Niezatapialni i Łódź Podwodna. Kazimierz, Władysław i Stanisław Rodowiczowie - Marcin Ludwicki - ebook

Niezatapialni i Łódź Podwodna. Kazimierz, Władysław i Stanisław Rodowiczowie ebook

Marcin Ludwicki

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wybuch amunicji, który 13 października 1923 r. zmiótł z powierzchni ziemi sporą część Cytadeli Warszawskiej, zniszczył także świeżo wybudowany domek przy ul. Fortecznej 4. Rodowiczowie już nie raz rozpoczynali wszystko od nowa, po kilku latach ich odbudowany dom stał się chlubą Żoliborza. Najciekawsza była jednak piwnica.

To tam znajdowała się „Łódź Podwodna”. Komfortowo urządzona, znakomicie ukryta. Niezatapialna. Niemcy poszukiwali jej bezskutecznie. Tę najnowocześniejszą konspiracyjną radiostację Polski Podziemnej wymyślił i skonstruował Stanisław Rodowicz. Po wojnie komuniści skazali go na karę śmierci.

Krystyna próbowała się dowiedzieć, gdzie jest jej Stanisław i dlaczego został aresztowany przez bezpiekę. Po poradę udała się do stryjostwa na ulicę Lwowską. Drzwi mieszkania otworzył Kazimierz Rodowicz, profesor Politechniki Warszawskiej, ojciec legendarnego „Anody”.
Starał się opanować. Właśnie otrzymał pismo z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Pokazał je Krystynie. „Zawiadamiam, że syn Obywatela, Jan Rodowicz, w dniu 7 stycznia 1949 r. popełnił samobójstwo wyskakując z okna podczas przeprowadzania go z aresztu”. Łzy same zaczęły jej płynąć. Rozmawiali tylko o Janku.

Stanisław Rodowicz, konstruktor konspiracyjnej "Łodzi Podwodnej”.
Jego młodszy brat, Kazik, dostał się do niemieckiej niewoli. W 1947 r. wyjechał do Wenezueli, zamieszkał wśród Indian.
Najmłodszy z braci, Władek, pomagał Staszkowi w pracy konspiracyjnej. Aresztowany, przeszedł obozy koncentracyjne, Majdanek i Auschwitz.
Byli stryjecznymi braćmi Jana Rodowicza, „Anody”.

Niezatapialni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 317

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki

Monika Lipiec

Dyrektor projektów wydawniczych

Maciej Marchewicz

Korekta i redakcja

Martyna Posłuszna, Barbara Manińska

Skład i łamanie

Honorata Kozon

Zdjęcia i reprodukcje fotografii archiwalnych

Alicja Marchewicz

ISBN 978-83-8079-157-2

© Copyright by Marcin Ludwicki

© Copyright for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2017

Wydawca wyraża podziękowanie rodzinom bohaterów niniejszej książki za wszechstronną pomoc przy realizacji projektu i udostępnienie materiału ilustracyjnego. Słowa podziękowania za życzliwe wsparcie projektu kierujemy szczególnie do Pań: Wandy i Małgorzaty Rodowicz, oraz Panów: Jana, Wojciecha i Macieja Rodowiczów.

Wydawca

Fronda PL, Sp. z o.o.

Ul. Łopuszańska 32

02-220 Warszawa

Tel. 22 836 54 44, 877 37 35

Faks 22 877 37 34

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

Skład wersji elektronicznejMarcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

PODZIĘKOWANIA

Książka opowiada dzieje trzech braci Rodowiczów: Kazimierza, Stanisława i Władysława. Ostatniemu z nich, najmłodszemu, poświęciłem stosunkowo najmniej miejsca. Dwaj starsi nie pozostawili wspomnień. Władysław opisał swoje w dwóch tomach: w „Tryptyku rodzinnym” (Warszawa 1999) oraz w „Niepoprawnym optymiście” (Włocławek 2005). Chciałem zatem wypełnić lukę, uzupełnić historię jednego brata opowieścią o dziejach dwóch pozostałych.

Książka nie mogłaby powstać, gdyby nie uprzejmość dzieci bohaterów, które zechciały podzielić się ze mną swoimi wspomnieniami.

Pragnę zatem wyrazić wdzięczność córkom Stanisława, paniom Wandzie, Małgorzacie i Joannie oraz synom Władysława, panom Janowi i Piotrowi.

W sposób szczególny chcę podziękować synowi Kazimierza Rodowicza, panu Wojciechowi, który łaskawie udostępnił mi niezwykle obszerną i drobiazgową, spisywaną przez kilkanaście lat kronikę poszukiwań informacji o losach swoich Rodziców. Głównie na jej podstawie powstała część poświęcona Kazimierzowi i jego żonie Krystynie.

Dom

CYTADELA, DZIEWIĄTA RANO

Wbrew prognozom pogody sobotni poranek 13 października 1923 roku zapowiadał dzień dość ciepły i słoneczny. Tuż przed godziną dziewiątą babcia Stanisława zabrała się za ścielenie łóżka w pokoju z oknem wychodzącym na Cytadelę. Jej najmłodszy wnuk, siedmioletni Władek, bawił się przy stole w salonie. Obserwował, jak po ścianach i podłodze pełga ciepłożółte, ładne październikowe światło. Poza nim i babcią w domu nie było nikogo. Jego starsi bracia, Staś i Kazik, już dawno wyszli z domu. Musieli zdążyć na rozpoczynające się o godz. 9 w kościele ss. Wizytek na Krakowskim Przedmieściu nabożeństwo otwierające uroczyste obchody sto pięćdziesiątej rocznicy ustanowienia Komisji Edukacji Narodowej i śmierci Stanisława Konarskiego. Tata Władka, Stanisław, też już dawno pojechał do pracy.

Na terenie Cytadeli, kilkaset metrów od domu przy ulicy Fortecznej 4, w którym babcia zaczęła właśnie ścielić łóżko, por. Bakierowski prowadził na placu przy prochowni centralnego składu amunicji ćwiczenia 21 Pułku Piechoty. Kątem oka dostrzegł dobywające się zza wału smużki dymu. Zdążył krzyknąć do żołnierzy, żeby uciekali. Udało się im przebiec sto metrów.

Punktualnie o godzinie dziewiątej budynek amunicyjny i dużą część zabudowań Cytadeli unicestwiła eksplozja czterdziestu wagonów prochu włoskiego najlepszego gatunku. Z daleka nad twierdzą najpierw dostrzeżono błysk i wzbijającą się ku niebu czarną, gęstą chmurę dymu. Chwilę później Warszawą wstrząsnął potężny huk, za którym przyszła silna fala uderzeniowa.

Wyrzucone wraz z framugą okno roztrzaskało się na pochylającej się nad łóżkiem babci. Rozbite szyby rozprysły się po podłodze, większe kawałki wbiły się na sztorc w ściany. Podmuch cisnął Władka pod stół na wrzynające się w ciało szklane okruchy, na szczęście kawałki szkieł z rozbitych na nosie okularów nie uszkodziły mu oczu.

Fala uderzeniowa pędziła przez Warszawę. „Wybuch poczynił ogromne straty we wszystkich niemal punktach miasta. Wielkie szyby lustrzane w oknach wystawowych zostały wypchnięte z ram i potrzaskane na drobne kawałki. Pęd i wiry powietrzne rozeszły się i były bardzo kapryśne. W jednych domach powylatywały szyby od frontu, w innych oficynach tylko częściowo, w jednym sklepie szyby wystawowe runęły, w sąsiednim zaś ocalały. (…)

Wieczorem dziwny widok przedstawiały pryncypialne ulice stolicy. Wiele okien wystawowych zabito prowizorycznymi deskami, inne okratowano. Przed niektórymi oknami wystawowymi czuwają specjalnie wynajęci stróże nocni” – donosił po wybuchu „Ilustrowany Kurier Codzienny”. Fala po eksplozji dotarła do Rembertowa, Milanówka, Otwocka, Radzymina, Wilanowa, Piaseczna, Skierniewic i Żyrardowa. „Z Mińska Mazowieckiego telefonowano do redakcji, zapytując, czy w Warszawie nie nastąpiło trzęsienie ziemi”.

W kościele ss. Wizytek rozpoczynała się właśnie Msza św., kiedy na posadzkę z hukiem wypadło okno od strony Cytadeli. Przestraszeni uczniowie wybiegli na ulicę. Staś i Kazik, widząc słup dymu unoszący się nad Żoliborzem, wystraszeni pognali do domu ulicami zasypanymi odłamkami szkła i tynku. Mijały ich pędzące na północ miasta karetki pogotowia, samochody policji i straży ogniowej. Na Fortecznej zastali zniszczone sprzęty, potłuczone szyby, walające się po posesji dachówki, powyłamywane krokwie, tynk zdarty z sufitów i ścian, książki wyrzucone siłą podmuchu do ogrodu, zakrwawione ręczniki w miednicach. Przestraszeni stwierdzili, że w domu nie ma ani babci, ani Władka. Pobiegli do znajomych na ulicę Śmiałą – myśleli, że może oboje schronili się u nich. Nie zastali ich jednak. Solidnie już przerażeni wrócili na Forteczną. Po ruinach domu krzątał się tata. Ulżyło im. Wrócił właśnie ze szpitala, do którego odwiózł babcię i Władka. Rozbita szyba poraniła jej głowę i porozcinała powiekę lewego oka, na którą założono cztery szwy. Władkowi wyciągnięto z ciała kilkadziesiąt kawałków szkła.

„Kolonia oficerska na Żoliborzu wzniesiona z trudem przez kooperatywę rodzin oficerskich, ucierpiała dotkliwie wskutek katastrofy. Kompleks domów mieszkalnych, zbudowanych oszczędnie, ale z wdziękiem, a nawet w pewnej mierze z komfortem, jest już częściowo zamieszkany, częściowo znajduje się w stadium pośpiesznego wykończenia. Miała to być zaciszna przystań dla wielu rodzin pracującej inteligencji, które dotychczas przechodziły udrękę bezdomności. (…). Eksplozja jednak uderzyła z taką siłą w Żoliborz, że większość domów nie nadaje się do zamieszkania. (…). Dla rodzin, które tu zamieszkały lub miały niebawem znaleźć dach nad głową, jest to klęska niepomierna” – relacjonował dzień po wybuchu „Kurier Warszawski”.

Klęska ta dotknęła także dom przy ulicy Fortecznej 4 i mieszkającą w nim rodzinę Rodowiczów. „Dom był tak zrujnowany, że ja tylko sam zostałem na gruzach. Rzeczy zwieziono do dwóch pokoi, a okna i drzwi zatarasowałem kołdrami i dywanami. Musiałem dach kryć, by uniknąć zmoczenia pozostałych sufitów, dalej szklić itd. Dziś jeszcze mieścimy się w dwóch tylko pokojach z pojedynczymi oknami. Mamy nadzieję, że za parę tygodni będzie już lepiej, gdy nowe tynki wyschną, a piec zrzucony na nowo postawię. – Cały tydzień pracy nad uprzątnięciem i rekonstrukcją po wyczerpaniu poprzednim zwaliły mnie z nóg i przeleżałem 4 dni” – pisał w liście do przyjaciół Stanisław Rodowicz, właściciel domu, syn babci Stanisławy, tata Staszka, Kazika i Władka.

TEODOR I STANISŁAWA

Sezon letni 1881 roku zaczął się w Libawie nienadzwyczajnie. Rok, dwa lata wcześniej „gości kąpielowych” zjeżdżało do kurortu nawet do dwóch tysięcy. Teraz w tym pustawym na początku lipca kurlandzkim porcie zrobiło się nieco gwarniej i weselej dopiero w drugiej połowie miesiąca, kiedy i morze stało się nieco cieplejsze. Przyjechało jednak nie więcej niż jakieś siedemset osób. Polaków w tej liczbie było stu kilkudziesięciu, głównie oczywiście z Litwy. Jak zawsze znaczną ich część stanowiły panie, wyróżniające się spośród innych gości kurortu elegancją i wdziękiem. Towarzystwo zatrzymywało się w gustownych willach otoczonych pięknymi klombami, cieszącymi oko rozmaitością kształtów i obfitością kwiatów i krzewów. Dla zaczerpnięcia zdrowego powietrza nieliczni w tym roku przybysze opuszczali zaciszne wille, mijali duży, porządnie utrzymany skwer, a po nim „kąpiele” damskie i męskie i przechadzali się wytwornie wzdłuż wybrzeża. Choć codziennie po południu i wieczorem w kurhauzie przygrywała wcale niezła, szesnastoosobowa orkiestra, choć odbywały się tam wieczory tańcujące i co jakiś czas koncerty przyjezdnych artystów, a nawet iluminacje, wakacyjna atmosfera Libawy była w tym roku nieco senna.

W tejże wakacyjnej i nieco sennej atmosferze Libawy dnia 25 lipca 1881 roku odbył się ślub Teodora Jerzego Rodowicza ze Stanisławą Rymkiewiczówną. On miał lat trzydzieści osiem, ona dwadzieścia cztery (ona – to właśnie babcia Stanisława stojąca niedaleko okna feralnego dnia 13 października 1923 r.).

Poznali się, kiedy Teodor przyjechał do Libawy odpocząć i zażyć morskich kąpieli. Pochodził z Litwy, ale mieszkał i pracował w Serebryńcach na Podolu, gdzie był współwłaścicielem fabryki chemicznej. Miał dziewiętnaście lat, kiedy wybuchło powstanie styczniowe. Porzucił szkołę i wstąpił do słynnej na Żmudzi partii księdza Antoniego Mackiewicza, swojego przyrodniego stryja. (Adiutantem księdza był zresztą starszy brat Teodora, Julian). Nie wiadomo, jak długo walczył w oddziale i kiedy zachorował na tyle poważnie, że nie był w stanie znieść trudów ciągłej niemal ucieczki przed wojskami rosyjskimi. Nie miał wyboru, musiał pozostać w którymś z mijanych dworów. Tam znaleźli go Moskale regularnie przeczesujący majątki i wsie w poszukiwaniu powstańców. Nie dali oczywiście wiary jego zapewnieniom, że nie ma nic wspólnego z „buntownikami”. Osadzony został w więzieniu i poddany długiemu śledztwu. Opowiadał później, że skonfrontowano go z pewnym chłopem, który też walczył w partii księdza Mackiewicza i został schwytany. Gorliwie starał się zasłużyć na zwolnienie i bez większych, jak się zdaje, skrupułów wydawał towarzyszy z oddziału. Przerażony Teodor był pewien, że to koniec, że chłop wyda i jego. Ten tymczasem przyglądał się mu obojętnie. „Nie, rzekł po dłuższej chwili, tego nie znam, z nim razem nie walczyłem”. Po tej deklaracji Rosjanie zakończyli śledztwo i wypuścili Teodora z więzienia. Jakiś czas potem spotkał chłopa, któremu zawdzięczał wolność. Kiedy zapytał, dlaczego go nie wydał, ten zdumiał się niepomiernie. „Jakże ja mógłbym wydać swego dobroczyńcę. Czy panicz nie pamięta, jak kiedyś, jesienią, padał deszcz, błoto było okrutne, a ja miałem nogi tak pokaleczone i obolałe, że już iść nie mogłem piechotą. Wówczas panicz zsiadł ze swego konia i mnie na niego posadził, a sam szedł obok tą trudną drogą”.

Kilka lat po uwolnieniu udało się Teodorowi zrobić maturę i dostać na studia do Instytutu Technologicznego w Petersburgu. Po ich ukończeniu zaczął pracować jako technik-inżynier w Serebryńcach. Kiedy zaś zamierzał wybrać się do Libawy na letni odpoczynek, siostra jego szwagra poprosiła go, żeby koniecznie odwiedził tam jej serdeczną przyjaciółkę, którą poznała dawno temu w Tobolsku na Syberii, gdzie obie znalazły się po powstaniu styczniowym. Prośbie tej nie mógł odmówić i tak właśnie poznał panią Wilhelminę Rymkiewiczową, wdowę po Teodorze, i jej córkę Stanisławę. Mieszkały w Libawie na stałe we własnym dużym domu. Przeprowadziły się tam w 1877 roku z Warszawy, w której Wilhelmina wraz z trójką nastoletnich dzieci: Aleksandrem, Stanisławą i Adolfem, spędziła osiem lat po powrocie z Syberii. Jej mąż zmarł na zesłaniu w Tobolsku.

Kiedy Stanisława poznała Teodora, była już zaręczona z pewnym inżynierem. Zakochana zdecydowała się jednak, ku niezadowoleniu rodziny, zaręczyny zerwać. Po ślubie opuściła wraz z mężem kurort libawski. Przenieśli się na południe Imperium, do Serebryńców. Wspaniała wyprawa ślubna Stanisławy, ukochanej jedynaczki, zapakowana została do kufrów i wraz z meblami wysłana do nowego domu.

SEREBRYŃCE

Wszystko wskazywało na to, że czeka ich tam życie spokojne i stabilne. Jedyny poważniejszy mankament stanowiło sąsiedztwo – do zabudowań fabryki przylegał majątek ziemski Serebryńce. Skonfiskowany przez rząd carski polskiemu właścicielowi po powstaniu styczniowym przypadł w udziale jakiemuś rosyjskiemu generałowi w nagrodę za specjalne zasługi położone w tłumieniu polskiego „buntu”. Fabryka nie utrzymywała jednak z majątkiem żadnych kontaktów, więc problem sąsiedztwa praktycznie nie był zbyt dolegliwy.

Pierwszy rok pobytu w Serebryńcach zdawał się potwierdzać nadzieje na sielskie życie. W drugim roku jednak dwaj wspólnicy Teodora po cichu i bez jego wiedzy zaciągnęli długi, zabrali z kasy całą gotówkę i zniknęli (nigdy ich zresztą nie odnaleziono). Młode małżeństwo stanęło w obliczu materialnej ruiny. Teodor sprzedał fabrykę, spłacił najpilniejsze wierzytelności. Kwestię długów uregulował honorowo. Teraz musiał znaleźć pracę. Późną jesienią 1882 roku postanowił szukać posady w Kijowie. Stanisława nie wyobrażała sobie oczywiście, że może jechać bez niej. Spodziewali się już zresztą pierwszego dziecka. Podjęli więc decyzję – likwidują mieszkanie w Serebryńcach i przenoszą się do Kijowa. O tej porze roku rozmokłe ukraińskie drogi były jednak praktycznie nieprzejezdne. O wyruszeniu w drogę z całym dobytkiem nie mogło być mowy. Zresztą, po co brać mnóstwo ciężkich bagaży, skoro w Kijowie nie mieli żadnego mieszkania, a Teodor nie wiedział jeszcze gdzie i czy w ogóle otrzyma posadę. Stanisława postanowiła zatem wziąć ze sobą tylko drobne, wartościowe przedmioty, kosztowności, biżuterię i srebra, które w razie potrzeby łatwo można byłoby spieniężyć. Gdzie jednak przechować resztę dobytku? Niespodziewanie z pomocą przyszedł sąsiad, ów rosyjski generał, właściciel Serebryńców. Zaproponował, żeby zostawili meble, kufry i większy bagaż w kilku wolnych pokojach jego pałacu. Miejsca jest dość. Cóż mieli robić? Przyjęli propozycję. Meble, fortepian i spakowane rzeczy przeniesiono do pałacu, ulokowano w pokojach, każdy pokój zamknięto na klucz. Stanisława i Teodor zabrali klucze i wyjechali do Kijowa.

Posadę Teodor otrzymał na szczęście natychmiast. Dzięki rekomendacji przyjaciół ze studiów w Instytucie Technologicznym został inżynierem w prywatnej kolei południowo-zachodniej. Wynajęli ze Stanisławą niewielkie mieszkanie, więc w grudniu, kiedy drogi stały się przejezdne, postanowili sprowadzić pozostawione w Serebryńcach rzeczy. Teodor nie mógł opuścić pracy, Stanisława więc, w siódmym miesiącu ciąży, wzięła klucze i pojechała sama. Dotarła bezpiecznie koleją do stacji niedaleko majątku. Do przebycia pozostawał jeszcze niewielki odcinek od stacji do dworu. Na szczęście znajomy Żyd, dzierżawiący coś w dobrach generała, zaoferował jej swoją pomoc. Zajechał powozem na stację, ona wsiadła, ruszyli. Od razu zapytała o nowiny. Żyd zaczął opowiadać. Im dłużej mówił, tym bardziej Stanisława nie mogła uwierzyć własnym uszom. Z kozła dochodził ją melancholijny głos beznamiętnie informujący, że ledwie Rodowiczowie zniknęli z Serebryńców, generał kazał ślusarzowi otworzyć pokoje, w których przed wyjazdem złożyli cały dobytek. Meble polecił poustawiać we własnych apartamentach, wnikliwie przejrzał zawartość kufrów. Tak się bowiem złożyło, że wydawał właśnie za mąż córkę i potrzebował dla niej wyprawy. Zawartość skrzyń Stanisławy spadła mu zatem jakby prosto z nieba. W uroczysty dzień panna młoda szła więc do cerkwi w sukni ślubnej znalezionej w jednym z pozostawionych przez Rodowiczów kufrów.

Kiedy Żyd skończył relację, oniemiała Stanisława nie miała już czasu, by wytłumaczyć mu, że nie powinien tak bezlitośnie żartować z kobiety w zaawansowanej ciąży, która przebyła daleką i uciążliwą drogę. Zajechali właśnie przed dwór w Serebryńcach. Cóż, szybko się okazało, że Żyd nie kłamał. Słysząc żądanie Stanisławy wydania pozostawionych na przechowanie rzeczy, generał zrobił bardzo zdziwioną minę. Skoro meble, fortepian i w ogóle wszystko, co zostawili, znalazło się w jego mieszkaniu, stało się jego własnością. Czyż to nie naturalne? Z wyrazu twarzy generała jednoznacznie wynikało, że dla niego kwestia ta jest najzupełniej oczywista, a postawione pytanie jak najbardziej retoryczne. Na nic zdały się tłumaczenia Stanisławy poparte okazywaniem kluczy do pustych już teraz pokojów. Cały dobytek Rodowiczów poszerzył więc zasoby materialne generała i jego rodziny, którzy gwałtownie protestowali teraz przeciwko jakiejkolwiek zmianie tego stanu rzeczy. Wzburzona Stanisława, spostrzegłszy haftowane przez jej matkę dwa święte obrazy, zawieszone na ścianach salonu, w którym została przyjęta, zdjęła je – nie mogła znieść myśli, że miałyby zostać w tym domu, wśród tych ludzi. Do czekającego na nią w Kijowie męża wróciła tylko z tymi skromnymi pamiątkami. O podaniu sprawy do sądu nawet nie myśleli, nie mieli szans na wygraną w procesie z generałem zasłużonym w tłumieniu powstania. Musieli zacząć życie zupełnie od nowa.

W KIJOWIE

Kijów ostatniej ćwierci XIX wieku wciąż jeszcze był lichym, prowincjonalnym miastem. Pomiędzy drewnianymi domkami stojącymi przy niebrukowanych, pokrytych kurzem i błotem ulicach z rzadka tylko można było napotkać budynki murowane. Rosjanie, Polacy i Niemcy żyli w odizolowanych od siebie społecznościach, jakby wysepkach w morzu ludności rusińskiej. Rzeka życia płynęła sennie i leniwie, przyspieszając nurt jedynie w okolicach uniwersytetu, szkół i kilku instytucji rządowych. Miasto zatem prezentowało się nieszczególnie, a ożywiało jedynie w lutym, kiedy na targi kijowskie zjeżdżały rzesze przedsiębiorczych obywateli z branż rolniczej, handlowej i przemysłowej wraz z żądną rozrywki młodzieżą.

Błyskotliwy, iście amerykański rozwój Kijowa rozpoczął się na przełomie wieków. W ciągu dwudziestu lat miasto zmieniło się nie do poznania. Podjęto prace porządkujące jego układ przestrzenny. Wzdłuż splantowanych i wybrukowanych ulic wyrosły ogromne domy. Zasiedlało je wielu cudzoziemców, głównie Polaków – kupców, przemysłowców, techników, którzy otwierali tu swoje firmy. Kijów stał się bogatym miastem europejskim, centrum rolniczych, handlowych i przemysłowych interesów całego południa i zachodu Rosji. Przed wybuchem wojny światowej osiągnął liczbę sześciuset tysięcy mieszkańców, wśród których Polacy stanowili znaczną część.

W Kijowie przyszli na świat trzej synowie i córka Teodora i Stanisławy Rodowiczów – Stanisław (przyszły właściciel domu przy ul. Fortecznej 4 w Warszawie), Kazimierz, Władysław i Zofia.

Zainteresowania wszystkich trzech braci od najmłodszych właściwie lat krążyły wokół wszystkiego, co związane było z techniką. Nieustannie konstruowali coś z drewna, metalu lub tektury. Teodor, sam inżynier, troskliwie dbał o to, by rozwijali swoje pasje. W pokoju chłopców we wzorowym porządku wisiały na desce zestawy narzędzi – prezent od ojca dla każdego z synów. Gdy nieco podrośli, dokupił im jeszcze niewielką tokarkę oraz tzw. dynamomaszynę – prądnicę wytwarzającą prąd stały o słabym napięciu, dzięki której mogli przeprowadzać różne doświadczenia elektryczne. Do tego każdy z chłopców miał aparat fotograficzny, a klisze i odbitki wykonywali we własnym laboratorium. Ich młodszej siostrze Zofii szczególnie utkwił w pamięci wykonany przez nich kunsztowny model żaglowca. Każdy detal konstrukcji i wyposażenia wykonali bardzo precyzyjnie. Wnętrze oświetlały żaróweczki zasilane prądem z dynamomaszyny. Od siostry pożyczyli pasażerów – malutkie laleczki, które zasiadały na wykonanych przez nich mebelkach.

Wszyscy trzej uczęszczali do II gimnazjum rosyjskiego. Stanisław ukończył je w 1901 roku ze srebrnym medalem za wyniki i rozpoczął studia na kijowskiej politechnice. Cztery lata później Imperium Rosyjskie ogarnęły rozruchy rewolucyjne. Z żądaniami występowali gwałtownie także studenci na uniwersytetach. W Kijowie oczywiście również wybuchły zamieszki. Na ulicach strzelano, szarże kozaków z nahajkami rozbijały demonstracje. Zosia zapamiętała, jak pewnego dnia Stach przybiegł po nią do gimnazjum, nie mogła przecież wracać samotnie ze szkoły. Przemykali biegiem pod ścianami budynków, żeby bezpiecznie dotrzeć do domu.

Odpowiedzią rządu rosyjskiego na demonstracje studentów było zamknięcie na nieokreślony czas wszystkich uczelni. Stach (i także już studiujący jego brat Kazik) stanęli wobec nie wiadomo jak długiej perspektywy bezczynności. Jedynym sensownym wyjściem w tej sytuacji był wyjazd za granicę i podjęcie studiów w Niemczech. Obaj uzyskali zgodę rodziców i w 1906 roku wyjechali z grupą kolegów i przyjaciół do Karlsruhe, by kontynuować naukę na tamtejszej politechnice. Stach w ciągu półtora roku uzupełnił i pozaliczał przedmioty wymagane innym programem studiów i już w 1907 roku otrzymał tytuł inżyniera technologa. Duży wyczyn, skoro egzaminy półdyplomowe i dyplomowe musiał zdawać posługując się terminologią fachową w języku niemieckim. Rok następny wypełniła mu służba wojskowa w formacjach saperskich armii rosyjskiej, po czym powrócił do Kijowa i podjął pracę w dziale technicznym dyrekcji kolei.

Często odwiedzał wtedy razem z Zosią dom generałostwa Świdzińskich. Przyczyną tych wizyt była córka generała Marychna. Stach poznał ją w Krakowie podczas podróży na studia do Niemiec. Teraz, po powrocie, postanowił znajomość odświeżyć i zakochał się po uszy. Zaręczyli się w 1908 roku. „Marychna była bardzo piękną brunetką o smagłej cerze, kruczych włosach i czarnych oczach promiennych jak gwiazdy, a przy tym twarz jej miała wyraz niezwykłej dobroci i ogromnego uduchowienia” – wspominała ukochaną brata i zarazem swoją wielką przyjaciółkę najmłodsza z rodzeństwa, Zofia.

Obie rodziny tak przypadły sobie do gustu, że wszelkie święta spędzały razem. Zofii zapadła w pamięć wigilia 1908 roku: „Ogromny stół, nakryty śnieżnobiałym obrusem, a pod nim trochę siana dla tradycji żłóbka. Śliczna zastawa i potrawy wigilijne, a więc barszcz z uszkami, śledzie i różne ryby na zakąskę, potem ryby w rozmaitej postaci gotowane i smażone, do tego sałatki i kapusta z grzybkami, a na deser kompot z suszonych owoców, kisiel żurawinowy i łamańce z makiem. Do tego dobre wina, likiery i czarna kawa lub herbata, podane później z ciastami domowego wypieku, z nieodzownym makownikiem”. Wieczerzę poprzedzało oczywiście łamanie się opłatkiem i wzajemne składanie życzeń. To była chyba najbardziej uroczysta chwila. Po wieczerzy przeszli do salonu. Pod rozjarzoną świeczkami choinką czekały prezenty dla wszystkich domowników i gości. Wieczór wigilijny zakończyli wspólnym kolędowaniem.

W lecie 1909 roku Stanisław i Marychna się pobrali. W następnym roku w Kijowie przyszedł na świat ich pierwszy syn – Stanisław, dwa lata później drugi – Kazimierz, a w 1916 roku – Władysław.

REWOLUCJA I WOJNA

Mimo że od 1914 roku trwała I wojna światowa, życie Rodowiczów biegło w miarę zwyczajnie, wypadki wojenne toczyły się daleko od nich. Nastał koniec września 1917 roku. Teodor od dłuższego czasu chorował na serce. Teraz, w czasie wojny, bardzo się przepracowywał, nie brał urlopów, musiał osobiście doglądać prac wodociągowych na niszczonej wojną kolei. Pewnego wrześniowego wieczora siedział przy biurku i pisał list do swojej siostry Natalii. Skończył pisać i zorientował się, że nie ma znaczka pocztowego. Zakrzyknął więc przez otwarte drzwi w kierunku pokoju, w którym siedziała żona, pytając, czy może ona ma jakieś. Stanisława wstała, podeszła do siedzącego przy biurku męża. On oparł głowę o jej ramię i zmarł. Wdowa zamieszkała u Stacha i Marychny.

Kilka dni po pogrzebie Teodora Rosją wstrząsnęła rewolucja bolszewicka. Kraj ogarnęła dzika przemoc i chaos. Kijów przechodził z rąk do rąk. Tuż po wybuchu rewolucji Ukraińcy ogłosili powstanie niepodległej Ukraińskiej Republiki Ludowej. W lutym 1918 roku miasto zajęli bolszewicy, którzy w następnym miesiącu wypędzeni zostali przez oddziały niemieckie formalnie wspierające nowo powstałą republikę. W marcu 1919 na pół roku powrócili Sowieci, wyparci znów 31 sierpnia przez wojska ukraińskie atamana Semena Petlury. Ten z kolei niemal następnego dnia musiał uchodzić przed białą armią rosyjską Antona Iwanowicza Denikina. W grudniu 1919 roku Kijów ponownie zajęli bolszewicy i utrzymali miasto do podjętej w kwietniu następnego roku ofensywy polskiej.

Od sierpnia 1917 roku do marca 1918 roku przebywał w Kijowie prof. Julian Talko-Hryncewicz. Po latach wspominał w pamiętnikach:

„W samym Kijowie w początkach nie odczuwaliśmy niepokojów, natomiast ze wsi nadchodziły wieści o mordach i pożogach. Ziemianie ściągają ze służbą do miasta, jak za czasów hajdamaczyzny. Jadą tam furgony z nieruchomością, pędzą żywy inwentarz. Grabieże i mordy po dworach na porządku dziennym”.

Spokój w mieście nie trwał jednak długo. Już w styczniu 1918 roku rozpoczęły się walki Ukraińców z bolszewikami, którzy ostatecznie miasto zajęli.

„Najcięższe chwile przeżywaliśmy w lutym. Czas ten przypadł na dziesięciodniowe oblężenie Kijowa przez bolszewików. Ostrzeliwano miasto z dwóch stron, ze wzgórz przyległych i zza Dniepru. Ulica Lwowska z wysokimi domami, opuszczająca się dosyć stromo aż do [tzw.] żydowskiego rynku, była najbardziej narażoną na nieustanne niebezpieczeństwo z powodu latających z obu stron kul i wybuchających z wielkim hukiem i trzaskiem bomb. Okna naszego domu, szczególnie od ulicy, wszystkie były rozbite, natomiast od strony naszego pokoju z widokiem na Dniepr, ocalały. Przez dni kilkanaście nie wychodziliśmy z domu, chroniąc się w dzień, a niekiedy i nocując, wespół z innymi sąsiadami w ciemnym korytarzu bez okien, gdzie było bezpieczniej. Od czasu do czasu młodsi i odważniejsi, nie zwracając uwagi na latające kule, puszczali się na wywiady do miasta dla zasięgnięcia wiadomości i zakupu żywności dla całego pensjonatu. Dowiadywaliśmy się od nich zwykle o zaszłych wypadkach, ile jest zniszczonych domów i ilu zabitych. W dzień, pomimo huku strzałów i wylatujących z trzaskiem potłuczonych szyb, czuło się raźniej, niż w nocy przy oknach oświetlonych łuną pożarów płonących domów”.

„Strzelanina zaczęła ucichać. Z miasta przynoszą radosną wiadomość, w którą na razie nie chcieliśmy wierzyć, że bombardowanie na godzin kilka zawieszono, ponieważ parlamentarzyści miejscy udali się na most kolejowy dla układów o poddanie miasta. Dzień przeszedł spokojnie. Jeszcze większa radość zapanowała wieczorem, kiedy zabłysła elektryczność i pojawiła się woda w wodociągach. (…). Każdy z przeżywających te pełne grozy dni w Kijowie, opowiadał o różnych tragicznych scenach, jakich był świadkiem. Bolszewicy, bombardujący miasto, oświetlając reflektorami, celowali przeważnie do gmachów instytucyj rządowych, lub do domów bardziej znanych osobistości. Dni następnych na ulicach zapanował ruch znaczny. Wojsko zwycięskie przeciągało po mieście. Prowadzono na egzekucję tysiące osób jako kontrrewolucjonistów i burżujów. Na czele bandy bolszewickiej wkroczył do Kijowa jako wódz pułkownik Murawjew, b. komisarz cyrkułu policyjnego petersburskiego za czasów caratu, znany łapownik i pijak. Ten krwiożerca w czasie swego trzechtygodniowego rządzenia, wydając wyroki, zamordował mnóstwo ludzi, będąc panem życia i śmierci każdego”.

„Nastąpiły masowe rozstrzeliwania. Miejscem kaźni był [tzw.] ogród carski i pałac w Lipkach zajęty przez bolszewików. Chwytano każdego podejrzanego o to, że służył w armii carskiej, miał kokardę na czapce, oficerskie lub generalskie epolety, i prowadzono do ogrodu carskiego. Wszyscy wiedzieli, co to znaczy. Nie wiadomo ile zginęło cywilnych i żołnierzy. W ciągu trzech tygodni rozstrzelano samych oficerów około trzech tysięcy, a w tej liczbie ze stu generałów. Kabarety, kawiarnie, restauracje i hotele pełne były pijanych oficerów bolszewickich i towarzyszących im dam z półświatka. Bolszewicy z zasady za nic nie płacili. Skandale, bójki były na porządku dziennym. Stosunki stawały się nie do zniesienia, bandytyzm, napady i wszelkie oszustwa doszły do przerażających rozmiarów. Cała ludność oczekiwała przyjścia wybawcy, nie wchodząc w to, kto nim będzie, Prusak, Austryjak czy generał carski, byle nastąpił możliwy spokój i ład. Rozeszły się pogłoski, że przywódcy Ukraińscy: Hruszewski, Winniczenko i Petlura, uciekłszy po wejściu bolszewików ze swym wojskiem, przyjdą ponownie na odsiecz z wojskami niemieckimi. Słuchaliśmy tych wieści z niedowierzaniem”.