Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Poruszająca opowieść o tych, których nikt nie chce wysłuchać.
Straciłam męża. Straciłem syna. Matkę. Babcię. Uczniów. Koleżankę z pracy.
Według najnowszych badań każda śmierć samobójcza dotyka 135 osób w otoczeniu człowieka, który odebrał sobie życie. Wśród nich znajdują się rodzina, przyjaciele, koledzy, znajomi. Pytanie „dlaczego?” unosi się w powietrzu – przez dni, tygodnie, miesiące, ale i całe lata po tragicznej śmierci. Spróbujmy choć częściowo na nie odpowiedzieć.
Monika Tadra zebrała trzynaście opowieści o bólu, żalu i gniewie, a przede wszystkim poczuciu winy. Dr Halszka Witkowska, ceniona specjalistka w dziedzinie suicydologii, rozłożyła traumatyczne przeżycia na czynniki pierwsze, by pomóc zrozumieć, co czują ludzie w żałobie po osobie, która popełniła samobójstwo. Ich książka to pozycja nie tylko dla tych, którzy kogoś stracili. To lektura dla każdego, kto pragnie nauczyć się słuchać – a nie raz okazało się, że jedna szczera rozmowa uratowała czyjeś życie.
Halszka Witkowska – suicydolog, konsultant kryzysowy, a także pomysłodawca i koordynator pierwszego w Polsce serwisu edukacyjno-pomocowego dla osób w kryzysie samobójczym i ich bliskich Życie warte jest rozmowy. Za swoją misję uważa upowszechnianie wiedzy na temat zapobiegania samobójstwom, co czyni zarówno jako naukowiec, jak i wykładowca na Uniwersytecie Warszawskim. Jest sekretarzem Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego i ekspertem Ministerstwa Zdrowia. Dotąd opublikowała między innymi dobrze przyjętą pracę naukową „Samobójstwo w kulturze dzisiejszej. Listy samobójców jako gatunek wypowiedzi i fakt kulturowy” (2021) oraz była jednym z redaktorów naukowych publikacji „Autodestrukcja. Sytuacje graniczne we współczesnej kulturze” (2020), „Nikt nie chce umierać. Autodestrukcja w perspektywie kulturowej” (2022), oraz „Nie mam siły żyć. Autodestrukcja w kulturze” (2024). Trenuje jeździectwo, uczestniczy w zawodach WKKW.
Monika Tadra – absolwentka Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie oraz studiów podyplomowych z rachunkowości. Od 2020 r. prowadzi stronę internetową Świat Spotkań, gdzie zamieszcza zapisy rozmów z osobami takimi jak Katarzyna Karpowicz, Agata Tuszyńska, Justyna Dąbrowska, Joanna Heidtman, Marcin Kydryński czy Mikołaj Grynberg. Jej pierwsza książka „To nie nasza wina”(2023) to zapis jedenastu rozmów z dorosłymi wychowankami domów dziecka. Wierzy w moc słowa oraz sens podejmowania trudnych, ważnych społecznie tematów, a największe zainteresowanie wzbudza w niej człowiek. Lubi literaturę faktu – szczególnie gdy towarzyszy jej kawa na łonie natury – i wędrówki z aparatem fotograficznym w ręku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 490
Copyright © Halszka Witkowska, Monika Tadra, 2024
Projekt okładki
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Redaktor inicjująca
Jadwiga Mik
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Magdalena Byrska
Konsultacja merytoryczna
dr hab. Justyna Ziółkowska
Małgorzata Łuba
Korekta
Maciej Korbasiński
Sylwia Kozak-Śmiech
Część dochodu ze sprzedaży książki zostanie przekazana
na działania serwisu pomocowego zwjr.pl,
w ramach którego prowadzone są bezpłatne konsultacje
dla osób w żałobie po stracie bliskiego
w wyniku samobójstwa.
ISBN 978-83-8391-523-4
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Nasi bliscy zawsze będą przy nas. Zmienia się tylko forma ich obecności. To właśnie ta przemiana boli nas najbardziej. Po tej zmianie rzeczywistość nigdy już nie jest taka sama. My już nigdy nie jesteśmy tacy sami. Jedyne, co pozostaje bez zmian, to miłość, która nie odchodzi wraz ze śmiercią.
Jeśli do dziś szukasz odpowiedzi na pytanie, dlaczego Twój bliski odebrał sobie życie, jeśli wciąż czujesz żal, rozpacz, poczucie winy, to pamiętaj, proszę, że nie jesteś sam, pamiętaj, proszę, że nie jesteś sama.
Ból, który rozrywa Cię od środka, nie zniknie z dnia na dzień. Po prostu z czasem przestanie przesłaniać cały świat.
Dzień po dniu łatwiej będzie oddychać, pić wodę, widzieć sens w kolejnym poranku. I choć teraz może Ci się to wydawać niemożliwe, proszę, daj sobie szansę, proszę, daj sobie czas.
Miłość nie znika wraz ze śmiercią. Zmienia swoją formę. Daje inne oznaki. Ból, jaki towarzyszy stracie, to jej fragment. Choć bardzo trudny do przeżycia, tworzy jej nierozerwalną część.
Pozwól sobie na łzy, pozwól, aby całe cierpienie, jakie nosisz w sercu, wybrzmiało i znalazło swoje miejsce. Masz do tego prawo.
Niech czas stanie się Twoim przyjacielem, który przyjdzie z ukojeniem wtedy, kiedy będziesz mieć w sobie gotowość, by je przyjąć.
WSTĘP
Samobójstwo, niczym wybuch bomby, obejmuje polem rażenia kilkadziesiąt osób. Celem naszej książki jest oddanie głosu tym, których bliscy zginęli w wyniku śmierci samobójczej, tym, którzy ten wybuch przeżyli. Zdając sobie sprawę z tego, jak delikatnej materii miałyśmy dotknąć, postanowiłyśmy podzielić się zadaniem. Starałyśmy się wzajemnie uzupełnić, aby jak najlepiej ująć temat, który dla wielu jest nie do opisania. Ból, który się z nim łączy, nie jest bowiem na ludzką miarę. To ból, który zmienia świat na zawsze.
***
Pierwsza część książki to rozmowy przeprowadzone z ludźmi, których bliscy odeszli w wyniku śmierci samobójczej. Wysłuchałam trzynastu osób, które zechciały podzielić się swoimi trudnymi historiami. Miałam szansę zapytać je o to, jak wyglądało ich życie po stracie, której doświadczyły, ale również o to, co działo się przed tą tragedią. Jestem ogromnie wdzięczna wszystkim moim rozmówcom za zaufanie oraz za to, że znaleźli w sobie odwagę, by wrócić do bolesnych dla siebie zdarzeń i otwarcie o nich opowiedzieć. Wszystkie historie przytoczyłam anonimowo, a większość padających w nich imion została zmieniona.
Z pewnością przeżycia bohaterów tej książki mogą pomóc innym, którzy doświadczyli lub doświadczą straty bliskich w wyniku samobójstwa. Nasze rozmowy są wypełnione cierpieniem, żalem, gniewem i łzami, ale dają siłę i niosą nadzieję. Jest bowiem życie po śmierci samobójczej kogoś bliskiego i jest szansa, by z czasem stało się ono mniej bolesne. Słowa moich rozmówców mogą mieć również znaczenie dla osób, które spotykając ludzi w żałobie po takiej stracie, nie wiedzą, jak się zachować. Bohaterowie książki mówią wprost, jakie są ich potrzeby. Na pierwszy plan wychodzą dwie. Pierwsza: „Bądźcie z nami, zróbcie zakupy, przynieście obiad, rozmawiajcie albo milczcie, ale nie znikajcie”. Druga: „Nie oceniajcie, nie obwiniajcie, nie plotkujcie na nasz temat i dajcie nam prawo do przechodzenia żałoby tak, jak tego potrzebujemy”.
Wierzę w potrzebę rozmawiania na temat śmierci samobójczej. Wierzę w moc i sens każdej z tych historii. Ufam, że wspólnie zrobiliśmy coś, co ma znaczenie. Dziękuję.
Monika Tadra
Część druga to próba znalezienia wspólnych tematów i problemów, które łączą osoby będące w żałobie po śmierci samobójczej kogoś bliskiego. Podjęłam ją, ponieważ temat zapobiegania zachowaniom samobójczym jest głównym celem mojej pracy naukowej i społecznej. Czytelnik z pewnością zauważy brak nawiązania do indywidulanych historii bohaterów wypowiadających się w pierwszej części książki. Nie jest to wynik pominięcia. Zdecydowałam się na ten krok świadomie, ponieważ nie wyobrażam sobie komentowania cudzych tragedii. Nie chciałam być „ekspertem” od ludzkiego cierpienia. W części drugiej znajduje się wiele historii i przykładów z życia, są one jednak krótkie i stanowią odwołanie lub służą zobrazowaniu pewnych problemów. Czym innym jest bowiem krótkie nawiązanie do cudzej historii, a czym innym interpretacja intymnych wyznań, którymi podzielili się z nami bohaterowie tej książki.
Moim celem było znalezienie wspólnego mianownika dla problemów, które łączą osoby będące w żałobie po samobójczej śmierci kogoś bliskiego. Każda żałoba jest inna. Każda historia cierpienia jest inna. Ujęcie wspólnych problemów daje możliwość odnalezienia pośród nich także własnych trudnych doświadczeń. Moim zamiarem nie było poddawanie ocenie czy interpretacji ludzkiej tragedii, tylko danie przestrzeni na to, by ona wybrzmiała, i pokazanie, że w pewnych jej elementach czytelnik może znaleźć odpowiedzi na problemy, które dotykają także jego lub osoby mu bliskie.
Halszka Witkowska
CZĘŚĆ I
STAWIAM PIERWSZE KROKI WE WSZYSTKIM
Śmierć samobójcza wywraca świat do góry nogami.
Podaje w wątpliwość całe nasze życie.
Dlaczego wciąż żyjemy, skoro ukochana osoba
zdecydowała się nas opuścić? Czy życie ma sens?
Czy miłość ma sens? Czy cokolwiek w życiu ma sens?1
Straciła Pani męża, kiedy miała Pani tylko dwadzieścia jeden lat. Jak długo byliście małżeństwem?
Półtora miesiąca.
Długo znaliście się przed ślubem?
Spotkaliśmy się w liceum. Na początku znaliśmy się tylko z widzenia, Bartek ciągle pojawiał się gdzieś w pobliżu. Później byliśmy ze sobą ponad dwa i pół roku i się pobraliśmy. Może nie było to długo, ale mieliśmy pewność, że chcemy być razem, i byliśmy zdecydowani na małżeństwo. Przed ślubem mieszkaliśmy razem przez rok. W zasadzie ponad rok, bo w czasie studiów wyjechaliśmy na dwa miesiące wakacji do pracy za granicę. Żyliśmy we dwoje w naszym mieszkaniu, mieliśmy pieska, którego mam do dziś, i było nam naprawdę dobrze.
Nadal Pani tam mieszka?
W dniu, kiedy to się stało, moja mama zabrała mnie do naszego domu rodzinnego. Wracałam do tego mieszkania jeszcze po rzeczy, ale już nigdy tam nie zostałam. Formalnie to była nieruchomość męża, bo on dostał na nią pieniądze od rodziców. Ponieważ to mieszkanie należało wcześniej do rodziny, wszystko udało nam się załatwić tak, że ono jeszcze nie było nasze, a już tam mieszkaliśmy. Mniej więcej na miesiąc przed ślubem mąż już oficjalnie, u notariusza, kupił je. Układaliśmy sobie życie bardzo fajnie, pracowaliśmy i studiowaliśmy w trybie dziennym. Byliśmy bardzo zajęci, czasu wolnego nie mieliśmy za wiele – rano studia i później praca albo na odwrót. Na pewno byliśmy trochę przemęczeni tym wszystkim, bo czasami przez dwanaście godzin nie było nas w domu. Potem tylko posiłek, sen i znowu to samo. Ale byliśmy szczęśliwi. Bardzo nam się podobało wspólne życie, mimo że toczyło się w małej miejscowości, gdzie wielu rzeczy brakowało. Na przykład żeby zrobić większe zakupy czy coś załatwić, musieliśmy jechać do większego miasta. Nasze było malutkie, z dość zaściankową mentalnością ludzi – różne stereotypy i czasem denerwujące zachowania. Mieliśmy plany, że kiedyś to mieszkanie sprzedamy i może kupimy coś większego w mieście, gdzie pracowaliśmy, ale nie udało się.
Ta małomiasteczkowa zaściankowość dotykała Was bezpośrednio?
Ze strony obcych ludzi raczej nie. Bardziej od rodziny męża, która mieszkała dość blisko. To była bardzo katolicka rodzina, a my wzięliśmy tylko ślub cywilny. Planowaliśmy w przyszłości kościelny, ale wtedy najważniejsze dla nas było to, żeby być razem, być małżeństwem i czuć się bezpiecznie. Oni nie umieli tego zrozumieć. Ponadto nie mieliśmy funduszy na ślub kościelny i takie wesele, jakie oni sobie wyobrażali. W końcu to uszanowali, ale docinki pod naszym adresem były od samego początku i w sumie do końca.
Prawdopodobnie były też komentarze, kiedy mieszkaliście razem bez ślubu?
O dziwo, nie było. Wręcz namawiali nas do tego, żebyśmy spróbowali zamieszkać razem, skoro jesteśmy ze sobą i dobrze nam się układa. Pieniądze na mieszkanie również dali dlatego, żebyśmy zaczęli wspólne życie, więc to nie było dla nich żadnym problemem. Okazał się nim właśnie ślub cywilny. Może to była kwestia przyszłych dzieci i tego, żeby nie pojawiły się w związku bez ślubu kościelnego. Chociaż wtedy nie było jeszcze rozmów o dzieciach. Mówiliśmy, że bierzemy ślub dość szybko, ale to nie znaczy, że chcemy już mieć dużą rodzinę. Chcieliśmy się rozwijać, uczyć i realizować nasze plany. Myślę, że czas na dzieci byłby może dopiero teraz, może nawet jeszcze później.
Wspominała Pani, że studiowaliście. Proszę powiedzieć o tym coś więcej.
Studiowaliśmy na tym samym kierunku, byliśmy nawet w jednej grupie. Na początku chciałam studiować pielęgniarstwo, ale w pobliżu nie było takiej możliwości. Nie było mnie stać na to, żeby dojeżdżać, więc zdecydowałam, że poczekam, bo wiedziałam, że ten kierunek ma być uruchomiony w kolejnym roku akademickim. Postanowiłam studiować przez rok, żeby nie wypaść z rytmu nauki, a później się przenieść. Bartek namówił mnie, żebym dołączyła do niego, i tak się stało. Po dwóch latach uznaliśmy, że nie znajdziemy w naszych okolicach pracy w branży, którą studiowaliśmy, więc trzeba spróbować czegoś innego. Ja miałam przenieść się wreszcie na pielęgniarstwo, on zaczął fizjoterapię. Tylko tak się stało, że on do tej szkoły pochodził tydzień i później zmarł. Ja już nie zaczęłam nowych studiów, nie byłam w stanie. Dokończyłam trzeci rok tam, gdzie byliśmy wcześniej razem. Nie wiem, jak mi się to udało. Nie miałam do tego głowy, nawet nie wiem, jak skończyłam ten ostatni rok.
Czy Pani kiedykolwiek zauważyła, że mąż ma jakieś problemy, że sobie z czymś nie radzi?
Kiedy zaczęliśmy się spotykać, na naszym pierwszym spotkaniu powiedział, że muszę wiedzieć, że on kiedyś miał depresję i stany lękowe, ale to już jest przeszłość. Chciał, żebym była tego świadoma, ale miałam się niczym nie przejmować, bo od dwóch lat już wszystko było w porządku. Wspominał, że miał myśli samobójcze, ale zapewniał, że jest lepiej i one już się nie pojawiają. Tłumaczył, że odkąd jestem w jego życiu, to cały jego świat zmienił się na lepsze i teraz będzie już tylko dobrze. Nie było takich sytuacji, żebym widziała, że sobie z czymś nie radzi, ale był bardzo wrażliwy, wydawało mi się, że aż za bardzo. Nie mówiliśmy o tym nikomu, bo on tego nie chciał. Widziałam jednak, że jego reakcje są trochę przesadne. Pokłóciliśmy się o jakąś błahostkę, a on to bardzo przeżywał. Czasami nie wiedziałam, co robić, jak się zachować, co powiedziałam źle, że on tak mocno reaguje. Nie było tak, że płakał, krzyczał czy zamykał się w sobie. On się cały trząsł. Przestawałam się odzywać i trwało to zazwyczaj kilka minut, ale miałam myśli, że coś jest nie tak. Proponowałam, żebyśmy poszli do lekarza, niekoniecznie od razu do psychiatry, ale może do psychologa, żeby z kimś o tym porozmawiał. Nie chciał. Ja wtedy, jak to młoda dziewczyna, wierzyłam mu, że jest w porządku i nie ma takiej potrzeby. Takie rzeczy nie zdarzały się często, ale cały czas miałam w głowie myśli, że może się stać coś złego, bo przecież mówił mi o swojej depresji.
Gdy rozmawiam czasami z przyjaciółmi, przypominają mi, że zawsze bardzo się o niego bałam. Mój strach nie był związany z naszą codziennością, z tym, że coś było między nami źle. Bałam się dlatego, że miał wcześniej myśli samobójcze. Może nawet miał próby, ale tego nie wiem na pewno, bo nigdy nie chciał powiedzieć, czy faktycznie próbował to zrobić, czy tylko o tym myślał. Ale były konkretne miejsca, w których mówił: „Tu miałem myśl, żeby sobie coś zrobić, ale nie przejmuj się tym, bo teraz jesteśmy razem i jestem szczęśliwy”. I tak było, nie miałam powodów, żeby myśleć, że jest inaczej.
Czy mąż wspominał o powodach swoich stanów depresyjnych we wczesnej młodości?
Wyjaśniał to tym, że jego tata pracował za granicą, więc bardzo rzadko go widywał i brakowało mu go. Gdy pytałam, czy to wynikało z jakiegoś traumatycznego wydarzenia, zaprzeczał. Mówił, że to się po prostu pojawiło. Może on to kojarzył właśnie z brakiem taty, którego bardzo potrzebował. Miał wyjątkowo spokojne usposobienie. Nigdy na nikogo nie naciskał, nie zabiegał o niczyją uwagę. Zauważyłam, że bardzo mu brakowało bliskości z rodzicami i z rodzeństwem. Oni mieli dobre relacje, dobrze im się żyło razem, bez większych problemów, ale nie było bliskości, której on potrzebował. Kiedy zaczęliśmy być ze sobą, Bartek całą potrzebę bliskości i miłości przelał na mnie. Nigdy nie spotkałam osoby, która patrzyłaby na mnie tak jak on. Było widać, że mnie kocha. Bardzo dużo ludzi mówiło mi, że w jego oczach widać, że jest ze mną szczęśliwy. Wcześniej chyba tego nie miał. Przynajmniej z naszych rozmów tak wynikało. Ale on nie lubił za bardzo mówić o swojej rodzinie i przeszłości.
Bardzo dużo rysował, zanim mnie poznał. Niestety, to były smutne, przykre rysunki. Znalazłam później zeszyt, którego nie chciał mi pokazać. Wiedziałam, że on istnieje, i kiedy Bartek już nie żył, otworzyłam ten zeszyt. Były w nim narysowane wszystkie sposoby na samobójstwo. Wiem, że rysował to, zanim mnie poznał, bo wszędzie były daty. Na pewno więc te myśli samobójcze były w nim dużo wcześniej. Pamiętam, jak pewien mężczyzna w naszym mieście popełnił samobójstwo. Wszyscy obwiniali go o to, że zostawił żonę i dzieci. Bartek powiedział mi wtedy, że te opinie są krzywdzące, że on rozumie tego człowieka. Może wiedział, jak to jest. Może miał taki ból w sobie, który był silniejszy niż cokolwiek innego. Chyba bał się mi o tym powiedzieć, bo wiedział, że zrobię wszystko, żeby go ratować, a może tego nie chciał. Robił tak, żebym się niczego nie domyślała.
Trudno sobie wyobrazić ból, który mimo szczęścia i ułożonego życia pcha do śmierci.
Po tym wszystkim myślałam, że wiem, jaki to jest ból, ale tak nie było. Byłam zrozpaczona tym, co się stało, ale nie chciałam się zabić. Ja tylko myślałam, że lepiej by mi było, gdybym się już nie obudziła. Ale wiedziałam, że to przejdzie, cały czas miałam nadzieję, że jeszcze będzie dobrze. U niego chyba nie było nadziei i dlatego widział tylko jedno rozwiązanie. To pewnie nie jest możliwe do wyjaśnienia, co taka osoba może czuć.
Gdy mąż mieszkał jeszcze z rodzicami, to korzystał z pomocy psychologa, leczył się?
Wiem, że jego rodzina zabrała go do psychologa, ale to był całkowity niewypał. Nie wiem, czy ta osoba mu nie odpowiadała, czy on się tego wstydził, ale nie chciał tam chodzić. Uważał, że nikt mu nie pomoże. Może to była kwestia podejścia tego psychologa, bo to był katolicki psycholog, który mówił mu, że nie może myśleć, że coś jest z nim nie tak, że musi sobie z tym poradzić. Bartek zamknął się wtedy w sobie. Oczywiście wiem to tylko z jego opowieści, ale on nie miał przede mną tajemnic. Starał się odpowiadać, kiedy pytałam, chociaż to był dla niego ciężki temat i widziałam, że było mu wstyd. Wiem, że później był u psychiatry, ale z panią doktor też nie miał dobrego kontaktu i przestał do niej chodzić. Jego rodzice stwierdzili, że skoro on mówi, że wszystko jest w porządku, to dalsza pomoc jest niepotrzebna. I faktycznie poradził sobie w tamtym czasie. A później? Gdy byliśmy razem, nigdy nie zwrócił się po pomoc, mówił, że wszystko jest dobrze. Nie wiem, czemu tak się stało. Tego dnia czułam, że coś jest nie tak. Nie wiem skąd, ale po prostu to wiedziałam. Pomyślałam wtedy, że może to tylko strach, że znowu się boję, że tak mi się wydaje, bo mam myśli dotyczące jego przeszłości i tego, że chciał sobie coś zrobić.
Gdzie Pani wtedy była?
W pracy. Czułam, że coś jest źle, bo nie odbierał telefonu i nie odpisywał na wiadomości. Pojechałam do domu. Myślałam, że będę na niego zła, bo wyciszył telefon albo gdzieś go rzucił, bo tak wcześniej bywało. Tymczasem znalazłam go martwego w mieszkaniu. Wcześniej czułam, że to się stało, ale jednocześnie myślałam, że to tylko lęk w mojej głowie. Ale faktycznie to zrobił. To było straszne.
Czy coś na to wskazywało tego dnia, poprzedniego czy jeszcze wcześniej?
Pamiętam, że tego dnia odebraliśmy zdjęcia z naszego ślubu i z wielkim zadowoleniem je oglądaliśmy. Wśród nich były fotografie na płótnie, które od razu powiesiliśmy na ścianie. Cieszyliśmy się, że tak szybko i fajnie wszystko było gotowe. Pojechałam do pracy, a potem on na chwilę do mnie przyjechał. Zaczęliśmy się sprzeczać o pomalowanie ściany w przedpokoju, czyli o głupotę. On miał wolny dzień, więc prosiłam, żeby malował, jak będę w pracy, żebyśmy później mieli więcej czasu dla siebie. I nagle zamknął się w sobie, przestał mi odpowiadać, widziałam, że coś się z nim dzieje. Przecież to nie była wielka rzecz, prosiłam tylko, żeby pomalował ścianę. Istotne w naszym związku było to, że zawsze ja byłam osobą decydującą. Teraz wiem, że to nie było do końca dobre. Wszystkie ważniejsze decyzje musiałam podejmować sama, musiałam go też pchać do robienia wielu rzeczy. On często pytał, co powinien zrobić, co myślę na dany temat, w ważnych sprawach zawsze pytał mnie o zdanie. Pamiętam, że wtedy powiedziałam mu, że nie możemy wciąż tak funkcjonować, że zawsze ja będę podejmować decyzje, żeby po prostu był mężczyzną i pomalował tę ścianę. W innym razie będziemy się coraz bardziej kłócić i kiedyś to się może źle skończyć. W życiu bym tak nie pomyślała, chciałam tylko nim wstrząsnąć, jakoś go zmobilizować. To może nie była miła rozmowa, ale nie padły żadne złe czy wulgarne słowa. Zamknął się w sobie, nie chciał się odzywać i odwiozłam go do domu. W samochodzie milczał. Poszłam jeszcze z nim do mieszkania i powiedziałam, że wszystko będzie dobrze, że jeśli nie chce malować, to zrobimy to później razem. Uśmiechnął się, ale widziałam, że to nie jest ten Bartek, co zawsze. Później to analizowałam i przypuszczam, że zamknęłam drzwi do mieszkania i on chyba zaraz to zrobił. Jak wróciłam do pracy, to już nie odbierał i nie odpisał na żadną wiadomość. Potem cały czas myślałam, że to moja wina, że zrobił to, bo pokłóciliśmy się o ścianę.
Chyba trudno uciec od takiego myślenia na samym początku. Jak jest teraz?
Myślę, że może powinnam zrobić coś więcej, może coś zauważyć, może wtedy by do tego nie doszło. Ale wiem, że przecież nie chodziło o tę ścianę, to nie był powód. Ludzie czasami się sprzeczają, to jest normalne w związku. Moi rodzice są po rozwodzie i kiedy byłam nastolatką, w domu padały takie słowa, że wszyscy powinniśmy nie żyć, gdyby faktycznie ludzie robili takie rzeczy z powodu kłótni. Bartek miał jakiś problem. Musiałam dojrzeć do tego, żeby to przyznać, i zajęło mi to trochę czasu. Ale teraz już wiem, że to nie była moja wina. Jedyne, co mogłam zrobić, to może więcej zauważyć. Może faktycznie były jakieś symptomy, których nie widziałam. O to mam do siebie duży żal.
Pani miała dwadzieścia jeden lat i żyła na miarę swojego wieku, możliwości i doświadczenia. Nie da się wszystkiego wiedzieć i dostrzec.
Teraz to wiem, ale jestem starsza i mam bogatsze doświadczenie. Jednak dużo czasu minęło, zanim zrozumiałam, że ja nie mogłam nic zrobić. On podjął taką decyzję, i to pewnie już wcześniej. Może po prostu czekał na jakiś dobry moment, żeby to zrobić.
Wspomniała Pani o poczuciu winy. Jakie inne emocje Pani towarzyszyły?
Miałam i wciąż mam duże poczucie niesprawiedliwości, że mnie to wszystko spotkało. Nie tak to sobie wyobrażałam. Moim rodzicom nie udało się małżeństwo. Przez lata jakoś trzymali się w tym związku ze względu na dzieci, ale w końcu on się skończył i było to dla nas wszystkich trudne doświadczenie. Chciałam mieć normalne, spokojne życie, ale ono tak nagle się skończyło, i to nie z mojej winy. Teraz już nie obwiniam Bartka, bo dojrzałam do wniosku, że to była choroba. Na początku był we mnie również żal, że to zrobił. Bardzo duży żal i smutek. Byłam zrozpaczona i bardzo dużo wtedy płakałam. Po paru miesiącach zauważyłam, że już nie potrafię tak dużo płakać. Wtedy zaczęłam być zła, pojawiła się we mnie wściekłość, ale później zmieniła się w ogromną tęsknotę, która jest do dziś.
Jego śmierć odcisnęła wielkie piętno na moim życiu. Później słyszałam komentarze, że może dobrze, że on to zrobił wtedy, a nie później. To było dla mnie straszne, że ktoś może tak mówić. W ogóle ludzie mieli bardzo dużo do powiedzenia na mój temat po jego śmierci. Takich rzeczy się dowiadywałam czasami, że do głowy by mi nie przyszło, że można wymyślać takie bzdury. Twierdzili, że on na pewno zrobił to przeze mnie, bo go zdradzałam, bo się kłóciliśmy, bo mu żyć nie dawałam. Wymyślali, że był narkomanem. Ktoś musiał być winny, gdzieś ta wina musiała być ulokowana i najłatwiej było przypisać ją mnie. Bardzo niesprawiedliwe jest, że ludzie mają tendencję do myślenia, że to musiała być czyjaś wina. To była tragedia dla mnie i dla jego rodziny. Już nie mówiąc o tym, jaka to była tragedia dla Bartka. Jak wielkie musiało być jego uczucie bezradności i ból, którego nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Później również jego rodzina zaczęła mnie obwiniać i nie umiałam tego znieść. To chyba było dla mnie najtrudniejsze, że oni zaczęli mnie oskarżać.
O co?
Zaczęło się od tego, że wypytywali mnie, czy ja coś wiedziałam. Cały czas mówiłam, że nie, całą prawdę im powiedziałam, od samego początku. Później pojawiły się plotki, że skoro on coś takiego zrobił, to na pewno go zdradzałam i on się o tym dowiedział. Jego rodzina zaczęła w to wierzyć. Nie dość, że uwierzyli, to jeszcze zaczęli to powtarzać innym. Do mnie też doszły plotki o mojej zdradzie, której nigdy nie było. Gadali, że on się dowiedział, że ja byłam w mieszkaniu, i on to zrobił przy mnie. Różne rzeczy słyszałam i serce mi po prostu pękało. Nie raniło mnie to, że plotkowali ci, którzy nas nie znali, bo ludzie zawsze gadają. Ale jak mogli to robić rodzice, którzy przyjęli mnie do rodziny, z którymi spędzaliśmy dużo czasu? Później jego mama sugerowała mi, że jestem w ciąży, oczywiście nie z Bartkiem. Odpuściła dopiero po kilku miesiącach, kiedy zobaczyła, że jednak nie jestem. Nie obchodziło jej, co mówię, tylko to, co myślała. To było bardzo krzywdzące. Tym bardziej że potrzebowałam od niej wsparcia, chyba nawet bardziej niż od mojej rodziny.
Dlaczego bardziej?
Dlatego że moja rodzina była rozbita i relacje były trudne, więc oni nie byli tak mocno związani z moim mężem. Przyjeżdżaliśmy raz do mamy, raz do taty, raz do babci. Oni go znali i lubili, ale to nie była bardzo bliska relacja. Po prostu był moim mężem czy wcześniej narzeczonym. Bardziej przeżywali to, że mnie stała się krzywda, niż to, że on nie żyje. Zależało mi na wsparciu kogoś, kto go dobrze znał, i tego mi zabrakło. I to od samego początku. Później przypomniałam sobie, że jak to się stało i oni tam przyjechali, to nie przyszli zapytać, jak się czuję, tylko zaczęli rozpaczać w swoim gronie. Byliśmy rodziną przez tyle czasu, bo nie liczyłam go od ślubu, tylko dużo wcześniej, i nagle zostałam całkiem sama. Teraz wiedziałabym, że coś było nie tak, że obwiniali mnie od samego początku. Ale jeszcze był pogrzeb, jeszcze spotykaliśmy się na cmentarzu. Potem nasze stosunki były tak złe, że trzeba było je zakończyć. Zmieniłam numer telefonu i do dzisiaj nie mam z nimi kontaktu. Czasami zobaczę ich na cmentarzu, ale staram się wtedy nie podchodzić, żeby ich nie spotkać. Tyle krzywdy mi zrobili, że nie chcę jakichkolwiek rozmów z nimi. Przeżywałam bardzo to, że Bartek nie żyje, a oni mi jeszcze dołożyli tyle złego. I oni, i obcy ludzie.
Ktoś jeszcze Panią zawiódł?
Kiedy moi rodzice się rozwiedli, zostałam z tatą i jedną z moich sióstr. Gdy wyprowadziłam się do Bartka, mój tata był trochę o to obrażony i mieliśmy mało kontaktu – sporadyczny i tylko telefoniczny. Jak znalazłam męża, to on nie chciał do mnie przyjechać. Wymyślał wszystkie możliwe wymówki, żeby tylko nie musieć tam być. Nie wiem, czy bał się, czy nie wiedział, co powiedzieć. Wtedy nasze relacje skurczyły się jeszcze bardziej i nie rozmawialiśmy ze sobą chyba przez rok. Czasem kontaktowaliśmy się jedynie przez esemesy, bo miałam mu za złe, że wtedy do mnie nie przyjechał. Poza tym do niego też dochodziły te wszystkie plotki i pytał mnie, czy to jest prawda. Nie rozumiałam tego, że on musi o to pytać, on powinien wiedzieć. Teraz nasze relacje są lepsze, ale nie rozmawiamy na ten temat. I mam mu za złe, że po pierwsze, nie rozmawiamy, a po drugie, że kiedy go potrzebowałam, to go nie było. Całe szczęście, że wtedy moja mama stanęła na wysokości zadania i przyjęła mnie do siebie. Cała moja rodzina była przy mnie, ale jego nie było i jest mi z tym ciężko do dziś. Było mi trudno, bo wszystkie nieszczęścia skumulowały się i naprawdę potrzebowałam pomocy. Miałam traumę po tych chwilach, kiedy znalazłam Bartka, czego nikt nie rozumiał. Straciłam męża, znalazłam go i próbowałam ratować – to było dla mnie i jest do dzisiaj traumatyczne doświadczenie. Jako jedyna to przeżyłam, nikt nie zna tego uczucia, bo wszyscy pozostali pojawili się, kiedy już było po wszystkim, już była karetka i policja. Poza tym jego rodzina uważała, że oni cierpią bardziej niż ja, bo ja byłam z nim dwa lata, a oni całe życie.
Czy dostała Pani pomoc od kogoś spoza swojej rodziny?
To, że moja mama zabrała mnie wtedy do siebie i wzięła mojego psa, było niezwykle ważne. Nie wiem, co by się stało bez niej, bo niby miałam gdzie mieszkać, ale ja bym tam nie mogła przespać ani jednej nocy. Inni też pomogli – dziadkowie, babcia od strony taty, moje siostry. Wtedy widziałam, że one cierpią, bo ja cierpię. Bardzo mnie wspierała moja przyjaciółka, której powiedziałam o tym jako pierwszej. Najbardziej potrzebowałam pomocy trochę później, kiedy pierwsze emocje opadły, kiedy zostałam sama i już nie było takiego zainteresowania. Wtedy właśnie moja przyjaciółka zabierała mnie do kina, na kawę, rozmawiałyśmy czasami godzinami. Teraz wiem, że może nie chciała tego ciągle słuchać, ale słuchała i nie mówiła, żebym przestała już o tym mówić. Dała mi czas, żebym opowiadała, żebym płakała. Aż mi jej szkoda, że musiała tego wysłuchiwać. I to było dla mnie bardzo ważne. Wspierali mnie też inni przyjaciele, ale akurat z nią miałam najbliższą relację. Z pozostałymi widywałam się co jakiś czas. Pamiętam, jak zabierali mnie na pizzę, żebym nie była z tym sama, żebym zajęła czymś swoje myśli.
Mówiąc, że potrzebowała Pani wsparcia, ma Pani na myśli właśnie takie wsparcie, żeby ktoś był, słuchał, rozmawiał?
Tak. Ale też prawie od razu moja mama załatwiła psychologa. Ta pani przyjechała do mnie do domu, żeby porozmawiać. Myślę, że to też w pewnym sensie mnie uratowało, bo ona cały czas była. Spotykałyśmy się prawie dwa lata. Już w tym pierwszym szoku tłumaczyła mi, że to nie była moja wina, że mam prawo cierpieć, płakać i być rozżalona. Później pojawił się psychiatra, bo pomoc psychologa mi nie wystarczała. Miałam stany depresyjne i brałam antydepresanty, bo wiedziałam, że bez tego nie zdołam wstać z łóżka. Nie miałam niczego, co mogłoby mnie do tego zmusić, nie miałam przecież dziecka, byłam sama. Miałam psa, ale on był pod opieką mojej mamy. Potrzebowałam czegoś, co by mnie faktycznie ruszyło, ale tego nie było. Nawet studia nie pomagały, bo bardzo często opuszczałam wtedy zajęcia i nie wiem, jakim cudem zaliczyłam trzeci rok. Po dwóch latach zdecydowałam, że już nie potrzebuję pomocy psychologa czy psychiatry, że sama dam radę. Trzeci rok był jeszcze dosyć trudny, ale już zaczynałam wierzyć, że jest przede mną jakaś przyszłość. Przez pierwsze dwa lata myślałam, że tak będzie do końca mojego życia, że będę sama, że nic dobrego już mnie nie spotka. Te lata, które powinny być najpiękniejszymi latami po ślubie, straciłam przez to, co się wydarzyło. Nadal jest mi przykro, że tak się stało. Wiem, że gdyby on żył, tobyśmy ze sobą byli i byłoby nam dobrze. Wciąż tęsknię, mimo że minęło już pięć lat. Do dziś odczuwam różne skutki tego, co zrobił.
Jakie?
Mam w sobie strach. Nie boję się, że taka sytuacja się powtórzy, ale że znowu kogoś stracę. Bardzo nie lubię, jak ktoś nie odbiera telefonu i nie odpisuje przez dłuższy czas na wiadomości. Nawet jak to są moje siostry, które prawdopodobnie gdzieś rzuciły telefon albo go wyciszyły, bo są w kinie czy na studiach. Jednak od razu staję się bardzo zdenerwowana. Staram się z tym walczyć, ale jednak w środku cała się gotuję. Wcześniej tak nie miałam. Stałam się też bardzo wrażliwa, jeszcze bardziej niż kiedyś. Zawsze byłam melancholijna, ale moja spokojna osobowość jeszcze się umocniła. Pamiętam, że z jednej strony byłam zła na niego, ale z drugiej myślałam, że miałam szczęście, że przez kilka lat byliśmy ze sobą szczęśliwi. Nawet później miałam takie myśli, że może to, że on się we mnie zakochał i że się kochaliśmy, że wzięliśmy ślub, mieliśmy psa, może to właśnie w jego życiu było najfajniejsze. Staram się pocieszać sama siebie, ale ludzie też utwierdzają mnie w tym, że dobrze myślę. Ale czy faktycznie dobrze? Nie wiem i już się nie dowiem. Bardzo bym chciała, żeby tak było.
Chciałabym, żeby do mnie wrócił. To jest smutne, bo jestem w nowym związku i czasami jest mi przykro, że wciąż myślę o nim, mając już kogoś innego. Od początku wiedziałam, że nigdy nie zapomnę, i chciałam spotkać kogoś, kto będzie rozumiał, że Bartek był w moim życiu. Kogoś, kto pójdzie ze mną na cmentarz i nie będzie zazdrosny. I tak jest, ale mam czasem wyrzuty sumienia, zadając sobie pytanie, czy ja nie byłam wtedy bardziej szczęśliwa niż teraz. I myślę, że na pewno byłam. Nie dlatego, że w obecnym związku jestem nieszczęśliwa, tylko dlatego, że cały czas pamiętam o tym, co się wydarzyło. Wiem, że to wywarło na mnie tak wielki wpływ, że w pełni szczęśliwa nie będę jeszcze długo albo nawet nigdy. Myślałam, że to się kiedyś zmieni, ale minęło pięć lat i dalej to we mnie siedzi. To jest chyba tak mocne doświadczenie, że po nim człowiek już nie jest taki sam jak wcześniej. W pewnym momencie stwierdziłam, że chcę o siebie zawalczyć, żeby mieć rodzinę, dom, dzieci. Na początku nie mogłam nawet o tym pomyśleć, bo miałam wyrzuty sumienia.
Chyba trudno wtedy myśleć o sobie i swoim prawie do szczęścia. Mówiła Pani do męża po jego śmierci?
Pisałam do niego listy. Wiele ich napisałam i trzymam je w specjalnej szkatułce. Na początku było ich dużo, bo przelewałam na papier wiele swoich emocji. Wiem, że mi to pomagało, bo miałam gdzie ulokować myśli i przede wszystkim umiałam je nazwać. Z upływem czasu było tych listów coraz mniej. Teraz zdarza się, że napiszę do niego raz na pół roku. Ale nie rozmawiałam z nim, ciężko mi było. Nawet jak byłam na cmentarzu, to nie miałam poczucia, że on tam jest. Cały czas miałam nadzieję, że poszedł do nieba, a tam jest tylko jego ciało. Nie jestem z tym miejscem związana emocjonalnie, również dlatego, że jego rodzice dbają o grób i ja tam nie mam nic do powiedzenia. Miałam na początku takie myśli, że chciałabym mu coś powiedzieć i że z nikim innym nie chciałabym się tym podzielić. Dlatego pisałam listy. W pewnym momencie przyszła myśl, że on tego nie wie, nie słyszy, nie przeczyta, więc czy to ma jakiś sens? Doszłam jednak do wniosku, że nie robię tego dla niego, tylko dla siebie. Nie dowiem się, czy przeczytał, czy usłyszał, bo nie wiemy, co jest po drugiej stronie. Wierzę, że może wie, co się u mnie dzieje. Byłoby fajnie.
Czy mąż zostawił jakiś list?
Nie. Później zauważyłam tylko jedną rzecz w naszym mieszkaniu. Mieliśmy zdjęcie – jedno z pierwszych, zrobione jeszcze w liceum – które zawsze stało w pewnym miejscu. Kiedy znalazłam Bartka, to ono było położone na stoliku. Wiem, że my go nigdy nie przekładaliśmy. Nie wiem, czy to było jego pożegnanie. I to było wszystko.
Pani nigdy nie wróciła do tego mieszkania. Co się z nim działo później?
W spadku po mężu powinnam dostać połowę mieszkania. Drugą połowę, po jednej czwartej, jego rodzice. Takie jest prawo w Polsce. Zrzekłam się tego spadku całkowicie i mieszkanie należy do nich. Bardzo tego chcieli i sugerowali mi to wielokrotnie. Byłam w tak złym stanie, że nie chciałam kompletnie nic. Wzięłam tylko nasze prywatne rzeczy, chociaż później też się dowiadywałam, że nie miałam do nich prawa. Niektóre rzeczy zabrali oni, bo mieli klucze do mieszkania. Potem wychodziłam z założenia, że to są tylko rzeczy, to jest tylko mieszkanie, nic mi nie wróci męża. Teraz trochę żałuję, że się na to wszystko zgodziłam, bo wiem, że on chciałby, żeby to miejsce było dla mnie jakimś zabezpieczeniem finansowym. Zostałam bez niczego, a przecież mogliśmy to mieszkanie wynająć razem albo sprzedać i podzielić się zyskiem. Oni jednak bardzo nalegali, bo uważali, że skoro dali mu pieniądze, to mnie się nic nie należy. Nie chcę powiedzieć, że wykorzystali mój zły stan, ale gdybym miała więcej czasu do namysłu, to na pewno postąpiłabym inaczej. Wtedy nie miałam siły, uznałam, że to są tylko pieniądze, i odpuściłam. Upominali się o kilka jego rzeczy, ale dlaczego miałabym je oddać, skoro mieszkaliśmy razem i to były nasze wspólne rzeczy? Od tego momentu nasz kontakt się urwał, nie chciałam z nimi więcej rozmawiać. Tym bardziej że jak wspominałam, oni obwiniali mnie o śmierć Bartka.
Mówiła Pani o postawie rodziny i przyjaciół. Jakie były reakcje w pracy, na studiach?
Miałam przerwę w pracy. Kilka dni po pogrzebie zadzwoniła moja szefowa – wspaniała kobieta – mówiąc, że oni o mnie myślą i pamiętają. Nie oczekiwała, że szybko wrócę, ale zapewniła, że jak będę chciała, to zawsze będzie tam dla mnie miejsce. I wróciłam po niecałym roku. Wszyscy byli w szoku po śmierci Bartka, bo oni go znali, przyjeżdżał do mnie do pracy. Najgorsze było to, że tę pracę załatwił mi jego najlepszy przyjaciel i my tego dnia byliśmy razem na tej samej zmianie. Wiem od innych, że później bał się ze mną rozmawiać, robił wszystko, żeby się do mnie nie odzywać. Przyjaciele i znajomi męża też to przeżywali, a dodatkowo przejmowali się mną i nie wiedzieli, jak się zachować. Niektórzy dopiero teraz mówią, że bali się do mnie podejść, bo nie wiedzieli, co mają mówić. Na pogrzebie paru znajomych podeszło i posiedziało ze mną przez jakiś czas. Teraz mam kontakt tylko z jednym jego znajomym, który chyba jako jedyny do tego dojrzał. Przyjaciele Bartka nie obwiniali mnie o to, co się stało. Było im ciężko, ale oni poradzili sobie z tym dużo szybciej niż ja. Na studiach było podobnie. Gdy wróciłam pierwszego dnia na uczelnię, ludzie w mojej grupie nic nie mówili. I tak już zostało. Nie odzywali się, o nic nie pytali i jakoś przetrwaliśmy ten rok. Pamiętam, że nawet wykładowcy milczeli, mimo że wiedzieli. Przypuszczam, że wszyscy wcześniej ustalili, żeby nie poruszać tego tematu.
Z Pani perspektywy to dobrze czy może jednak chciała Pani, żeby oni podeszli, porozmawiali?
Bardzo chciałam. Myślę, że powinni ze mną porozmawiać, żebym czuła, że to nie była taka błaha sprawa. Wiem, że bali się rozmowy, nie wiedzieli, co mówić, ale chciałam choć jeden raz usłyszeć, że jest im przykro. Przecież nie musieliśmy o tym ciągle rozmawiać, ale gdyby na pierwszym naszym spotkaniu powiedzieli, że jest im przykro i będą pamiętać, to byłoby mi łatwiej. Tymczasem czułam się jak w klatce. Wiedziałam, że muszę tam być, ale nie miałam z kim porozmawiać, bo oni wszyscy obawiali się do mnie podejść. Tylko z jedną koleżanką miałam bliższą relację i rozmawiałam z nią o codziennych sprawach, ale pozostali przez cały rok trzymali się z boku.
Dlaczego ludzie tak bardzo się boją? Dlaczego tak trudno powiedzieć te dwa słowa: „przykro mi”?
Nie wiem. Dziś wiedziałabym, co powiedzieć w takiej sytuacji, ale może dlatego, że mam takie doświadczenia. Wydaje mi się, że ludzie myślą, że jak powiedzą słowa „przykro mi”, to rozbudzą jakieś silniejsze emocje w drugim człowieku, ale wcale tak nie jest. Kilka słów nie zmieni tego, co się stało. Na pewno nie powinno się mówić, że wszystko będzie dobrze, bo to w ogóle się nie sprawdza. Można powiedzieć: „Jest mi przykro. Jeśli będziesz potrzebować, to odezwij się do mnie, porozmawiamy”. To jest naprawdę ważne. Ludzie nie chcą o tym rozmawiać, ale może warto. Miałam taki okres, mniej więcej w drugim roku po śmierci Bartka, że zachowywałam się przy innych, jakby nic się nie stało, nie poruszałam tego tematu. Męczyło mnie to strasznie i później czułam się jak buzujący wulkan, który kiedyś wybuchnie. To był bardzo trudny okres. Przyszedł dzień, kiedy ktoś powiedział tylko jego imię i wszystkie te emocje ze mnie wyszły. To było straszne, płakałam wtedy, jakby to się dopiero stało. Przeszło mi to dużo szybciej niż na początku, ale było okropne. W moim przypadku pomijanie tego tematu, brak rozmów, nie jest dobre. Muszę to z siebie wylewać, żeby było mi lżej. Oczywiście bez szczegółów, ale chciałam, żeby ktoś wiedział, że jest mi źle, i dlaczego. Nie chciałam pytań typu: „Czemu ona znowu chodzi taka smutna?”. Miałam prawo do tego, żeby być smutną. Przez dwa lata było mi bardzo źle, później już trochę lepiej. Uważam, że każdy ma swój czas radzenia sobie z żałobą, ja potrzebowałam tyle, ktoś inny więcej lub mniej. Zawsze warto prosić o pomoc, bo każdy z nas jest kruchy i samemu jest bardzo trudno. Nie wiem, jak silnym trzeba być, żeby sobie z tym poradzić całkiem samemu. Nie wiem, czy są takie osoby.
Jak Pani wspomniała, ludzie boją się rozmawiać, bo nie wiedzą, co powiedzieć. Myślę, że boją się również łez i rozpaczy. Poza tym nam się wydaje, że jak o czymś nie mówimy, to tego w tym momencie nie ma.
Takie rozmowy przywołują wspomnienia, ale przecież ja mam dobre wspomnienia związane z moim mężem. Nie działo się w naszym życiu nic złego. Później było mi przykro, że ktoś nie chciał ze mną porozmawiać nawet o tych dobrych rzeczach. Spotykałam się z takimi opiniami, że skoro on mnie zostawił, to po co o nim rozmawiam i czemu za nim tęsknię. Ale przecież gdyby on przeżył, to byłabym na niego zła, że to zrobił, ale jednocześnie szczęśliwa, że żyje i możemy być dalej ze sobą. Tak się nie stało, nie przeżył. Dlatego miałabym przekreślić wszystko, całe nasze wcześniejsze życie? Nie da się tak, tym bardziej że byłam z nim szczęśliwa. Czemu miałabym zapomnieć? W głowie mi się nie mieściło, że ktoś może oczekiwać czegoś takiego. Najgorsze, że potem moi bliscy też zaczęli tak mówić. W czasach, kiedy oni byli młodzi, ukrywano fakt, że ktoś popełnił samobójstwo. Jednak w tym przypadku wszyscy znali prawdę, to nigdy nie było tajemnicą. Uważali więc, że za długo tęsknię. Kilka razy pokłóciłam się z nimi o to, że mnie nie rozumieli. Byłam zła, bo cierpiałam i nie umiałam sobie ze sobą poradzić, a ktoś mi mówił, że mam przestać tęsknić. Kiedy robiły to osoby obce, machałam na to ręką, ale jak robiła to na przykład moja babcia, to było mi przykro, mimo że wiem, że chciała dla mnie dobrze. Pamiętam, że chodziłam do psychologa i czasem po tych rozmowach czułam się gorzej, więc zdarzało się, że przychodziłam do domu zapłakana. Nie uważam, że to było coś złego, to mnie oczyszczało w pewien sposób. Ale słyszałam od babci, że nie powinnam tam chodzić, skoro przychodzę w gorszym stanie, niż poszłam.
Zdarzało się, że ktoś odbierał Pani prawo do szczęścia, twierdził, że powinna Pani być smutną wdową?
Nie, było na odwrót i to mnie bolało. Przez pierwsze lata myślałam, że powinnam być nieszczęśliwa cały czas. Moje babcie bardzo szybko chciały, żebym sobie kogoś znalazła, najlepiej od razu wzięła ślub i miała dziecko. Ja tego nie chciałam. Nigdy nikt nie zapytał, czemu się uśmiecham, bo ja się nie uśmiechałam. Byłam bardzo nieszczęśliwa i to było po mnie widać. Mam tylko jedno zdjęcie z tego okresu. Kiedy obroniłam pracę licencjacką, ktoś zrobił mi zdjęcie i później z ogromnym zdziwieniem zobaczyłam, że się na nim uśmiecham. Inni chcieli, żebym przestała się smucić, żebym od razu zapomniała i była szczęśliwa. Nikt nie odbierał mi prawa do szczęścia. Myślę, że również z powodu mojego bardzo młodego wieku. Może gdyby to się zdarzyło później, podejście ludzi byłoby inne.
Teraz często się Pani uśmiecha?
Dosyć często w porównaniu z tym, co było kilka lat temu. Ale kiedy byłam z Bartkiem, uśmiechałam się zdecydowanie częściej. Zauważyłam też, że teraz dużo trudniej niż wcześniej jest mi się z czegoś cieszyć. Kiedyś pewne rzeczy sprawiały mi radość, obecnie już nie zawsze. Jestem szczęśliwa, że na przykład coś widzę czy zrobię, ale to już nie jest takie silne jak dawniej. Próbuję to zmienić. Jestem melancholijna, lubię smutne piosenki i filmy. Nie powiem, że czerpię z tego radość, ale to mnie uspokaja. Najbardziej uspokajają mnie góry. Kiedyś, jak doszłam nad Morskie Oko, to byłam szczęśliwa. Po śmierci męża w ogóle mnie to nie cieszyło. Teraz na nowo uczę się czerpać z tego radość. Myślę, że od tamtego momentu znowu we wszystkim stawiam pierwsze kroki. Na początku czułam się jak dziecko, które uczy się życia od nowa. Bardzo długo byłam smutna, mimo że starałam się uśmiechać do ludzi i rozmawiać z nimi o zwykłych rzeczach. Wszyscy mówią, że wtedy lepiej wyglądam i wydaję się bardziej otwarta. Staram się być miła dla innych i uśmiechać się do nich.
Nadal jest Pani na drodze uczenia się życia?
Zdecydowanie tak. Nie da się wymazać z pamięci doświadczeń. Gdy robię z moim chłopakiem coś, co już kiedyś robiłam, a on jeszcze nie, to on się cieszy i jest szczęśliwy, a ja mam w głowie myśl, że też tak kiedyś miałam, też byłam szczęśliwa, ale zostałam sama. Zawsze coś mnie blokuje przed tym, żeby dać się ponieść radości. Ale staram się, nawet czasami nie dla siebie, ale dla innych ludzi, żeby wiedzieli, że doceniam ich starania. Nie zawsze mi się to udaje, ale próbuję, bo ludzie chcą, żebym się uśmiechnęła, żebym była szczęśliwa. Mimo wszystko to jest trudne. Myślę, że z upływem czasu będzie łatwiejsze, ale nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Jestem tego pewna, bo gdyby miało tak być, to już by było.
Nie można chyba powiedzieć, że jest Pani pogodzona?
Nie, ja się z tym nigdy nie pogodzę. Mimo że teraz mam całkiem inne życie i jestem z niego w dużym stopniu zadowolona. Gdybym miała wybrać, to może nie powiedziałabym, że wybrałabym tamto życie, ale gdybym nie miała tego wszystkiego, co mam teraz, na pewno chciałabym, żeby tamte czasy wróciły. Wiem, że nie wrócą, dlatego cieszę się z tego, co mam teraz, że życie zaczyna się powolutku układać i że mam kogoś, kogo kocham, i jestem kochana. I nigdy nie powiedziałabym, że mojego obecnego partnera kocham mniej, po prostu kocham inaczej. I ta relacja jest całkowicie inna. To jest naturalne, nie ma w tym nic złego, bo każdy z nas ma już bagaż doświadczeń. Nie mogę być z tym pogodzona, bo takie rzeczy nie powinny się dziać. Na pewno byłoby mi dużo łatwiej, gdyby Bartek na przykład zginął w wypadku samochodowym, gdyby nie zrobił tego celowo. Jednak on tego chciał, co jest dla mnie strasznie smutne. Nie rozumiem tego i nie wiem, czy ktokolwiek jest w stanie to zrozumieć. Mam do niego żal, że nie poprosił o pomoc. Mam żal, że mi to zrobił. Podobno płaczemy nie za tym, który odszedł, tylko nad sobą. Ktoś mi powiedział, że to nie on jest najbardziej poszkodowany w tej sytuacji. Przykre jest to, że umarł, ale to ja zostałam sama ze wszystkim – z pytaniami, na które nikt nie odpowie, i z traumą, więc to mnie trzeba żałować. Nie do końca się z tym zgadzam, bo to przykre, że podjął taką decyzję, ale faktycznie zostałam z tym wszystkim sama i to było najgorsze.
Ten żal słabnie?
Tak, i to już od dłuższego czasu. Staram się zrozumieć, że on po prostu był chory. Nigdy nie mówię, że on się zabił. To jest według mnie krzywdzące i uważam, że nie powinno się używać takich słów. Mówię, że zachorował i taką podjął decyzję. Nie wiem, jak inaczej można to wyjaśnić. Uważam, że on po prostu umarł na depresję.
Jeszcze zadaje sobie Pani pytania?
Nie mam już takich momentów, że siedzę, płaczę i pytam „dlaczego?”. Teraz płaczę z tęsknoty. Chciałabym wiedzieć, czemu to zrobił, ale już nie zadaję sobie tego pytania, bo wiem, że nie odpowie, więc nie ma sensu zadręczanie się tym przez kolejne lata. Czasem chciałam, żeby chociaż we śnie mi odpowiedział, ale nie odpowiada.
Jak się Pani śni?
Teraz już dobrze, ale na początku miałam koszmary, w których znowu to przeżywałam – otwierałam drzwi do mieszkania i go tam znajdowałam. To się jeszcze zdarza. Potem nie śpię przez tydzień i robię wszystko, żeby zapomnieć: oglądam Instagram, czytam książki albo mówię do niego, że jeśli chce, żebym o nim pamiętała, to nie w ten sposób, tylko żebym dobrze myślała. Chociaż te dobre wspomnienia też przywołują smutek, bo tęsknię za nim. Nauczyłam się z tym żyć, chociaż myślałam, że to się nie uda. To nie jest tak, jak mówią niektórzy, że czas leczy rany. Nie leczy, tylko uczymy się z tym żyć. Z powodu tego spotkania z Panią trochę trzeba je rozdrapać, wrócić do tego, poprzypominać sobie, ale znowu się zagoją za jakiś czas. Potem na pewno znów do tego wrócę, bo nie chcę o nim zapomnieć i nigdy nie chciałam.
Z Bartkiem myśleliśmy, że cały świat jest przed nami, że możemy mieszkać tutaj albo w większym mieście, albo wyjechać za granicę i zostać tam, gdzie będzie nam dobrze. Chcieliśmy próbować i doświadczać wielu rzeczy. Po tym wszystkim nadal chciałabym doświadczać, ale już wiem, że nie chcę dojść na koniec świata. Chcę zostać tutaj, mieć spokojne życie. Tamto też było spokojne i szczęśliwe, ale wydarzyła się tragedia. Chciałabym być szczęśliwa i wydaje mi się, że to nie jest niemożliwe. Marzy mi się dom, dwójka dzieci i hodowla labradorów. Mój pies to labrador. Patrzę na niego i wiem, że on od dawna nie pamięta Bartka.
Razem go wybieraliście?
Nie było wyboru. Byliśmy umówieni z panem, który miał kilka tych piesków, że pojedziemy i wybierzemy, ale jak przyjechaliśmy, to był już tylko jeden, więc go wzięliśmy. Słuchał tylko Bartka. Do mnie przychodził, żeby się przytulić. Najgorsze, że on był przy mężu, jak to się stało. Otworzyłam wtedy drzwi i zobaczyłam, że on siedzi koło niego, jakby go pilnował. Był szczeniakiem, miał jakieś dziewięć miesięcy i na pewno też przeżył swoją traumę. Całe szczęście, że psy szybko zapominają takie rzeczy. Na początku jeszcze reagował na imię męża, teraz już nie. Wiem, że przyjdzie taki moment, że on odejdzie, i bardzo się tego boję, bo to będzie trudne doświadczenie. Boję się, że to może się stać nagle, na przykład wpadnie pod samochód. Dlatego bardzo go pilnuję i na spacerze nigdy nie spuszczam ze smyczy. Tylko on mi został po Bartku. Kiedy odejdzie, to będzie domknięcie tego rozdziału mojego życia.
Słyszałam wypowiedź księdza Jana Kaczkowskiego, że u niego w hospicjum, kiedy ciężko chorej osobie leci po policzku pojedyncza łza, to znaczy, że bardzo cierpi. Może to jest zupełnie inna sytuacja, ale ja nigdy nie szlochałam, mnie zawsze łzy leciały właśnie w ten sposób. I nadal nie potrafię inaczej płakać. Czasami zdarza się, że poleci mi więcej łez, ale zaczyna się zawsze od jednej. Myślę, że to oznacza, że naprawdę jest mi wciąż bardzo źle. Ale uważam, że skoro tak mocno cierpiałam i cierpię, to znaczy, że my się bardzo kochaliśmy. To jest plus tego wszystkiego. To jest ważne, że kochałam i czułam się bardzo kochana, a nie że sobie to wymyśliłam.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
1 Cytaty w mottach do części I książki zostały zaczerpnięte z części II i odwrotnie.