Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Inspirowane wspomnieniami opowiadania Witolda Kieżuna, powstańca warszawskiego, znanego ekonomisty, autora Patologii transformacji. Na książkę składa się 17 opowiadań pisanych przez autora podczas wielu lat pobytu poza Polską. Czasowo obejmują one okres od roku 1938 do 1989.
Zbigniew Herbert tak pisał o tym zbiorze opowiadań: „Proza Witolda Kieżuna, nasycona wszystkimi zapachami, smakami, kolorami tej ziemi, mimo szczupłej objętości sprawia wrażenie ogromnego, apokaliptycznego fresku z narodowej Kaplicy Sykstyńskiej. Z Kieżunem łączy mnie nierozerwalnie prawie wszystko, bo i pasje młodości, i naukowe zacięcie, precyzja obserwacji, wreszcie spokojna ekspresja tej wiernej rzeki słów. Powiedzcie, czyż nie jest to doprawdy wszystko, albo prawie wszystko? Ze spokojnym sumieniem polecam Niezapomniane twarze każdemu, niezależnie od tego, z jakiej warstwy społecznej pochodzi czy też jaką szkołę pięknego pisania ceni najbardziej. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się pisać w poczuciu, że oto dotykam prawdy, że uczestniczę niejako w wielkim spisku Historii”.
Prof. zw. dr hab. Witold Kieżun, doktor honoris causa i profesor Akademii Leona Koźmińskiego, członek International Academy of Management (USA), honorowy członek Komitetu Nauk Organizacji i Zarządzania PAN, członek zarządu europejskiej grupy Institut International des Sciences Administratives w Brukseli, były dyrektor Biura Studiów Organizacyjnych centrali Narodowego Banku Polskiego i doradca naukowy prezesa NBP, kierownik Zakładu Prakseologii PAN, kierownik Zakładu Teorii Organizacji Wydziału Zarządzania UW. Wykładał też w Université Paris Sorbonne II, Paris Dauphine Sorbonne IX i School of Management Bradford University. W latach 1980–2000 profesor Temple University w Filadelfii, Université de Montréal, Université du Québec ŕ Montréal, Duquesne University Pittsburgh, Przewodniczący Rady Programowej Polish Institute of Arts and Sciences Mc- Gill University w Montrealu. W roku 1981 wizytował 14 uniwersytetów w USA i Kanadzie z publicznym odczytem Spirit of Solidarity. Kierownik projektów ONZ dotyczących modernizacji zarządzania w Afryce Centralnej (w Burundi i Rwandzie), doradca rządu Burkina Faso. Autor i redaktor 72 zwartych publikacji: książek i skryptów, w tym trzech podręczników zarządzania po polsku i trzech po francusku, a także ponad 350 referatów i artykułów w językach: polskim, angielskim, francuskim, rosyjskim, hiszpańskim i czeskim. Oficer Armii Krajowej, powstaniec warszawski, odznaczony w czasie Powstania osobiście przez naczelnego dowódcę AK Orderem Virtuti Militari. W latach 1945–1946 więziony w Polsce i w radzieckim gułagu na pustyni Kara-kum.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 150
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Witold Kieżun
Niezapomniane twarze
Redakcja
Anna Żółcińska
Projekt okładki
Studio KARANDASZ
Skład i łamanie
JOLAKS – Jolanta Szaniawska
© Copyright by Poltext sp. z o.o.
Warszawa 2014
Poltext sp. z o.o.
01-694 Warszawa, ul. Oksywska 32
tel.: 22 832-07-07, 22 632-64-20
e-mail: [email protected]
internet: www.poltext.pl
ISBN 978-83-7561-311-7 (format e-pub); 978-83-7561-315-5 (format mobi)
Opracowanie formatów ePub i mobi
Adam Łakomy [email protected]
Tylko uważnej i delikatnej przyjaźni mego kolegi z czasów uniwersyteckich zawdzięczam, że jego książka dotarła do moich rąk. Zdaję sobie sprawę z cudowności tego zdarzenia, gdyż w ciemnych kuźniach wojny wszystko usiłowało rozerwać nasze związki.
Leży przede mną książka znakomita i chyba całkowicie zignorowana przez polską krytykę. Sto kilkadziesiąt stron olśniewająco czystej, eleganckiej, sprawnej polskiej prozy nie znalazło uznania w oczach aptekarzy i trucicieli naszej literatury.
W oczy rzuciła mi się przede wszystkim kompozycja tej minipowieści oraz styl, który trafnie charakteryzuje autora. Niepowtarzalna proza Witolda Kieżuna to zaledwie czternaście krótkich rozdziałów zamykających się w narracyjną całość.
Całkowicie świadom wzruszenia, jakie towarzyszyło mi podczas lektury, stwierdziłem z przekonaniem, że obcuję z jednym z najwybitniejszych utworów półwiecza.
Proza Witolda Kieżuna, nasycona wszystkimi zapachami, rawie wszystko, bo i pasje młodości, i naukowe zacięcie, precyzja obserwacji, wreszcie spokojna ekspresja tej wiernej rzeki słów. Powiedzcie, czyż nie jest to doprawdy wszystko, albo prawie wszystko?
Ze spokojnym sumieniem polecam Historii.
Niech na koniec wolno mi będzie posłużyć się cytatem zamieszczonym na okładce dzieła Witolda Kieżuna, które – wierzę w to święcie – przetrwa jako istotne dokonanie prozy polskiej:
Teofil to ktoś z pokolenia „Kolumbów”. Przeżył wszystko, co było losem jego rocznika: wojnę, okupację, Powstanie Warszawskie, więzienie, gułag, wiele lat zniewolenia przez Związek Radziecki. Stale poszukujący prawdy, dążący do obiektywizmu, spotykał w swoim niezwykłym życiu ludzi różnego pokroju. Byli jego kolegami, towarzyszami broni, przełożonymi, podwładnymi lub po prostu znajomymi. Niektórzy spośród nich trwale zapisali się w jego pamięci.
Opowieść o nich spisał przyjaciel Teofila, profesor Witold Kieżun, polski prakseolog, wykładowca na uniwersytetach amerykańskich, autor wielu dzieł naukowych publikowanych w kraju i za granicą.
Recenzja Zbigniewa Herberta opublikowana w Magazynie Tygodnika Solidarność TYSOL, nr 3, sierpień 1998
Od wydawcy:
Powyższa recenzja Z. Herberta dotyczyła pierwszego wydania opowiadań W. Kieżuna, opublikowanego w 1997 r. nakładem Oficyny Wydawniczej Art-Studio.
Moim dzieciom Krysi i Witkowi
To były już lata po Powstaniu, radzieckim więzieniu i obozie śmierci (86% zmarłych w ciągu 4,5 miesiąca) na pustyni Kara-kum w Azji. Szczęśliwie ocalały, po pobycie już w Polsce w Obozie Pracy Ministerstwa Bezpieczeństwa w Złotowie, studiowałem prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Miałem tu szczęście zaprzyjaźnić się ze Zbigniewem Herbertem, wówczas też studentem Wydziału Prawa. Łączyła nas podobna postawa „szukania prawdy”. Chodziliśmy więc razem na wykłady „Spór o istnienie świata” wybitnego filozofa, profesora Romana Witolda Ingardena, pasjonując się również poetycką formą wyrażania swoich refleksji. Zbyszek przygotowywał już dojrzałe poetyckie rozprawy, ja próbowałem swoich sił w prozie i poetyckiej formie wspomnień przeszłości. Później los nas rozdzielił. Ja pracowałem w Stanach Zjednoczonych i w Afryce, on także krążył po szerokim świecie, spotykając się z Czesławem Miłoszem i publikując wspaniałe, pełne filozoficznej refleksji poetyckie dzieła, niewątpliwie godne Nagrody Nobla.
Afryka jest pięknym kontynentem, ale geograficznie i kulturowo bardzo odległym od mojej Ojczyzny. Uczucie tęsknoty zaspokajałem więc przypominaniem sobie moich opowiadań, tak niegdyś interesujących Zbyszka. W ten sposób powstał w Afryce ręcznie zapisany zbiór nowel.
Tragiczne było nasze ostatnie spotkanie w Warszawie. Zbyszek, już bardzo ciężko chory, długo wspominał nasze piękne, wspólnie spędzone chwile w Krakowie i moje opowiadania. Wydałem je wówczas drukiem i ofiarowałem Zbyszkowi. Przeczytał je i ostatnią jego publikacją na tym „łez padole” była recenzja moich nowel w „Tygodniku Solidarność”. Teraz, z pamięcią o moim serdecznym przyjacielu, znowu prezentuję je Czytelnikom.
Część pierwsza
Zamęt i burza
Takie to dziwne, a takie prawdziwe
Ciągle w pogoni za czymś człowiek jest
I zaspokojeni uługnego gmachu
Wrota pragnieniom otwierają wciąż.
Jedni w szybkości ideału zmiany
Metodę walki widzą,
Ci znowuż statyzm nadziei niewielu
Za swój jedyny obierają cel.
Zima roku 1938 była wyjątkowo śnieżna i mroźna. W szkole zdecydowano urządzić na boisku ślizgawkę i udostępnić ją na dużej przerwie i po lekcjach wszystkim uczniom. Była to wielka radość. Każdego dnia tłum uczniów gonił z krzykiem na „salkofach” i „hokejach”.
Jak to zwykle bywa, byli lepsi i gorsi. Było paru mistrzów jazdy szybkiej i figurowej. Były też tradycyjne niedorajdy takie jak Miecio Apfelbaum, krótkowzroczny grubasek z sąsiednich Nalewek. Miecio dobrze się uczył, zwłaszcza wyróżniał się w matematyce, ale nieśmiały i mało sprawny fizycznie był przedmiotem pogardy sportowców, którzy nie mogli mu darować jego popularnego powiedzonka: „w zdrowym ciele zdrowe ciele”.
Szczególną niechęcią darzył go Broner, silny sporto- wiec, świetny piłkarz i hokeista, który wyrażał się z pogar- dą o „tych z Nalewek” i przy każdej okazji kpił z Miecia. Szalał teraz na swoich wspaniałych „hokejach”, okrążał z dużą szybkością ślizgawkę, gwałtownie hamując na zakrętach. Właśnie Miecio wyjechał pierwszy raz na nowych „salkofach” i nieporadnie trzymając się na nogach, wolno sunął po boisku, gdy nagle, przerażony szybką jazdą Bronera, wywalił się jak długi, a Broner, mijając, uderzył go łyżwą w głowę.
Teofil jechał za Bronerem i podniósł Miecia leżącego w kałuży krwi. Szybko wezwane pogotowie odwiozło Miecia do szpitala. Lekcje zostały przerwane i dyrektor natychmiast rozpoczął dochodzenie. Broner twierdził, że kopnął leżącego na lodzie Miecia niechcąco, nie mogąc się zatrzymać. Koronnym świadkiem był Teofil. Wszyscy wiedzieli, że jechał za Bronerem i widział dobrze cały wypadek. Wezwany przez Radę Pedagogiczną dokładnie wszystko wyjaśnił. Na pytanie: „Czy Broner uderzył naumyślnie?” odpowiedział, że nie może tego stwierdzić, ale znając kunszt jego jazdy, sądzi, że mógł uniknąć kolizji, hamując gwałtownie, tak jak to zwykł był czynić wielokrotnie.
Tymczasem okazało się, że Miecio musi być poddany operacji trepanacji czaszki i że stan jego jest ciężki. Cała szkoła była wstrząśnięta; w dniu operacji prefekt, ksiądz Maciejko, odprawił nabożeństwo w intencji Miecia.
Broner został zawieszony w obowiązkach ucznia i nie pokazywał się w szkole. Potępiano go jednomyślnie. Nawet nieliczni w szkole antysemici szczerze żałowali Miecia i czuli się zawstydzeni. W obliczu zagrożenia życia więzy koleżeńskie okazały się silniejsze niż animozje narodowościowe.
Miecio szczęśliwie doszedł do zdrowia. Jego ojciec, prawowierny Żyd z Nalewek, złożył wizytę dyrektorowi szkoły i księdzu prefektowi, dziękując za serdeczność i prosząc o wyrozumiałość dla Bronera, który „na pewno niechcący uderzył mego Miecia”.
Broner został jednak usunięty ze szkoły. Odgrażał się, że porachuje się jeszcze z Teofilem, uważał bowiem, że to właśnie Teofil go „wkopał”.
Wkrótce wybuchła wojna. Miecio znalazł się w getcie, a Broner zniknął z horyzontu. Któregoś dnia w 1941 roku Teofil dowiedział się, że widziano Bronera w mundurze SS-Bahnschutza. Ktoś z nim rozmawiał. Podobno tłumaczył, że jest volksdeutschem i że dawno już zrozumiał, że plutokracja i żydokomuna są źródłem wszelkiego zła na świecie. Dopytywał się też, co się dzieje z Teofilem. Sprawa zaczęła wyglądać groźnie. Teofil zameldował o tym swoim przełożonym z konspiracji i dostał rozkaz zmiany nazwiska i wyprowadzenia się ze swojej dzielnicy. Okazało się to rozsądne, bo parę miesięcy później Gestapo szukało go w starym mieszkaniu, zajmowanym już przez nowych lokatorów. Później przyszła wiadomość, że Broner został skierowany na front wschodni, dostał tam Krzyż Żelazny za waleczność i wreszcie – że gdzieś zaginął. Były to informacje przekazywane przez jego kuzynów, którzy nie byli volksdeutschami, ale chyba ciągnęli jakieś korzyści z pozycji krewniaka.
Miecio Apfelbaum zginął w getcie. Po wojnie okazało się, że walczył w Żydowskiej Organizacji Bojowej i że otoczony przez esesmanów wyskoczył z trzeciego piętra kamienicy swego ojca na Nalewkach.
Ksiądz Maciejko, odprawiając po wojnie nabożeństwo żałobne za dusze poległych uczniów szkoły, wspomniał również i uczniów wyznania mojżeszowego, polecając ich dusze opiece Boskiej. Przypomniał także cierpienia Miecia i jego tragiczną śmierć.
Tymczasem Teofil skończył studia i rozpoczął pracę w banku. Jako prawnik został skierowany do działu prawnego Biura Kontroli, gdzie zajmował się również odszkodowaniami za zawinione manka kasjerskie.
Utarła się praktyka, że w przypadku powstania większego braku w kasie jakiegoś oddziału terenowego Teofil z biegłym księgowym jechali zbadać okoliczności sprawy i określić zakres odpowiedzialności kasjera. Właśnie w 1952 roku ilość niedoborów kasowych znacznie się zwięk- szyła i powstała umiejętnie rozdmuchiwana przez Wydział Ochrony, ekspozyturę Ministerstwa Bezpieczeństwa w ban- ku, psychoza sabotażu i działania „wroga klasowego”. Teofil, który dbał o ściśle zawodowe podejście, był coraz bardziej naciskany, ażeby sugerować polityczne tło niedoborów. Bronił się jak dotychczas, skutecznie argumentując, że przedmiotem jego badań jest sam fakt braku i odpowiedzialność służbowa kasjera, lecz zdawał sobie sprawę, że sam może być oskarżony o osłanianie rzekomych sabotażystów.
Kilkakrotnie był już przesłuchiwany przez funkcjonariuszy Wydziału Ochrony, którzy kazali mu po parę razy powtarzać swój życiorys od 1 września 1939 roku, usiłując złapać go na nieścisłościach. Myślał o zmianie pracy, ale ilekroć o tym wspominał, jego szef protestował i dawał mu do zrozumienia, że rezygnacja z pracy może być potraktowana jako demonstracja polityczna:
– W pańskiej sytuacji i z pańską przeszłością trzeba być ostrożnym i przewidującym, ma pan przecież żonę i dziecko.
Teofil uświadamiał sobie zacieśniającą się pętlę zagrożenia, ale czuł się bezsilny, a to powodowało jego rozdrażnienie i niepokój.
W tej właśnie atmosferze przyszła wiadomość o wielkim braku w kasie oddziału w małym miasteczku powiatowym w województwie wrocławskim. Teofil został tam natychmiast skierowany z zadaniem zbadania sprawy i określenia, czy wszystkie przepisy były przestrzega- ne i kto ponosi odpowiedzialność.
Przyjechał wieczorem do miasta. Na dworcu powi- tał go dyrektor oddziału banku, odprowadził do hotelu i oświadczył, że sprawą bardzo interesuje się miejscowy szef Urzędu Bezpieczeństwa, podejrzewając sabotaż.
Następnego dnia okazało się, że szef UB zaprasza inspektora banku z Warszawy do siebie, chcąc uzyskać informacje dotyczące wyników badań. Teofil oświadczył dyrektorowi, że jako pracownik centrali banku nie ma prawa informować nikogo z zewnątrz o rezultatach swojej analizy, jak również nie jest upoważniony do kontaktowania się ani z milicją, ani z Urzędem Bezpieczeństwa. Od tego są jego przełożeni w Warszawie. Dyrektor, słysząc ten wywód, aż jęknął z przerażenia:
– Inspektorze kochany, niech pan ma litość nade mną, jeśli pan się nie zgłosi, to ja będę winny. Pan wyjedzie, a ja tu zostaję, i ani chybi szef się zemści na mnie. Pan nie wie, co to za człowiek: aresztował dwóch lekarzy za słuchanie radia Wolna Europa, wsadził sekretarkę z Rady Narodowej za opowiedzenie kawału o hemoroidach Stalina, wszędzie ma swoich agentów i jest człowiekiem bezwzględnym. Ja jestem już po pięćdziesiątce, byłem w PPS-ie, jestem stale śledzony, niech pan nie robi mi tej strasznej krzywdy. Będzie pan mnie miał na sumieniu.
Teofil był zawsze wrażliwy na ludzkie prośby, pomyślał więc, że ostatecznie nie musi przekazywać żadnych bliższych informacji, wyjaśni jedynie metodę swojej analizy czysto operacyjno-bankowej. Szef wyznaczył mu spotkanie o 3 po południu.
Teofil punktualnie przybył do budynku Urzędu Bezpieczeństwa. Wartownik skierował go do biura przepustek, gdzie już odpowiedni dokument był przygotowany. W biurze szefa sekretarka wskazała mu drzwi obite ceratą i powiedziała:
– Proszę wejść, szef czeka.
W tym momencie Teofila ogarnęło zdenerwowanie. Przypomniały mu się jego doświadczenia z pierwszych lat po wojnie. „Głupi jesteś – strofował sam siebie – przecież teraz nie jesteś oskarżonym”.
Nacisnął klamkę, otworzył drzwi, wszedł, zamknął drzwi za sobą, ogarnął wzrokiem duży gabinet ze skórzanymi fotelami, zauważył na ścianie portret generała Radkiewicza, ministra bezpieczeństwa, postąpił parę kroków w kierunku dużego biurka, za którym siedział szef i... nogi lekko się pod nim ugięły. Szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa był Broner, nie ulegało to wątpliwości. Wstał z wyciągniętą ręką, ten sam wzrost, barczysta postać, ostro zarysowana kwadratowa szczęka, krótkie włosy „na jeża”, typowa germańska uroda.
Broner podał rękę swemu gościowi, pilnie się mu przyglądając. Teofila ogarnęła desperacka myśl: „Poznał mnie, już nigdy stąd nie wyjdę”.
Powszechnie znane były fakty ginięcia ludzi, którzy weszli do budynku Urzędu Bezpieczeństwa: wszedł i nie wyszedł – i nie wiadomo, co się z nim stało. Ogarnęła go złość na samego siebie, za swoją tkliwość, za mazgajstwo, za litość nad dyrektorem. Poczuł, że robi mu się gorąco i że kołnierz koszuli staje się lepki od potu.
Broner jeszcze badał go wzrokiem – raptem szybko okrążył biurko i objął szerokim uściskiem, nieledwie krzycząc:
– Teofil, to ty, stary byku? Ile to lat? Aleś nic się nie zestarzał. Siadajże bracie.
Podniósł słuchawkę.
– Towarzyszko, koniaczek – zadysponował – szybciutko, na jednej nóżce, i dwie szklaneczki.
Już go prowadził do fotela, cały czas w uśmiechach i lansadach.
– Musisz mi powiedzieć, co z tobą, co ze starymi kumplami?
Po pierwszej szklance koniaku gruzińskiego wypitego jak wódka, duszkiem, w barwnych słowach przedstawił Teofilowi swoje dzieje. W roku 1941 uciekł do Związku Radzieckiego, tam od razu Komsomoł, potem Armia Czerwona, partyzantka radziecka. Ma ordery: Czerwoną Gwiazdę i wiele innych.
– Było bardzo ciężko, później już I Armia Berlinga, partia, bo – rozumiesz – trzeba było być aktywnym, służba bezpieczeństwa, walka z bandami i teraz ta niewdzięczna, oj, strasznie niewdzięczna praca; ludzie nie rozumieją, że trzeba wyplenić wszelką zarazę, sabotaż, dywersję, wrogą propagandę.
– A ty? – wypytywał. – Widzę, żeś ważny inspektor centrali banku, oczywiście towarzysz partyjny? Pamiętam, pamiętam, zawsze byłeś lewicowy. A co z kolegami? Polonista Lisowski zginął w Oświęcimiu? A to szkoda, wielka szkoda, on też był człowiekiem postępowym.
Zalewał Teofila potokiem słów, był wspaniały, bohaterski, przyszłość należała do niego. Zwierzył się w końcu, że zamierza przejść do służby zagranicznej, zna języki, liczy na karierę dyplomatyczną.
– Rozumiesz, tam nas potrzebują, ludzi pewnych, zaufanych, z doświadczeniem.
Wypili całą butelkę koniaku, o banku nie było mowy. Skończyło się to wszystko raptownie.
Zadzwonił telefon.
– Tak, tak, już, już jadę. Szkoda wielka – zwrócił się do Teofila – ale służba nie drużba, no to – dowidziska – odwiedzę cię w Warszawie, buźka, przyjacielu...
Teofil, lekko się zataczając, wrócił do hotelu. Zadzwonił do dyrektora, że już wyjeżdża wieczornym pociągiem, a jutro przyjedzie inny inspektor.
Broner nie pokazał się w Warszawie. W 1959 roku Teofil dowiedział się, że wyjechał na placówkę dyplomatyczną w Stanach Zjednoczonych i... „wybrał wolność”.
Pamiętny był październik 1943 roku. W Warszawie rozpoczęła się nowa seria łapanek i publicznych egzekucji. Jednocześnie na Żoliborzu nasiliła się plaga rabunków ulicznych.
Któregoś wieczoru Teofil szedł z Hanką, łączniczką batalionu, przez pusty teren byłej prochowni, między ulicą Słowackiego a domami Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, gdy raptem zostali oślepieni ostrym światłem latarki elektrycznej i usłyszeli gardłowy rozkaz:
– Hände hoch!
Podnieśli posłusznie ręce do góry i ze zdziwieniem zobaczyli, że z niemieckim walterem w ręku zbliża się do nich cywil, wcale nie wyglądający na Niemca; drugi z latarką stał nieco dalej. Szybko sprawdził, czy Teofil nie ma broni, i otworzył torebkę Hanki, którą miała przewieszoną przez ramię. Wziął jedyny banknot pięciusetzłotowy i włożył rękę pod marynarkę Teofila, szukając portfela. Hanka nie wytrzymała:
– To nie wstyd wam rabować swoich, gdy Niemcy mordują nas na ulicach?
– Zamknij się – warknął cywil i sprawnie wysupłał tysiąc złotych z portfela Teofila.
– A teraz pierścionek.
Chwycił rękę Hanki i zręcznie ściągnął jej skromny brylancik. Teofilowi zabrał jeszcze zegarek i szybko cofnął się do swego kolegi. Zgasili latarkę i zniknęli w ciemnościach.
Hanka, wściekła, krzyczała za nimi:
– Złapiemy was jeszcze, bandziory.
– Daj spokój – uspokajał ją Teofil – jeszcze cię postrzelą.
– A to łobuzy – zżymała się Hanka – mój brylancik, tak go lubiłam, to nie do wiary, ile zła jest w ludziach. Teraz, właśnie teraz, w tym okropnym miesiącu, rabować swoich. Skąd oni mają broń? Czy to czasem nie faceci z konspiracji?
Teofil właśnie się zastanawiał, gdzie już widział twarz tego bandyty. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że to ktoś z Żoliborza i że musiał go już kiedyś widzieć. Wysoki, w cyklistówce nasuniętej na czoło, z małym wąsikiem, w długich butach, wyglądał na typowego konspiratora, a nie na pospolitego bandytę.
Hanka ciągle się odgrażała:
– Zatelefonujemy do granatowej policji, a później złożymy meldunek Goliatowi.
Goliat był to dowódca batalionu AK, w którym oboje służyli. Dyżurny oficer w komisariacie policji granatowej spokojnie przyjął wiadomość o rabunku:
– A, to już piąty przypadek, stale tam teraz operują. No, niedużo wam zabrali – pocieszał.
– Ależ, proszę pana, co wy robicie, przecież trzeba ich unieszkodliwić.
– Widzi pani, to nie jest takie łatwe – wyjaśnił oficer – ale wasz przypadek zarejestrowałem i będziemy starali się interweniować.
Były to tylko słowa, w parę dni później obrabowano z kolei Bogdana. Zabrano mu złote pióro, portfel skórzany, złoty sygnet i parę tysięcy złotych. Bogdan wściekał się bezsilnie:
– Co za pech, akurat wracałem po zdaniu broni, żeby to było wcześniej, to bym od razu strzelał.
Bogdan wykładał „naukę o broni” w podziemnej Szkole Niższych Dowódców i, idąc na zajęcia, zwykle nosił pistolet w kieszeni płaszcza. Świetnie też wytrenował strzelanie przez kieszeń na rozkaz podniesienia rąk do góry, w przypadku zatrzymania przez Niemców.
Rabunki stale się powtarzały. Goliat wysłuchał raportu Hanki i Teofila, a później również i Bogdana. Pewnego dnia została przygotowana akcja zlikwidowania bandytów na terenie prochowni. Bogdan miał iść wieczorem „na wabia”, a za nim uzbrojona grupa kolegów, którzy mieli natychmiast reagować zbrojnie w przypadku zatrzymania go przez bandytów. Plan był precyzyjnie opracowany przez Jana, cichociemnego z dywersji.
Akcja ta była poprzedzona komunikatem Kierownictwa Walki Cywilnej, ogłoszonym w Biuletynie Informacyjnym, o decyzji organizowania „samoobrony przed bandytyzmem”.
Bogdan z zespołem już dwa dni przechadzał się bez rezultatu po terenie byłej prochowni. Bandyci gdzieś zniknęli. Minęły dwa tygodnie i znów rozeszła się wiadomość o rabunku. Wznowiono więc akcję. Rabusie zatrzymali Bogdana; stał posłusznie z rękami podniesionymi do góry, w momencie zbliżania się do niego bandyty obstawa zaczęła strzelać. Bandyci rzucili się do ucieczki. Jeden z nich upadł, dostał w serce. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów, a za to parę pierścionków i obrączek, w kieszeni 20 000 złotych, pięć zegarków i niemiecki policyjny walter z dwoma zapasowymi magazynkami. Przykryli ciało płaszczem i wróciwszy do domu, zadzwonili do granatowej policji, że ktoś widział trupa na terenie prochowni.
Parę dni później ukazał się w podziemnym Biuletynie Informacyjnym ponowny komunikat Kierownictwa Walki Cywilnej ostrzegający, że Polska podziemna nie będzie tolerować bandytyzmu i będzie reagować zbrojnie w obronie ludności miast i wsi.
Teofila męczyła stale ta sama myśl, że gdzieś już spotkał wcześniej bandytę, który zrabował mu pieniądze. Z opisu podanego przez Bogdana wywnioskował, że zabito właśnie tego mężczyznę.
W parę tygodni później Bogdan przyszedł do Teofila z rewelacyjną wiadomością.
Podobno w podziemnej prasie komunistycznej była informacja o zbrojnej akcji NSZ-etu na terenie prochowni wymierzonej przeciwko żołnierzom Armii Ludowej. W wyniku tej akcji zginął podchorąży Młot, awansowany pośmiertnie do stopnia podporucznika.
Bogdan wykrzykiwał triumfalnie:
– A widzisz, miałem rację, że AL to zbiorowisko bandytów, PPR – to „płatne pachołki Rosji”, ten „podporucznik” Młot zrabował ci pieniądze i został po śmierci bohaterem walki o wolność i sprawiedliwość społeczną. A to ci kawał.
Teofil zawsze starał się być obiektywny:
– Myślę, że popełniasz zasadniczy błąd logiczny, generalizując przypadek jednego czy dwóch rabusiów jako dowód, że cała Armia Ludowa to zbiorowisko bandytów. Pamiętasz chyba sprawę Kaduli z naszego batalionu, który też trudnił się rabunkiem.
– Tak – replikował Bogdan – ale Kadula dostał wyrok śmierci naszego podziemnego sądu i wyrok wykonano, a tutaj bandyta został pośmiertnie awansowany.
Teofil nie zgodził się z tym argumentem:
– Jestem pewien, że dowództwo AL nie wiedziało nic o jego bandytyzmie, prawdopodobnie dostało fałszywy meldunek od ocalałego wspólnika, że zostali zaatakowani przez NSZ-etowców. Była to też dobra okazja, ażeby rozdmuchać rzekomą zasadniczą agresywność NSZ-etu. Oczywiście wszystko to jest głęboko smutne, ale my musimy być zawsze „fair” i nie stosować zasady odpowiedzialności zbiorowej. W AL-u jest na pewno dużo ludzi wierzących, że ich droga jest właściwa dla zwycięstwa nad Niemcami. Mamy wspólnego wroga i musimy starać się o unikanie konfrontacji, przynajmniej do czasu zwycięstwa nad Hitlerem.
– Oj Teofil, Teofil, widzę, że ulegasz propagandzie komunistycznej, pilnuj się, ażebyś i ty nie zszedł na manowce zdrady narodowej tak jak „płatne pachołki Rosji”.
Teofil się zdenerwował:
– Nie dyskutujmy więcej, bo skończy się na tym, że będę musiał dać ci po prostu w mordę.
To wszystko działo się pod koniec roku 1943. Dwa lata później Teofil został aresztowany przez NKWD i zesłany do gułagu na Syberię. Gdy wrócił po paru latach i zaczął szukać w Warszawie starych kolegów, dowiedział się z wielkim zdumieniem, że Bogdan, dawny dzielny żołnierz AK, jest obecnie aktywnym członkiem PPR-u i reporterem radiowym w programach politycznych. Prowadzi też różne quizy radiowe. Śmiano się z niego, że kiedyś się pomylił, mówiąc o wspaniałej muzyce „Franciszka” Chopina. Podobno twierdzi, że dopiero teraz ma świadomość, jak był okłamywany przez reakcyjne kierownictwo rządu londyńskiego i jaka jest właściwa droga rozwoju Polski w sojuszu z ZSRR. Okazało się, że jego ojciec po powrocie z oflagu również zaktywizował się politycznie i jest członkiem komitetu warszawskiego PPR.
Któregoś dnia Teofil, słuchając radia, trafił akurat na reportaż Bogdana z otwarcia kwatery AL na Cmentarzu Powązkowskim. Mówił on:
– Z głębokim wzruszeniem oglądamy groby bohaterów poległych w walce nie tylko o wolność, ale i o sprawiedliwy ustrój społeczny. Nie ma tu wszystkich, którzy zginęli w murach Warszawy, a których groby zniszczyła zawierucha walk o stolicę. Nie ma tu też grobu osobiście mi znanego, dzielnego bojownika o wolność i sprawiedliwość społeczną, porucznika Młota, zabitego zdradziecko przez faszystowską bojówkę NSZ-etu w tragicznym październiku 1943 roku.
Teofil szybko zamknął radio.
Nie widziałem go przez parę lat. Wydawał się teraz inny w niedbale noszonym eleganckim ubraniu. Przyjechał do Warszawy i tu zostanie:
– Na prowincji było za ciasno – rozumiesz – stałe aresztowania, tamtejsza konspiracja stała się zbyt jawna; wpadł jeden z moich współpracowników, boję się, że będzie sypać. Nie mogę tam wracać. Proszę cię o nocleg na parę dni, mam kontakty organizacyjne, łatwo urządzę się tu na stałe.
Mówił zwięźle, rzeczowo – wiadomo, konspirator. Pomimo mego sceptycyzmu w stosunku do jego osoby budził pewien podziw, taki jaki zwykli budzić ludzie zwarci w sobie – tacy, o których wiadomo, że nie powiedzą nigdy: „Czy ja wiem, może tak, może nie”.
Jasne było, że on zawsze wie, że nie ma już wahań, działa z wiarą w słuszność. Trzeba przyznać – miał w tym styl wysokiej klasy, doceniany zresztą przez bliższą i dalszą rodzinę, która mówiła: „Ten Zdzich daleko zajdzie, bo to i pracowity, i zdolny, i wie, czego chce”.
Prawdopodobnie źródłem tej sympatii była też i religijność Zdzicha. Sądzę, że nie miał nigdy załamań w tej dziedzinie, wierzył i koniec. Pewno nie było to głębokie, ale konsekwentne. Tak, Zdzich był konsekwentny.
Później straciłem z nim kontakt. Kilka razy wpadał do mnie pięć minut przed godziną policyjną z wypchaną teczką, szybko się witał, zastrzegając, że „tylko na minut- kę”, bo to „policyjna” już tuż, tuż.
– Mam dla ciebie bardzo ciekawe rzeczy, musisz je koniecznie przeczytać – i zostawiał mi konspiracyjne broszurki.
Moja matka okropnie bała się tych odwiedzin.
– Zobaczysz, jeszcze wpakuje nas w jakieś nieszczęście – taki nieostrożny.
Uspokajałem ją, choć sam byłem niespokojny. Jasne było, że chłopaka porwał wir pracy konspiracyjnej i nie zachowuje już elementarnych zasad ostrożności. Później spotkałem go kiedyś u mojej kuzynki; po paru tygodniach ze zdziwieniem dowiedziałem się, że są zaręczeni. Mówiono o szybkim ślubie – w modzie były wtedy młode małżeństwa. Basia powiedziała mi prosto i szczerze:
– Kocham go, to jest bohater, strasznie się naraża i nic się nie boi, wiesz, że on chodzi często z bronią?
Jasne było, że Zdzich uosabiał dla niej romantyzm książkowych bohaterów. Później powiedziała z namysłem:
– Ale ja się go czasami boję, myślę, że on jest zdolny do wszystkiego – niekiedy ma takie zimne oczy.
Tak – niewątpliwie trafnie go określiła, to był fanatyk. W każdym razie byli zakochani nieprzytomnie, musieli się widywać parę razy na dzień. Ona oczywiście pomagała mu w kolportażu i w jakichś innych tajemniczych transportach. Wiedziałem o tym od ciotek i wujków, którym Basia naiwnie się zwierzała. W ogóle był to okres konspiracji nieledwie śmiesznej w swojej naiwności; trud- no się temu dziwić, skoro konspirowali prawie wszyscy, a zwłaszcza młodzież.
Wkrótce wybuchło Powstanie. Dziwnym trafem znaleźliśmy się ze Zdzichem w jednym oddziale. Wiecie, jak to było – ktoś miał przydział na Mokotowie, a walczył na Starówce, ktoś inny na Żoliborzu, a utknął w Śródmieściu, nie zdążyliśmy się zmobilizować.
Zdzich, teraz pięknie nazywający się podchorąży Góral, zagubił się w Śródmieściu; jechał na Mokotów, „trójka” stanęła na Marszałkowskiej, no i tam spotkał się ze mną.
– Wiesz, bracie – powiedział do mnie – to już teraz będziemy razem.
„Stawał” dobrze, trzeba mu to przyznać. Drugiego sierpnia na poczcie wziął do niewoli paru Niemców, później poprowadził patrol przez ogród SIM-u prawie aż do placu Saskiego, gdzie wywołał straszną burzę, ostrzeliwując ze swego kaemu zgrupowanie czołgów. W ogóle zaczynał robić się sławny, mówiono o nim „fajny chłop”. Ale sławniejszy był jego kaem – była to zdobycz z Poczty Głównej – jakiś dziwny, długi, na magazynki po 25 naboi. Znawcy orzekli, że to jest elkaem, lekki karabin maszynowy Dreiser, coś pośredniego pomiędzy ciężkim karabinem maszynowym (cekaemem) i ręcznym (erkaemem). Uszczęśliwiono nim Zdzicha; dumny był z tego zaufania, istotnie cackał się z nim szalenie, czyścił i gładził. Cóż, był dowódcą kaemu, co w owych czasach znaczyło dużo.
Miał jednak poważną troskę, nie wiedział co z Basią. W chwili wybuchu Powstania powinna była być na Królewskiej koło Krakowskiego Przedmieścia, gdzie mieliśmy się skoncentrować do ataku na Komendę Miasta. Tak, ale tam teraz byli Niemcy. Zdzich wyrywał nam z ręki gazetki, szukając pilnie wiadomości o traktowaniu ludności cywilnej na terytorium przez nich opanowanym. Nie zawierały nic pocieszającego. Podobno atakując nasze pozycje prowadzili kobiety i starców przed czołgami, podobno wzięli tysiące zakładników, na Zieleniaku gwałcili kobiety. To wystarczało, ażeby drżeć o los najbliższych.
Zdzich mówił niewiele, rzucał gazetę i szedł czyścić swój karabin. Wieczorem modlił się gorąco. Kiedyś zwierzył mi się lapidarnie:
– Pluń w twarz temu, kto ci mówi, że nie ma miłości, ale powiedz mi, powiedz, co może być z Basią?
Uspokajałem go, że może dotarła do naszych pozycji, może walczy gdzieś w Śródmieściu lub na Powiślu. Poradziłem, ażeby dał anons do Biuletynu Informacyjnego: „Zdzich szuka Basi, m.p. Świętokrzyska 17”. Dał i kilka dni żył nadzieją.
W tym czasie przeprowadzono parę skutecznych akcji: Pasta, Kościół Świętego Krzyża, Komenda Policji. Zdzich, oczywiście wszędzie ze swoim kaemem, spisywał się znakomicie. Przebąkiwano coś o odznaczeniu go Krzyżem Walecznych. Widziałem, że w walce zapomina o męczącej go myśli.
Pod koniec sierpnia pełniliśmy służbę w Pałacu Staszica. Było stąd świetnie widać całą panoramę Krakowskiego Przedmieścia.
Zza pałacu Rady Ministrów Niemcy pędzili, kierując w ulicę Ossolińskich, całe masy ludności cywilnej. Widzieliśmy dokładnie przez lornetki, jak brutalnie popychali i szturchali ludzi kolbami. Zaciskaliśmy pięści ze złości, nie mogąc im pomóc, tyle tylko, że postrzelaliśmy z kaemu po narożnych oknach Bristolu, który wysuwa się trochę w załamaniu ulicy.
Zdzich zaciskał usta, kręcił głową, klnąc: „psiakrew, psiakrew”. Cierpiał bardzo. Rozumiałem go dobrze, bo ja też nie wiedziałem, co z moimi najbliższymi. Myślałem o jego wielkiej miłości, której próbą ogniową jest właśnie ta rozłąka. To w niepewności o los bliskich można odnaleźć właściwą barwę i natężenie uczucia.
Wkrótce zaczął się początek końca Powstania. Padła Starówka, Powiśle, Niemcy zaczęli atakować Śródmieście, ruszyli w Chmielną, Czackiego, Warecką, usiłowali zdobyć Świętokrzyską, na której pod numerem 17 trzymaliśmy naszą starą kwaterę.
W ślepej ścianie oficyny, stojącej prostopadle do ulicy, przygotowaliśmy strzelnice i daremnie usiłowaliśmy powstrzymać lawinę uciekinierów. „Za Aleje, za Aleje”, to było hasło owych dni. Rozprzężenie było potwor- ne, rozeszły się pogłoski o planowanej kapitulacji. My w każdym razie nie ruszaliśmy się, trochę pozując na niezłomnych bohaterów, a trochę, ot tak – z przyzwyczajenia do starej budy.
Naokoło były same ruiny. Poczta Główna była przemieszana zdrowo. Z naszego domu została tylko część jednej oficyny, druga, gdzieśmy kiedyś kwaterowali, zamieniła się w bezkształtną kupę cegieł opartą o niezniszczoną framugę parterowych drzwi, na której zwieszały się resztki naszej flagi – sprawiało to wrażenie symbolu. Od strony Nowego Światu, „Nowiku” – jakeśmy mówili – broniła dostępu barykada przykryta chodnikowymi płytami i druga, już za Czackiego, tuż koło naszego domu. Między nimi była odległość jakieś sto metrów, mieliśmy więc je na bezpośrednim przedpolu. Po silnych atakach lotniczych panował spokój; wiedzieliśmy, że jest to cisza przed burzą, tym bardziej że słychać było szum motorów na Nowym Świecie.