(Nie)mój alzheimer. Historie opiekunów - Paulina Wójtowicz - ebook

(Nie)mój alzheimer. Historie opiekunów ebook

Wójtowicz Paulina

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

11 września 2024 nakładem RASP ukaże się książka „"(Nie)mój alzheimer. Historie opiekunów” Pauliny Wójtowicz.

Ta książka nie jest o chorobie Alzheimera, choć znajduje się ona w centrum historii każdego z bohaterów. To opowieść o tych, którzy sami nie mają objawów otępienia, ale czują je całym sobą, których nikt pod jego kątem nie diagnozował, a są w nim doskonale zorientowani, którzy żyjąc w niewiedzy, co przyniesie jutro, zdają sobie sprawę z jednego: nie będzie lepiej.

To portret emocji towarzyszących opiekunom chorych, próba pokazania, że bywają skrajnie różne: od miłości, współczucia, żalu, przez bezradność, aż po złość, wstręt i frustrację, że — jak mówi jedna z bohaterek — można mieć ochotę kogoś udusić gołymi rękami i nie przestawać go kochać.

To historie ludzi, którzy poświęcają swoje życie najbliższym po to, by ich ostatnia droga, najtrudniejsza, bo pozbawiająca świadomości, była prosta i bez wybojów, choć życie chorych boleśnie z tego kursu zbacza.

O Autorce:

Paulina Wójtowicz - dziennikarka, filolożka polska, doktorka nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa, laureatka konkursu Dziennikarz Medyczny Roku 2021. Od 2020 roku pisze o zdrowiu

i medycynie dla serwisu Medonet.pl.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 230

Oceny
4,7 (62 oceny)
50
10
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NandiH

Całkiem niezła

Niektóre historie były ciekawe, dużo się o tej chorobie dowiedziałam. Inne - co to za chore podejście ?? Opiekowanie się na siłę człowiekiem, który krzywdził.. krzywdzenie siebie i swoich dzieci w imię czego? Czemu nadal gloryfikuje się takie samobiczowanie i odgrywanie męczennicy?
20
Book1brained

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka z wielką wrażliwością pokazuje codzienność opiekunów osób chorych na Alzheimera, o których rzadko się myśli w kontekście choroby, a to oni niosą ze sobą cały ciężar opieki, niejednokrotnie bez żadnego wsparcia z zewnątrz. Książka bardzo potrzebna.
10
haniap87

Nie oderwiesz się od lektury

swietna ksiazka chociaz temat mega trudny to wicąga niesamowicie!!
00
ewa-marchewa

Dobrze spędzony czas

Temat trudny, ale o którym trzeba mówić głośno, aby coś drgnęlo w systemie opieki zdrowotnej. Sama opiekuję się rodzicem z Alzheimerem i zmagam się z tą chorobą. Opowieści innych opiekunów uświadomiają mi, że to co czuję to jest coś normalnego i warto, a nawet trzeba, wołać i prosić o pomoc.
00
anetawe

Nie oderwiesz się od lektury

powinien przeczytać każdy opiekun
00

Popularność




WSTĘP

Ta książka nie jest o alzhe­ime­rze, choć ta cho­roba jest w cen­trum histo­rii każ­dego z moich boha­te­rów. To opo­wieść o tych, któ­rzy sami nie mają obja­wów otę­pie­nia, ale czują je całym sobą, któ­rych nikt pod jego kątem nie dia­gno­zo­wał, a są w nim dosko­nale zorien­to­wani, któ­rzy żyjąc w nie­wie­dzy, co przy­nie­sie jutro, zdają sobie sprawę z jed­nego: nie będzie lepiej. Tym ludziom alzhe­imer prze­wró­cił do góry nogami całe życie, zmie­nił na zawsze rela­cje — z cho­rym, rodziną, sąsia­dami, przy­ja­ciółmi i obcymi ludźmi, skom­pli­ko­wał roz­wój zawo­dowy i oso­bi­sty, czę­sto także zruj­no­wał zdro­wie. Są wśród nich osoby, dla któ­rych opieka nad cho­rym bli­skim to abso­lutna oczy­wi­stość, ale też tacy, któ­rzy pod­jęli się tego zada­nia z koniecz­no­ści lub obo­wiązku. Ich wspólną cechą jest ogromne odda­nie, za które rzadko sły­szą słowa wdzięcz­no­ści.

Ta książka nie jest o tym, jak roz­po­znać alzhe­imera, jakie są jego objawy, jak wygląda dia­gno­styka i lecze­nie w cho­ro­bie1, choć wątki te poja­wiają się w każ­dej zamiesz­czo­nej tu opo­wie­ści. Jest o tym, jak symp­tomy otę­pie­nia rzu­tują na życie cho­rego i jego bli­skich i jak trudne, wyczer­pu­jące i fru­stru­jące bywa korzy­sta­nie z opieki zdro­wot­nej w przy­padku cho­roby, na którą nie ma lekar­stwa. To ważne, by wie­dzieć, na jakie zacho­wa­nia zwró­cić uwagę, co powinno zanie­po­koić i dla­czego naj­czę­ściej wymie­niany objaw cho­roby — kło­poty z pamię­cią — nie zawsze jest pierw­szym i naj­waż­niej­szym sygna­łem zmian w mózgu. I jesz­cze, żeby mieć świa­do­mość, z czym wiąże się opieka nad osobą zma­ga­jącą się z alzhe­ime­rem — że to nie tylko stała obec­ność przy cho­rym, ale też koniecz­ność zor­ga­ni­zo­wa­nia życia wokół niego (i sie­bie) oraz zapew­nie­nia mu wspar­cia medycz­nego.

Ta książka nie jest też kla­sycz­nym porad­ni­kiem, jak zauwa­żyć, że ktoś bli­ski cierpi na cho­robę Alzhe­imera i jak się nim opie­ko­wać, mimo że — znów — każdy z tych aspek­tów jest ważną czę­ścią opo­wie­ści boha­te­rów tej książki i służy mię­dzy innymi uwraż­li­wie­niu na kilka kwe­stii tych osób, które to wyzwa­nie mają dopiero przed sobą. To raczej por­tret emo­cji towa­rzy­szą­cych opie­ku­nom, próba poka­za­nia, że bywają skraj­nie różne: od miło­ści, współ­czu­cia, żalu, przez bez­rad­ność, aż po złość, wstręt i fru­stra­cję, że — jak mówi jedna z boha­te­rek — można mieć ochotę kogoś udu­sić gołymi rękami i nie prze­sta­wać go kochać, że te emo­cje można czuć jed­no­cze­śnie i że w ogóle można je czuć.

Wresz­cie — ta książka nie jest o cho­rych na alzhe­imera, choć bez nich nie byłoby ani histo­rii w niej zawar­tych, ani jej boha­te­rów. To książka o ludziach, któ­rzy poświę­cają swoje życie naj­bliż­szym po to, by ich ostat­nia droga, naj­trud­niej­sza, bo pozba­wia­jąca świa­do­mo­ści, była pro­sta i bez wybo­jów, choć życie cho­rych bole­śnie z tego kursu zba­cza.

AGNIESZKA

Przy­szłam do niej jak zwy­kle. Już od progu wie­dzia­łam, że coś się stało. Dzia­dek chyba nie żyje, powie­działa. Zaj­rza­łam do pokoju. Leżał z zamknię­tymi oczami, nie było go. Spo­dzie­wa­li­śmy się. Miał ope­ra­cję, che­mię, ste­rydy, ale to jed­nak rak.

Poby­łam z nią tro­chę i kiedy zbie­ra­łam się do wyj­ścia, ode­zwała się cicho: zosta­niesz ze mną na noc? Pamię­tam, że cze­kał na mnie chło­pak, byli­śmy umó­wieni, potem musia­łam się pouczyć. Stu­dio­wa­łam, mia­łam swoje życie, bar­dzo chcia­łam nim żyć. Wku­rzy­łam się. Dla­czego ja, młoda dziew­czyna, mia­łam spać ze starą osobą? Wtedy jesz­cze jej tak nie kocha­łam. Dziś wiem, że bałam się wziąć za nią odpo­wie­dzial­ność. Wie­dzie­li­śmy już, że coś się dzieje, że jest z nią źle. Jesz­cze nie­świa­do­mie, ale zrozumia­łam, że ona też to wie. I woła o pomoc.

Dla­czego ja?! Nie jestem twoją jedyną wnuczką! Nie pamię­tam, czy powie­dzia­łam to gło­śno, czy tylko pomy­śla­łam, czy w ogóle do niej, czy może póź­niej, do kogoś innego. Wie­rzę, że to dru­gie. Do dziś dźwię­czy mi w gło­wie i nie daje spo­koju.

Wyrzuty sumie­nia? Każ­dego dnia.

Tenia

Miała na imię Ger­truda, ale wszy­scy wołali na nią Tenia. Uro­dziła się na Gór­nym Ślą­sku, w Cho­rzo­wie, i, jak to w tam­tych cza­sach, w tam­tym miej­scu, czuła się tro­chę Polką, tro­chę Niemką. W domu było ich kil­koro, wszy­scy mieli ger­mań­skie imiona. Świet­nie mówiła po nie­miecku, jako młoda dziew­czyna dora­biała u jed­nej rodziny, niań­czyła dzieci. Ni­gdy o Niem­cach nie powie­działa złego słowa. Miesz­kali obok sie­bie: ni to swoi, ni obcy, musieli się nauczyć jakoś ze sobą żyć. Ona umiała — zawsze i ze wszyst­kimi.

Dziadka poznała, gdy wra­cał z obozu jeniec­kiego. On wal­czył w powsta­niu war­szaw­skim, ona jechała z Holan­dii. Co tam robiła, kiedy i jak tra­fiła, dla­czego nie została — nie wiem. Jej wspo­mnie­nia czę­sto ury­wały się nagle, choć — to typowe — te z naj­wcze­śniej­szych lat życia były tak wyraźne, że nawet wie­lo­krot­nie powta­rzane zacho­wy­wały spój­ność, ni­gdy jej się nie myliły.

Mogli wyje­chać za gra­nicę, nawet do Kanady, mówiła mi zawsze: mie­li­śmy opcje. Przy­je­chali do Rado­mia, a stam­tąd do Kra­kowa, do Nowej Huty. Dzia­dek dostał dobrą pracę, żyli wygod­nie. Opo­wia­dała mi nie­raz, że mogła nawet wysy­łać paczki z żyw­no­ścią bied­niej­szej rodzi­nie, tej, która została na Ślą­sku.

Lubiła o tym opo­wia­dać, póź­niej już w kółko, bo to były opo­wie­ści, które znała naj­le­piej. Nie umiała tylko odróż­nić, kto słu­cha, bo jest cie­kawy, a kto, bo ma inte­res. A oszu­stów nie bra­ko­wało. Raz, gdy przy­szłam do niej, zaga­iła do mnie jej tym­cza­sowa opie­kunka: dzwo­niła Hilda. Jaka Hilda? Z rodziny chyba. A po jakiemu ta Hilda mówiła? No po pol­sku.

Jej sio­stra to była Hilda. Tylko że ta Hilda wypro­wa­dziła się za gra­nicę i mówiła tylko po nie­miecku. A w dodatku już nie żyła.

Kiedy widzę dziad­ków oczami dziew­czynki, którą wtedy byłam, mam obraz pięk­nej, star­szej pary, cele­bru­ją­cej tra­dy­cyjny model rodziny. Dzia­dek zawsze szedł pierw­szy, z klu­czami, ona drep­tała za nim, nio­sąc siatki z zaku­pami. Jak przy­jeż­dżał po niego rano samo­chód, zawsze stała w oknie i mu machała na poże­gna­nie. Potem szła na targ, kupo­wała jedze­nie, goto­wała obiad i cze­kała, aż wróci, żeby go nakar­mić. Robiła to, nawet gdy było z nią już bar­dzo źle. Nie pamię­tała wielu rze­czy, ale to, że trzeba ugo­to­wać obiad i jak to zro­bić, długo tak. Mobi­li­zo­wała się, a potem umysł — zmę­czony wysił­kiem — odma­wiał posłu­szeń­stwa. Gdy sia­dali przed tele­wi­zo­rem, patrzyła w niego tępym wzro­kiem, nie nadą­ża­jąc za tym, co widzi.

Czy dzia­dek wie­dział, że ona cho­ruje? Musiał wie­dzieć, ale ni­gdy o tym nie mówił. Swo­jego raka też wypie­rał. Nawet gdy był już w hospi­cjum domo­wym i pie­lę­gniarka roz­ma­wiała z nim o dia­gno­zie, mówił, że nie­dawno prze­szedł grypę i ma powi­kła­nia. A był już wtedy po che­mii i ope­ra­cji, leka­rze wprost mu mówili: wyci­namy panu guza.

Gdy sie­dział z tymi wenflo­nami i kro­plów­kami, nie dało się ich zosta­wić samych. Nie mogła mu z tym wszyst­kim pomóc. Już nie umiała.

Mieli dwoje dzieci: moją mamę i wujka tyrana.

Satelity

Opieka byłaby na pewno prost­sza, gdyby nie oni. Rzadko naprawdę poma­gali, czę­ściej prze­szka­dzali, a swo­imi obcią­że­niami tylko dole­wali oliwy do ognia. Ją napeł­niali lękiem i dez­orien­ta­cją, mnie — gnie­wem i bez­rad­no­ścią. Czu­łam się odpo­wie­dzialna za nich wszyst­kich, więc pró­bo­wa­łam się nimi zaopie­ko­wać — z mar­nym skut­kiem.

Z mamą było róż­nie. Na początku dużo poma­gała, choć kiedy zoba­czyła, że przej­muję ini­cja­tywę, chęt­nie się odsu­nęła. Ale była też jedyną osobą, z którą na ten temat roz­ma­wia­łam. Nie były to głę­bo­kie, egzy­sten­cjalne roz­mowy, bar­dziej wymiana spo­strze­żeń, ana­liza zacho­wań, pla­no­wa­nie, co trzeba teraz zro­bić, ale zawsze. Prze­ży­wała, pła­kała. To ona na koniec bywała u niej naj­czę­ściej. Może bar­dziej dla sie­bie, może tro­chę dla niej. Ja już nie potra­fi­łam.

Wujek był trig­ge­rem, wyzwa­la­czem całej mojej skry­wa­nej bez­sil­no­ści i zło­ści. Potra­fił jak mało kto zbu­rzyć moje opa­no­wa­nie w jed­nej sekun­dzie. Nie sza­no­wał jej, nie czuł się odpo­wie­dzialny, do pomocy w ogóle się nie gar­nął, choć prze­cież syn. Za to do komen­to­wa­nia i narze­ka­nia — pierw­szy. Był bogaty i bar­dzo skąpy. Tygo­dniami przy­po­mi­nał mi, że wiszę mu dwa­dzie­ścia trzy złote za wymianę dzwonka do drzwi sąsia­dów, który kolejny raz wykrę­ciła. Upar­cie mnie kon­tro­lo­wał. Potra­fił przyjść do niej, gdy byłam na zaję­ciach, i spraw­dzać, czy posprzą­ta­łam, zro­bi­łam zakupy, zadba­łam. Liczył jej pie­nią­dze, czy suma zga­dza się z wydat­kami, był prze­ko­nany, że zabie­ram część dla sie­bie. Poro­zu­mie­wał się ze mną za pomocą kar­te­czek. Raz zna­la­złam jedną w lodówce: „Znowu pasz­te­towa? Mogła­byś się bar­dziej wysi­lić”.

Pasz­te­tową i inne tanie wyroby wędli­niar­skie kochała naj­bar­dziej na świe­cie.

Pierożek

Zawsze, gdy o niej opo­wia­dam, mówię: żałuję, że jej nie zna­łeś. Gdy roz­ma­wiało się z nią przez tele­fon, potra­fiła kilka razy zapy­tać: ale czy gnie­wasz się na mnie? Mówiła to gło­sem dziecka, szcze­bio­cząc. Była w tym słodka, uro­cza, roz­koszna. Czło­wiek chciał jej nieba przy­chy­lić. Cza­sami, gdy byłam ze zna­jo­mymi, a ona dzwo­niła, włą­cza­łam tryb gło­śno­mó­wiący, by jej posłu­chali. Albo sami mówili: o, Pie­ro­żek dzwoni, daj na gło­śny! I wszy­scy się nią zachwy­cali. Czę­sto przy­cho­dzi­łam do niej z nimi, duże ekipy się tam zbie­rały. Opo­wia­dała im wszyst­kie te swoje histo­rie. Kochali jej słu­chać i ją kochali. A ja byłam dumna, że jest moja. Two­rzy­łam wokół jej osoby praw­dziwy kult.

Czemu Pie­ro­żek? Bo ona miała taką pomarsz­czoną twarz z ustami ścią­gnię­tymi w dzió­bek albo wła­śnie zle­piony pie­róg. A że nie miała zębów i była taka dzie­cinna, to zdrab­nia­li­śmy do Pie­rożka. To też była próba zre­kom­pen­so­wa­nia jej tego, co ją spo­tkało.

Pamię­tała mnie prak­tycz­nie do samego końca. Moją mamę zapo­mniała wcze­śniej — jakieś trzy, może cztery lata przed śmier­cią. Ja byłam zawsze jej Agu­sią. Pod koniec może już nie rozu­miała rela­cji, ale wie­działa, że jestem kimś bli­skim i ni­gdy nie zapo­mniała mojego imie­nia. Oczy­wi­ście, że czu­łam się wyróż­niona, nobi­li­to­wana. To dla­tego wyda­wało mi się, że muszę jej przed wszyst­kimi bro­nić.

Cza­sem wola­łam, żeby mnie nie­na­wi­dziła. Może byłoby mi łatwiej? Pamię­tam, jak kie­dyś przy­szłam do niej rano zro­bić śnia­da­nie. To było w dro­dze na uczel­nię, mia­łam kolo­kwium, spie­szy­łam się. Popro­siła mnie, żebym poszła z nią na spa­cer. Nie mogę, powie­dzia­łam, muszę jechać. Powtó­rzyła coś kilka razy, nie za bar­dzo słu­cha­łam, byłam zde­ner­wo­wana. I ona wtedy, to jej się bar­dzo rzadko zda­rzało, krzyk­nęła: spier­da­laj, wynoś się! Wypier­da­laj! Sama wypier­da­laj, odpy­sko­wa­łam. Jeden jedyny raz.

Poczu­łam wście­kłość na sie­bie, ale jed­no­cze­śnie wielką ulgę. Zro­bi­łam to tylko dla­tego, że wie­dzia­łam, że ona o tym zaraz zapo­mni. I rze­czy­wi­ście, gdy dotar­łam na przy­sta­nek i cze­ka­łam na auto­bus, zadzwo­ni­łam do niej, by prze­pro­sić. Cześć, Agu­sia, kiedy do mnie wpad­niesz? Sie­dzę sama od rana, zaszcze­bio­tała.

Wszy­scy myślą, że ludzie z alzhe­ime­rem niczego nie rozu­mieją, dla­tego są szczę­śliwi. Że nie wie­dzą, że nie potra­fią umie­ścić samych sie­bie w cza­so­prze­strzeni, nie poj­mują, kim są ludzie wokół nich, kim oni sami są. A ja wiem, że to nie­prawda.

Widzia­łam u niej prze­świty, gdy była, bywała sobą. W jej oczach poja­wiał się olbrzymi strach, że nie wie, co się dzieje. Rozu­miała, że nie rozu­mie. Była wtedy prze­ra­żona. To były prze­bły­ski, trwały kil­ka­na­ście sekund. Modli­łam się, żeby znowu prze­stała pamię­tać. Widzia­łam, jak ta świa­do­mość z sekundy na sekundę gaśnie, jak wraca do tej nowej sie­bie, ale strach zostaje, choć ona już nie wie, skąd przy­szedł. Moje serce pękało wtedy na drobne kawałki.

Makowce

Pierw­szym lekiem, jaki dostała, był tra­zo­don, anty­de­pre­sant. Oczy­wi­ście były inne sygnały — powta­rzała cią­gle te same słowa, te same histo­rie, myliła nas, strasz­nie zdzie­cin­niała — ale zmiany nastro­jów wybi­jały się na pierw­szy plan. Czy pomo­gło? Tro­chę i na chwilę, bo lawina ruszyła i już nie dało się jej powstrzy­mać.

Tak jak tych zaku­pów. Boże, ile nas to ner­wów kosz­to­wało. Dosta­wała eme­ry­turę, dużą, bo po dziadku. Na tamte czasy to było sporo, dwa i pół tysiąca, ale jej nie star­czało do pierw­szego. Wtedy jesz­cze dys­po­no­wała swo­imi pie­niędzmi sama, no bo dla­czego nie, myśle­li­śmy. Robiła zakupy, radziła sobie, a i my nie mie­li­śmy jesz­cze takiej świa­do­mo­ści — bo nabie­ra­li­śmy jej stop­niowo — że jest z nią tak źle. Nie wyrę­cza­li­śmy jej, chcie­li­śmy, żeby jak naj­dłu­żej radziła sobie sama. A może byli­śmy po pro­stu ego­istami?

No więc brała tę eme­ry­turę do ręki, od listo­noszki, i wyda­wała. Na co, po co, komu, długo nie wie­dzie­li­śmy. Potem w domu zaczęły poja­wiać się dziwne rze­czy. Otwie­ra­łam lodówkę, a tam trzy­dzie­ści ser­ków homo­ge­ni­zo­wa­nych o tym samym smaku. W łazience kil­ka­na­ście zafo­lio­wa­nych grze­by­ków, w pokoju pełno zaba­wek dla małych dzieci, któ­rych nikt z nas nie miał. Nie pamię­tała, że coś kupiła, że cze­goś nie potrze­buje, wszystko było ważne. Zresztą, nie umiała wró­cić do domu z pustymi rękami. Prze­cież przez tyle lat cho­dziła po zakupy dla dziadka, dla sie­bie, codzien­nie coś. Ten nawyk został, nawet gdy już nie miała dla kogo, po co i za co.

Stra­ciła zdol­ność rozu­mie­nia war­to­ści pie­nią­dza. Ludzie szybko się zorien­to­wali. Ni­gdy nikogo nie zła­pa­li­śmy na gorą­cym uczynku, ale jej port­mo­netka była ciężka od jedno- i dwu­gro­szó­wek, więc oszu­ki­wali ją na pewno. Dawała im bank­not, a oni wyda­wali drob­nia­kami — było ich dużo, więc sądziła, że wydali dobrze.

Kiedy pie­nię­dzy już bra­ko­wało, zwy­czaj­nie wyno­siła rze­czy ze sklepu. Kra­dła po pro­stu. Nie, ni­gdy nikt jej nie zła­pał. Na szczę­ście. Stara część Huty to jest spo­łecz­ność ludzi, któ­rzy znają się od lat. Na pewno wie­dzieli, ale przy­my­kali oko, bo była „swoja”.

Pamię­tam, jak raz poszły­śmy do jej ulu­bio­nej cukierni, przy Zie­lo­nej. Zacze­piła mnie pani Lidzia, wła­ści­cielka. Powie­działa, że czę­sto przy­cho­dzi do niej po makowce. Trzy, cztery na raz. Cza­sem płaci, czę­ściej nie. Mówi wtedy, że jest głodna, że potrze­buje. I pani Lidzia wyda­wała jej te cia­sta, bo znała ją od pięć­dzie­się­ciu lat, odkąd z dziad­kiem zje­chali do Huty, cho­ciaż czuła, że nie jest dobrze.

Doszło do tego, że zaczę­li­śmy wydzie­lać jej pie­nią­dze. Wydaje się, że to nic takiego, ale nastą­piło zupełne odwró­ce­nie ról. Prze­cież ona zawsze nam dawała pie­nią­dze. Nam, wnucz­kom, mamie, na dom, spła­ce­nie dłu­gów. Doga­da­łam się na lewo z kobietą z poczty, żeby tę eme­ry­turę dawała mi do ręki. Dużo ryzy­ko­wała, bo nie mia­łam wtedy praw­nego upo­waż­nie­nia do jej repre­zen­to­wa­nia, ale znała ją już tyle lat, zgo­dziła się. Nie lubi­łam mieć tej kon­troli, ale nie było wyj­ścia.

Opalenizna

To nie­ty­powe, ale ni­gdy nie zapo­mniała, gdzie mieszka. Choćby nie wiem co, zawsze potra­fiła wró­cić do domu. Wieź­li­śmy ją do leka­rza i kiedy wra­ca­jąc, wjeż­dża­li­śmy do Huty, mówi­łam: to teraz popro­wadź. Raz, że chcia­łam, by ćwi­czyła mózg, dwa — dawało mi to poczu­cie, że jesz­cze nie jest tak źle, skoro pamięta, gdzie dom, że jesz­cze nie jest naj­go­rzej. I że nawet jak mi uciek­nie, to zawsze wróci. Bo ona zawsze wtedy: tu skręć­cie, tam pro­sto, o, tu w prawo i patrz­cie, już widać, jeste­śmy.

Na wszelki wypa­dek wrzu­ca­łam jej do kie­szeni kar­teczki z adre­sem, ale ona je wycią­gała i myśląc, że to śmieci, wyrzu­cała. Potem te kartki wszy­wa­łam, ale wie­dzia­łam, że nawet jak się zgubi i ktoś do niej podej­dzie, nie zwróci na to uwagi. Ludzie nie patrzą na takie rze­czy. Ja patrzę, bo jestem wyczu­lona. Jak widzę sta­rego czło­wieka błą­ka­ją­cego się bez celu po osie­dlu, to zawsze pod­cho­dzę i pytam, czy mogę jakoś pomóc, usta­lam, gdzie mieszka. Teraz już ich nie jest tak dużo, jak kie­dyś. To poko­le­nie, które przy­je­chało do Huty w latach pięć­dzie­sią­tych, wymarło, ale jesz­cze parę lat temu łaziło tych ludzi tu sporo. Zna­łam więk­szość i wie­dzia­łam, gdzie miesz­kają, więc pro­wa­dzi­łam ich do domów. Przez to, co działo się z nią, wie­dzia­łam, co z nimi zro­bić. Cza­sem zasta­na­wiam się, czy kocham sta­rych ludzi tak bar­dzo dla­tego, że ona taka była, czy odwrot­nie — że ją poko­cha­łam tak bar­dzo, bo zawsze mia­łam sła­bość do sta­rych ludzi. Chyba to pierw­sze.

Im bar­dziej to wszystko postę­po­wało, tym wię­cej było cho­dze­nia. Jakby czuła przy­mus, żeby się ruszać. Potra­fiła spa­ce­ro­wać po cztery, pięć godzin dzien­nie. Nie­ważne, czy upał, czy ulewa, czy mróz — byle iść. Na początku jesz­cze roz­glą­dała się na boki, póź­niej patrzyła już tylko w zie­mię i tak cho­dziła. Nie potra­fiła sobie zago­spo­da­ro­wać ina­czej swo­jego ist­nie­nia.

A ile razy się na tym spa­ce­rze posi­kała.

Nikt z nas — ani ja, ani mama, ani tym bar­dziej wujek — nie był w sta­nie godzi­nami z nią łazić. Myśmy rzy­gali już tym cho­dze­niem. A bywało tak, że wra­cało się z nią z takiej solid­nej prze­chadzki, wypi­jała her­batę, sia­dała w fotelu i po pół godzi­nie mówiła: może byśmy gdzieś wyszli?

Na tych spa­ce­rach widać było wyraź­nie, jak szybko traci hamulce. Potra­fiła na głos powie­dzieć: patrz, jaka gruba baba, jaką ma dupę. Nie­miłe, wiem, ale śmia­łam się, co będę ukry­wać.

Miała siwiu­teń­kie włosy i ciem­no­brą­zową twarz przez cały rok. Była cho­ler­nie opa­loną osobą.

OIOM

Byłam mała, gdy to się stało. Schy­lała się do kwiat­ków na działce. Była już dobrze po sie­dem­dzie­siątce, ale nie szło jej prze­ga­dać, żeby zwol­niła. Cią­gle zaiwa­niała ze swo­imi spra­wami. I gdy tak pie­liła te grządki, zro­biło jej się ciemno przed oczami i stra­ciła przy­tom­ność. To był udar.

Pamię­tam, że odwie­dza­li­śmy ją po tym wszyst­kim w szpi­talu, póź­niej w domu. Utra­ciła zdol­ność mówie­nia. Poka­zy­wała na przy­kład na łyżkę i mówiła: to. Ale szybko, w ciągu tygo­dni, może mie­sięcy, wszystko wró­ciło. Tak myśla­łam, bo niczego nie zauwa­ży­łam. Może gdy­bym była star­sza? W domu o żad­nych pro­ble­mach z pamię­cią się wtedy nie mówiło.

Nikt nie umiał mi powie­dzieć, czy udar uchy­lił wrota alzhe­imera, czy po pro­stu otwo­rzył je sze­rzej. Na pewno w niczym nie pomógł. Fizycz­nie długo jed­nak wyglą­dała dobrze. Zapo­mi­nała o zmę­cze­niu, try­skała ener­gią, cho­ciaż wiek upo­mi­nał się o swoje.

Zaczęła zapo­mi­nać o tym, że zja­dła. Bywało, że zosta­wia­li­śmy jej gar zupy, żeby star­czyło na dwa czy trzy dni, a ona potra­fiła zjeść całą na raz. Wymio­to­wała potem. Jakie to okrutne: nie pamię­tasz, że dopiero zja­dłaś i że nie jesteś głodna, alzhe­imer zabiera ci nawet to. Doszło do tego, że musie­li­śmy jej to jedze­nie ogra­ni­czać. Zamy­ka­li­śmy przed nią lodówkę, szafki, żeby się nie prze­ja­dała.

Innym razem było na odwrót: strasz­nie schu­dła. Jakieś pro­blemy tra­wienne, coś ze ślu­zówką jelita. Pra­wie nic nie jadła, leciała w oczach. A wtedy pogłę­biło jej się otę­pie­nie i pra­wie natych­miast ozdro­wiała. Zapo­mi­nała, że boli, że ma boleć. Alzhe­imer ją wyle­czył. Co za absurd.

Jakieś dwa lata przed śmier­cią zacho­ro­wała na zapa­le­nie trzustki. Stan kry­tyczny. Osiem­dzie­siąt osiem lat, miała pełne prawo tego nie prze­żyć. Tra­fiła do szpi­tala, a tam istne domino. Pierw­szego dnia zawał, dru­giego zapa­le­nie płuc, trze­ciego wszystko już było wywa­lone w kosmos, trzustka ledwo zipała. Byłam pewna, że ona z tego szpi­tala nie wyj­dzie. Nawet zaczę­łam o niej mówić w cza­sie prze­szłym, żeby się przy­go­to­wać psy­chicz­nie.

Przy­szłam któ­re­goś dnia, a tam łóżko puste. Nogi się pode mną ugięły. Oka­zało się, że ją prze­nie­śli. Zaj­rza­łam do niej, a ona do mnie: Agu­sia, kiedy pój­dziemy do domu?

Gdy tak leżała — przy­pięli ją pasami, z powodu tego cho­dze­nia — nie pamię­tała, że miała zawał, że trzustka, że płuca. Nie rozu­miała, po co tam jest. Nie wie­działa, że miała umie­rać. Chciała do domu, bo tam prze­cież dzia­dek czeka, zakupy trzeba zro­bić, obiad ugo­to­wać. Była zupeł­nie gdzie indziej.

Kiedy wyszła, żyła jakby ni­gdy nic. Nie, że leżała, nie. Od razu wró­ciły spa­cerki, wędrówki, cho­dze­nie. Była w tym nie­moż­li­wie nie­złomna.

OC

Oczy­wi­ście, że pró­bo­wa­li­śmy ją zamy­kać. Bali­śmy się, że wyj­dzie pod naszą nie­obec­ność i coś jej się sta­nie. Zabie­ra­li­śmy klu­cze i zamy­ka­li­śmy drzwi. Okrop­nie ją to dener­wo­wało. Tłu­kła w te drzwi z całej siły, sąsie­dzi się skar­żyli. Póź­niej niczego nie pamię­tała. Przy­cho­dzi­łam, a ona mówiła: o, Agu­sia, jesteś, to może wyj­dziemy? W ogóle nie pamię­tała, że jej to zro­bi­li­śmy.

Na początku jesz­cze zosta­wia­li­śmy drzwi otwarte, tak żeby mogła i wejść, i wyjść samo­dziel­nie. Mogli­śmy to zro­bić, bo wie­dzie­li­śmy, że ma ner­wicę klu­czy, nie wyszłaby z domu bez nich. Jak tylko opu­ściła miesz­ka­nie, zaraz, może po pię­ciu minu­tach, ner­wowo łapała za torebkę i spraw­dzała, czy na pewno w niej są. Takich natręctw było wię­cej: nie wyszłaby, gdyby świa­tło nie było zga­szone, okna nie były zamknięte. Mama dziś mówi cza­sem: mam jak bab­cia. Mieć jak bab­cia zna­czy oglą­dać się sto razy za sie­bie, zanim gdzie­kol­wiek się wyj­dzie.

Kom­bi­no­wała. Raz mama poszła ogar­nąć tro­chę miesz­ka­nie. Wyszła na chwilę do łazienki, po pra­nie, żeby wywie­sić. Jak wró­ciła, jej już nie było. Ucie­kła. Zazwy­czaj jed­nak ubie­rała się do wyj­ścia, wycho­dziła za próg, szu­kała klu­czy, a jak nie znaj­do­wała, to wra­cała, bo prze­cież nie zostawi tak domu otwar­tego.

Cho­wa­nie klu­czy dzia­łało krótko. Potem po pro­stu wycho­dziła, już nie pamię­tała, że otwarty dom jest kusze­niem zło­dziei. Przy­mus cho­dze­nia był sil­niej­szy. Impe­ra­tyw: iść. Nie­za­leż­nie od wszyst­kiego iść.

Miała ogromną potrzebę bycia bez­pieczną i długo wal­czyła z alzhe­ime­rem o to, żeby to poczu­cie nie znik­nęło. Jed­no­cze­śnie była jed­nak dobrą i życz­liwą osobą, nie bała się, że coś jej grozi. Otwie­rała wszyst­kim i zawsze, więc domo­krążcy mieli z nią uży­wa­nie. Jak tylko ktoś zapu­kał czy zadzwo­nił, drzwi od razu były otwarte na oścież.

Naj­gor­szy był zanik instynktu samo­za­cho­waw­czego. Kie­dyś malo­wali jej blok. Nie mogła wtedy wycho­dzić sama z domu, bo albo nie miała klu­czy — i jesz­cze się tym przej­mo­wała — albo ją zamy­ka­li­śmy. Wyszła więc przez okno i zaczęła cho­dzić po rusz­to­wa­niu. Dowie­dzie­li­śmy się od sąsia­dów, któ­rzy zoba­czyli ją spa­ce­ru­jącą na zewnątrz bloku. Zaglą­dała im w okna. W życiu nie jecha­li­śmy do niej tak szybko, jak wtedy. Musie­li­śmy zało­żyć w oknach zamki.

Pro­blem był też z gazem. Miała starą kuchenkę, łatwo było odkrę­cić, nie dokrę­cić i tra­ge­dia gotowa. Zakrę­ca­li­śmy, jasne. Przy­kre to było, bo nie mogła sobie nawet obiadu odgrzać, była zdana na nas, ale nie było wyj­ścia. Nie doce­ni­li­śmy jed­nak prze­ciw­nika. Alzhe­imer, ow­szem, odbiera ci zdol­ność do logicz­nego myśle­nia, ale czyni cię nie­sa­mo­wi­cie prze­bie­głym. Żeby osią­gnąć cel, zro­bisz wszystko.

Zna­la­zła źró­dło ognia. Strasz­nie długo się gło­wi­li­śmy, jak to moż­liwe, że przy­cho­dząc do niej, zasta­jemy na kuchence cie­pły gar­nek z reszt­kami jedze­nia. No jakim cudem, prze­cież poza­bie­ra­li­śmy zapałki, zapal­niczki, wszystko. Gdzie ten ogień zna­la­zła? W łazience, w sta­rym jun­ker­sie. Pod­pa­lała sobie kawa­łek papieru i szła z tym ogniem przez całe miesz­ka­nie. W życiu bym na to nie wpa­dła, gdy­bym jej nie przy­ła­pała. Otwo­rzy­łam drzwi i widzę, jak ona idzie przez przed­po­kój ostroż­nie z papie­rem, ogień sobie lata na boki, jak chce, a ona resztkę donosi i pod­pala kuchenkę. Szła jak w tran­sie, kom­plet­nie wyłą­czona, więc nie sły­szała, jak wcho­dzę. Uwie­rzyć nie mogłam.

Tak to było. Alzhe­imer coś wymy­ślał, a my reago­wa­li­śmy. Zawsze był krok do przodu.

W końcu wyku­pi­łam jej polisę ubez­pie­cze­niową, która chroni przed odpo­wie­dzial­no­ścią cywilną. Czyli miała po pro­stu OC jak samo­chód. Dziś uwa­żam to za zabawne, choć wtedy do śmie­chu nie było mi wcale.

Ręka

Rano tele­fon. Jedzie do leka­rza, ręka ją boli. Ale jak boli, czemu boli? Aku­rat nikt u niej nie spał, więc trudno było powie­dzieć. Pew­nie znowu coś sobie wymy­śliła. Poza tym jest nie­dziela, przy­chod­nia zamknięta, o co larum? Dobrze, przy­je­dziemy.

W domu wytrzesz­czamy oczy. Ręka jest cała fio­le­towa i opuch­nięta. Prze­ra­żeni jedziemy na SOR. Lekarz mówi: ale ta pani była tu wczo­raj.

Pró­bu­jemy odtwo­rzyć prze­bieg wyda­rzeń. Oka­zuje się, że wyszła na spa­cer, upa­dła przed kościo­łem, jakaś pani jej pomo­gła, zawio­zła do szpi­tala. Tam rent­gen i roz­po­zna­nie: zła­ma­nie. Zało­żyli gips, ode­słali do domu.

Jaki gips? Żad­nego gipsu nie ma.

Wró­ci­li­śmy do miesz­ka­nia, szu­kamy. Po godzi­nie zna­leź­li­śmy go w pudełku po butach. Był prak­tycz­nie w jed­nym kawałku, nie­roz­cięty, jesz­cze w kształ­cie cha­rak­te­ry­stycz­nej „elki”. Do dziś mam ciarki na ple­cach, gdy pomy­ślę, jak musiała manew­ro­wać zła­maną ręką, żeby uwol­nić się z gipsu. I jak bar­dzo musiało ją boleć, prze­cież tam od razu powstały prze­miesz­cze­nia — w zła­ma­niu. Zdjęła gips, bo nie wie­działa, czym jest i dla­czego w ogóle jest.

Nowego gipsu nie dostała. Lekarz na SOR-ze stwier­dził, że on już jej jeden zało­żył, wypa­dek był wczo­raj i pacjentka nie kwa­li­fi­kuje się do zaopa­trze­nia, niech idzie do orto­pedy. Dosta­łam tam szału. Krzy­cza­łam: czy wyście powa­rio­wali?! Prze­cież jest nie­dziela, co ja mam z tą ręką zro­bić? Jest fio­le­towa, wisi, boli! I wyobraź sobie, że oni jej nie zaopa­trzyli.

Zna­la­złam w Inter­ne­cie, że jest coś takiego, jak gips ela­styczny, który utwar­dza się pod wpły­wem wody. Poje­cha­łam do dyżur­nej apteki, kupi­łam, w domu odpa­li­łam YouTube’a i na wzór tego gipsu, co go zna­leź­li­śmy w pudełku po butach, zało­ży­łam jej opa­tru­nek w domu. Następ­nego dnia poszłam do orto­pedy, no bo prze­cież na­dal trzeba rękę pro­fe­sjo­nal­nie ogar­nąć. Lekarz spoj­rzał i powie­dział: wie pani co, świet­nie pani go zało­żyła, nie muszę nawet nic popra­wiać.

19393

Miała zablo­ko­wane połą­cze­nia wycho­dzące. Musie­li­śmy to zro­bić, bo przy­cho­dziły hor­ren­dalne rachunki za tele­fon — na czte­ry­sta, cza­sem sześć­set zło­tych. Oczy­wi­ście, że pró­bo­wa­li­śmy rekla­mo­wać, ale sły­sze­li­śmy tylko: pro­szę pań­stwa, to są nor­mal­nie zre­ali­zo­wane połą­cze­nia, nic nie możemy zro­bić, trzeba zapła­cić.

Apa­rat miała tra­dy­cyjny, sta­cjo­narny, obok note­sik z nume­rami, ale nie zawsze umiała z niego sko­rzy­stać. Wykrę­cała, myliła cyfry, dodzwa­niała się w różne miej­sca. Naj­czę­ściej w bilin­gach poja­wiał się 19393. Zabawne, że pamię­tam go do dziś. Zano­to­wany był w prze­róż­nych miej­scach w domu — na gaze­tach, skraw­kach papieru, ser­wet­kach. To była linia ope­ra­tora, pomoc tech­niczna, ale płatna. Numeru nie dało się zablo­ko­wać, bo każdy abo­nent musiał mieć do niego dostęp. No i nabi­jał opłaty.

Zre­zy­gno­wa­li­śmy w końcu z apa­ratu, kupi­li­śmy komórkę, taką dla sta­rych ludzi, z dużymi przy­ci­skami. Nie umiała się nią posłu­gi­wać, gubiła łado­warki, więc wró­ci­li­śmy do sta­cjo­nar­nego.

Te prze­boje z ope­ra­to­rem były jed­nym z powo­dów, dla któ­rych zaczę­łam sta­rać się o bycie opie­ku­nem praw­nym — żeby móc zmie­niać warunki umów, roz­wią­zy­wać je, zała­twić to, co w przy­padku zwy­kłej, nie­sfor­ma­li­zo­wa­nej opieki było nie­moż­liwe. Tych umów był opór. Nie raz i nie dwa, gdy szłam do niej po zaję­ciach, na stole znaj­do­wa­łam kopie pod­pi­sa­nych doku­men­tów — a to Inter­net, a to jakaś daro­wi­zna. Ludzie strasz­nie wyko­rzy­sty­wali to, że otwiera drzwi i jest ser­deczna. A prze­cież wie­dzieli, musieli się zorien­to­wać, że nie do końca panuje nad swoim umy­słem.

Kaloryfer

Kie­dyś tra­fi­li­śmy na fajną psy­chia­trę. Powie­działa, że jest taka tera­pia eks­pe­ry­men­talna, że może by coś pomo­gła. Kosz­to­wała dzie­więć­set zło­tych za mie­siąc lecze­nia. Dużo, szcze­gól­nie gdy już ci nie star­cza na opiekę, a do tego musisz opła­cić miesz­ka­nie, jedze­nie, wywa­lone w kosmos rachunki za tele­fon i tak dalej. Musie­li­śmy się strasz­nie szczy­pać z dodat­ko­wymi wydat­kami, ale mimo wszystko weszli­śmy w ten lek.

Czy był efekt? Kur­czę, no był. Na tam­tym eta­pie miała bar­dzo ubo­gie słow­nic­two. Zaczęła brać ten lek i po dwóch mie­sią­cach ni stąd, ni zowąd powie­działa dwa słowa, któ­rych nie uży­wała już od kilku lat. Jasne, że je pamię­tam: kalo­ry­fer i wide­lec. Byłam zachwy­cona. Jak idiotka cie­szy­łam się z dwóch głu­pich słów. Ile razy mówiła: ten kwia­tek stoi nad tym, no, wiesz; albo: daj mi to tu, żebym zja­dła. A tu pro­szę: nad kalo­ry­ferem i wide­lec, tak po pro­stu.

Po roku musie­li­śmy prze­rwać tera­pię, była dla nas zbyt droga. Nie wiem, czy było warto. Jedne słowa wra­cały, ale inne odcho­dziły. Ta cho­roba się nie zatrzy­muje. Coś odda, coś zabie­rze, na koniec i tak wszystko zmiata.

Klatka

Wycho­dziła na klatkę i potra­fiła tam stać, aż coś nie wymy­śli, jakby jakiś djo­beł tam był i jej pod­po­wia­dał. Co można robić na klatce scho­do­wej? Zadzi­wia­jące, jak wiele.

Można wykrę­cać ludziom dzwonki i codzien­nie nara­żać się na pora­że­nie prą­dem. Można też wyrzu­cać jedze­nie. Naj­pierw wyno­siła gar­nek pię­tro wyżej i sta­wiała przy oknie. Obiad, sałatki, jabłka, różne rze­czy. Idąc do niej, naj­pierw się od razu wcho­dziło na pię­tro, żeby zabrać jedze­nie. Potem się zaczęło wywa­la­nie tego żar­cia z garnka i już nie było tak łatwo, że pozbie­rasz do torby i wyrzu­cisz. Trzeba było sprzą­tać całą klatkę.

To był ten moment, kiedy czło­wiek w ogóle się nie zasta­na­wiał, po co i dla­czego. Idzie, sprząta, ogar­nia, jak auto­mat, byle dalej, bo rze­czy do zro­bie­nia jest przy takim czło­wieku mnó­stwo. Jedyna reflek­sja, jaka ci się poja­wia, to jak zabez­pie­czyć te rze­czy, żeby ich nie wyno­siła. Albo przy­naj­mniej, żeby było wia­domo, gdzie ich potem szu­kać. Jak ten gips w pudełku po butach.

Sąsie­dzi? Byli życz­liwi, ale ich cier­pli­wość wisiała na wło­sku. Nie dzi­wię się, choć mia­łam żal. Ona zawsze była ser­deczną osobą, wszyst­kich lubiła, ze wszyst­kimi umiała poga­dać. Dla­tego tak mnie bolało, gdy trak­to­wali ją jak wariatkę. W pew­nym momen­cie zaczęli zwra­cać się do niej przeze mnie, nawet gdy była obok. Trak­to­wali ją jak przed­miot, nie pod­miot. Obcho­dzili naokoło, jakby jej już nie było. Wyrzu­cili ją poza obręb spo­łecz­no­ści, któ­rej była zawsze czę­ścią. Ger­truda nie była chora, Ger­truda była wariatką.

Lęk

Ja? Mnie w tym wszyst­kim jakby nie było.

Fizycz­nie nic mi nie dole­gało. Funk­cjo­no­wa­łam jak maszyna: stu­dia, praca, opieka, dom, chło­pak, a jeśli star­czyło czasu — namiastka życia towa­rzy­skiego. Przyjść, pomóc, wró­cić, zała­twić, zabez­pie­czyć, poto­wa­rzy­szyć, zdą­żyć. Nie było czasu czuć. Dzia­ła­łam zada­niowo, i to do tego stop­nia, że jak umarła, to nie wie­dzia­łam, co zro­bić ze swoim życiem. Byłam pewna, że gdy to się sta­nie, odzy­skam sie­bie. Zamiast tego doro­bi­łam się zabu­rzeń lęko­wych.

Zamknę­łam się w domu, nie byłam w sta­nie wyjść nawet do sklepu. Musia­łam zre­zy­gno­wać z pracy. Nic z tego nie rozu­mia­łam. Było mi lżej, odzy­ski­wa­łam swoje życie, wokół zaczęło się ukła­dać. Dzięki sprze­daży jej miesz­ka­nia pomo­głam mamie spła­cić długi, nie musia­łam się o nią już tak mar­twić. Wiele wąt­ków się pokoń­czyło, a węzły, któ­rych nie byłam w sta­nie odplą­tać, roz­wią­zały się same.

Psy­cho­te­ra­peutka, do któ­rej wtedy poszłam, na moje pyta­nie, dla­czego tak się ze mną dzieje, powie­działa, że prze­cież ja przez dzie­sięć lat nie dopusz­cza­łam do sie­bie emo­cji. Wszy­scy mnie wychwa­lali, dzi­wili się: Aga, jak ty to robisz? Tak świet­nie sobie radzisz. Uwa­żali mnie za hero­skę. I ja też myśla­łam, że tak mam, że potra­fię, że umiem udźwi­gnąć każdy cię­żar. Jeden raz tylko sio­stra powie­działa mi, że się boi, co ze mną będzie, gdy prze­stanę być super­bo­ha­terką. Prych­nę­łam wtedy. W ogóle nie dostrze­ga­łam mecha­ni­zmu, w któ­rym dzia­ła­łam. Ale rze­czy­wi­ście, gdy było po wszyst­kim, te nie­prze­pra­co­wane emo­cje wró­ciły i we mnie ude­rzyły.

Po latach opie­ko­wa­nia się wszyst­kimi dookoła przy­szło mi zaopie­ko­wać się samą sobą. I nie podo­ła­łam temu. Ojcu płacę czynsz, bo jest takim żulem, że nie miałby gdzie miesz­kać. Gdy zmarli jego rodzice i dosta­li­śmy w spadku dom, za pie­nią­dze ze sprze­daży spła­ci­łam długi, łącz­nie z zale­głym obo­wiąz­kiem ali­men­ta­cyj­nym na sie­bie i sio­strę, a potem kupi­łam mu miesz­ka­nie. Iro­nią losu jest, że sama do dziś swo­jego nie mam.

Wiem, że ich nie ura­tuję, ale to, co robię, mnie uspo­kaja. Mam czy­ste sumie­nie. Kie­dyś to prze­pra­cuję, obie­cuję.

Problemy

Nikt z nas nie mógł pil­no­wać jej dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę. Ja, bo stu­dio­wa­łam i pra­co­wa­łam, żeby jakoś żyć, zni­kąd nie mia­łam pomocy. Reszta się nie poczu­wała, „bo Aga ogar­nie”.

Jasne, że szu­ka­łam opie­kunki. Do dziś mam gdzieś w archi­wum kom­pu­tera treść ogło­sze­nia, które wsta­wia­łam w Inter­ne­cie. Nie potrze­bo­wa­łam kogoś, kto będzie ją mył, sprzą­tał, goto­wał. Zale­żało mi tylko na tym, żeby posie­dzieć, poto­wa­rzy­szyć, popil­no­wać, no i cho­dzić. Żadna opie­kunka tego nie wytrzy­my­wała. Para­doks, że łatwiej im było sprzą­tać odchody, niż iść na spa­cer. Takie jest wyobra­że­nie o cho­rych na alzhe­imera: przyjść, posie­dzieć obok, pooglą­dać tele­wi­zję, poplot­ko­wać przez tele­fon. Na cho­dze­nie nikt się nie pisze.

Prze­szkodą były też pie­nią­dze. Nie mie­li­śmy ich. Jej eme­ry­tura się roz­pły­wała, mnie ledwo star­czało na wyna­jem, matka miała długi. Wujek kasę miał, ale cen­tuś był taki, że w życiu nie dałby paru tysięcy na jakąś „obcą babę”, żeby się po domu krę­ciła. Prze­cież jest Aga, i to za darmo.

Opie­kunki chciały pięt­na­ście, nie­które dwa­dzie­ścia za godzinę. Ja mogłam dać sie­dem. Było mi wstyd, gdy pisa­łam, jaką mogę zapro­po­no­wać stawkę. Prze­cież wie­dzia­łam, że to żenu­jąco mało. Sta­ra­łam się przy­go­to­wać wszystko tak, żeby one nie musiały już wiele robić. Jedze­nie odgrzać, nic nie sprzą­tać, posie­dzieć i wyjść na ten cho­lerny spa­cer. Jest pani śmieszna, sły­sza­łam.

Wspar­cie z gminy? Była to jakaś opcja, ale nie taka, jak mogłoby się wyda­wać. Opie­kunka stam­tąd przy­cho­dzi na kilka godzin w tygo­dniu. Zrobi zakupy, może poda obiad, nic wię­cej. Tyle to my sami robi­li­śmy. Nam potrzeba było kogoś na dłu­żej, na tych osiem, dzie­więć godzin dzien­nie, kiedy pró­bo­wa­li­śmy żyć wła­snym życiem. Plus, żeby w ogóle kogoś dostać do pomocy, trzeba być bied­nym. Jej eme­ry­tura nie była naj­mniej­sza. To, że zni­kała szyb­ciej, niż się poja­wiała, nikogo nie inte­re­so­wało.

MOPS-u2 to ja się wła­ści­wie bałam. Jedna sąsiadka, wredna baba, choć tro­chę ją rozu­mia­łam, zgło­siła im, że samotna loka­torka jest nie­bez­pieczna, bru­dzi klatkę, wykręca dzwonki, stwa­rza zagro­że­nie dla sie­bie i innych. Stra­szyła mnie: będą pro­blemy. Czu­łam lęk. Raz: jako opie­kun prawny za pozo­sta­wie­nie jej bez opieki odpo­wia­da­łam for­mal­nie, dwa: naprawdę nie byłam pewna, czy sąsie­dzi nie zaczną nam robić koło pióra. Oni się bali. Rozu­miem ich, ale trudno mi było znieść to poczu­cie, że ktoś myśli, że robisz za mało, a ty prze­cież rezy­gnu­jesz już z pra­wie całego swo­jego życia.

Byłam zestre­so­wana tym zastra­sza­niem, zaszczu­wa­niem. Real­nie bałam się, że ktoś nas o coś pozwie i będę miała kło­poty. Zasta­na­wia­łam się, co mogę wię­cej, ale żeby zaopie­ko­wać się nią na sto pro­cent, musia­ła­bym zre­zy­gno­wać ze stu­diów, z pracy, chło­paka, sie­bie. Zresztą, tro­chę już tak było. Zna­jomi mówili mi póź­niej, że znik­nę­łam z ich życia na dzie­sięć lat, że nie było mnie po pro­stu. A ja robi­łam wszystko, żeby jakoś dać radę.

Sąsiadka, w rzad­kich przy­pły­wach na swój spo­sób rozu­mia­nej życz­li­wo­ści, mówiła: pomyśl, dziecko, o domu opieki. Ile tak można? Ty się męczysz, ona się męczy. Będzie wszyst­kim łatwiej.

Dla mnie to by było jak zdrada. Nie umia­łam. Ale tak, zdra­dzi­łam. Do dziś palę się ze wstydu.

Dom dziecka

To był naj­gor­szy dzień mojego życia. Sie­dzia­łam z nią na tyl­nym sie­dze­niu, mama z wuj­kiem z przodu. W bagaż­niku walizki, w środku naj­lep­sze ciu­chy, gar­sonki, koron­kowe koszule, wyj­ściowe, bo prze­cież jedzie do ludzi. Pomo­gli­śmy jej wejść do auta. Powie­dzie­li­śmy, że ruszamy do leka­rza.

Przez całą drogę z uśmie­chem oglą­dała widoczki za oknem. A ja w środku wyłam, że ją wywożę, że robię jej tak wielką krzywdę, a ona jest tego nie­świa­doma.

Pamię­tam, że gdy doje­cha­li­śmy na miej­sce i roz­ma­wia­li­śmy z pra­cow­ni­kami, ona sia­dła tak mię­dzy tymi bab­ciami i dziad­kami i cze­kała. W kurtce, nie pozwo­liła się roze­brać, bo prze­cież ona tu nie mieszka, zaraz wraca do domu. A myśmy wie­dzieli, że nie, że ona już stam­tąd do nas nie wróci.

Powie­dzieli, że naj­le­piej, byśmy wyszli cicha­czem, bez poże­gna­nia, że tak jest lepiej. Posłu­cha­li­śmy. Widzia­łam ją potem przez okno. Sie­działa tam i cze­kała, aż ją ktoś weź­mie, jak jakiś pies w schro­ni­sku.

Mil­cze­li­śmy całą drogę powrotną. W pew­nym momen­cie wujek zatrzy­mał się na pobo­czu i wybuch­nął pła­czem. Zaczął łkać jak nie­mowlę. Nawet on nie wytrzy­mał.

Odwie­dzi­łam ją tam tylko dwa razy. Nie umia­łam wię­cej. Czu­łam, jak­bym ją oddała do domu dziecka.

Knedle

Na początku mama i wujek bywali u niej co tydzień. Doglą­dali, czy opieka jest nale­żyta, dowo­zili leki, pam­persy. Pobyt kosz­to­wał dwa i pół tysiąca za miej­sce w dwu­oso­bo­wym pokoju, na mie­siąc. Wymy­śli­łam, że wynajmę jej miesz­ka­nie, nie chcia­łam go jesz­cze sprze­da­wać, i razem z eme­ry­turą było na opła­ce­nie domu opieki.

Dobrze się tam odna­la­zła. Była zadbana. Przy­cho­dził do nich fry­zjer, miała czę­sto poma­lo­wane paznok­cie. Był duży ogród, pies. Miała swo­bodę cho­dze­nia, bar­dzo nam na tym zale­żało. Zna­la­zła przy­ja­ciółkę, cho­dziły razem po kory­ta­rzu pod rękę, opo­wia­dały sobie jakieś sytu­acje. Pani była tak samo opa­lona jak ona, więc pew­nie jakiś drugi „cho­dzik”. Póź­niej oka­zało się, że jest głu­cha, a ona cały czas do niej coś mówiła. Żad­nej to nie prze­szka­dzało.

Czy czu­łam się lepiej, wie­dząc, że jest jej tam dobrze? Tak, dla­tego nie przy­jeż­dża­łam. Mię­dzy innymi. Też dla­tego, że z chwilą, gdy ją odda­łam, czu­łam, że nasz wspólny czas dobiegł końca.

Któ­re­goś dnia mama powie­działa, że trzeba kie­dyś kupić czarny strój. Pory­cza­ły­śmy się. Przej­rza­ły­śmy jej gar­sonki, czy któ­raś się nie nadaje, chwilę roz­ma­wia­ły­śmy o tym, co trzeba będzie zro­bić, gdy umrze.

Byłam w auto­bu­sie, gdy zadzwo­nili. Jecha­łam na ślub kole­żanki. Popro­si­łam tylko, żeby nie mówili mamie, że sama to zro­bię. Bałam się, że wpad­nie w panikę, była straszną histe­ryczką. Wzię­łam sio­strę, poje­cha­ły­śmy do niej razem. Gdy otwo­rzyła drzwi i nas zoba­czyła, od razu wie­działa.

To było w sobotę. Na obiad były kne­dle ze śliw­kami. Popro­siła, żeby ją zapro­wa­dzić do pokoju, ponoć źle się czuła. Myśleli, że to przez te śliwki, że zaszko­dziły. Poło­żyła się. Gdy przy­szli spraw­dzić, jak się ma, już jej nie było. Po pro­stu zasnęła.

Do swo­ich zna­jo­mych wysła­łam zdję­cie pie­rożka z iksami zamiast oczu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Celowo uży­wam sfor­mu­ło­wa­nia „w cho­ro­bie”, ponie­waż samej cho­roby Alzhe­imera nie da się wyle­czyć. Leki, które sto­suje się w jej prze­biegu, mają za zada­nie łago­dzić objawy, a przez to spo­wal­niać zmiany neu­ro­de­ge­ne­ra­cyjne w mózgu. Co wię­cej, wyka­zują względną sku­tecz­ność jedy­nie na wcze­snym jej eta­pie (od łagod­nej do śred­nio­za­awan­so­wa­nej postaci otę­pie­nia typu alzhe­ime­row­skiego). Ponadto osoby żyjące z tą dia­gnozą są leczone na cho­roby współ­to­wa­rzy­szące, zaży­wają też czę­sto leki psy­chia­tryczne, na przy­kład o dzia­ła­niu wyci­sza­ją­cym. [wróć]

Miej­ski ośro­dek pomocy spo­łecz­nej. [wróć]