Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
OPIS WYDAWCY:
Grudzień. Zamiast kolęd słychać doniesienia o tajemniczych morderstwach.
Para śledczych próbuje ustalić, czy po stolicy faktycznie krąży seryjny zabójca. Komu zależało na śmierci studentki, polityka, czy sędziego? Gdy w tle pojawia się wątek homoseksualny, sprawa komplikuje się jeszcze bardziej.
Kto tak naprawdę rozdaje karty, gdy przy stole siedzi rząd, Policja, a nawet Kościół? Kraj toczy gangrena układów, a korupcja ma się świetnie.
Ta historia mogła wydarzyć się naprawdę. Lepka, klejąca od mroku i zuchwałości... Brudna od tego, co w człowieku najniebezpieczniejsze – poczucia bezkarności.
Zło ma wiele imion, jedno z nich to Nienasycenie.
------------------------------------------
"Obnażając obłudę rządzących, swoisty mariaż polityki, świata biznesu i mediów, a nawet powiązania tych pierwszych z hierarchami Kościoła i zorganizowaną przestępczością, autorka zapewne wkłada kij w mrowisko. Udowadnia jednak, jak bystrą jest obserwatorką i interpretatorką otaczającej nas rzeczywistości.
Poruszający zapis fikcyjnych zdarzeń uderza mocnym przekazem - my, zwykli zjadacze chleba, karmieni półprawdami, żyjemy nie zdając sobie sprawy, co tak naprawdę rozgrywa się ponad naszymi głowami. Polecam!"
Mariola Sokal-Dziura, Bookiecik wrażeń
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 306
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Alicja Chybińska
Korekta
Agnieszka Nikczyńska-Wojciechowska
Łamanie i skład
Katarzyna Makowiecka
Projekt okładki
Dawid Duszka
ISBN
978-83-962878-1-6
Bydgoszcz 2021
Wydanie I
Wydawca
Wydawnictwo ImagineBooks
www.imaginebooks.pl
Dobrze, że udało się jej go wywlec na zewnątrz. Chyba tylko dzięki niej miał jakiś kontakt z rzeczywistością, której, co prawda, nadal nie potrzebował, ale musiał się jednak z nią liczyć. Zatracanie się w samotności i tylko samotność czasami dawała ulgę, ale świat wcale na niego nie czekał, nie miał ochoty na podawanie mu ręki czy klepanie go po plecach. Nie zmieniło się zupełnie nic – co z tego, że jego prywatna galaktyka rozpadła się na kawałki? To był wyłącznie jego problem i jego sprawa. Nadal musiał respektować, że Ziemia dalej się kręci i ma go w dupie. Jeśli chciał za nią nadążyć i nie wypaść z siedzenia na tej karuzeli przy pierwszym wyłomie w drodze, to musiał się z tym liczyć, a tego bez świadomego przebywania na niej nie dało się zrobić. A ze starą kumpelą z roboty było jakoś raźniej. Ona nie oceniała. I bardzo często wiedziała lepiej, czego potrzebuje.
– A powiedz, jak wam się układa? – Zapalił kolejnego papierosa. – Da się żyć pod jednym dachem ze swoim byłym szefem?
– A ty jednak jesteś złośliwy, wiesz? – Marzena się zaśmiała. – Da się, da. Powiem ci więcej: skoro przez tyle lat roboty nie wyjebał mnie z komendy, to wiedział, na co się pisze. Wiesz, jaki to zakapior. Wiedział, na co się pisze i dokładnie to dostał.
– A nagany jeszcze nie dostałaś za brak czystych gaci na półce? – Siwy w końcu śmiał się pełną piersią, gdzieś z bebechów, po raz pierwszy od dawna nie tylko półgębkiem.
– Co jak co, żarcia może nie być, ale gacie na zmianę zawsze są. Znasz mnie. Mogę nie jeść, ale porządek musi być. – Szturchnęła go w bok.
Siwy wstał z ławki i zaciągając się papierosem, podszedł do linii brzegu. Wydawało mu się, że widzi jakiś kształt w krzakach. Wyciągnął telefon i włączył latarkę.
– Co robisz? – Kobieta też wstała. – Są kaczki?
– Nie wiem, coś tu jest. O, kurwa. Kaczki nie mają rąk. Trup.
Kobieta podeszła bliżej. W ostrym świetle telefonicznej diody wyraźnie widać było odcinający się kontur ludzkiej dłoni z połyskującą spod brudu obrączką.
– Ja pierdolę. Dzwonię po chłopaków. No to, kurwa, po spacerze – sięgnęła po telefon – i po świętym spokoju też.
– Tyle razy prosiłem, żebyś coś zrobił z tymi cholernymi drzwiami! Tyle razy! – Korecki kopnął w ościeżnicę z wściekłością, a ciężkie skrzydło domknęło się z bolesnym jękiem. Tak, luksus miał też swoje wady. A poza tym… no jakim trzeba być idiotą, żeby w podziemiach największego kościoła w mieście instalować drzwi okute brązem i jednocześnie oszczędzać na monterach, kiedy okazało się, że nie ma żadnej znajomej firmy, która zajmuje się stolarką?
Działali tutaj od prawie trzech lat, zupełnie ignorowani przez nielicznych sąsiadów świątyni od dawna przyzwyczajonych do widoku demonicznej sylwetki monstrualnego budynku o zarysie wyciskarki do cytrusów za oknami. Czasem jakiś zagubiony spacerowicz przystawał zdumiony i przyglądał się z niemym przerażeniem wąskim oknom kopuły, z których sączyło się karminowe światło. Fakt, już sama lokalizacja kościelnej inwestycji budziła skrajne odczucia, ale w połączeniu z bagiennym pejzażem i kłębami mgły trudno było oprzeć się wrażeniu, że oto na skraju dzielnicy rodzi się jakaś nowa cywilizacja. Trochę jak świątynia obcych. Zupełnie pozbawiona światła, niemal zawsze pogrążona w jakimś nierealnie lepkim powietrzu, prawie falująca całą swoją masą, karykaturalnie olbrzymia na tle wiotkich i przygiętych wiatrem drzew, ostro odcinająca się od linii horyzontu wypukłą sylwetką. Wszyscy spoza osiedla się przyglądali, ale nauczeni ekstrawagancją władz nawet nie próbowali rozumieć. Dzięki temu udawało się trzymać lokalizację zebrań w konspiracji. Wiedzieli ci, którzy wiedzieć mieli. Nikt poza.
– Jestem. A ty, leniu, miałeś zająć się tymi skrzypiącymi drzwiami. – Korecki wlepił wyłupiaste oczy w małego człowieka skulonego pod ścianą. – Miałeś się tym zająć, Świstakiewicz. Powiedz mi, jak ja mam zrobić z ciebie przybocznego, jak ty masz problem z prostym komunikatem, co?
– Ale panie Antoni, brakło mi czasu, ja byłem pod tym domem Wodza, co mi pan kazał. Mam te zdjęcia – Abelard trząsł się coraz bardziej – dużo zdjęć mam.
– Dawaj – warknął spod siwego wąsa. – Kładź na stole. – Kilka par oczu wpatrzyło się w fotografie leżące na blacie z marmuru, który nigdy nie doczekał się instalacji na ołtarzu.
– No mnie się to podoba. – Zarechotał Biedrzycki. – Widzisz, Koreczku, opłacało się z Wodzem chodzić na baseny, opłacało. Wszystko sprzeda. Czasami się zastanawiam, czy on jest tak głupi, czy jednak tak samotny. – Wyszczerzył żółtawe zęby, a oprawki okularów błysnęły w półmroku.
– Ano mówiłeś. Nie wiedziałem, że potrafisz tak skutecznie wejść mu w tyłek. A ty się Świstakiewicz ucz, jak się buduje zaufanie i z największego konkurenta robi przyjaciela. – Antoni pogłaskał się po łysej i błyszczącej od potu czaszce. – Ucz się, jak się obala władzę z czystymi rękami.
Siwy nie mógł znaleźć sobie miejsca. Tak dawno nie spotykał się z żadną kobietą, że nawet koleżeński wypad na oglądanie świątecznej iluminacji wydawał mu się kosmicznym wysiłkiem. Od czasów wypadku prawie zniknął z towarzystwa, do tej pory gorycz porażki nie pozwalała mu wrócić do pracy i normalnego życia. Wypadek. Tak o tym myślał. Nie przechodziło mu przez gardło, że to przez niego Anna zginęła. Że to jego chora ambicja ściągnęła na nich uwagę bandytów, którzy pozbyli się jej, nie zostawiając śladów. Mijał drugi rok bez niej; drugi rok, kiedy zostawił pracę i przeszedł na wcześniejszą emeryturę, drugi rok, kiedy sam tak naprawdę przestał żyć.
Nie, zupełnie nie miał ochoty na to spotkanie, ale Marzena męczyła go tak długo, aż w końcu uległ. Nie, nie mógł mieć depresji. Do tego przecież musiałby cokolwiek czuć, a był tak pusty w środku, że nawet echo nie miałoby się od czego odbijać. Tak bardzo nie miał poczucia sensu, że musiałby go szukać w przeglądarce, ale Marzena potrafiła być uparta. W końcu to dlatego tak lubił z nią pracować lata temu.
Nie unikała trudnych spraw i zawsze dążyła do ich rozwikłania. Tylko na tej jednej polegli oboje – na sprawie Ewy. Dzisiaj też nie ustąpiła. Rozmyślania o nieżyjącej żonie przerwał mu dzwonek domofonu. Marzena była przed bramką, trzeba było się zbierać.
– Cześć. – Odgarnęła czarną grzywkę z czoła. – Gotowy?
– Idę. Daj mi tylko zabrać kurtkę.
Trasa do pałacu nie była długa, po kwadransie przejechanym w krępującym milczeniu wysiadali z samochodu tuż obok zalewu, który odbijał setki świateł zwielokrotnionych w niespokojnej tafli.
Kobieta przyglądała mu się ukradkiem. Siwy nigdy nie był wylewny, zawsze nieco posępny, zawsze trochę ukryty za gęstą, siwą brodą, zawsze trochę nieobecny, ale teraz miała wrażenie, że to on jest od niej starszy te siedem lat. Zmienił się od czasu napadu. Wycofał. Czasami przypominał jej pustelnika z książek o misjonarzach. Łysa głowa, zwichrzony zarost, który od dawna nie widział brzytwy, wytarta kurtka i enigmatyczne odpowiedzi. To, że nie był typem gaduły, wiedziała od dawna. Teraz jednak miała wrażenie, że złożył śluby milczenia. Widziała doskonale, jak bardzo przeżył śmierć żony, ale patrzenie, jak wielki, dojrzały chłop, zawodowiec w swoim fachu, marnieje w oczach, było za trudne nawet jak na jej pięćdziesięcioletnie doświadczenie. Po zamknięciu sprawy morderstwa z braku dowodów obiecała sobie, że nie pozwoli mu się odciąć. Głupie światełka miały być pretekstem do zaproszenia go do siebie na Wigilię.
– Jak idzie biznes? – próbowała zagaić rozmowę.
– Idzie. Z policyjnej emerytury ciężko byłoby wyżyć w tym mieście – zapalił papierosa – wiesz, jak jest.
– Wiem… Ale co? Naprawdę da się na tym zarobić? – nie dawała za wygraną.
– Dzieciaki kupią wszystko, co jest markowe – zaciągnął się dymem.
– A co racja, to racja. Nigdy nie zrozumiem, jak można płacić za logo.
– Ja też. Ale dla nich to najważniejsze. I dobrze.
– Siwy, a nie myślałeś, żeby wrócić…
– Marzena, weź nie zaczynaj. Nie wrócę do roboty. Nie nadaję się do tego – przerwał jej gwałtownie.
– Pierdolcie, Hipolicie. Kto jak kto, ale ty jesteś urodzonym psem. Oboje to wiemy – nadal próbowała.
– Nie będę z tobą dyskutować. Nie ma tematu – spojrzał jej prosto w oczy – i nie próbuj znowu do tego wracać, ok?
– No dobra, dobra… Po prostu bez ciebie to nie to samo. – Marzena też sięgnęła po papierosa.
Pracowali razem przez jedenaście lat. Kiedy trafił do ich sekcji, modliła się w duchu, żeby świeżak nie przypadł jej w udziale. Odnosiła sukcesy, miała nosa jak żaden chłop. Balast w postaci żółtodzioba nie był jej potrzebny, miała ważniejsze sprawy na głowie niż tłumaczenie jakiemuś gówniarzowi, jak poprawnie wypełnia się raport. Ale z naczelnikiem się nie dyskutowało – wymyślił sobie, że to właśnie ona weźmie go pod swoje skrzydła i wprowadzi w meandry pracy śledczej. Najpierw przeklinała decyzję Starego, ale szybko przekonała się, że jej nowy podopieczny to bystry i przydatny pomocnik. Siwy szybko się uczył i miał jedną cechę, którą Marzena ceniła ponad wszystko – nie był sprzedajną kurwą, co w tych czasach już takie oczywiste nie było. Owszem, gdziekolwiek nie pojawiali się razem, budzili rozbawienie – podczas kiedy ona ważyła jakieś czterdzieści kilo i nie sięgała do najwyższych półek z aktami, to Siwy zawadzał głową o większość lamp w pomieszczeniach komendy. Ona wyrazista, bardzo dbająca o wygląd, jak to mawiali technicy: „zawsze odpierniczona jak na randkę, w razie gdyby ofiara jednak przeżyła” i on, który w szafie miał chyba tylko ubrania nadające się do kontenerów na czyściwo i nieprzejmujący się tym zupełnie.
Mimo pozornych różnic dogadywali się w pracy jak stare małżeństwo. Oboje konkretni i dociekliwi, oboje niemal całkowicie oddani obowiązkom, oboje gotowi poświęcić rozwiązaniu zagadki naprawdę dużo. Ta chęć podążania za prawdą w końcu ich zgubiła. To przecież przez nią Siwy najpierw stracił żonę, a potem odszedł ze służby. Kiedy zaczynali węszyć przy sprawie zaginięcia córki znanego polityka, żadne z nich nie miało pojęcia, że finał tej historii tak drastycznie zmieni ich życie. To było wyjątkowe śledztwo – nigdy wcześniej nie spotkała się u bandytów z tak doskonale przemyślaną organizacją. Kiedy po kilku miesiącach poszukiwań młodej studentki medycyny w końcu znaleziono jej ciało podczas wykopów pod nową obwodnicę miasta, oboje byli przekonani, że ustalenie personaliów sprawcy będzie tylko kwestią czasu. Ten jednak bardzo szybko z nich zakpił – dzień znalezienia zmasakrowanych zwłok Justyny stał się dniem przeklętym. Już sam widok młodej dziewczyny, którą pozbawiono wszelkich atrybutów kobiecości przy pomocy ostrego narzędzia, był jednym z doświadczeń, o jakich wolałaby zapomnieć: klatka piersiowa, z której z precyzją chirurga wycięto piersi, ogolona na łyso głowa, brak ust i dokładnie zaszyte krocze to obraz, który mimo upływu dwóch lat nadal wracał do niej w snach. Nigdy nie udało się im ustalić sprawców. Wszelkie znalezione poszlaki prowadziły w jedno i to samo miejsce – do przetwórni owoców prowadzonej przez byłego ministra. Żadna z nich nie została nigdy potwierdzona na tyle, żeby stać się dowodem w sprawie, którą zresztą bardzo szybko prokuratura generalna umorzyła z braku wystarczających środków dowodowych. Chwilę po tym, jak pojechali na teren magazynu jabłek, Siwy dostał telefon ze szpitala. Jego żona, znaleziona przez sąsiadkę w mieszkaniu, nie doczekała przyjazdu karetki.
Późniejsza sekcja zwłok Anny wykazała, że najpierw została ogłuszona ciosem w potylicę, a potem zgwałcona. Patolog znalazł w górnym odcinku przełyku i w jamie ustnej kawałki jabłek, które ktoś wcisnął z taką siła, że złamał jej dwa zęby. Po tamtych wydarzeniach jej partner nie wrócił już nigdy na służbę.
Sprawa śmierci żony policjanta, tak jak wyjaśnienie okoliczności zgonu młodej studentki, została umorzona w niemal błyskawicznym tempie z tego samego powodu – brak punktu zaczepienia. Ale ani ona, ani Siwy nie musieli nawet pytać, kto był sprawcą. Co z tego, że oficjalnie nie było żadnych podstaw, żeby łączyć te dwie śmierci? Sygnał był aż nadto czytelny – mieli zostawić w spokoju sprawę dziewczyny, bo kolejne ostrzeżenie może być ostatnim dla nich obojga. Cena i tak była bardzo wysoka – zginęła niewinna osoba.
Marzena długo obwiniała się o to, że to jej nieustępliwość spowodowała tak dramatyczny obrót wydarzeń. Nie potrafiła odpuszczać, nie przyznała się nawet Siwemu, że jeszcze przed odnalezieniem okaleczonego ciała dziewczyny dostawała anonimy. Tak, to nie był pierwszy raz w jej karierze, kiedy jakiś element groził jej mniej lub bardziej wprost, ale nigdy nie brała tego do siebie. Aż do tej tragedii. Teraz powoli uczyła się z tym żyć, chociaż pierwsze dni w pracy po pogrzebie nie należały do najłatwiejszych. Długie tygodnie na kozetce i leki łykane garściami przed snem przestały jej towarzyszyć całkiem niedawno, ale nie oznaczało to, że zapomniała. To był taki rodzaj smutku, o jakim nigdy nie dało się zapomnieć.
Kiedy Biedrzycki i Świstakiewicz po zakończonym zabraniu wsiedli do swoich samochodów, Korecki ruszył na górę, po czym przez długi czas stał w mroku przed świątynią i spokojnie palił papierosa. Był dumny, że jego plan powoli zaczynał się wypełniać. Z wnętrza budynku dochodziły odgłosy wieczornego nabożeństwa, więc musiał czekać. Świątynia rezonowała, miał wrażenie, że drży, a ruchy coraz bardziej eskalują, że za moment czerwone światło lamp wymknie się z ram okien w metalowych obejmach i pochłonie całą okolicę. Był grudniowy wieczór, zupełnie bezśnieżny i pozbawiony jakichkolwiek oznak zbliżających się świąt. Nie miał już żadnych złudzeń, siedzieli w tym tak głęboko, że nie było odwrotu. Nie czuł się zły, bo zło nie miało obiektywnej definicji, za to zbyt często rozmieniało się na drobne i stawało bywalcem dyskusji publicznych. A on nie znosił pastelowego przepychania się i debat o niczym. Działanie. Działanie było dobrem, a bierność nie pozwalała na demonstrację siły i umiejętności. Tego nauczył się w poprzednim ustroju i to było dla niego wartością – realizacja założonych sobie celów. Nic innego nie mogło równać się z satysfakcją, kiedy je osiągał. Wiele razy słyszał, że jest szalony. Nie, nie było w tym szaleństwa. Była mordercza ambicja i dążenie do tego, co projektował jego umysł.
Żar na niedopałku jaśniał w brunatnej ziemi, zaraz powinni kończyć. To był warunek zwierzchnika – spotkania mogły odbywać się w suterenie tylko podczas mszy. Klucze do tylnych drzwi ciążyły mu w kieszeni wełnianego płaszcza, gdy niecierpliwie obracał je w palcach. Nie lubił czekać, ale wiedział, że cierpliwość jest jego sprzymierzeńcem. Na szczyt nie wbiegało się na jednym wdechu. Właśnie za jego spokój, za wzorowe czekanie dostawał kolejne nagrody. Za sumienność i zimną kalkulację. A teraz przyszedł czas na zabranie tego, na co czekał od wielu lat. I Biedrzycki, i Świstakiewicz go podziwiali, zdawał sobie z tego sprawę. Tak samo jak z tego, jak cennym narzędziem dysponuje. Jeśli tylko mu się uda, sowicie ich wynagrodzi. Tego też nauczyli go w poprzednich strukturach – zawsze nagradzać za lojalność. Nic tak nie formuje idealnego żołnierza, jak wdzięczność i nagroda od kapitana. A on był kapitanem. Jeszcze nim był, ale czas było popłynąć na większe wody. Rozmyślania przerwali mu ludzie wychodzący z kościoła. Postawił kołnierz płaszcza i ruszył pod drzwi, a potem spokojnie czekał z pochyloną głową, aż wszyscy wierni opuszczą budynek.
– Niech będzie – zaczął spokojnym tonem.
– Na wieki, wieków – rzucił pod nosem duchowny. – Chodźmy na zakrystię. Nie boisz się tak tu wpadać? Ktoś może cię rozpoznać.
– A czego mam się bać? Zawsze byłem wierzący, dobrze o tym wiesz. Akurat to nie jest coś, czego powinienem się wstydzić.
– Nie chcę wiedzieć więcej niż to, że się tu spotykacie – mówiąc to, mężczyzna zdejmował sutannę – nie chcę wiedzieć. Wiemy obaj, że jestem ci winny przysługę, bo niezniszczenie tamtych akt na zawsze pozbawiłoby mnie prawa do bycia księdzem, ale nie chcę wiedzieć więcej, niż powinienem.
– A co powinieneś wiedzieć? – Korecki się zaśmiał. – Nawróciłeś się i za bycie miłym dali ci tego molocha do zarządzania, tak? Zapomniałeś, jak spotykaliśmy się na imieninach i jak… – Zawiesił głos.
– Nie kończ. Pamiętam. Nie zapomnę nigdy. I nie chcę być mało gościnny, ale mam trochę zajęć. – Zerknął na niego posępnie.
– Rozumiem. Będę za tydzień. Jak zawsze. – Podał mu klucze. – To co? z Panem Bogiem.
– Idź już.
Kiedy za Koreckim zamknęły się drzwi, Bogdan usiadł ciężko na drewnianej ławce. Wiedział, że sobie na to zasłużył. Znali się z Antonim od lat, w ciągu których wydarzyło się wiele rzeczy, z jakich nie był dumny. Nie raz chęć zysku wygrywała z poczuciem ludzkiej przyzwoitości i etyką zawodu księdza. Ale to nie były łatwe czasy. Każdy radził sobie tak, jak potrafił. On też. Nie był z tego dumny, ale nie miał już wpływu na podjęte w przeszłości decyzje. Nie zostało mu wiele lat życia, nie chciał spędzić ich w hańbie i odosobnieniu, nie chciał przemykać ze wstydem po jakiejś zapadłej wsi, na którą na pewno zesłałaby go kuria. Jednak ciągle za to płacił.
Sumienie nie pozwalało mu spać, dręczyły go koszmary, w których języki ognia trawiły wszystko, co kochał, a on zmuszony był na to patrzeć. Żałował, szczerze żałował, ale nie łudził się, że hierarchowie puściliby mu to płazem. Właśnie dlatego, w obronie ciszy na temat swojej przeszłości, nie sprzeciwiał się spotkaniom Koreckiego z kumplami w suterenie kościoła.
Korecki wiedział za dużo. To on osobiście zniszczył jego teczkę, a przynajmniej tak twierdził. To Korecki po starej znajomości krył mu dupę przed Wodzem, a nawet pokusił się o wstawiennictwo, dzięki któremu dostał ciepłą i prestiżową posadę. Tak, nie ulegało wątpliwości, że Korecki miał go w garści. A on mógł tylko milczeć i bronić się, żeby nie wiedzieć więcej, niż musi. I tak każdego dnia zżerało go sumienie. Przecież doskonale wiedział, że nie dzieje się na tych zebraniach nic dobrego. Za dobrze znał swojego starego znajomego, żeby mieć jakiekolwiek wątpliwości. Wyrzuty, które go dopadały, traktował jak surową pokutę. Najgorsze były wieczory, kiedy zostawał na plebanii sam jak palec, kiedy nie dało się ich zagłuszyć spotkaniami z ludźmi, kiedy nie pomagało nawet studiowanie teologicznych ksiąg. Wtedy wychodziły jego prywatne potwory, demony, które sam stworzył. Wychodziły z każdego kąta w pokoju i przyglądały mu się w milczeniu.
Czasami miał wrażenie, że wpada w obłęd, że słyszy głosy pełne pretensji, że jego od dawna nieżyjąca matka chodzi po korytarzu, szurając kapciami. Nie pomagała nawet modlitwa, mierzył się z tym każdego dnia od nowa, od nowa przerabiał te wszystkie sytuacje, o jakich chciałby zapomnieć. Przed kimś potrafił udawać, przed sobą jeszcze się nie nauczył. To była jedna z najtrudniejszych rzeczy w życiu człowieka – oszukiwać samego siebie. Można było próbować, ale nocami i tak zostawało się pozbawionym złudzeń. Prawda po zmroku nabierała większej mocy, zupełnie jakby karmiła ją ciemność i samotność, jakby odcięcie światła i cisza sprawiały, że wzrastała na nawet najlichszym gruncie. Nie umiał się przed nią bronić, nie potrafił zrobić nic, mógł tylko czekać, aż przyjdzie ranek i pierwsze smugi słońca odgonią od niego śliskie i klejące mary, które zatykały mu usta i nie pozwalały krzyczeć, które wciskały się w nozdrza i oklejały ropnym osadem powieki. Sam był sobie winien. Tyle lat pomagał w tuszowaniu tego, co pozbawione moralności, tyle razy sam z tego korzystał, że jedyne, na co zasłużył, to te conocne wizyty zjaw. W końcu był tylko narzędziem w rękach większych od siebie. Rzetelnie sobie na to zapracował.
Niekiedy myślał, że wolałby odejść, umrzeć, zniknąć, ale potem przychodziło oświecenie, że nie jest do końca przekonany, jaki los czeka go po drugiej stronie. Jakby tego było mało, sytuacja, w której postawił go Korecki, dokarmiała demony jeszcze bardziej. Były coraz okazalsze, prawie widział, jak świecą tłustymi brzuchami nad jego łóżkiem, kiedy próbował zasnąć i chociaż na moment zapomnieć. Niemal czuł, jak dyszą śmierdzącym oddechem wstydu prosto w jego twarz, jak dotykają lepkimi paluchami jego ciała. To była cena za jego dostatnie życie w blasku chwały i cena za milczenie na temat zbrodni, których przez lata był biernym świadkiem. Wiedza, którą wynosiło się ze wszystkich partyjnych spotkań, suto podlewanych gorzałą imienin większych i mniejszych notabli, była tak cuchnąca i niezmierzona, że ze wszystkich sił próbował ją wypierać. Nic z tego – nawet teraz, po wielu latach, doskonale pamiętał te sytuacje jak zatrzymane kadry, a w uszach dźwięczały mu rozmowy jak stenogramy nagrywane najlepszym na świecie sprzętem. Nadal pamiętał, kto i kiedy musiał odejść, komu pomagano zniknąć i kto nigdy nie wrócił z wakacji. Pamiętał tak samo jak zarzygane ceraty kasyn i zapuchnięte twarze, które wyprasowane pudrem z Peweksu trafiały potem na pierwsze strony dzienników i które gadały wieczorami z Wiadomości. Wszystkie te rozdania medali i dyplomów, bukiety goździków w celofanie, importowaną szynkę z puszki na zagrychę. Pamiętał i żadna, nawet boska, siła, nie potrafiła mu teraz pomóc. Musiał z tym żyć. Mimo że wielu nawet takiego szczęścia nie dostąpiło i on miał w tym udział. Milczenie było obosieczną bronią, milczało się z dużo gorszych powodów niż te, dla których i o których się mówiło, nie było w nim nic, co można było podważyć. Było jednowymiarowe, zawsze brało obie strony za zakładnika. Niebezpiecznie ciepłe, dające złudne poczucie bezpieczeństwa, że póki myśli zostają ciszą, nie mogą zrobić nic złego. Tymczasem to, co nigdy nie wypowiedziane, trawiło człowieka od środka najszybciej, stawało palącą kulą w płucach, wprawiało dłonie w drżenie, nie pozwalało się skupić. Teraz Bogdan wiedział to aż za dobrze. I o dobre piętnaście lat za późno. Spóźnił się na własne odpuszczenie grzechów.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.