z dwoma pilotami, siedemnastoma miejscami i częścią bagażową, gdzie znajdowała się jedyna toaleta. Kiedy znalazłem się na pokładzie, wszędzie zobaczyłem tajemnicze torby z niebieskiego plastiku: stały w przejściach, zajmowały miejsca pasażerskie, zagradzały drogę do wyjścia zapasowego, aż po sufit wypełniały toaletę. Spróbowałem unieść jedną: była ciężka. W środku było mięso: wołowina i wieprzowina. W Wientianie było ono dwa razy droższe niż na Równinie Dzbanów i w ten sposób piloci wzbogacali swoje marne socjalistyczne pensje. Przypomniałem sobie, jak kilka miesięcy wcześniej na lotnisku na północy rosyjski antonow, który właśnie wrócił po przeglądzie silnika, nie mógł wystartować i stanął w płomieniach. Wszyscy pasażerowie na szczęście zdążyli opuścić samolot.
Zastanawiałem się, jak to mogło się stać, jeśli mieli na zawadzie tego typu przeszkody. Bardzo mi się nie podobała myśl, że w razie katastrofy moje ciało zmiesza się z kawałkami mięsa i nikt nie będzie w stanie powiedzieć, co jest czym i kto jest kim. Z ulgą pomyślałem wtedy o Amerykanach, dowiedziałem się bowiem, że laboratoria na Hawajach, gdzie wysyłano efekty poszukiwań MIA, potrafiły stwierdzić, do kogo należy dany fragment kości.
Niebo było groźne i szare, gdy pośród błyskawic przedzieraliśmy się przez ciężkie chmury burzowe między stromymi ciemnozielonymi górami. Krajobraz był przepiękny, ale nie potrafiłem go podziwiać. Pomiędzy jedną dziurą powietrzną a drugą solennie sobie poprzysiągłem, że jeśli ten grat dotrze do Savannaket, gdzie mieliśmy międzylądowanie, wysiądę i resztę drogi odbędę łodzią. I tak istotnie zrobiłem.
Powierzchnia Mekongu była gładka i spokojna, gdzieniegdzie gdzie upstrzona błotnistymi bąblami. Wolno sunęliśmy między dwoma brzegami, uosabiającymi sprzeczność, którą starałem się rozwiązać: na lewym laotańskie wioski przycupnięte pod palmami kokosowymi, dinghi przycumowane do stromych bambusowych drabin, lampy naftowe miękko świecące w wieczornej ciszy; na prawym tajlandzkie lampy neonowe, pulsująca muzyka i daleki łoskot motorów. Po jednej stronie przeszłość, z której wszyscy starają się wyrwać Laotańczyków, po drugiej przyszłość, za którą pogoń wydaje się powszechnym obowiązkiem. Po której stronie szczęście?
Trzydziestego pierwszego grudnia byłem w lesie na Bolovens, wyżynie leżącej tysiąc metrów nad poziomem morza, z Mekongiem na zachodzie, górami Annamite na wschodzie i równiną Khmer na południu. To teren najsilniej zbombardowany w dziejach świata, gdyż to tutaj trafiały Szlakiem Ho Chi Minha wszystkie dostawy z Hanoi, zanim zostały skierowane dalej do Sajgonu lub do środkowego Wietnamu. Nie ostał się żaden budynek z czasów kolonialnych, żadna pagoda, żadna wioska. Wszystko zostało zrównane z ziemią przez niepowstrzymane amerykańskie naloty. Wyniszczona została też przyroda: miejsce lasu zajęły krzewy, z rzadka można dziś usłyszeć głos ptaka. Gdzieniegdzie tylko japońskie i tajlandzkie firmy zaczęły na nowo zakładać słynne niegdyś plantacje kawowe, korzystając z żyznej gleby.
Zatrzymałem się w drewnianej chatce nad wodospadem. Huk wody był ogłuszający, a ja wieczór noworoczny spędziłem przytomny, wyobrażając sobie ten zagadkowy rok 1993, który właśnie miał się narodzić. Omlet z jajkami czerwonych mrówek wydawał się bardzo stosowny na tę okazję. Kiedy wskazówki zegarka minęły dwunastkę, decyzja o nielataniu wydała się najoczywistsza z oczywistych. Dzięki powolnej, starodawnej podróży Mekongiem moje dni już nabrały nowego rytmu, teraz jednak czułem, jakbym robił coś zuchwałego, niemal nielegalnego. Po całych latach rozważnych, rozsądnych decyzji teraz pozwoliłem sobie na postanowienie oparte na zupełnie irracjonalnych przesłankach. Moje wyrzeczenie nie miało żadnego sensu.
Rankiem 1 stycznia 1993 roku, aby symbolicznie podkreślić zmianę, wjechałem w Nowy Rok na grzbiecie słonia. Droga do Pakse szła doliną, która kiedyś była kraterem wulkanu. Trawa była wysoka i bardzo zielona, to tu, to tam upstrzona ledwie poruszającymi się na wietrze pióropuszami lulan.
Kosz na grzbiecie słonia był niewygodny i bardzo się trząsł, ale z jego wysokości mogłem świat oglądać w nowej perspektywie.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
* Claude zginął w 1996 roku, gdy został napadnięty, jadąc do Luang Prabang.