W Azji - Tiziano Terzani - ebook

W Azji ebook

Terzani Tiziano

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Teksty legendarnego włoskiego dziennikarza, korespondenta niemieckiego tygodnika „Der Spiegel”, pisane na przestrzeni dwudziestu pięciu lat m.in. w Japonii, Kambodży, Laosie, Chinach, Indiach i Pakistanie – oto książka W Azji. Terzani po raz pierwszy trafił na kontynent azjatycki w 1965 roku, jeszcze jako sprzedawca maszyn do pisania marki Olivetti. Dlaczego zachwycił się Azją? 
[Opis wydawnictwa] 
 
Pojechałem tam w poszukiwaniu „innego”, wszystkiego, czego nie znałem, w pogoni za ideami, ludźmi znanymi mi tylko z lektury. Zacząłem od nauki języka chińskiego, ponieważ pragnąłem zamieszkać w Chinach i zobaczyć maoizm na własne oczy; przyjąłem stanowisko korespondenta wojennego, gdyż uważałem, że to, co dzieje się w Wietnamie, jest również moją sprawą. Reszta przyszła sama, w tym także wybór krajów, w których miałem mieszkać; wybór za każdym razem dokonywany przez całą rodzinę, pod wpływem szczególnego zainteresowania, nigdy z osobistej wygody albo cudzego nadania. 
[Fragment książki] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Jastrzębiu-Zdroju 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 574

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




w Azji

 

TIZIANO TERZANI

(1938-2004) – reporter, pisarz, podróżnik. Ukończył prawo w Pizie i Leeds, studiował sinologię na nowojorskim uniwersytecie Columbia. Współpracował głównie z tygodnikiem „Der Spiegel”, publikował też m.in. w „Corriere della Sera”, „L’Espresso” i „La Repubblica”. Komentował najważniejsze wydarzenia na kontynencie azjatyckim. W Wietnamie obserwował upadek Sajgonu, a swoje wrażenia zebrał w dwóch książkach: Pelle di leopardo (1973) i Giai Phong! (1976). W 1980 roku przeniósł się do Pekinu, gdzie był jednym z pierwszych zachodnich dziennikarzy. Po czterech latach został aresztowany, poddany reedukacji, a wreszcie usunięty z Chin. O tym okresie opowiada La porta proibita (1984). W latach dziewięćdziesiątych był świadkiem rozpadu Związku Radzieckiego, z czego zdał relację w Buonanotte, signor Lenin (1992). Po 11 września podróżował po Afganistanie, Pakistanie i Indiach; z pisanych stamtąd reportaży powstały jego listy przeciwko wojnie – Lełtere contro la guerra (2002), które doczekały się największej liczby przekładów. W Polsce ukazały się dotąd dwie książki Terzaniego: Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie (2008) i Nic nie zdarza się przypadkiem (2009). Pisarz zmarł w Orsignii, miejscowości w Apeninach, którą nazywał swoją „ostatnią miłością”.

Tiziano Terzani

w Azji

 

PrzełożyłaJoanna Wajs

 

 

 

 

 

 

Wydawnictwo W.A.B.

 

Tytuł oryginału: In Asia

Copyright © 1998, by Tiziano Terzani

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2009

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2009

Wydanie 1

Warszawa 2009 

 

Redaktor serii: Adam Pluszka

Konsultacja: Stanisław Ryu Matsumoto

Redakcja: Beata Iwicka

Korekta: Mariola Hajnus, Katarzyna Pawłowska

Redakcja techniczna: Anna Gajewska

 

Projekt okładki i stron tytułowych: Studio Page Graph, na podstawie koncepcji graficznej mamastudio

Fotografia autora na I stronie okładki: © Vincenzo Cottinelli

 

 

 

Wydawnictwo W.A.B.

02-386 Warszawa, ul. Usypiskowa 5 tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11 [email protected]

 

Skład i łamanie: Komputerowe Usługi Poligraficzne

Piaseczno, Żółkiewskiego 7a

Druk i oprawa: ABEDIK S.A., Poznań

 

 

 

ISBN 978-83-7414-643-2

 

 

 

 

Pamięci Marca Filloux, Kokiego Ishihary i wszystkich innych kolegów, którzy sumiennie wykonując zawód dziennikarza, czasem tylko dlatego, że pojechali sprawdzić jakiś szczegół, oddali życie na azjatyckich frontach.

początek

Zostałem dziennikarzem, ponieważ w wyścigach byłem zawsze ostatni. Chodziłem do jednego z florenckich liceów i z uporem uczestniczyłem we wszystkich biegach przełajowych, jakie odbywały się w parku Cascine. Nie miałem żadnych osiągnięć – z wyjątkiem rozśmieszania kolegów. Pewnego razu pod koniec zawodów, kiedy publiczność już się rozchodziła, a ja dopiero dotarłem na metę, podszedł do mnie mniej więcej trzydziestoletni pan z notesem i powiedział coś w rodzaju: „Jesteś uczniem? A więc nie startuj w biegach, tylko je opisuj!” Miałem wtedy szesnaście lat i to był pierwszy dziennikarz, z jakim się zetknąłem, a także moja pierwsza propozycja pracy: sprawozdawcy sportowego „Giornale del Mattino”. Zacząłem od biegów, potem przerzuciłem się na wyścigi kolarskie, a jeszcze później na mecze piłki nożnej. Odtąd w niedzielę, zamiast chodzić na tańce, jeździłem po wioskach i miasteczkach Toskanii starą vespą 98.

„Zróbcie przejście, idzie dziennikarz” – mówili organizatorzy, kiedy się przedstawiałem. Byłem dzieciakiem, a na sporcie znałem się mało albo wcale, ale dzięki temu zajęciu mogłem liczyć na dobry punkt obserwacyjny, a dzień później – zobaczyć swoje nazwisko nad krótkim artykułem na sportowych stronach miejskiej gazety. Do owych dwóch praw – a wręcz przywilejów – zawsze byłem przywiązany. W niezwykłym zawodzie dziennikarza, który poza wszystkim jest stylem życia, pociągała mnie możność znajdowania się w centrum wydarzeń, zadawania najbardziej niewygodnych pytań, przechodzenia przez wszystkie drzwi, brania pod lupę ludzi wpływowych, a wreszcie – zdawania relacji.

Dzięki zdaniu: „Zróbcie przejście, idzie dziennikarz”, wypowiadanemu na różne sposoby, w różnych językach, stanęło przede mną otworem wiele miejsc, przez które przetoczyła się historia, przeważnie smutna, moich czasów: były to fronty niepotrzebnych wojen, mogiły ofiar potwornych rzezi, upadlające więzienia i szklane klosze pałaców należących do dyktatorów. Nie opuszczało mnie przy tym poczucie, że wypełniam „misję”, że jestem oczami, uszami, powonieniem, niekiedy nawet sercem czytelników – tych, którzy nie mogli pojechać tam, dokąd jechałem ja. I nie tylko czytelników.

Jeśli bowiem jest prawdą, że we wczorajszą gazetę dziś zawija się rybę, to prawdą jest także, że od dziennikarstwa zaczyna się historia. Zawsze czułem tę odpowiedzialność. Stąd wyczulenie na szczegóły, dokładanie starań, aby precyzyjnie przytaczać fakty, liczby, nazwiska. Jeżeli detale pojedynczego zdarzenia, jakiego było się świadkiem, nie są wiernie oddane, to co z wiernością całej mozaiki historii, którą potem ktoś będzie rekonstruował na podstawie tych okruchów?

Nie twierdzę bynajmniej, że na następnych stronach nie ma błędów; mówię jedynie, że starałem się ich unikać i że nigdy nie wymyśliłem niczego po to, aby wypełnić lukę albo upiększyć opowieść. Niektóre artykuły zostały napisane na gorąco, pod presją, gdy liczyła się każda minuta; inne są dziełem dni – a niekiedy tygodni – badań i przemyśleń. Jedne są wyłącznie kroniką, drugie próbą nakreślenia portretu kraju albo konkretnej sytuacji. A wszystkie mają coś wspólnego z Azją, bo Azja od ponad dwudziestu pięciu lat jest celem moich wypraw.

Czemu Azja? Wybrałem ją głównie dlatego, że była daleko, dlatego, że sprawiała na mnie wrażenie ziemi, na której zostało jeszcze coś do odkrycia. Pojechałem tam w poszukiwaniu „innego”, wszystkiego, czego nie znałem, w pogoni za ideami, ludźmi znanymi tylko z lektury. Zacząłem od nauki języka chińskiego, ponieważ pragnąłem zamieszkać w Chinach i zobaczyć maoizm na własne oczy. Przyjąłem stanowisko korespondenta wojennego, gdyż uważałem, że to, co dzieje się w Wietnamie, jest również moją sprawą. Reszta przyszła sama, w tym także wybór krajów. Zawsze podejmowałem decyzje razem z rodziną, kierując się własnymi zainteresowaniami, nie zaś osobistą wygodą czy wolą przełożonych.

Korzyść z bycia dziennikarzem w porównaniu, na przykład, z byciem dyplomatą – polega na wolności. Nie tylko na wolności wyrażania własnych poglądów, ale także na swobodzie zmiany pracodawcy, jeśli nie pozwala nam on robić tego, co byśmy chcieli. Ambasador przenoszony z jednej stolicy do drugiej nie może powiedzieć: „Zostanę tutaj i będę reprezentował inne państwo”. Dziennikarz natomiast może przejść do innego tytułu, aby zostać lub pojechać tam, gdzie mu się podoba. Ja miałem szczęście – nigdy nie musiałem zmieniać odbiorcy moich tekstów, aby mieszkać tam, gdzie mnie ciągnęło: w Singapurze od 1971 do 1975 roku, w Hongkongu od 1975 do 1979 roku, w Chinach od 1979 do 1984 roku, potem znów przez rok w Hongkongu, w Japonii do 1990 roku, w Tajlandii do 1994 roku, a od tamtego czasu w Indiach.

W moim przypadku szczęście wiązało się ze spotkaniem odpowiedniego człowieka: Rudolfa Augsteina, założyciela i szefa „Der Spiegel”, który w 1971 roku, może rozbawiony pojawieniem się tego dziwnego gastarbeitera szukającego zatrudnienia, zaproponował mi współpracę, a kilka miesięcy później stanowisko korespondenta. Od tamtej pory byłem „dziennikarzem niemieckim”. Wcześniej próbowałem być także włoskim dziennikarzem, ale – podobnie jak w biegach – nie miałem na tym polu znaczących osiągnięć. W owych latach żaden włoski dziennik ani tygodnik nie posiadał wysłannika na Wschodzie ani nie był zainteresowany stworzeniem takiego stanowiska.

Pisanie w obcym języku, dla czytelnika, którego nie znałem, niekiedy mi ciążyło, więc od czasu do czasu wysyłałem artykuły do włoskich gazet. Współpracowałem z tytułami: „Il Giorno”, „II Messaggero”, „L’Espresso”, „La Repubblica”, a od 1989 roku z „Corriere della Sera”. Po włosku prowadziłem przeważnie własne dzienniki, z których potem powstało kilka książek.

Zbiór tutaj zamieszczony to wybór tekstów wyłącznie dziennikarskich, napisanych w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat. Większość z nich została przetłumaczona z oryginałów w języku niemieckim lub angielskim, inne artykuły istniały od początku w języku włoskim. Oddałem je do druku bez zmian, w postaci, w jakiej je odnalazłem – starsze na papierze welinowym albo w wersjach przesłanych przez teleks, nowsze zapisane w pamięci komputera.

Mówią, że wraz z rozwojem narzędzi elektronicznych dziennikarstwo się zmienia, że pogoń za sensacją wypaczyła etykę zawodową i że wkrótce znikną tacy jak ja – krążący jeszcze po świecie i ścigający jakieś małe prawdy. Trudno się nie zgodzić, chociaż to bardzo przykre”. A jednak mam pewność, że mimo hipermaterializmu i amoralności obecnych dzisiaj w każdej dziedzinie, wartości ducha nie przeminęły i także ten zawód, jak inne, na przekór wszystkim komputerom wnoszącym chłód do naszego świata, może nadal być wykonywany z uczuciem i namiętnością, może nadal być postrzegany jako misja, służba publiczna, sposób na życie. A im więcej telewizja będzie przesyłać do naszych domów skrótów wydarzeń – podanych błyskawicznie, ale powierzchownie – tym bardziej będą potrzebni ci, którzy jadą na miejsce, aby zobaczyć, powęszyć, przejąć się jakąś historią daleką albo bliską, a potem ją opowiedzieć tym, co jeszcze chcą słuchać. Mam pewność, że tak właśnie jest. A jeśli nie – bo nie jestem nieomylny – oto kopalne ślady przedstawiciela ginącego gatunku.

t.t.

Orsigna, kwiecień 1998

W 1993 roku, w przypływie gniewu, złożyłem doniesienie do zrzeszenia na włoskiego dziennikarza, który opublikował serię nieprawdziwych tekstów. Nie doczekałem się żadnej reakcji, a jeden z najbardziej znanych kłamców w tym zawodzie wciąż należy do najlepiej opłacanych dziennikarzy we Włoszech.W latach 1958- I961 byłem studentem Kolegium Prawa Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Pizie. Po obronie mieszkałem przez sześć miesięcy w Anglii, a w 1962 roku zacząłem pracę w Olivetti. Sprzedawałem maszyny do pisania, potem spędziłem trochę czasu w fabryce, a jeszcze później oddelegowano mnie do działu kadr zagranicznych. W 1965 roku, jako dwudziestosiedmiolatek, zostałem wysłany do Japonii, gdzie miałem prowadzić szkolenia dla firmy. Po drodze do Tokio zatrzymałem się na jeden dzień w Bangkoku. Wtedy po raz pierwszy postawiłem stopę na kontynencie azjatyckim. Uderzyło mnie piękno bugenwilli. W Tokio korzystałem z każdej wolnej chwili, aby odkrywać miasto i pisać do Angeli o pierwszych wrażeniach.

pierwszy raz

Tokio, 4 stycznia 1965

Droga żono, jeszcze błogo nieświadomy, żeśmy się pożegnali, nagle jestem na miejscu: w Japonii... Nowoczesność czyni wszystko pospolitym, a cywilizacja cywilizowanym. Wylądowałem w Tokio, jakby to był Mediolan. Hotel równie dobrze mógłby się znajdować w Sztokholmie, a obsługa gości – standard Olivetti – nie różni się niczym od tej z Lizbony czy Hagi. Z okna, o które dzwoni natarczywa mżawka, widzę szereg niskich domów i pustą jeszcze ulicę. Chciałbym tylko jednego: wyrwać się z tego sennego spokoju hoteli dla menadżerów, którzy używają identycznego mydła co w Toronto, i powłóczyć się po szarej równinie, wśród domów. Chciałbym zrzucić pancerz ochronny, który wszystko wokół mnie czyni łatwym i uśmiechniętym.

Tokio, 6 stycznia 1965

[...] Jadłem po raz pierwszy w japońskiej restauracji, rozśmieszając wszystkich sąsiadów uporem, z jakim starałem się używać pałeczek. Gdyby nie rodzina siedząca naprzeciwko, której każdy gest naśladowałem, zapłaciłbym w końcu rachunek, nie tknąwszy niczego poza kilkoma ziarnkami ryżu. Tutaj nie tylko inne są przybory do jedzenia i produkty, ale także sposób nakrywania do stołu: zamiast talerzy pojawiają się miseczki, w których coś pływa... Koniec i początek roku świętuje się rodzajem wielkiej uczty trwającej dwa tygodnie: ulice są dekorowane słomą ryżową, kobiety zakładają odświętne kimona, na samochodach łopoczą chorągiewki z intrygującymi napisami, których nie rozumiem. W biurach pije się piwo i je z drewnianych pudełek misternej roboty, ozdobionych kwiatami i ideogramami. W oczach człowieka Zachodu ideogram jest niezwykle eleganckim elementem dekoracyjnym dodającym każdemu przedmiotowi tajemniczości, toteż zdumiewam moich japońskich kolegów, przystając z zachwytem, aby przyjrzeć się wielkiej reklamie, na której zresztą – jak mi mówią – widnieje hasło COCA – COLA, albo napisowi na odwrocie krótkiego błękitnego kimona noszonego przez robotników, oznaczającemu – jak mi mówią – TOKIJSKIE PRZEDSIĘBIORSTWO TELEFONICZNE. Jestem oczarowany wszystkim, co obce, tą niemożliwością porozumienia się, tym tajemniczym kręgiem twarzy używających do przekazywania uczuć tak odmiennych kodów, tym kręgiem znaków, których sekrety pragnę przeniknąć.

Tokio, 9 stycznia 1965

[...] Jednemu ze sprzedawców, których szkolę, właśnie umarło maleńkie dziecko. Odwróciło się w kołysce i przydusiło poduszką. Wezwano karetkę, która przyjechała z tlenem, ale bez złączki i rurki, żeby go podać. Dziecko umarło. Sanitariusze i rodzice wymienili niskie ukłony, przepraszając na zmianę: pierwsi za to, że kazali na siebie czekać, drudzy – że wezwali ich nadaremno...

Tokio, 14 stycznia 1965

|...| Uczę się. Dziś w metrze słuchałem rozmowy staruszki o przezroczystej, gładkiej twarzy i jej koleżanki, która wiozła zakupy w przepięknej chuście. Ta pierwsza mówiła, a druga, nie przestając kiwać głową, odpowiadała: „Hai... hai... aah... so... iiiii... ooooooo... uuuuuu... hai”. Trwało to dobre piętnaście minut, a potem wstały i wyszły, kołysząc się na boki, stawiając małe kroczki. Pierwsza nadal mówiła, druga zaś wydawała te same dźwięki, podczas gdy jej piękna błękitno-czarna chusta obijała się o kimono w odcieniu ciemnego, ciepłego brązu.

Kioto, 15 stycznia 1965

(...] Trwa święto młodych, którzy skończyli dwadzieścia lat, a ja skorzystałem z okazji, aby przyjechać do Kioto najszybszym pociągiem świata... Miejsce, w którym się znajduję, to ryokan, tradycyjny hotel, a obsługuje mnie z szacunkiem pokojówka – karmicielka, dbająca o to, abym nauczył się rozróżniać rozmaite rodzaje pantofli i nie pomylił tych do o – furo, „czcigodnej kąpieli”, z tymi do wychodka... Na herbatę przyszedł do mnie „dziwny florentczyk”, przyjaciel Fosca Marainiego, dominikanin Sandro Bencivenni. Został do północy, siedząc na podłodze przy moim małym stoliku z laki, podczas gdy karmicielka podawała ciasteczka i sake, uszczęśliwiona, że może przyjąć gościa w domu swojego gościa. Rozmawialiśmy o Florencji, o tym, dlaczego z niej ociekliśmy, o Wschodzie, o buddyzmie, którego on jest wielkim znawcą... Jego naiwność co do stosunków panujących na świecie jest rozbrajająca, ale refleksje filozoficzne zrobiły na mnie duże wrażenie: Zachód – mówił-to kultura pojmowana jako nauka, czyli jako poznanie świata wokół „ja”, tymczasem, ja” jest tylko instrumentem i domem myśli; stąd biorą początek przyrodoznawstwo i nauki empiryczne. Natomiast Wschód (to znaczy Indie, dla niego bowiem wszystko przyszło właśnie stamtąd przez Chiny i Koreę – także do Japonii) to kultura pojmowana jako poszukiwanie myślącego „ja”, myśl pojmowana jako myśl „ja”, które myśli samo siebie, albowiem „ja” nie jest częścią całości, lecz całością. Różnice to złudzenie: całość, absolut, jest prawdą. Rozróżnianie donikąd nie prowadzi. W owych dwóch kierunkach – powiada – świat zmierzał przez stulecia, docierając do przerażającej otchłani współczesności, gdzie z jednej strony jest „ja”, które zapomniało o sobie samym, zatracając się w poznaniu zewnętrznego świata, a wręcz stało się więźniem poznanego – co oznacza cywilizację maszyny i koniec humanizmu – z drugiej strony zaś jest „ja”, które osiągnęło niezmierzoną głębię i wyrafinowane formy kultury, ale, zapomniawszy o poznawaniu zewnętrznego świata, umiera teraz z głodu, a także na dżumę i trąd...

Spędziłem w Japonii półtora miesiąca. W drodze powrotnej zatrzymałem się w Hongkongu, w Singapurze i w Delhi. Podjąłem decyzję: moja przyszłość będzie związana z Azją. Musiałem się zatem przygotować. W pierwszych dniach września 1967 roku wszedłem z Angelą na pokład „Leonarda da Vinci” płynącego do Nowego Jorku. Po drugiej podróży do Azji – z przystankami w Australii, na wyspie Timor, w Hongkongu i Makau podczas wielkich wystąpień maoistów – otrzymałem Harkness Fellowship, stypendium, które pozwoliło mi spędzić dwa lata w Stanach Zjednoczonych. Zapisałem się na Uniwersytet Columbia, gdzie studiowałem sinologię. W 1969 roku wróciłem do Włoch, przez osiemnaście miesięcy pracowałem jako dziennikarz stażysta w „II Giorno” w Mediolanie, a potem złożyłem wymówienie. Pod koniec 1971 roku z dwójką maleńkich dzieci wyruszyliśmy do Singapuru. Nasz pierwszy azjatycki dom znajdował się w parku pełnym tropikalnych barw i odgłosów.

Na pierwszym planie w tamtym okresie była wojna indochińska, w której Amerykanie i wspierane przez nich prawicowe reżimy walczyli przeciwko komunistycznej partyzantce popieranej przez Chiny i ZSRR. W kwietniu 1972 roku znalazłem się jako korespondent w Wietnamie i po raz pierwszy poczułem, co to znaczy „strzelać z wściekłością”. Zacząłem prowadzić dziennik. Oto pierwsza strona:

Sajgon, 7 kwietnia 1972

Wojna jest rzeczą smutną, ale jeszcze smutniejsze jest to, że człowiek się przyzwyczaja. Pierwszy trup, jakiego ujrzałem, leżący dziś rano na wale obozu z rozpostartymi ramionami, wychudłymi dłońmi pełnymi błota i woskowożółtą twarzą, sprawił, że zdrętwiałem. Następne ciała po prostu liczyłem, jak rzeczy, których liczbę, z zawodowego obowiązku, trzeba zapisać.

Niemożliwością jest mówić, pisać o tej czy innej wojnie, jeśli się nie pojedzie na miejsce, aby ją zobaczyć, jeśli nie jest się gotowym podzielić jej niebezpieczeństw. Mówiłem to sobie, udając się na front, po dwóch dniach w Sajgonie z attache wojskowymi, rzecznikami dowództwa, „ekspertami” – dniach spędzonych na dyskusjach o wojnie, która nadal była dla mnie czymś oderwanym od rzeczywistości, abstrakcyjnym, jakby nie brali w niej udziału ludzie.

Sądziłem, że trzeba pojechać na wojnę, aby ją zrozumieć, jakby to był także rodzaj lojalności w stosunku do żołnierzy. Nie zmieniłem zdania, ale teraz, kiedy tu jestem, czuję strach, a przeraża mnie odkrycie, że tej wojny nie da się przeżyć inaczej, jak tylko po którejś ze stron frontu, jako – w pewnym sensie – jej część.

Żołnierze, za którymi idziemy, stają się szybko „nami”, a ci drudzy, którzy do nas strzelają, stają się nieprzyjaciółmi, bad guys, „złymi”, jak nazywają ich Amerykanie.

Ucząc się rozróżniać pociski wystrzeliwane regularnie przez „naszą” artylerię i te nadciągające, sporadycznie, znienacka, które mogą paść tuż obok, uczymy się automatycznie mówić „my” i „oni”.

Z twarzą ukrytą w dole wypełniającym się wodą, podczas ulewnego deszczu, zdziwiłem się, że marzę, aby nadleciały amerykańskie helikoptery, aby zjawiły się cobry i oczyściły lasek, skąd kilku snajperów brało nas na cel.

– Jeśli nie dostaniemy wsparcia do dziś wieczorem albo do jutra, będzie po nas – mówił major Minh, szef dystryktu Chon Than. – Oddziałów Wietkongu jest coraz więcej z godziny na godzinę. Są prawie wszędzie... – I zataczał koło wyciągniętą ręką. W tym właśnie momencie do nas strzelili. Stałem wyprostowany; bardzo blisko, na wysokości prawego ucha, coś przeleciało obok mnie z sykiem. Suchym. Krótkim. Wiem, mówiono mi wiele razy, że kula, którą słyszysz, nie jest tą, która cię trafi, ale to słabe pocieszenie, kiedy kolejne przelatują ci nad głową i wiesz, że kilka metrów stąd ktoś, kogo nawet nie znasz, czeka, żebyś się ruszył, aby do ciebie strzelić, i może myśli, że jesteś amerykańskim doradcą...1

1 Ten materiał pod tytułem Pelle di leopardo. Diario vietnamita di un corrispondente diguerra ukazał się w 1973 roku w wydawnictwie Feltrinelli.

Moja rodzina była bezpieczna w Singapurze, a ja połowę czasu spędzałem w Indochinach, krążąc zazwyczaj pomiędzy Laosem, Kambodżą a Wietnamem. Z tych trzech krajów Laos wydawał się najbliższy osiągnięcia pokoju. Przedstawiciele partyzantki weszli do rządu i pierwsi ludzie z Pathet Lao pokazali się w stolicy.

Laos: milion słoni

Wientian, kwiecień 1974

Patrol Pathet Lao przechodzi co godzina po zachodzie słońca. Gęsiego, powoli, górskim chodem, jakby nadal znajdowali się w dżunglach wyzwolonego Laosu, komunistyczni partyzanci patrolują ulice tego miasta, które w latach wojny stało się amerykańskim centrum dowodzenia tajnymi operacjami w Indochinach, metą agentów CIA, ośrodkiem handlu opium. W swoich zielonych mundurach, wypłowiałych od słońca i deszczu, w pełnym rynsztunku bojowym, z chińskimi karabinami AK-47 na biodrze, defilują, jeden za drugim, po obu stronach drogi, przed barami, klubami nocnymi, między grupkami prostytutek i transwestytów polujących na ostatnich klientów na ulicy Sam Se Thai.

Nikogo nie zatrzymują, nie zadają pytań. Na razie po prostu chodzą i patrzą.

Od trzech tygodni w Laosie istnieje rząd koalicyjny. Komuniści mają połowę władzy i tysiąc ośmiuset żołnierzy w stolicy administracyjnej kraju. Choć po układach paryskich dużo się mówiło o tym rozwiązaniu, wprowadzenie go w życie wywołało zaskoczenie. Zdaniem wielu osób to było niczym zakończenie baśni.

Po dziesięciu latach bratobójczej wojny podjazdowej wrogowie, dwaj książęcy bracia przyrodni, spotkali się w Luang Prabang, dawnej stolicy „królestwa miliona słoni”, i przysięgli w obecności króla, swojego kuzyna, że dla dobra narodu będą współpracować.

Souvanna Phouma, antykomunista, i Souphanouvong, komunista, stali jeden przy drugim, w tradycyjnych strojach Lao, ciemnoniebieskich spódniczkach i białych marynarkach zapiętych pod szyję. Za nimi, wszyscy w takich samych dworskich szatach, członkowie nowego rządu i rady politycznej. Scena wydawała się wyjęta z jakiejś starej, egzotycznej reprodukcji: gwardia królewska stojąca na baczność, korpus dyplomatyczny w galowych mundurach, bonzowie w swoich pomarańczowych tunikach i świętujący tłum. Bicie w gong niosło się z Wat Phu Si, sanktuarium na świętym wzgórzu, gdzie, jak powiadają, zostały pogrzebane niektóre z osiemdziesięciu czterech tysięcy relikwii Buddy i gdzie, według laotańskiej legendy, ukrywają się dwa potworne smoki, które wyjdą, aby pożreć wszystkich mieszkańców kraju, jeśli gong umilknie.

Laos się zjednoczył, i to na drodze pokojowej; jako pierwsze państwo w Indochinach zdołał zakończyć wojnę, której poszczególne fazy pustoszyły półwysep od 1945 roku. Mieszkańcy tego kraju mają przysłowie na każdą okazję, toteż książę Souvanna Phouma, premier nowego rządu koalicyjnego, znalazł stosowne również do obecnych okoliczności:

– Nie da się wody przepołowić mieczem – powiedział mi z należytą podniosłością na przyjęciu w swojej rezydencji. – Jeśli ktoś znowu spróbuje nas podzielić, my połączymy się jak ona.

Mimo oficjalnie panującego optymizmu, wielu obserwatorów z zagranicy, a także samych Laotańczyków, wyraża wątpliwości co do szans utrzymania koalicji: trzeciej po dwóch wcześniejszych eksperymentach (w 1957 i 1962 roku), które za każdym razem kończyły się katastrofą.

Niektórzy uważają, że Pathet Lao, ze swoją połową wpływów, przeprowadzi zamach stanu, aby zagarnąć całą władzę; inni, przeciwnie, twierdzą, że zrobią to bogate laotańskie rody i ich prawicowi generałowie, aby przegnać komunistów do kamieniołomów Sam Neua, miasta na granicy z Wietnamem Północnym, gdzie odziały Pathet Lao oparły się krwawym bombardowaniom amerykańskich latających fortec i z powodzeniem prowadziły wojnę rewolucyjną przeciwko rządowi z Wientianu cieszącemu się poparciem Waszyngtonu.

Ale Laos jest krajem wyjątkowym i tutaj koalicja naprawdę może się sprawdzić.

To kraj, w którym nawet w najostrzejszej fazie konfliktu, kiedy żołnierze rządowi i partyzanci komunistyczni zabijali się w dżungli, oficjalny reprezentant Pathet Lao dalej mieszkał spokojnie, jak gdyby nigdy nic, w willi na głównym placu targowym, a umundurowany partyzant pilnował bramy, stojąc naprzeciwko setek gospodyń domowych robiących zakupy na straganach z zieleniną. Cztery ministerstwa w rządzie Wientianu przez trzynaście lat pozostawały nieobsadzone, na wypadek gdyby przywódcy Pathet Lao zechcieli wrócić i znów je objąć, z drugiej zaś strony partyzanci nigdy nie stworzyli samozwańczego rządu rewolucyjnego, jak to uczynił Wietkong w Wietnamie oraz Czerwoni Khmerzy w Kambodży.

Wojna w Laosie została tu przeniesiona z innych terenów Indochin, narzucona przez interwencję amerykańską, a propaganda antykomunistyczna opłacana przez Waszyngton nigdy nie zdołała przedstawić Pathet Lao jako zatwardziałych, śmiertelnie niebezpiecznych wrogów.

Dla Laotańczyków partyzanci byli nacjonalistami, którzy walczyli przeciwko obcej ingerencji w kraju, i ich popularność wciąż jest bardzo duża nawet na ziemiach kontrolowanych przez rząd z Wientianu.

Tysiące ludzi wyległy na ulice, aby wymachiwać flagami i chusteczkami, bić brawo, spontanicznie śpiewać popularną pieśń Pathet Lao (dotąd transmitowaną tylko przez podziemne radio, ale najwyraźniej świetnie wszystkim znaną): Pokój tu jest, przyszedł pokój.

Biała wołga szefa organizacji jechała wolno między dwoma skrzydłami tłumu wznoszącego okrzyki, a żołnierze Pathet Lao,rozstawieni co pięćdziesiąt metrów wzdłuż drogi, byli bohaterami dnia. Ludzie ich obejmowali.

Identyczne przyjęcie zgotowano czerwonemu księciu w Luang Prabang, stolicy królewskiej, a Savang Vatthana, monarcha, był tak rozdrażniony zamknięciem szkół i tłumami na ulicach – z podobną atencją na ogół witano jego osobę – że w ostatniej chwili odmówił podpisania dekretu konstytuującego nowy rząd. Król bał się, że jego tron jest zagrożony, i dopiero gdy Souphanouvong rozwiał jego obawy, zmienił zdanie i złożył podpis.2

2 Król nie bez racji był podejrzliwy. Półtora roku później został odsunięty od władzy i zesłany z rodziną do obozu reedukacji, gdzie zmarł. Królestwo 22 miliona słoni stało się republiką demokratyczną.

Lęk, że wraz z dojściem Pathet Lao do władzy wszystko się zmieni, nie był jedynie troską władcy. Bogata laotańska burżuazja, chińscy biznesmeni, ambasadorzy Wietnamu Południowego i Kambodży, rezydenci zagraniczni, a nawet hipisi setkami przejeżdżający przez Laos w swojej wędrówce za tanimi narkotykami – wszyscy byli zaniepokojeni, że nowy rząd podejmie środki ekonomiczne, aby ograniczyć prywatną przedsiębiorczość, rozpocznie dzieło odnowy moralnej kraju i nawiąże stosunki dyplomatyczne z innymi rządami rewolucyjnymi w regionie, a także wyrzuci z państwa wszystkich „nie-Lao”, którzy żyją tu z mniej lub bardziej legalnych interesów.

Nic takiego nie nastąpiło. Choć minęły trzy tygodnie od powstania nowego rządu, nie podjęto jeszcze ani jednej radykalnej decyzji politycznej, a ludzie z Pathet Lao robią, co mogą, aby wszystkich uspokoić. Pierwszą publiczną wizytą nowego ministra gospodarki i planowania – członka Pathet Lao – było udanie się na cotygodniowy obiad w Rotary Club w eleganckim Hotel Lane Xang. Z kolei minister do spraw wyznań – także z Pathet Lao – w towarzystwie czerwonego księcia Souphanouvonga poszedł i na buddyjską, i na katolicką ceremonię ku pamięci Pompidou.

Wientian i Luang Prabang, mimo obecności partyzantów na ulicach, wyglądają tak jak zawsze. Jedenaście palarni opium i siedem burdeli dawnej stolicy królewskiej działa dwadzieścia cztery godziny na dobę, podobnie jak domy publiczne w dzielnicy Pa Kuai w Wientianie i dziesiątki chat, w których fajka najlepszego opium kosztuje wciąż sto kipów (niecałe pół euro). Marihuanę nadal można kupić na głównym targu Wientianu, między główkami kapusty a bazylią, za sto pięćdziesiąt kipów od kilograma, a na wystawach wietnamskich sklepów niezmiennie widnieją, poza portretami króla Laosu, fotografie Nguyena Van Thieu, rozpowszechniane przez lokalną ambasadę Sajgonu, która została zapewniona, podobnie jak kambodżańska, że nowy rząd nie naruszy status quo swoich stosunków dyplomatycznych.

White Rose, sławny bar, w którym dziewczyny palą najmniej do tego stosowną, a zarazem najbardziej intymną częścią ciała dziesięć papierosów jednocześnie, Madame Lulu, burdel, w którym towarem jest wyłącznie „miłość francuska”, wciąż działają, ale lokale są niemalże puste, bo stali klienci – piloci z CIA i tajni agenci bawiący tutaj przejazdem w rozlicznych przebraniach – opuścili kraj razem z większością społeczności amerykańskiej. Kręci się jeszcze trochę starych najemników z Legii Cudzoziemskiej, od 1954 roku handlujących tanią whisky w nędznych barach, ciemnych jak niektóre prowadzone tu interesy.

– Pathet Lao nie chce się zachowywać jak słoń w składzie porcelany – powiedział pewien zachodni dyplomata. – Przede wszystkim chce zrozumieć, jak funkcjonuje system, wyrobić sobie kontakty. Potem powoli przejdzie do czynów.

Tym, co się zmieniło, jest atmosfera w kraju.

– Oni są wszędzie. Czuję ich oddech na karku przez cały czas – mówił mi chiński handlarz. – Nie chcą niczego, nigdy nie widać, żeby wchodzili do sklepu, do restauracji, ale są, to się wyczuwa.

Łatwo rozpoznać domy i wille, w których zamieszkali członkowie Pathet Lao: mury zostały świeżo odmalowane, bramy naprawione, a ogrody przeobrażone w warzywniki, gdzie w ciągu dnia widać partyzantów podlewających sałatę albo karmiących kury. W małym parku wokół willi, w której zamieszkał książę Souphanouvong, dwadzieścia metrów od ambasady amerykańskiej, żyje około tuzina małych kaczuszek pluskających się w niedużym, niedawno wykopanym stawie.

Wokół ludzie Pathet Lao – z karabinem maszynowym zawsze na wyciągnięcie ręki – budują drewniany barak albo robią pranie.

Pathet Lao ma, według szacunków Zachodu, około trzydziestu pięciu tysięcy bojowników w Laosie i kontroluje przynajmniej 85 procent powierzchni kraju. Mimo to w Wientianie, gdzie tradycyjnie skupiały się siły prawicy finansowane przez Amerykanów, organizacja wie, że porusza się po grząskim gruncie. Dlatego jej członkowie są podejrzliwi wobec cudzoziemców i mają się na baczności. Przywódcy zresztą też są ostrożni i nie chcą udzielać wywiadów.

Souphanouvong to fascynująca postać. Niski, przysadzisty, szeroki w ramionach, ma opaloną twarz, małe czarne wąsiki i spojrzenie utkwione gdzieś poza rozmówcą, jakby zawsze spoglądał „w przyszłość”. W ostatnich dniach widywałem go wiele razy, ale nie udało mi się wyciągnąć z niego nic ponad uśmiech od ucha do ucha albo ciętą ripostę. Podczas przyjęcia zapytałem, skąd spodziewa się największych trudności dla nowego rządu. A on po prostu odwrócił się w kierunku amerykańskiego ambasadora Whitehouse’a, który sączył dżin z tonikiem krok od nas, i powiedział:

– Stąd.

15 sierpnia 1973 roku Amerykanie przerwali naloty dywanowe na Kambodżę. Odtąd jedynie niebezpośrednio wspierali rząd marszałka Lon Nola. Czerwoni Khmerzy byli już u bram stolicy.

Kambodża: strach przed białym koniem

Phnom Penh, 2 stycznia 1975

– To nie jest miasto na ziemi, to wrota do zaświatów – mówi stary rezydent francuski. Gdyby nie bijące w oczy nieszczęścia tej zastraszająco ziemskiej wojny, która wpędziła ludzi w głód i zgasiła na twarzach mieszkańców Kambodży ich słynny „khmerski uśmiech”, można by mu uwierzyć.

Wystarczy kilka dni w Phnom Penh, aby przywyknąć do odmiennego rytmu życia, aby wejść w logikę innego świata, w którym rzeczywistość i fantazja, rozsądek i przesąd nieustannie się mieszają. Phnom Penh to nawiedzone miasto, gdzie żyją obok siebie ludzie i duchy. Żołnierze ruszający na miejsce operacji z wizerunkiem Buddy w zębach albo z głową przewiązaną kolorową szmatą mającą chronić ich przed kulami nikogo tu nie dziwią. A kiedy biegnie wieść, że prezydent republiki, marszałek Lon Nol, zamierza przesunąć wzgórze w samym środku miasta, ponieważ według jego astrologa wieki temu Chińczycy usypali je podstępem nad siedmiogłowym wężem o imieniu Nagi, duchem Kambodży, aby ujarzmić na zawsze khmerską ludność – nikt się nie oburza.

Zdaniem mieszkańców Kambodży marszałek może nawet mieć rację. Dawno temu, gdy kompania żołnierzy rządowych uciekła w popłochu przed Czerwonymi Khmerami, mówiąc, że ujrzała na niebie olbrzymiego białego konia, Lon Nol kazał szefowi swoich tajnych służb – pewnemu pułkownikowi – przeprowadzić śledztwo. Ten napisał długi raport, dochodząc do następującego wniosku: „Nie był to koń, lecz chmura”. Zwołano konferencję prasową, na której jakiś amerykański dziennikarz zapytał pułkownika: „Ale czy naprawdę wierzyliście, że to mógł być koń?” Tamten na to: „Oczywiście. I gdyby ta wersja się potwierdziła, byłby to naprawdę zły znak”.

Dla mieszkańców Kambodży biały koń jest symbolem króla, który przybywa zawładnąć ich krajem, a owym królem może być tylko Sihanouk dowodzący Czerwonymi Khmerami.

Zaniepokojeni tymi aspektami życia w Kambodży, Amerykanie niedawno zlecili pewnemu antropologowi opracowanie miejscowych mitów i wierzeń. Poza tym jeden z pracowników ambasady został wyznaczony do „kontrolowania i prowadzenia” astrologów oraz chiromantów, bez których Lon Nol nie może na co dzień się obejść i których porady kosztują kasę państwową kilka milionów dolarów rocznie.

Ambasada amerykańska, znajdująca się kilka kroków od pałacu prezydenckiego, upragniony cel pocisków rakietowych komunistów, z dnia na dzień coraz bardziej przypomina fortecę. Podczas ostatnich prac konserwatorskich podwyższono do pięciu metrów pierścień murów, a wszystkie drzwi, przedtem drewniane, zastąpiono masywnymi stalowymi płytami. Dostać się tam to skomplikowana sprawa, ponieważ trzeba przemierzyć labirynt kontroli i rewizji, aż wreszcie jakiś marine elektrycznym mechanizmem otwiera kuloodporne szklane drzwi.

Obecność Amerykanów w Phnom Penh ograniczają limity narzucone przez Kongres (nie więcej niż dwustu funkcjonariuszy), ale aż nazbyt rzuca się ona w oczy. W restauracji La Taverne, na cichym i spokojnym placu de la Poste, niezmienionym od 1890 roku, jakby to były dekoracje w starym teatrze francuskim, schodzą się co wieczór ze swoimi nadajnikami radiowymi wystającymi z kieszeni białych albo fioletowych spodni doradcy wojskowi, młodzi Amerykanie z „sił specjalnych”, przysłani tu z Wietnamu na wojnę, o której mogą opowiadać (co zresztą robią) tylko sobie nawzajem, ponieważ oficjalnie nie ma czegoś takiego jak wojna amerykańska w Kambodży. Ich hałaśliwość kontrastuje z poszeptywaniem grupy francuskich profesorów – dinozaurów epoki kolonialnej – którzy o tej samej godzinie gromadzą się tutaj i przycupnąwszy na stołkach barowych pod wielkimi wentylatorami, piją pastis.

Dwa tygodnie temu nawet ci starzy habitués z La Taverne na chwilę stracili zimną krew. Nieoczekiwanie, na krótko przed godziną policyjną, o dziewiątej, dało się słyszeć głośną strzelaninę: nie były to zwyczajne wystrzały żołnierzy ze straży rzecznej, w obawie przed minami mierzących do wszystkiego, co unosi się na powierzchni wody, lecz gęsty ogień, jakby odpowiedź na atak partyzantów, którzy przeniknęli do miasta. Po chwili zamieszania ktoś wreszcie sobie przypomniał, że jest zaćmienie. Żołnierze strzelali w niebo, aby przegonić złego olbrzyma Rea Hu, który chciał pożreć księżyc.

Według mieszkańców Kambodży (może dlatego, że od wieków są rolnikami) największe nieszczęścia przychodzą z nieba. Sam Lon Nol wierzy w to, co powiedział mu jeden z bonzów, czyli że „z nieba przyjdzie jego koniec”. A zatem marszałek opuszcza swój pałac wyłącznie w asyście dwóch baterii artylerii przeciwlotniczej.

– Dziwne – mówił pewien dyplomata europejski. – Przecież wszyscy wiedzą, że Czerwoni Khmerzy nie mają lotnictwa.

Ktoś inny, większy realista, zwrócił uwagę, że przecież to właśnie dwaj piloci z sił rządowych próbowali ostatnio uśmiercić marszałka. Bez skutku.

Od kiedy Phnom Penh przeżywa oblężenie uchodźców, chodniki wielkich alei jakby poznikały. Jeden obok drugiego wyrosły baraki, sześciany z kartonu i plastiku, w których mieszkają całe rodziny. Uciekinierzy to w większości kobiety i dzieci. Mężczyzn zabiera policja wojskowa, od czasu do czasu przeczesująca ulice w poszukiwaniu ludzi, których można by wziąć pod broń, żeby zastąpić nimi „widmowych żołnierzy” wciąganych na listy przez oficerów pobierających za nieistniejących podwładnych żołd pod koniec miesiąca. Teraz Amerykanie zaczęli przeprowadzać surowe kontrole, więc wiele jednostek stara się pospiesznie zapełnić luki.

Wojna, polityka, Czerwoni Khmerzy, Amerykanie: to nie o nich mówi naród. Nawet od najbardziej zdesperowanych, jak ostatni uchodźcy, którzy rozłożyli obóz na trawniku pałacu królewskiego, gdzie swego czasu odbywały się huczne uczty Sihanouka, nie usłyszy się słów gniewu, oburzenia, buntu przeciw komukolwiek.

Zapytałem kobietę otoczoną piątką dzieci, brudnych i z mnóstwem pęcherzy, o przejeżdżający przed nami szereg rządowych mercedesów:

– Co pani o nich myśli?

– Mają szczęście – odparła. – Jedzą co najmniej trzy razy dziennie.

Stary Kambodżanin, który był ministrem Sihanouka i zarządzał Bankiem Centralnym, powiedział:

– Trzeba zrozumieć mieszkańców Kambodży: to buddyści, nie buntują się. Kiedy bomba niszczy ich dom, posypują głowę popiołem i zastanawiają się, co złego uczynili w poprzednim życiu, żeby zasłużyć na takie nieszczęście.

Dobiega końca pora deszczowa, a po codziennej burzy wczesnym popołudniem niebo znów staje się jasne. Od Mekongu nadciągają podmuchy wiatru podnoszące słupy rdzawego pyłu, które zacierają na chwilę kontury złoconych pinakli pagód i pałaców. Pod wieczór, kiedy słońce zachodzi za palmami cukrowymi, widzi się w górze Kambodżę sprzed lat, Kambodżę „pogodnie uśmiechniętą”, Kambodżę ze snów, w której zatracali się przybysze z Zachodu. W dole, na ulicznym asfalcie, jest Kambodża współczesna, z ludźmi jedzącymi nędzne garstki brudnego ryżu z liści bananowca.

Na fasadach budynków publicznych, uniwersytetu, poczty, poblask zachodzącego słońca wydobywa słowo royal, „królewski”, zamazane w pośpiechu białą farbą przez republikanów po zamachu stanu z 1970 roku, który obalił monarchię i Sihanouka.

Z klombu wielkiego staroświeckiego hotelu, naprzeciw francuskiego liceum imienia Kartezjusza, usunięto wtedy również małe krzewy bukszpanu tworzące napis HOTEL ROYAL, ale nazwę znów widać, ponieważ trawa odrosła w bardziej intensywnym kolorze. Oczywiście i w tym Kambodżanie widzą dzieło ducha, który powraca z wygnania.

Na mocy układów paryskich w 1973 roku Stany Zjednoczone wycofały pół miliona swoich ludzi z Wietnamu. Wojna toczyła się teraz między południowym proamerykańskim reżimem prezydenta Thieu a Wietkongiem, północnowietnamskimi komunistami. Ci drudzy zwyciężali.

Wietnam: tymczasowość bez końca

Sajgon, 6 lutego 1975

Chora na trąd dziewczyna, z noworodkiem przy piersi, śpi skulona na asfalcie przed apteką Catinat. Dwaj inwalidzi wojenni w mundurach spadochroniarzy bez większego powodzenia polecają swoje kikuty litości przechodniów. Na rogu kawiarni Givral, obok sprzedawczyni gazet, która mieszka na chodniku razem z jasnowłosą, piegowatą córeczką spłodzoną kilka lat temu za miseczkę ryżu z jakimś amerykańskim żołnierzem, grupa mężczyzn z tajnej policji pilnuje, aby nikt się nie zbliżał (na przykład z manifestem przeciwko Thieu) do schodów dawnej Opery, gdzie od tygodni zbiera się bezsilny i pozbawiony znaczenia parlament.

Obrazy z dzisiejszego Wietnamu, takie same jak zawsze. Nawet z zamkniętymi oczami rozpoznałbym to miasto o nazwie Sajgon po słodkawym fetorze śmieci atakującym co krok powonienie. Miasto gnijące, z martwicą, które za każdym razem wydaje się wstrząsane przedśmiertnymi skurczami, ale nigdy nie umiera. I tak od lat.

Wszystko jest tymczasowe. Taksówkarze żelaznym drutem utrzymują w jednym kawałku silnik i podziurawioną karoserię starych renaultów 4CV sprowadzanych z Francji w latach pięćdziesiątych; plastikowymi płachtami łata się dachy domów, a każdego wieczoru ludzie tysiącami koczują w najciemniejszych kątach placów, zmieniając w legowiska dla całych rodzin drewniane stragany, na których za dnia wykładali szmaty, papierosy i rzeczy skradzione trzy lata temu w amerykańskiej kantynie. Można odnieść wrażenie, że – jakby w niesłabnącej nadziei na rychłą zmianę – wszystko robi się prowizorycznie, byle przetrwało jeszcze jeden dzień. Ta prowizoryczność w Wietnamie ciągnie się w nieskończoność, jak wojna, która trwa od dziesięcioleci, jak „tymczasowa” granica, wytyczona przed dwudziestoma laty na siedemnastym równoleżniku i nadal dzieląca kraj na dwa kikuty, jak milion uchodźców ulokowanych „czasowo” po ofensywie 1972 roku na jałowych i opuszczonych terenach, jak prezydent Thieu, którego wielu, po wielokroć, uważało za martwego, a który tymczasem nadal sprawuje władzę.

We wrześniu ubiegłego roku, kiedy pod przywództwem starego kapłana katolickiego prawicy, ojca Tran Hua Thanha, uformowała się grupa opozycyjna, która postawiła w stan oskarżenia prezydenta Thieu i jego rodzinę, myślano, że koalicja różnych sił (Watykan, Amerykanie, bogata południowowietnamska burżuazja) zmusi reżim do zmiany kursu i zaakceptowania dialogu z komunistami. Ale grupa nie zdołała przeobrazić się w ruch masowy. Zastraszeni aparatem policyjnym, który bił, aż lała się krew, każdego, kto próbował dołączyć do manifestacji katolickich, który fotografował wszystkich uczestników pochodu protestacyjnego, dając do zrozumienia, że rachunki zostaną wyrównane później, mieszkańcy Sajgonu zostali w domach. Oglądali zza zamkniętych okien trzy czy cztery przemarsze kilkuset osób, jakie odważyły się przejść ulicami centrum z żądaniem dymisji Thieu.

Ruch katolicki przeciwko korupcji praktycznie już nie istnieje.

– Ludzie są z nami, ale boją się ujawnić, a teraz Thieu, z pieniędzy, które mu zostały z funduszy na odbudowę kraju, przekupuje jednego po drugim proboszczów z różnych prowincji, aby mnie nie słuchali – powiedział mi ojciec Thanh w kościele redemptorystów na ulicy Ky Dong 38.

W zeszłym tygodniu, próbując ożywić ogień protestu, Thanh przedstawił w Sądzie Najwyższym akt oskarżenia o korupcję przeciwko pani Thai, która miała kupić za bezcen trzysta hektarów ziemi z majątku państwowego. Ale poparło go tylko kilkoro przyjaciół i około dziesięciu policjantów z tajnych służb.

Na początku roku, kiedy komunistyczni partyzanci i oddziały północnowietnamskie zaatakowali i zajęli prowincję Phuoc Long, a senne odrętwienie miasta znów przerodziło się w napięcie, zaczęła krążyć wieść, że wrócą Amerykanie. Ale ta absurdalna, masochistyczna nadzieja na nowy okres dostatku szybko się rozwiała. Sajgon, który potrafił przetrwać różne fazy wojny, czyszcząc buty i sprzedając swoje kobiety wszystkim armiom okupantów – brytyjskiej, japońskiej, francuskiej, amerykańskiej – teraz powoli uczy się samodzielności, pewny, że już nie zjawi się żaden wybawca.

Tłuste lata wojny to przeszłość, a z bazarków poznikały suweniry, które każdy żołnierz amerykański kupował przed powrotem do kraju: krwawiący Chrystusowie, nagie dziewczęta i byki we fluorescencyjnych kolorach namalowane na czarnym jedwabiu, kowbojskie kurtki i zapalniczki z napisem: PO ŚMIERCI PÓJDĘ DO RAJU, BO PIEKŁO JUŻ POZNAŁEM W WIETNAMIE.

– Tutaj interesy robi się tylko na kredyt – mówi pewien adwokat. – Jak nie wychodzi, ludzie wyjeżdżają, a banki zostają ze swoimi stratami.

Wietnamczycy nie wiedzą już, w co mają wierzyć, a gazety niemal codziennie opisują historie całych rodzin, które popełniają samobójstwo, żeby nie musieć walczyć z widmem głodu, nękającym wiele warstw ludności. Inni zabijają się, żeby „przypomnieć światu o wietnamskiej tragedii”, jak kapitan Vo Van Nga, który trzy tygodnie temu stanął z kanistrem benzyny przed kwaterą główną armii i dokonał samospalenia.

Ale inaczej niż dziesięć lat temu, kiedy podobne poświęcenie ważnej osobistości poruszyłoby opinię publiczną – i miejscową, i zagraniczną – samobójstwem kapitana nikt się nie przejął.

To już siódma taka śmierć w centrum Sajgonu w ostatnich miesiącach.

Armia Thieu bardzo ucierpiała na spadku morale wśród ludności: coraz więcej jest dezercji, a pobór stał się czymś w rodzaju polowania na ludzi, które nieprzerwanie prowadzi policja wojskowa, zatrzymując na ulicy każdego młodego mężczyznę w odpowiednim wieku. Wszyscy próbują uniknąć służby: paszport pakistański kosztuje sto tysięcy piastrów, zwolnienie lekarskie nawet pół miliona. Przedwczoraj chłopak, który od lat sprzedaje używane książki przed restauracją La Dolce Vita, z uśmiechem pokazał mi swój nowy dowód tożsamości:

– Policja! – zawołał uszczęśliwiony.

Aby uniknąć pójścia na front, został informatorem. Reżim Thieu ma na swoich listach płac ponad półtora miliona osób – wojskowych, policjantów, tajniakówi oczywiście również dlatego udaje mu się przetrwać.

Sajgon nie spodziewa się bezpośredniego ataku ze strony komunistów, ale utajona obecność Wietkongu jest wyczuwalna, jak we wcześniejszych latach interwencja amerykańska. Granaty ręczne są rzucane z jadących motocykli na komisariaty policji, poborcy komunistyczni znów żądają podatków od właścicieli sklepów, a grupy partyzantów pokazały się na przedmieściach i zarekwirowały broń sił samoobrony. Przedwczoraj wieczorem w Go Vap partyzanci chodzili od domu do domu i zabierali karabiny. Numery ewidencyjne i nazwiska mieli na swoich listach.

Na ogrodzonym obszarze ufortyfikowanego lotniska Tan Son Nhut Wietkong przebywa oficjalnie. W barakach Camp Davis, swego czasu zajmowanych przez Amerykanów, w sercu sił wojskowych Thieu, mieszka w spartańskich warunkach stu żołnierzy tymczasowego rządu rewolucyjnego, członków komisji czteropartyjnych, które układy paryskie wyznaczyły do kontrolowania zawieszenia broni, a które się nigdy nie sprawdziły. Komuniści są tu od dwóch lat: uprawiają swoją sałatę i kapustę, a bananowce i drzewa papai, które posadzili po przyjeździe, już zaczynają owocować. W każdy sobotni poranek autobus armii z Sajgonu wiezie do tej komunistycznej enklawy zagranicznych i wietnamskich dziennikarzy na konferencję prasową. Pod wielkim sztandarem Wietkongu i portretem Ho Chi Minha pułkownik Vo Dong Giang, szef delegacji, powtarza, na jakich warunkach jego rząd jest gotów podjąć zerwane negocjacje z Sajgonem:

– Koniec pomocy amerykańskiej dla Wietnamu Południowego, ustąpienie Thieu i powołanie nowego rządu, który będzie respektować układy paryskie.

Młody członek Wietkongu rozdaje gościom piwo, papierosy i zapałki z Hanoi, podczas gdy inni, z kamerami i aparatami fotograficznymi, robią nam wszystkim zdjęcia do swoich archiwów.

– Kontrolujecie dzisiaj części terytorium, które nie należały do was w chwili zawieszenia broni. Bylibyście skłonni oddać je Sajgonowi w zamian za ustępstwa polityczne? – pytam pułkownika.

– O tym nie może być mowy. To rząd Thieu ma wobec nas długi. Podpisując układy paryskie, Sajgon uznał swoje zobowiązania. Teraz musi zapłacić. Zostaniemy w Camp Davis tak długo, aż to zrobi.

Podczas gdy Giang mówi, z pasa za barakami Wietkongu wzbijają się w powietrze odrzutowce lotnictwa południowowietnamskiego. Wkrótce będą bombardować tereny kontrolowane przez komunistów. Ryczące silniki zagłuszają jego głos. Nad umocnionymi murkami widać w szyku czarne ogony dziesiątków myśliwców i samolotów transportowych, podobne do płetw ławicy śmiertelnie niebezpiecznych rekinów w asfaltowym morzu lotniska. Na jednym z hangarów ktoś, być może ostatni wyjeżdżający Amerykanin, napisał białą farbą: WAR IS MADNESS – „Wojna to szaleństwo”.

Niestety, szaleństwo wojny w Wietnamie nie ma się bynajmniej ku końcowi.

Stary caravelle Air Cambodge z chińskim pilotem z Tajwanu latał między Bangkokiem a Phnom Penh. Wchodziło się na pokład z coraz bardziej ściśniętym gardłem, z coraz mniejszą pewnością, że uda się wylądować.

Kambodża: czarne godziny

Phnom Penh, 17 marca 1975

Noce nigdy nie były tak ciemne. Aby zaoszczędzić na tej resztce paliwa, która pozostała, elektrownia obcięła 80 procent produkcji energii. Nawet w hotelu Le Phnom ciemność rozpraszają płomienie świec, poza wieczorami, gdy jakiś generał wydaje wielki bankiet, bo wtedy wszystko nagle rozświetla się uroczyście. Tak funkcjonuje Kambodża marszałka Lon Nola, a właściwie to, co z niej zostało. Przez dwa dni nie było prądu nawet w dalekopisach na poczcie, ale trochę dalej, w willi ministra, klimatyzacji nie wyłączono ani na chwilę.

– Dni Phnom Penh są policzone. Najwyraźniej tylko rządzący nie zdają sobie z tego sprawy – mówi pewien europejski dyplomata. Inny dodaje: – Najbardziej niewiarygodne jest to, że Lon Nol i ludzie skupieni wokół niego sądzą, że wygrywają!

Zagraniczni obserwatorzy pozostali w stolicy (ci urzędnicy ambasad, którzy nie byli niezbędni, zostali ewakuowani razem z rodzinami) są jednomyślni: „To najbardziej dramatyczny moment od początku wojny”. Jeszcze trochę i Kambodża stanie się pierwszym krajem Indochin w pełni kontrolowanym przez ruch rewolucyjny, a reżim Lon Nola, stworzony, wyszkolony, opłacony przez Amerykanów, może być pierwszym, jaki komuniści pokonają w bezpośrednim starciu.

W Sajgonie, po dziesięcioleciach wojny i dwóch traktatach „pokojowych”, Thieu, człowiek Waszyngtonu, nadal sprawuje władzę; w Laosie proamerykański rząd z Wientianu otworzył się na rewolucjonistów Pathet Lao, ale wciąż stanowi siłę. W Phnom Penh kompromis jest niemożliwy, a myśl, że ta ostatnia wyspa „wolnego świata” wpadnie w ręce Czerwonych Khmerów, spędza sen z powiek waszyngtońskiej administracji, która obecnie, od prezydenta Forda po ambasadora Deana, próbuje, ekshumując teorię domina i starą retorykę zimnowojenną, przekonać sprzeciwiający się Kongres do pilnego przeznaczenia kolejnych dwustu dwudziestu dwóch milionów dolarów na „ratowanie” Kambodży przed komunizmem.

Jeśli pieniądze nadejdą, przedłużą jedynie agonię reżimu i cierpienia ludności. Rzecz przedstawia się prosto: bez szeroko zakrojonej interwencji Amerykanów, którzy musieliby przysyłać tu nieprzerwanie mostem powietrznym ryż i amunicję, środki rządowe skończą się w dwa lub trzy tygodnie i miasto prędzej czy później się podda. Jeśli pomoc amerykańska nadal będzie przysyłana, Phnom Penh może stawiać opór do nadejścia pory deszczowej (czyli do lipca – sierpnia). Wtedy partyzanci zostaną zmuszeni do wycofania się z zatopionych nizin, Mekong znów otworzy się na ruch rzeczny i zaopatrzenie, ale w styczniu przyszłego roku, wraz z kolejną porą suchą, sytuacja wróci do punktu wyjścia.

Phnom Penh, ze swoimi dwoma milionami mieszkańców i uchodźców, konsumuje pięćset ton ryżu dziennie; armia, która broni miasta, potrzebuje ośmiuset ton amunicji co dwadzieścia cztery godziny. Lotnisko Pochentong, znajdujące się w odległości ośmiu kilometrów od centrum, to jedyne połączenie ze światem, teraz, gdy na wszystkich drogach są blokady, a oba brzegi Mekongu, najeżonego minami, kontroluje partyzantka.

Brak jedzenia, zawrotne ceny nielicznych produktów, jakie można jeszcze zobaczyć na targu, wywołują gniew apatycznej dotąd i zrezygnowanej ludności. W ostatnich dniach grupy studentów zaatakowały kilku chińskich kupców, oskarżanych o to, że ukrywają zapasy ryżu, czekając, aż ceny wzrosną. Nagle wszystkie punkty handlowe w mieście zostały zamknięte i policja wojskowa musiała interweniować. Strzelała, aby rozpędzić demonstrantów, którzy zaczęli wyłamywać żaluzje i plądrować sklepy.

Życie w Phnom Penh jest rosyjską ruletką. Pociski rakietowe komunistów, które wcześniej spadały tylko na przedmieścia – w zeszły czwartek trafiony został skład amunicji na lotnisku – teraz spadają na ścisłe centrum: jeden na szpital Preah Kep Melea, drugi przed pałacem królewskim, trzeci o krok od hotelu, w którym wszyscy mieszkamy.

Przeżycie mrożące krew w żyłach: nieoczekiwanie słyszy się ogłuszający gwizd, świst, a nim człowiek zdąży paść na ziemię, już jest eksplozja. Dziennie spada od trzydziestu do czterdziestu pocisków, ale ludzie obawiają się, że jutro, 18 marca, z okazji rocznicy zamachu stanu, który obalił Sihanouka i wciągnął Kambodżę w wojnę indochińską, partyzanci „uczczą” wydarzenie, zwiększając tę liczbę.

Dla partyzantów data 18 marca 1970 roku oznacza historyczny zwrot, a jeśli Kambodża stanie się wkrótce, jak wielu wierzy, krajem socjalistycznym, przyczyn trzeba będzie szukać w zdarzeniach tamtego dnia, a w szczególności w działaniach Amerykanów, którzy właśnie wtedy popełnili jeden z największych błędów politycznych w regionie. Kambodża jeszcze pięć lat temu była, jak na warunki azjatyckie, bogata. Nikt nie pamięta, aby kiedykolwiek ludzie umierali tu z głodu, a pola ryżowe, zatapiane przez wylewający w porze deszczowej Mekong, produkowały więcej zboża, niż potrzebowało siedem milionów mieszkańców. Sihanouk rządził krajem na wzór renesansowego władcy, choć zrezygnował z tytułu królewskiego, aby iść z duchem czasu. Przez całe lata z wielką zręcznością umiał utrzymać Kambodżę z dala od wojny. Jego receptą była neutralność, formalnie respektowana przez wszystkich, choć w praktyce – przez nikogo. Wietkong i Wietnamczycy z Północy używali stref przygranicznych Kambodży do przesyłania zaopatrzenia do Wietnamu Południowego,

Amerykanie zaś bombardowali ich swoimi B-52, fałszując potem sprawozdania z misji, które miały pozostać „tajne” także dla Kongresu Stanów Zjednoczonych. Jako że wszystko działo się na odległych i odludnych terenach kraju, a Kambodżanie na tym nie cierpieli, Sihanouk milczał. Jego troską była wówczas raczej mała partyzantka, która oskarżała go o korupcję i próbowała, bez szczególnego powodzenia, zdobyć sojuszników wśród wiejskiej ludności.

To Sihanouk nazwał ich „Czerwonymi Khmerami”. Schwytanych partyzantów kazał chłostać, póki nie skonali, gdyż, jak mawiał, „nie zasługują, aby marnować na nich kule”. Z początku do Czerwonych Khmerów należeli członkowie starych kadr kambodżańskich, którzy walczyli przeciwko Francuzom u boku Vietminhu. W1967 roku przyłączyli się do nich młodzi intelektualiści z Phnom Penh, znużeni reżimem indywidualisty i ekscentryka Sihanouka. Wśród tych ostatnich znalazł się Khieu Samphan, ekonomista, absolwent Sorbony. Wstąpił do partyzantki, aby uciec przed tajną policją, której Sihanouk rozkazał go zamordować.

W 1970 roku partyzantów kambodżańskich było nieco ponad trzy tysiące. Kontrolowali małą część terytorium. Obecnie mają wojsko składające się z co najmniej sześćdziesięciu tysięcy żołnierzy i kontrolują 90 procent kraju. Gdyby nie zamach stanu, Czerwoni Khmerzy jeszcze dziś znajdowaliby się na marginesie, jednak Amerykanie nie zauważyli niebezpieczeństwa. Uznali, że aby wygrać wojnę w Wietnamie, trzeba wykurzyć Wietkong z jego „twierdz” kambodżańskich. Zdając sobie sprawę, że Sihanouk nie pozwoli na przysłanie oddziałów US Army do Kambodży, postanowili go wyeliminować. Zajęły się tym służby CIA. Porozumienie co do przewrotu zawarli w pewnym szpitalu w Paryżu agenci wywiadu Stanów Zjednoczonych i niektórzy wojskowi z Phnom Penh. Podczas podróży Sihanouka do Związku Radzieckiego okręt amerykański – który rzekomo porwała, jak wtedy mówiono, dwójka hipisów pacyfistów – przybił do portu Sihanoukville i w rzeczywistości wyładował broń dla spiskowców. 18 marca 1970 roku marszałek Lon Nol przejął władzę, zebrał siły kambodżańskie przeciwko Wietkongowi oraz dał zgodę na wkroczenie Amerykanów i Południowych Wietnamczyków do Kambodży.

Sihanouk, schroniwszy się w Pekinie, nie miał innego wyboru niż zaoferować swoją pozycję na scenie międzynarodowej i w kraju dawnym nieprzyjaciołom, Czerwonym Khmerom, którzy od tej chwili zaczęli go uznawać za symbol zjednoczenia narodowego.

– Gdy tylko będą mogli, wyplują mnie jak pestkę czereśni – nie przestaje mówić Sihanouk o swoich sprzymierzeńcach partyzantach. – Ja jestem przeszłością, oni przyszłością Kambodży.

Interwencja amerykańska okazała się całkowitym fiaskiem. Oddziały Stanów Zjednoczonych i Sajgonu ponosiły porażkę za porażką, a sama ich obecność w Kambodży, podsycająca ducha nacjonalizmu, przyczyniła się do sukcesów politycznych Czerwonych Khmerów, dla których poparcie wśród chłopstwa ogromnie wzrosło. Przez trzy lata Amerykanie ze swoich B-52 nękali nalotami dywanowymi tereny kontrolowane przez partyzantkę, ale było tak, jakby w każdym leju po bombie rodził się nowy bojownik. Dwadzieścia pięć tysięcy jest teraz tutaj, wokół nas. Czekają.

Spędziłem w Phnom Penh jeszcze trzy dni, a potem przyszła moja kolej, by wcielić się w „gołębia pocztowego”, czyli przewieźć do teleksu w Bangkoku artykuły kolegów przebywających w Kambodży. Z Tajlandii udałem się do Wietnamu.

Sajgon, ostatnia plaża

Sajgon, marzec 1975

Jak zamek z piasku pochłaniany przez przypływ, który z każdym dniem podnosi się wyżej – tak znika Wietnam prezydenta Thieu.

Jedna prowincja po drugiej, jedno miasto po drugim, terytorium Wietnamu Południowego przechodzi w ręce północnowietnamskich sił partyzanckich. Rozgromione wojsko Sajgonu porzuca podczas ucieczki broń, magazyny, amunicję, działa, czołgi. Setki tysięcy ludzi oszalałych ze strachu, z głodu, z pragnienia szukają ratunku, całymi dniami maszerując w słońcu. Z płaskowyżów w kierunku morza, z północy na południe; ale na drogach są blokady, mosty zostały wysadzone i nawet ci, co cudem dotarli do jakiegoś miasta na wybrzeżu, odkrywają, że znów tkwią w pułapce, z której już nie uciekną, chyba że samolotem albo statkiem.

To największy exodus w historii Wietnamu, największa tragedia, o jakiej można opowiedzieć. Kolumny otępiałych straceńców wlokących się, aż po horyzont, do nieznanego miejsca przeznaczenia. Stopy poparzone rozpalonym asfaltem, rany pokryte kurzem. Na poboczach drogi zostaje to wszystko, czego ludzie nie mają już siły nieść: meble, tobołki z ubraniami, maszynki do gotowania, dzieci.

– Matki opuszczają chore potomstwo, próbując uratować to, które może jeszcze iść, młodzi opuszczają starych, chcąc się ocalić – mówi z upokorzeniem w głosie lekarz uchodźców na drodze 7. – Na tej wojnie my, Wietnamczycy, utraciliśmy nawet duszę.

Widziana z helikoptera, na którego pokład udało mi się wejść i który zrzuca uciekinierom kwintale kromek chleba, biała od piasku nizina na południe od Hue jest pustynią rojącą się od rąk wyciągniętych w poszukiwaniu ratunku. Pilot nie obniża lotu, aby nie przewrócono maszyny. Zbliża się do ziemi tylko wtedy, gdy widzi małą grupkę na uboczu. Zabierają w okamgnieniu.

Obie armie walczą o ludzi. Na drodze, która z Hau Bon na płaskowyżu prowadzi nad morze, kolumna o długości dwudziestu kilometrów zostaje zaatakowana przez partyzantów i rozpada się na cztery części; ta z tyłu, wchłonięta przez siły komunistów, musi zawrócić. To ocalenie, ponieważ uchodźcy będą odsyłani do swoich wiosek. Pozostali są zatrzymywani, dziesiątkowani w bitwie. Na polach ryżowych ciągnących się wzdłuż drogi jest pełno trupów, przewróconych ciężarówek, stosów rannych, których nikt na czas stąd nie zabierze.

Dla reżimu Thieu pociągnięcie za sobą jak największej części ludności na ostatnią linię obrony jest sprawą najwyższej wagi. Tylko w ten sposób, nawet jeśli straci on kontrolę nad niemal całym krajem, będzie mógł nadal legitymizować swoją władzę.

Władze Sajgonu „zalecają” ludności opuszczenie miast, które wkrótce będą wymarłe. Wycofujący się żołnierze ciągną z sobą mieszkańców, może również w nadziei, że obecność cywilów odwiedzie Wietkong od przeprowadzenia ataku. Na skrawku wybrzeża kontrolowanym jeszcze przez rząd ogromne torby podróżne uciekinierów czekają teraz na przewiezienie do Sajgonu. Ponad milion osób z Da Nang, Qui Nhon, Nha Trang, Phan Thiet szuka statku, samolotu. Na pokładach transportowców marynarki w porcie Thuan An, oplątanych siatką maskującą niczym worki kartofli, widać tysiące żołnierzy z rodzinami. Minister do spraw uchodźców, doktor Phan Quang Dan, apeluje do Stanów Zjednoczonych, Filipin, Korei Południowej i Tajwanu, żeby wysłały część swoich sił i pomogły w tej niebywałej ewakuacji.

– Ludzie uciekają, bo nie chcą żyć w komunizmie. To tak, jakby zagłosowali. Głosują nogami – twierdzą urzędnicy Sajgonu.

W rzeczywistości przyczyny potężnej fali emigracyjnej są bardziej złożone. Przede wszystkim dziesięciolecia wojny nauczyły Wietnamczyków, że za każdym razem, gdy Wietkong wkracza do wioski albo do miasta, lotnictwo rządowe (jak wcześniej czyniło również lotnictwo amerykańskie) zrównuje wszystko z ziemią. „Trzeba niszczyć, żeby ratować”, mówili oficerowie US Army, toteż wieśniacy nauczyli się uciekać. Drugim w kolejności powodem jest z pewnością lęk przed komunistami, zaszczepiony ludności przez wieloletnią rządową propagandę.

– Nigdy ich nie widziałem i nie mam pojęcia, kim są. O tych z rządu nie mogę powiedzieć nic dobrego, ale wiem przynajmniej, co to za jedni – oświadczył pewien młody uchodźca. Panika na widok uciekających sąsiadów, psychoza ucieczki dopełniły dzieła, jak pojedyncza iskra, od której wybucha wielki pożar.

W Dalacie na przykład, jeszcze zanim oddano choćby jeden strzał, wystarczyło, by helikopter premiera Khiema poleciał zabrać z jego letniej willi kolekcję antyków, a już od ogrodnika przez kucharkę po ludzi z targu rozeszła się błyskawicznie wieść, że miasto ma być zaatakowane przez Wietkong oraz Wietnamczyków z Północy i że znów zacznie się exodus.

Gdzie zakończy się ten odwrót? Którędy będą przebiegać nowe granice starej Republiki Wietnamu, powstałej na mocy porozumień genewskich, a teraz niewiele większej od „Republiki Sajgonu”? Tego nie wie nikt.

Zdaniem niektórych ekspertów wojskowych, Thieu po opuszczeniu wybrzeża (bez pośpiechu, aby móc zabrać większość ludności) rozmieści wszystkie siły wokół stolicy i uczyni z Sajgonu oraz Delty coś na kształt wietnamskiego Tajwanu, zdolnego stawiać opór całymi latami.

I tej właśnie myśli kurczowo się dzisiaj trzyma wielu ludzi związanych z reżimem Thieu oraz duża część mieszczaństwa z Sajgonu. Widzą oni w takim rozwiązaniu szansę na przetrwanie kolejnego okresu, ale nadzieja jest zupełnie bezpodstawna.

– Na skutek licznych amputacji chory już nie żyje – mówi attache wojskowy jednej z europejskich ambasad.

Według wielu obserwatorów, gdyby odwrót, do jakiego generałowie Thieu namawiali od dawna, przeprowadzono na chłodno, w sposób zorganizowany, Sajgon mógłby jeszcze pertraktować z pozycji siły z tymczasowym rządem rewolucyjnym z Hanoi; ale teraz, gdy pod naporem komunistów odwrót przeobraził się w chaotyczną ucieczkę, podczas której prezydent poza terytorium stracił wiele oddziałów (cała dwudziesta trzecia dywizja nie istnieje) i dużą część sprzętu wojskowego (sześćdziesiąt samolotów przepadło w samym Pleiku), trudno sobie wyobrazić, jak sajgońska administracja mogłaby powstrzymać dalszy rozpad swoich struktur.

W stolicy robi się coraz bardziej nerwowo. Wszystkie siły policji są na ulicach. Ludzie z przerażeniem myślą o ewentualnym ataku Wietkongu, muszą też liczyć się z aresztowaniami nowych dysydentów i „spiskowców” z otoczenia marszałka Cao Ky.

Kto tylko może, planuje wyjazd. Jakaś dziewczyna przychodzi do mnie z pytaniem, czy nie znam cudzoziemców, którzy za dwa tysiące dolarów poślubiliby jej dwie siostry, pragnące w ten sposób zdobyć paszport i opuścić Wietnam. Inni próbują znaleźć dla swoich dzieci ojca z obcym obywatelstwem.

Republika Wietnamu coraz bardziej się kurczy, a za „linią Zygfryda”, którą wkrótce może dzielić od Sajgonu tylko kilka kilometrów, Thieu próbuje teraz skupić wszystko, co zostało z jego kraju: broń, amunicję, żołnierzy, a przede wszystkim ludność – choć wydaje się to już bezcelowe.

Na poboczu drogi, w Tam Ky, spotkałem kobietę, która uciekła z rodziną z płaskowyżów. Podczas wędrówki powiedziała krewnym, że nie idzie z nimi do Da Nang.

– To na nic – oznajmiła. – I tak któregoś dnia oni dotrą wszędzie. Jaki sens ma dalsza ucieczka?

Po opublikowaniu tego artykułu zostałem zmuszony do opuszczenia Wietnamu Południowego.

Miasto Phnom Penh padło 17 kwietnia 1975 roku. Nie było mnie na miejscu i tym sposobem przeoczyłem jeden z najbardziej dramatycznych momentów wojny indochińskiej: przybycie Czerwonych Khmerów oraz przymusową ewakuację stolicy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że miałem szczęście. Nieliczni zagraniczni dziennikarze, którzy odważyli się pozostać w Phnom Penh – wśród nich moi przyjaciele Sydney Schanberg z „New York Timesa” i Jon Swain z „Sunday Timesa” – zostali przeniesieni na ponad dwa tygodnie na teren ambasady francuskiej i nie zobaczyli tego, co wówczas działo się w Wietnamie.

Wietnam: Giai Phong!

Sajgon, 27 kwietnia 1975

Cao Giao otwiera na oścież drzwi pokoju C-2 hotelu Continental, do którego właśnie przyjechałem. Obejmujemy się ze wzruszeniem, szczęśliwi, że spotkaliśmy się jeszcze raz w Sajgonie. Ja niesłusznie żywiłem obawę, że Cao Giao, w chwili irracjonalnej paniki, wyjedzie z Amerykanami. On myślał, że po tym, jak drugi raz w ciągu dwóch lat policja Thieu odstawiła mnie na lotnisko, nie zdołam wrócić przed przejęciem miasta.

Cao Giao jest nie tylko moim tłumaczem, ale i przewodnikiem.

To jemu i Buu Chuongowi (więźniowi politycznemu uwolnionemu pod koniec 1971 roku, z którym jeździłem po kraju ogarniętym wojną, a w 1973 roku przekroczyłem linię frontu, aby dostać się do strefy w Delcie opanowanej przez Wietkong) zawdzięczam wiedzę o Wietnamie, jakiej nie zdobędzie się z książek.

Cao Giao pochodzi z rodziny północnowietnamskich pisarzy.

Przybył na Południe w 1954 roku i od tamtej pory przeżywa swoją – jak on to nazywa – rage d’etre vietnamien, pracując jako dziennikarz, doradca, tłumacz zagranicznej prasy. Całe noce uczył się, tłumaczył dokumenty i robił notatki dla takich jak ja, czyli ludzi, którzy przyjeżdżają na krótko, a chcą zobaczyć i zrozumieć wszystko.

Amerykańscy znajomi, uciekając z Sajgonu w zeszłym tygodniu, zaproponowali mu, aby zabrał rodzinę i pojechał z nimi do Stanów Zjednoczonych. „Znasz języki, nigdy nie śpisz, więc będziesz mógł łatwo znaleźć pracę portiera nocnego” – powiedzieli.

Nie dlatego został na miejscu.

– W każdym Wietnamczyku kryje się mandaryn, złodziej i kłamca, ale również marzyciel – mówi. – Fascynuje mnie rewolucja. Chcę ją zobaczyć na własne oczy.

Ja także chciałem ją zobaczyć. Wyrzucono mnie z Wietnamu w marcu, niedługo po upadku Ban Me Thuot. Szef centrum prasowego Ministerstwa Informacji Thieu, Nguyen Quoc Cuong, który tymczasem uciekł z Amerykanami, powiedział, że w moim artykule, dopiero co opublikowanym, obraziłem głowę państwa i obrzuciłem błotem Republikę Wietnamu. Zostałem zmuszony do wyjazdu.

Byłem w rozpaczy. Śledziłem losy tego konfliktu od czterech lat i nie chciałem stracić zakończenia. Wiedziałem, że jeśli spróbuję wrócić, zostanę aresztowany i zapakowany z powrotem do pierwszego odlatującego samolotu. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko przybyć samolotem, który nigdzie już nie poleci: ostatnim.

Miałem szczęście. Kiedy jet Air Vietnam, lecący z Singapuru, wylądował dziś po południu na Tan Son Nhut, okazało się, że prawie cała policja imigracyjna uciekła. „Czarnej listy” z moim nazwiskiem nikt nie sprawdzał. Jestem w Sajgonie.

Zostałem na miejscu, dzięki czemu byłem jednym z nielicznych dziennikarzy, którzy na własne oczy widzieli zdobycie Sajgonu przez Wietkong i oddziały północnowietnamskie 30 kwietnia 1975 roku.

Moją relację wydrukował „Der Spiegel”. Było to pierwsze pełne sprawozdanie z tych wydarzeń opublikowane na Zachodzie. Rewolucja mnie intrygowała, więc postanowiłem zostać jeszcze na trzy miesiące, żeby zrozumieć, co ona znaczy dla zwykłych ludzi. 3

3 Opowiedziałem o tych przeżyciach w Giai Phong! La liberazione di Saigon, książce opublikowanej w wielu językach w 1976 roku. We Włoszech wyszła ona w wydawnictwie Feltrinelli.

Wraz z końcem wojny indochińskiej wielka azjatycka historia przeniosła się do Chin, gdzie jednak nie można było zamieszkać. Zdecydowaliśmy, że opuścimy Singapur i we wrześniu 1975 roku przeprowadziliśmy się do starego domu na Peak w Hongkongu.

Zajmowanie się Chinami z Hongkongu, bez możności zobaczenia ich na własne oczy, było frustrujące. Polegało na czytaniu gazet, rozmowach z dyplomatami i biznesmenami bawiącymi tu przejazdem, piciu niekończących się herbat z przedstawicielami Pekinu w brytyjskiej kolonii i ich lokalnymi rzecznikami. W 1976 roku wszystko uległo zmianie.

Mao nie żyje

Hongkong, 10 września 1976

Słońce zaszło nad Chinami: ludowa przepowiednia, mówiąca, że meteoryty i potężne trzęsienia ziemi z ostatnich miesięcy zapowiadają koniec dynastii, sprawdziła się. Chińczycy zostali bez „Wielkiego Sternika”. Teraz, gdy imperator nie żyje, komu przypadnie „mandat niebios”? Co się stanie z Państwem Środka?

Nikt nie może rościć sobie praw do wypełnienia wielkiej luki, jaką przynosi śmierć Mao. Nie ma naturalnego spadkobiercy. Z tych namaszczonych w przeszłości nie przetrwał politycznie ani jeden. Liu Shaoqui został zmieciony przez rewolucję kulturalną, Lin Biao – przez zdemaskowanie jego rzekomego spisku, Deng Xiaoping – przez ostatnią kampanię przeciwko „tym, co obrali drogę kapitalizmu”, a Zhou Enlai, jedyny, który mógłby w jakimś sensie zająć miejsce Mao, umarł przed przewodniczącym.

Od wielu miesięcy Mao nie był już w stanie utrzymać steru Chin. Wycieńczony kolejnymi zawałami, w połowie sparaliżowany i z trudem mówiący (musiano umieścić przy nim człowieka, który interpretował nieuchwytne ruchy jego niemych ust), wódz pod wieloma względami był już martwy. Ale sama jego obecność, świadomość, że jeszcze żyje, miała swoją wagę, była źródłem władzy. Wystarczyło powiedzieć, że Mao osobiście życzył so-bie dymisji Denga ze stanowiska wicepremiera i następcy Zhou, aby stary członek kierownictwa, już kiedyś zdjęty ze stanowiska, a potem zrehabilitowany, znów został odsunięty.

Teraz wola Mao, rzekoma czy prawdziwa, nie może już być pretekstem do zatwierdzania dyskusyjnych decyzji. Wraz z jego śmiercią Chiny wchodzą w bardzo trudny okres. Partia jest podzielona. Kraj niespokojny. Przywództwo niepewne. Dla frakcji umiarkowanych Mao umarł za późno, dla radykałów za wcześnie. Gdyby to, co zdarzyło się wczoraj, zaszło kilka miesięcy temu, Deng Xiaoping byłby dziś premierem; gdyby nastąpiło za kilka lat, radykałowie prawdopodobnie by zwyciężyli. Tymczasem nie zdążyli umocnić swoich pozycji. Dla nich śmierć Mao była przedwczesna.

W cieniu wielkiego starca rewolucji chińskiej radykałowie, pod wodzą jego żony Jiang Qing, usiłowali „oczyścić” partię ze swoich przeciwników. Ale zdobyli jedynie głowę Denga, a teraz, gdy Mao nie żyje, nawet to nie jest przesądzone. Jeszcze parę dni temu mówiło się, że Deng Xiaoping przebywa w swoim domu, gdzie przygotowuje ważny dokument polityczny, co miało oznaczać, że pisze wyznanie swoich win; teraz to może być jego akt oskarżenia wobec radykałów. Chociaż druga rehabilitacja Denga nie jest możliwa, bez wątpienia umiarkowana linia polityczna, którą reprezentuje, nie przegrała. Przeciwnie: teraz, gdy Mao nie żyje, może nawet być tą linią, która zwycięży.

Radykałowie stracili swojego protektora. Jiang Qing cieszyła się autorytetem, ponieważ była żoną Mao. Nie będzie już miała takiego znaczenia jako wdowa. Zasługi Qing dla rewolucji są zbyt małe, aby słuchała jej – mówiącej we własnym imieniu, nie jako rzeczniczka przewodniczącego – stara gwardia wojskowa i partyjna, z doświadczeniami Długiego Marszu i trzydziestoma latami u władzy. Bez rozstrzygającego osądu Mao, bez jego zachęty czy mediacji, wojna wewnątrzpartyjna może się zaostrzyć, a niemało jest takich, którzy spróbują teraz uregulować polityczne rachunki, co po rewolucji kulturalnej było odsuwane w czasie.

Poza tym śmierć przewodniczącego zastaje kraj w stanie wzburzenia bez precedensu w okresie ostatnich dziesięciu lat. Napady z bronią w ręku na kilka banków (i, co ważniejsze, gloryfikacja bandytów ze strony ludu), przypadki grabieży na terenach zniszczonych trzęsieniami ziemi, zaniedbanie i nieposłuszeństwo w fabrykach wielkich miast – to oznaki dezorientacji, w jaką popadł kraj, przerzucany w różnych kierunkach przez rozmaite kampanie polityczne, znękany nieustającymi wzajemnymi oskarżeniami radykałów i umiarkowanych.

Informacje, które docierają dzisiaj z Chin, każą sądzić, że lud z trudem nadążał za wyniesieniami i druzgoczącymi upadkami polityków pierwszego planu, jednego dnia nazywanych bohaterami, a drugiego posądzanych o wszelkie zbrodnie i piętnowanych jako wielcy zdrajcy. Teraz, gdy postać Mao już nie godzi różnorodnych uczuć narodu i swoim prestiżem, wiarygodnością oraz charyzmą nie usprawiedliwia biegu wydarzeń, ludzie będą próbować bardziej otwarcie wyrażać swoje poglądy.

Wydaje się, że chińskie masy, przeciwne, co zrozumiałe, pozycjom ideologicznym radykałów, są skłonne pójść raczej drogą wskazaną przez Deng Xiaopinga. Ludzie oczekują bodźców materialnych; chcą więcej towarów w sklepach i z trudem dają posłuch argumentom ultralewicy...

pogrzeb

Hongkong, 18 września 1976

Chiny zamarły. Przez trzy trwające wieczność, poruszające minuty osiemset milionów Chińczyków, jedna czwarta ludzkości, zastygło na baczność, ze spuszczonymi głowami, wielu we łzach, aby oddać ostatni hołd Mao Zedongowi. Praca, ruch uliczny i wszystkie czynności zostały wstrzymane w każdym mieście, w każdej wiosce w kraju. Niezmąconą ciszę, jaka zapadła nad Chinami, połączonymi w pamięci o swoim przywódcy, przerwało jednostajne żałobne wycie syren pociągów, fabryk, okrętów. Na Tiananmen, placu Niebiańskiego Spokoju, milion osób wybranych przez rozmaite organizacje rewolucyjne uczestniczył w obrzędzie kończącym dziesięciodniową żałobę.

Na betonowym placu w centrum stolicy nieruchomi, ramię w ramię, żołnierze armii wyzwoleńczej w zielonych mundurach, robotnicy w niebieskich kombinezonach, robotnice w białych czepkach, studenci z czerwonymi chustkami na szyi milczeli, kłaniali się i słuchali przemówienia, wypełniając instrukcje młodego wiceprzewodniczącego partii, mistrza ceremonii Wang Hongwena. W połowie masztu, na który Mao w październiku 1949 roku wciągnął po raz pierwszy barwy Republiki Ludowej, powiewał czerwony sztandar z pięcioma gwiazdami, a megafony niosły po całym kraju dźwięki marsza żałobnego, hymnu narodowego i wreszcie Międzynarodówki.

Wieczorem 11 października po Hongkongu zaczyna krążyć wieść, że wdowa po Mao, Jiang Qing, została aresztowana wraz z innymi przedstawicielami radykałów. Nie byłem nigdy dotąd w Chinach i sądzę, że to dobra okazja, aby spróbować przekroczyć granicę. Kilka włoskich koncernów farmaceutycznych ma wystawę swoich produktów w Szanghaju, co podaję jako powód starania się o wizę. Ku własnemu zdziwieniu otrzymuję ją i 15 października pokonuję na piechotę most Lo Wu, przejście graniczne między Hongkongiem a Chinami Ludowymi. Stamtąd dostaję się do Szanghaju, gdzie, przez czysty przypadek, jako jedyny dziennikarz zachodni oglądam decydujący zwrot w historii Chin.

koniec maoizmu

Szanghaj, 18 października 1976

Ulice przeobraziły się w ogromny kobierzec głów. Od trzech dni nieprzebrane tłumy – milion osób, dwa miliony, może więcej – czytają dazibao, gazetki rozwieszane na murach, albo maszerują w takt werbli, wykrzykując wśród falującego oceanu czerwonych sztandarów i portretów Mao słowa poparcia dla nowych władz Pekinu. Karykatury Jiang Qing, młodego wiceprzewodniczącego partii Wang Hongwena, wicepremiera Zhang Chunqiao i Yao Wenyuana, członka, jak pozostali, politbiura, są na wszystkich murach. Przedstawia się ich jako cztery głowy węża, powieszonych, miażdżonych przez wielki młot trzymany przez robotnika albo smażonych na gigantycznej patelni.

Ich nazwiska, zniekształcone, odwrócone albo przekreślone wielkimi czerwonymi krzyżami, widnieją na tysiącach transparentów i chorągiewek, którymi wymachują manifestanci – kolorowych plamach w oceanicznym tłumie. Szanghaj, stolica chińskiego radykalizmu, zaakceptował zatem wyrok Pekinu. Usunięcie ze stanowisk (albo, według innych głosów, szybka egzekucja czwórki członków kierownictwa partii) najwyraźniej nie spowodowało żadnych protestów w tym robotniczym mieście, które było potężnym zapleczem politycznym radykałów i w którym podczas rewolucji kulturalnej trójka spośród utrąconych przywódców rozpoczynała karierę. Dzisiaj megafony umieszczone na ciężarówkach jeżdżących nieprzerwanie po Szanghaju wywrzaskują nazwiska jeszcze kilka dni temu otaczane czcią. „Da Dao Jiang Qing!” „Precz z Jiang Qing!”, na co ludzie odpowiadają: „Da Dao!” „Da Dao Wang Hongwen!” „Da Dao!”, odkrzykuje chórem tłum.

Bund, słynna ogromna aleja biegnąca wzdłuż rzeki Huangpu, gdzie stoją przycumowane setki statków towarowych i dwa okręty zwiadowcze marynarki z karabinami maszynowymi wycelowanymi w miasto (ostrzeżenie?), ale przykrytymi nieprzemakalnymi płachtami, to cel wszystkich pochodów. Przed siedzibą miejskiego komitetu rewolucyjnego, obserwowany przez pięciu nieuzbrojonych żołnierzy z Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, przepływa, w pięciu równoległych kolumnach po dziesięć osób w rzędzie, niekończący się tłum.

Na murach przyklejane są wciąż nowe plakaty oskarżające teraz niektórych lokalnych przywódców o wspólnictwo z bandą czworga albo z „czterema plagami”, w nawiązaniu do kampanii sprzed lat przeciwko muchom, myszom, komarom i wróblom.

To samo dzieje się przed innymi urzędami władz Szanghaju, przed siedzibą związków zawodowych, przed miejskim zakładem komunikacji. Atmosfera w centrum, napięta do wczorajszego wieczoru, przerodziła się w nastrój hucznej zabawy z udziałem tysięcy uczniów szkół podstawowych, którzy maszerują, recytując litanie rozpoczynające się od „Precz!” i wskazując, wśród wybuchów śmiechu, karykatury czworga. Na przedmieściach natomiast widziałem grupki ludzi nieruchomo oglądających plakaty i notujących coś w milczeniu do chwili, gdy przejeżdżająca ciężarówka wezwała ich przez megafon do wznoszenia chóralnych okrzyków.