Nina - Igor Adamczyk - ebook
NOWOŚĆ

Nina ebook

Adamczyk Igor

5,0

55 osób interesuje się tą książką

Opis

Kiedy rutynowy wypad poza miasto kończy się najgorszym koszmarem…

Przejrzyste jezioro, ciepło zachodzącego słońca i dwoje zauroczonych w sobie ludzi. Witold rozpoczyna weekend w towarzystwie uwodzicielskiej, młodszej od niego Niny, która przypomina mu, jak wyglądała nastoletnia miłość. Szybko okazuje się, że sielanka nie może trwać wiecznie.

Ciasna, duszna przyczepa i środek deszczowej nocy. Ściany zbryzgane krwią, przesiąknięte nią prześcieradło, pościel i materac. To w takich warunkach Witold odnajduje leżącą przy swoim ramieniu martwą kobietę. Przerażony podejmuje pochopną decyzję o pozbyciu się zwłok. Nie ma jednak pojęcia, że na niemal pustym polu kempingowym czyha ktoś, komu bardzo zależało na ciele Niny. Całkiem zdezorientowany i pogubiony Witold wraca do mieszkania. Na miejscu czeka na niego żona wraz z córeczką.

Pogrążony w amoku Witold robi wszystko, żeby zniknąć z miasta. Zabiera ze sobą żonę i córkę. Nie domyśla się nawet, że w tym samym czasie jest obserwowany przez psychopatę, dla którego Nina stanowiła cały sens egzystencjalny. Jak wysoką cenę za czyny Witolda zapłaci jego rodzina?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

mocna pozycja
00



1

Wi­told wy­łą­czył sil­nik i po­zwo­lił, by łódka su­nęła po­woli po przej­rzy­stej ta­fli je­ziora. Na­stęp­nieru­szył na tyły, gdzie stała lo­dówka tu­ry­styczna, i chwy­cił za bez­pro­cen­to­wego Le­cha. Nina sie­działa od­wró­cona ple­cami, wpa­tru­jąc się w po­woli za­cho­dzące słońce.

– Jak pięk­nie – mruk­nęła, kiedy siadł przy niej. Miała ra­cję. Na szcze­gólną uwagę za­słu­gi­wały złote pro­mie­nie tań­czące w rytm spo­koj­nej wody. – Hej, a po­my­ślisz cza­sem o mnie? – za­gad­nęła, wi­dząc, że trzy­mał w dłoni jedno piwo za­miast dwóch.

– Ma­ło­laty nie mogą.

Otwo­rzyła sze­roko usta i szturch­nęła Wi­tolda w bark. Ro­ze­śmiał się w głos, cał­kiem igno­ru­jąc ma­niery. Wy­cią­gnął dru­giego bro­wara. Nina wy­piła po­łowę jed­nym dusz­kiem ni­czym do­świad­czony pi­ja­czyna.

– Spra­gniona by­łaś – oce­nił, spo­glą­da­jąc na młod­szą o dzie­sięć lat od niego smu­kłą twarz. – Fak­tycz­nie tu ład­nie. Aż czło­wiek chciałby się ro­ze­brać i le­żeć na go­lasa do sa­mej nocy.

– Nie wi­dzę ni­kogo, kto miałby ci tego za­bro­nić.

Po­słał jej szczery uśmiech i przez mo­ment ich spoj­rze­nia się skrzy­żo­wały. Wi­told nie pa­mię­tał, żeby kie­dy­kol­wiek wi­dział pięk­niej­sze oczy niż te, które miała Nina. Szma­rag­dowe, duże i błysz­czące. Oczy po­tra­fiące uwieść. Kiedy w nich to­nął, do­świad­czał cze­goś dziw­nego. Wszy­scy wo­kół na­zy­wali to ja­ki­miś mo­tyl­kami, ale dla niego było to czymś wię­cej niż tylko owa­dami za­le­ga­ją­cymi w trze­wiach. To coś, przez co włosy sta­wały dęba, było wy­jąt­kowo cięż­kie do zde­fi­nio­wa­nia.

Miał bzika na punk­cie tej ko­biety i wszel­kimi si­łami dą­żył, aby tego nie do­strze­gła. Cza­sem jed­nak od­no­sił wra­że­nie, że była w sta­nie przej­rzeć go na wy­lot.

Spoj­rzał w niebo. Od po­łu­dnio­wej strony bez po­śpie­chu nad­cho­dziły ciemne chmury. Syn­op­tycy od kilku do­brych dni ostrze­gali przed opa­dami, pod­czas któ­rych mo­gły rów­nież wy­stą­pić gwał­towne bu­rze. Wi­told miał to jed­nak gdzieś, bo w końcu na­uczył się żyć tu i te­raz. I bez­sprzecz­nie było to za­sługą Niny, któ­rej dru­gim imie­niem była spon­ta­nicz­ność.

Pa­trzył, jak za­nu­rza stopy w wo­dzie i wy­ciąga je na­tych­miast.

– Ach! Jaka zimna!

– Musi się na­grzać. Naj­przy­jem­niej­sza jest do­piero pod ko­niec sierp­nia.

– No nic. I tak nie lu­bię się ką­pać.

– Nie ga­daj. – Wziął so­wity łyk piwa. Nina do­koń­czyła swoje, więc za­pro­po­no­wał jej na­stępne.

Po­krę­ciła głową.

– Od­pusz­czę. Prze­cież je­stem za młoda, nie?

Zmarsz­czyła brwi i skrzy­żo­wała ręce na pier­siach w ko­micz­nym ge­ście dziecka, któ­remu od­mó­wiono w skle­pie za­bawki. Wi­told ob­jął ją ra­mie­niem, a nos wtu­lił we włosy, wy­czu­wa­jąc przy­jemną woń od­żywki o za­pa­chu po­ma­rań­czy.

– Dzię­kuję, że mnie tu za­bra­łeś – po­wie­działa po chwili, już cał­kiem po­waż­nie, nie od­gry­wa­jąc żad­nych sce­nek. – Czuję, że to mój dom. Prak­tycz­nie nie ma tu za­sięgu, więc je­ste­śmy od­cięci od In­ter­netu. I zo­bacz, jak nie­wiele czło­wie­kowi do szczę­ścia po­trzeba.

– Zga­dzam się! – od­parł trium­fal­nie, a na­stęp­nie wzniósł puszkę z pi­wem wy­soko, jakby chciał po­ka­zać ją ca­łemu światu. – Zga­dzam się, cho­lera!

– Je­steś głupi!

– Po­wiedz mi coś no­wego. A tak cał­kiem po­waż­nie, uwa­żam, że nie ma nic lep­szego niż za­je­bi­sta la­ska u boku, łódka i pu­ste, nie­wzru­szone je­zioro.

Do­strzegł, że jej po­liczki za­czer­wie­niły się lekko.

– Chcia­ła­bym, aby ten wie­czór ni­gdy się nie skoń­czył, Wi­told.

Wy­swo­bo­dziła się z uści­sku i po­ca­ło­wała go w usta. Nie był to jed­nak zwy­kły po­ca­łu­nek, ale je­den z tych dłuż­szych, w któ­rych znaczną rolę od­grywa ję­zyk. Usia­dła na nim, w kro­czu po­czuł przy­jemne mro­wie­nie. Swo­bod­nie osu­nął dło­nie na jędrne po­śladki. Od­kąd tylko się po­znali, ogień ni­gdy nie gasł i Wi­told miał na­dzieję, że tak po­zo­sta­nie już na za­wsze.

– To tylko przed­smak – wy­szep­tała po chwili. Wi­told po­czuł, jak tem­pe­ra­tura wo­kół na­gle wzra­sta. Nina od­su­nęła się nie­znacz­nie, pod pal­cami można było wy­czuć gę­sią skórkę.

– Nie mogę się do­cze­kać – wy­znał.

Pu­ściła do niego oczko i wstała. Nie­spo­dzie­wa­nie od­wró­ciła się i wsko­czyła wprost do wody, wzbu­rza­jąc ta­flę. Kiedy się wy­nu­rzyła, za­wo­łał:

– Czy ty chwilę temu nie twier­dzi­łaś, że nie lu­bisz się ką­pać?!

Nina prze­cze­sała dło­nią włosy i otarła twarz.

– Mó­wi­łam. Ale zmie­ni­łam zda­nie. Do­łą­czysz?

Ścią­gnął ko­szulkę, uka­zu­jąc ca­łemu światu po­krytą gę­stym owło­sie­niem klatę, i ru­szył bez za­sta­no­wie­nia. Gdy tylko ze­tknął się z wodą, po­czuł obez­wład­nia­jące zimno. Syk­nął, ale prawdę po­wie­dziaw­szy, dawno nie był tak bar­dzo orzeź­wiony. Prze­tarł oczy i po chwili ob­raz się wy­ostrzył. Nina swo­bod­nie dry­fo­wała na ple­cach. Roz­świe­tlone do­ga­sa­ją­cym za­cho­dem słońca ciało wy­glą­dało bo­sko. Praw­dziwa bo­gini piękna, po­my­ślał wów­czas, ga­piąc się na po­nad­prze­ciętny roz­miar biu­stu.

Pod­pły­nął bli­żej ko­biety, ką­tem oka pil­nu­jąc, czy łódka nie od­pływa zbyt da­leko.

– Po­myśl tylko, jak fan­ta­stycz­nie bę­dzie tu przy­je­chać na sta­rość – za­ga­iła. – Za­bie­rzemy wnuki i po­ka­żemy, w któ­rym miej­scu ich dziad­ko­wie prze­ży­wali naj­lep­sze lata mło­do­ści.

– Mów za sie­bie. Pa­mię­taj, że nie­dawno prze­kro­czy­łem trzy­dziestkę.

– I jak się czu­jesz?

– Nie­faj­nie. W tym wieku cał­kiem se­rio za­czy­nasz roz­wią­zy­wać krzy­żówki i jeść jabłko w ka­wał­kach, wcze­śniej obie­ra­jąc je mi­nia­tu­ro­wym no­ży­kiem. Ale nie martw się, ko­cha­nie, wszystko przed tobą.

– To mi po­cie­sze­nie…

Uśmiech­nął się i spoj­rzał w niebo. Wy­glą­dało na to, że desz­czowe chmury na­cią­gały szyb­ciej, niż można było się tego spo­dzie­wać. Nie­ba­wem ca­łun sza­ro­ści przy­kryje niebo i zza kur­tyny wy­łoni się noc, ciemna i de­pre­syjna, nie­mal jak każda.

Ze­rwał się wiatr.

– Wra­cajmy. Nie­długo emi­tują M jak mi­łość.

– Na­prawdę je­steś już stary – pod­su­mo­wała Nina i prze­wró­ciła oczami. – Poza tym w przy­cze­pie nie mamy na­wet te­le­wi­zora!

Wi­told do­pły­nął do dra­binki i wdra­pał się na łódkę. Chwilę póź­niej po­mógł wejść Ni­nie. Chwy­cił za ręcz­nik i okrył nim drżące ciało ko­biety. Na­stęp­nie wy­grze­bał drugą sztukę i uru­cho­mił sil­nik. Ob­rał kurs na nie­wielką plażę, przy któ­rej stała przy­czepa kem­pin­gowa. Ide­al­nie na czas, po­my­ślał, czu­jąc spa­da­jące na głowę pierw­sze kro­ple desz­czu.

– Rany, chwilę temu było jesz­cze sło­necz­nie!

– Ta­kie uroki. Bu­rze są tu sto­sun­kowo czę­ste. Zwią­zane jest to z za­zwy­czaj więk­szą za­war­to­ścią pary wod­nej w po­wie­trzu nad ob­sza­rem zbior­nika wod­nego.

– Coś taki mą­dry?

Wzru­szył ra­mio­nami i uśmiech­nął się lekko. Zdą­żyli do­pły­nąć, kiedy roz­pa­dało się na do­bre. Nina za­brała swoje rze­czy, wy­sko­czyła z łódki i czym prę­dzej po­pę­dziła w kie­runku przy­czepy. Wi­told mu­siał jesz­cze przy­wią­zać sza­lupę do po­mo­stu. Kiedy upo­rał się z wią­za­dłem, wy­sko­czył na mo­kry już od desz­czu pia­sek i po­gnał przez pole kem­pin­gowe. Mi­nął star­sze mał­żeń­stwo, które sie­działo przy kam­pe­rze, scho­wane pod roz­kła­da­nym da­chem. Mię­dzy nimi do­ga­sał już prze­no­śny grill. Pan Ma­li­now­ski czy­tał ga­zetę, jego żona pi­ło­wała pa­znok­cie. Wi­told uniósł tylko dłoń, uzy­sku­jąc w od­po­wie­dzi ten sam gest. Lu­bił tych lu­dzi, nie­kiedy przy­jeż­dżali na kem­ping w po­dob­nym ter­mi­nie, a jako że pole nie było ob­le­gane przez wielu tu­ry­stów, zdą­żyli się nieco po­znać.

Kiedy prze­kro­czył próg przy­czepy, wes­tchnął ciężko.

– Leje jak z ce­bra – rzekł w stronę Niny, która kilka me­trów da­lej stała w nie­wiel­kim sa­lo­niku z anek­sem ku­chen­nym i go­to­wała wodę na her­batę. Zdą­żyła na­rzu­cić na ciało szla­frok. Krzą­tała się tu i tam, Wi­told sły­szał po­brzę­ki­wa­nie szkla­nek.

– Uwi­nę­li­śmy się w samą porę. Po­goda lubi za­ska­ki­wać – pod­su­mo­wała.

– Zde­cy­do­wa­nie.

Ru­szył do cia­snej ła­zienki i prze­brał się w su­che ubra­nia. Kilka chwil póź­niej opadł na łóżko i za­to­pił głowę w mięk­kiej po­duszce. Nina zdą­żyła przy­go­to­wać ru­mia­nek, który rze­komo miał po­pra­wiać jej ja­kość snu. Wi­told nie­spe­cjal­nie w to wie­rzył, ale wie­dział, że każdy czło­wiek ma wła­sne ry­tu­ały.

Nie­wielka przy­czepa, w któ­rej się znaj­do­wali, sta­no­wiła dla Wi­tolda swego ro­dzaju azyl, w któ­rym mógł po­czuć się cał­kiem sobą. Zda­rzały się okresy, kiedy przy­jeż­dżał tu na kilka dni, za­zwy­czaj w trak­cie za­stoju pi­sar­skiego. Le­śne oto­cze­nie, po­kaźne je­zioro, a do tego utrud­niony kon­takt ze świa­tem cy­fro­wym – wszystko to skom­po­no­wane w ca­łość dzia­łało na niego wy­jąt­kowo in­spi­ru­jąco.

Ni­gdy nie wspo­mniał Ni­nie o swoim pi­sar­stwie. Wie­dział, że nie była fanką li­te­ra­tury, ra­czej wo­lała prze­zna­czać czas na prze­glą­da­nie wpi­sów lu­dzi ża­lą­cych się na swój los na Fa­ce­bo­oku. Poza tym dawno prze­stał od­czu­wać po­trzebę rzu­ca­nia każ­demu na lewo i prawo in­for­ma­cji, że wy­dał już kilka po­wie­ści, które na­wet nie­źle się sprze­da­wały.

– Szkoda, że ju­tro już mu­simy wra­cać – po­wie­działa z ża­lem w gło­sie. – I na­prawdę by­łoby bar­dzo, bar­dzo przy­kro, gdyby ten wy­pad skoń­czył się tak nudno. Ra­cja, skar­bie?

Od­sta­wiła dwie her­baty na ka­wowy sto­lik, po czym włą­czyła sto­jącą w rogu nie­wielką lampę. Cie­pły ko­lor wy­peł­nił wnę­trze. Wi­told le­żał na ple­cach, z rę­kami skrzy­żo­wa­nymi za kar­kiem, sły­sząc bęb­niące o przy­czepę cięż­kie kro­ple desz­czu. Gdzieś w od­dali za­czy­nało grzmieć, wy­glą­dało na to, że prze­wi­dy­wa­nia syn­op­ty­ków lada mo­ment miały się spraw­dzić.

Wcze­śniej nie przy­pusz­czał, że pod sa­ty­no­wym szla­fro­kiem kryło się na­gie ciało, ale te­raz mógł się o tym prze­ko­nać. Nina zdjęła ubra­nie; ma­te­riał swo­bod­nie zsu­nął się z kształt­nej syl­wetki, po czym zna­lazł się na wy­słu­żo­nym już dy­wa­nie. Stała przed nim ko­bieta ze snów. Jędrne, krą­głe piersi, od­po­wied­nie wcię­cie w ta­lii, sze­ro­kie bio­dra. Syl­wetka gruszki. Pa­trzył, jak wol­nym kro­kiem ru­sza w jego stronę, jak zmy­słowo su­nie pal­cem po de­kol­cie, a na­stęp­nie wsa­dza opuszkę mię­dzy wargi.

Zro­biło mu się cie­plej, nie zwa­żał już na ulewę, która roz­pa­no­szyła się za tymi roz­grza­nymi czte­rema ścia­nami. Sta­nęła przy nim, a na­stęp­nie wsu­nęła się do łóżka ni­czym wąż. Jej usta nie­mal od razu przy­ssały się do jego szyi.

– Obie­ca­łam ci, że to do­piero przed­smak – szep­nęła i po­wę­dro­wała gładką dło­nią po owło­sio­nym tor­sie Wi­tolda.

– Ja… ja…

Nie miał bla­dego po­ję­cia, co chciał po­wie­dzieć.

Po pro­stu za­mknął usta i od­dał się praw­dzi­wej roz­ko­szy.

W tam­tej chwili nie mógł so­bie na­wet wy­obra­żać, że za kilka go­dzin znaj­dzie Ninę mar­twą, jesz­cze lekko cie­płą, z no­żem wbi­tym wprost w tcha­wicę i na ma­te­racu prze­siąk­nię­tym krwią…

2

Pę­dem wy­biegł z przy­czepy, nie­mal sły­sząc dud­nie­nie do­bie­ga­jące z klatki pier­sio­wej. Jego dło­nie drżały jak u pa­ra­li­tyka, od­dech był płytki, nie­mia­rowy. Je­śli kie­dy­kol­wiek miałby do­stać za­wału i umrzeć na miej­scu, wła­śnie był na to od­po­wiedni mo­ment.

Mo­kra trawa mu­skała stopy. Spoj­rzał w niebo, na­dal po­pa­dy­wało. Smo­li­ste chmury wi­siały nad ca­łym je­zio­rem. Gdzie­nie­gdzie po­bły­ski­wało, na krótką chwilę roz­ja­śnia­jąc oko­licę.

Świat wo­kół za­czął wi­ro­wać. Wi­told za­chwiał się na no­gach i Bogu dzięki, że mógł oprzeć się o przy­czepę. Uniósł dło­nie i do­strzegł na nich krew. Była praw­dziwa. Chry­ste, ona była praw­dziwa!

Pra­gnął, aby to wszystko było tylko kosz­ma­rem, ale sprawa wy­glą­dała bar­dzo przej­rzy­ście. W środku nocy, po­grą­żony w ja­kimś lu­na­tycz­nym szale, mu­siał chwy­cić za nóż my­śliw­ski i wsa­dzić ostrze wprost w szyję Niny. Pro­blem po­le­gał jed­nak na tym, że w gło­wie Wi­tolda pa­no­wała zu­pełna pustka. Ni­czego nie pa­mię­tał. Ostat­nie za­pi­ski w pa­mięci po­cho­dziły z upoj­nego sto­sunku, po któ­rym roz­ma­wiali jesz­cze ja­kiś czas i za­snęli, wtu­leni w sie­bie.

W na­stęp­nym ka­drze Nina le­żała w za­krwa­wio­nej po­ścieli.

Dwu­krot­nie ob­szedł przy­czepę, nogi miał wiot­kie. Wes­tchnął głę­boko i się ro­zej­rzał. W przy­cze­pie pań­stwa Ma­li­now­skich było ciemno jak w gro­bie. Da­lej, przy huś­tawce i drew­nia­nym domku stał kam­per, ale pu­sty. Obok na­miot ja­kie­goś dzi­waka, któ­rego Wi­told wi­dział może raz.

Zero świad­ków.

Jak do tej pory.

Mu­siał dzia­łać i mimo cha­osu w gło­wie wie­dział, że czeka go ciężka noc. Bar­dzo ciężka. Zde­cy­do­wa­nie naj­cięż­sza ze wszyst­kich, ja­kie kie­dy­kol­wiek bę­dzie mu dane prze­żyć.

Wró­cił do przy­czepy i od razu po­wa­lił go pa­nu­jący za­duch. Jesz­cze tro­chę, a ciało Niny po­woli za­cznie gnić, sta­no­wiąc po­żywkę dla wsze­la­kiej ma­ści in­sek­tów…

Wi­told sta­nął kilka me­trów od łóżka. Było ciemno, więc wi­dział tylko za­rys le­żą­cej nie­ru­chomo syl­wetki. Nie­trudno było mu rów­nież do­strzec wy­sta­jące z tcha­wicy na­rzę­dzie zbrodni.

Ru­szył nie­pew­nie przed sie­bie, czu­jąc, że nie pa­nuje nad kro­kami. Były chwiejne, jak u dziecka, które do­piero uczy się cho­dzić. Sła­niał się, pil­nu­jąc, by w chwili upadku chwy­cić się cze­goś, co mo­głoby uchro­nić go przed po­ten­cjal­nymi ob­ra­że­niami.

Sta­nął nad Niną i uj­rzał ją w ca­łej oka­za­ło­ści. Wcze­śniej, kiedy wy­bie­gał z przy­czepy jak po­pa­rzony, kon­trolę prze­jął in­stynkt. Te­raz jed­nak mógł się przy­pa­trzeć. Pra­gnął, aby wi­dok ten był je­dy­nie fik­cją.

Pierw­szy raz od mo­mentu prze­bu­dze­nia żal bru­tal­nie ści­snął mu serce. Nie­które emo­cje, szcze­gól­nie te skrajne, przy­cho­dziły z opóź­nie­niem. Wi­told na­chy­lił się nad za­sty­głą, po­krytą pla­mami krwi twa­rzą, a na­stęp­nie ostroż­nie, jakby miał do­tknąć jeża, po­ło­żył dłoń na po­liczku.

Ciało po­woli sty­gło.

Nina le­żała na wznak, ale z głową lekko po­chy­loną ku le­wej stro­nie. Oczy po­grą­żone w bez­den­nej sza­rej pu­stce wpa­try­wały się w ścianę jak w ot­chłań. Wi­told po­czuł, jak tama głę­boko scho­wana we wnę­trzu niego po­woli pęka. Chwilę póź­niej wy­pły­nęły łzy.

To nie czas na płacz, po­my­ślał.

Te­raz mu­siał za­jąć się czymś dużo waż­niej­szym.

Spoj­rzał na ze­ga­rek. Do­cho­dziła trze­cia nad ra­nem. Nie­ba­wem za­cznie świ­tać.

Po­trzą­snął głową, po czym wierz­chem dłoni otarł twarz. Wstał, a na­stęp­nie wes­tchnął głę­boko i wziął się w garść. To, co za­mie­rzał zro­bić, wi­dział już wie­lo­krot­nie. Nie tylko w fil­mach kry­mi­nal­nych oraz se­ria­lach, które na­ło­gowo oglą­dał, ale też we wła­snej wy­obraźni, kiedy chło­nął po­wie­ści. Zda­wało się, że prze­ra­biał to co naj­mniej kilka razy w roku, ale mimo to czuł, że emo­cje to­wa­rzy­szące przy książce lub fil­mie były je­dy­nie po­je­dyn­czym ziar­nem pia­sku na ogrom­nej pu­styni.

Ze­gar ty­kał.

Za­nim chwy­cił za krańce koł­dry, za­mknął Ni­nie po­wieki i przez ja­kiś krótki mo­ment przy­pa­try­wał się za­sty­głej w nie­mym wy­ra­zie bólu twa­rzy. Po­tem przy­krył ją koł­drą. Za­ma­szy­stym ru­chem wy­cią­gnął za­krwa­wione prze­ście­ra­dło. Z ru­lonu wy­sta­wał tylko pu­kiel wło­sów, z któ­rych jesz­cze nie­dawno wy­do­by­wał się przy­jemny aro­mat od­żywki o za­pa­chu po­ma­rań­czy. Tym ra­zem Wi­told nie miał naj­mniej­szej ochoty, aby prze­ko­nać się, czy woń na­dal się utrzy­my­wała.

Nie­wia­ry­godne, jak wiele emo­cji nim wła­dało. Z jed­nej strony, pra­gnął po­ło­żyć się na pod­ło­dze w ką­cie i roz­be­czeć się jak małe dziecko. Z dru­giej, ro­bił wszystko, żeby tylko unik­nąć po­ten­cjal­nej od­siadki.

Z za­ska­ku­jącą ła­two­ścią pod­niósł za­wi­nięte ciało i ru­szył z po­wro­tem w kie­runku wą­skich drzwi. Chwiej­nym, po­wol­nym kro­kiem, opu­ścił przy­czepę i znów zna­lazł się na ze­wnątrz. Na­gle w środku po­czuł dys­kom­fort, wstyd, strach, zu­peł­nie jakby nago sta­nął przed dzie­siąt­kami nie­zna­jo­mych mu twa­rzy. A prze­cież był tu sam, nie li­cząc pań­stwa Ma­li­now­skich, któ­rzy – daj mu Bóg – mu­sieli spać twardo już od ja­kie­goś czasu.

Myśl, że tej nocy stał się mor­dercą, nie­mal zwa­liła go z nóg. Do­ko­nał czynu za­ka­za­nego, na­wet je­śli zro­bił to nie­umyśl­nie. Ode­brał ży­cie, po­zba­wił Ninę ma­rzeń i przy­szło­ści. Spra­wił, że już ni­gdy wię­cej nie zje ulu­bio­nego po­siłku, nie spo­tka się ze zna­jo­mymi, nie wy­sko­czy na im­prezę w piąt­kowy wie­czór…

Jak po tym wszyst­kim znów spoj­rzy na sie­bie w lu­strze?

Znów ro­zej­rzał się w obłą­kań­czej my­śli, że ktoś go ob­ser­wuje.

Po­mknął przez pole i zna­lazł się na nie­wiel­kiej plaży. Łódka dry­fo­wała nie­wzru­szona. Wi­told wszedł na drew­niany po­most, w ciem­no­ści nie mógł do­strzec drza­zgi, na któ­rej przy­pad­kiem sta­nął. Stęk­nął, po czym nie­chluj­nie po­ło­żył ciało Niny. Nie za­sta­na­wiał się długo, w amoku wsko­czył wprost do lo­do­wa­tej wody. Chwi­lowy szok czę­ściowo ode­brał mu zdol­ność do ru­chu. Na łódce zna­lazł się kilka chwil póź­niej. Od­dy­chał spa­zma­tycz­nie, jakby zdo­by­wał co naj­mniej kil­ku­ty­sięcz­nik w po­rze zi­mo­wej. De­li­kat­nie wy­chy­lił się za burtę, Nina le­żała tam, gdzie ją po­zo­sta­wił. Chwy­cił ją i prze­cią­gnął do sie­bie. Wiot­kie ciało prze­tur­lało się, a na­stęp­nie zna­la­zło pod sto­pami Wi­tolda.

Świa­do­mość, że ni­gdy wię­cej nie do­świad­czą po­dob­nych chwil, przy­gnio­tła go z ogromną siłą. Mo­krą od krwi dło­nią prze­tarł twarz, zo­sta­wia­jąc na niej z pew­no­ścią wiele śla­dów.

Się­gnął do kie­szeni, ale nie zna­lazł klu­czyka do sil­nika. Zo­sta­wił go w przy­cze­pie.

– Ja­sna kurwa! – za­klął pod no­sem i po­woli zszedł z dra­binki. W po­ło­wie drogi po­śli­zgnął się i cały wpadł do wody. Mię­śnie na­tych­miast ze­sztyw­niały. Tylko cu­dem był w sta­nie do­pły­nąć do brzegu.

Wpa­ro­wał do przy­czepy. Chaos po­woli przy­sła­niał mu zdrowy roz­są­dek. Klu­cze wi­siały na ma­łym ha­czyku na prawo od wej­ścia. Wi­told chwy­cił je i mocno za­ci­snął pięść.

Nie tra­cił czasu. Wy­biegł z przy­czepy i szyb­kim kro­kiem wró­cił do łódki. Wy­da­wało mu się, jakby nie­obec­ność trwała wieki.

Roz­pa­dało się moc­niej. Deszcz czę­ściowo za­głu­szy ha­łas, do­bre i to. Wi­told obej­rzał się, upew­niw­szy, że Nina na­dal le­żała w tym sa­mym miej­scu. Na­stęp­nie prze­krę­cił klu­czyk, dy­sząc jak zzia­jane psi­sko. Sil­nik za­sko­czył bez więk­szego trudu. Wi­told prze­su­nął dźwi­gnię na naj­wyż­sze ob­roty. Łódka ru­szyła ocię­żale, po chwili na­bie­ra­jąc pręd­ko­ści.

Na nie­bie bły­skało, ulewa przy­brała na sile. Wi­told jed­nak pły­nął da­lej, na sam śro­dek Je­ziora Bia­łego, pro­sto w ciemną prze­strzeń, w któ­rej nie było ży­wej du­szy.

Oby nikt cię nie wi­dział… – po­wta­rzał so­bie w gło­wie jak man­trę. Wy­star­czył tylko je­den świa­dek… je­den czło­wiek w wieku co naj­mniej czę­ścio­wej świa­do­mo­ści, aby Wi­told zna­lazł się na ce­low­niku po­li­cji. Nie chciał na­wet my­śleć, jak bar­dzo po­ru­szyłby lo­kalne me­dia, jak wielu miesz­kań­ców Go­sty­nina i oko­lic na­zwa­łoby go praw­dzi­wym Sza­ta­nem. Po­tra­fił na­wet wy­obra­zić so­bie na­główki za­miesz­czane na pierw­szych stro­nach go­sty­niń­skich ga­zet… „MOR­DERCA STU­DENTKI SCHWY­TANY”. Mniej wię­cej tak brzmiałby z pew­no­ścią je­den z wielu, które po­wsta­łyby już po pierw­szych mi­nu­tach od opu­bli­ko­wa­nia in­for­ma­cji opi­nii pu­blicz­nej.

Dłu­żej nie za­przą­tał so­bie głowy zbęd­nymi my­ślami. Kiedy zna­lazł się mniej wię­cej na środku je­ziora, od­szedł od steru. Ostatni raz spoj­rzał na owi­nięte ciało. Po­ściel na­sią­kała krwią co­raz szyb­ciej i co­raz in­ten­syw­niej. Wi­told chwy­cił Ninę w pa­sie; jej głowa gro­te­skowo opa­dła do tyłu. Zdo­był się na od­wagę i wes­tchnął ciężko. Chwilę póź­niej wy­rzu­cił za burtę mar­twą dziew­czynę. Dziew­czynę, która na nowo roz­pa­liła w nim po­czu­cie, że ży­cie jed­nak może przy­po­mi­nać cie­kawą i słodką przy­godę.

Dziew­czynę, którą za­mor­do­wał.

3

Wszystko wy­da­wało się ja­kimś po­pier­do­lo­nym fil­mem.

Czwarta czter­na­ście. Od nie­mal pół go­dziny sie­dział na pod­ło­dze, oparty o ścianę w sta­rej przy­cze­pie, i drżał. Nie mógł uspo­koić my­śli. Ana­li­zo­wał każdą go­dzinę, każdą mi­nutę, każdą se­kundę. Sta­rał się przy­po­mnieć so­bie co­kol­wiek. Pierw­szy lep­szy szcze­gół, który wy­wo­łałby na­stęp­nie efekt kuli śnież­nej i otwo­rzył za­mknięte na cztery spu­sty wspo­mnie­nia.

Mu­siał być prze­cież ja­kiś po­wód…

Nie za­biłby czło­wieka bez przy­czyny.

A jed­nak Nina nie żyła. W tej chwili le­żała na dnie Je­ziora Bia­łego i po­woli zmie­niała się w coś, co za ja­kiś czas na pierw­szy rzut oka prze­sta­nie przy­po­mi­nać czło­wieka. Być może z upły­wem czasu przy­kryje ją zie­leń ro­snąca na dnie.

Zła­pał się za głowę i od­chy­lił ją gwał­tow­nie do tyłu. Rąb­nął w ścianę mocno, tak że świat za­wi­ro­wał. Po­wtó­rzył tę de­struk­cyjną czyn­ność i na­gle za­pra­gnął śmierci. Od dłu­giego czasu pró­bo­wał zro­zu­mieć coś, czego ni­gdy nie bę­dzie w sta­nie zro­zu­mieć.

W końcu nikt nor­malny nie bu­dzi się w środku nocy obok trupa, któ­rego za­mor­do­wa­nia nie pa­mięta. Wie­dział na­to­miast, że ist­nieje cień szansy, aby cała ta sy­tu­acja nie wy­do­stała się na świa­tło dzienne. Mu­siał tylko być ostrożny. Ilu mor­der­ców prze­cież kry­mi­nalni nie zdo­łali ni­gdy zła­pać? W po­rów­na­niu z nimi Wi­told sta­no­wił tylko kro­plę w oce­anie.

Czwarta trzy­dzie­ści. Dźwi­gnął się z pod­łogi. Pa­trzył na łóżko; te­raz ma­te­rac po­kry­wało mnó­stwo krwi. Z pew­no­ścią wsiąk­nęła już w ma­te­riał zbyt głę­boko, aby można było to po pro­stu ze­trzeć i po­cze­kać, aż wy­schnie. Oczy­wi­ście nie zo­stawi tego w ten spo­sób; bę­dzie mu­siał za­jąć się sta­ran­nym wy­czysz­cze­niem wnę­trza, po­zby­ciem się do­wo­dów naj­do­kład­niej, jak tylko bę­dzie to moż­liwe. Tylko w ten spo­sób otrzyma szansę, żeby sprawa prze­szła bez echa. A kiedy ktoś zgłosi za­gi­nię­cie na po­li­cję…

Na­gle zdrę­twiał.

Je­śli ktoś zgłosi za­gi­nię­cie na po­li­cję… – po­wta­rzał w my­ślach jak na za­pę­tlo­nej pły­cie. Czy Nina in­for­mo­wała ko­go­kol­wiek, gdzie za­mie­rza spę­dzić week­end? Z tego, co wie­dział, miała bli­skie ko­le­żanki, z któ­rymi miesz­kała ra­zem w aka­de­miku w Płocku. Jak duża szansa była na to, że o wszyst­kim im po­wie­działa? Może w rze­czy­wi­sto­ści mu nie ufała, może była czujna i po­in­for­mo­wała ko­goś, do­kąd je­dzie? Wie­działa prze­cież o przy­cze­pie, wie­działa o je­zio­rze…

My­śli mno­żyły się z każdą ko­lejną chwilą.

Cho­lera! Cho­lera! Cho­lera!

Po­zo­sta­wała jesz­cze kwe­stia tego ba­ła­ganu w środku. Krew czę­ściowo ochla­pała ściany i spły­nęła aż do li­stew. Po­nadto przy łóżku po stro­nie Niny roz­cią­gała się długa ka­łuża szkar­łat­nej po­soki. Wi­told naj­chęt­niej zo­sta­wiłby to wszystko i od­je­chał da­leko, gdzieś, gdzie osa­mot­niony mógłby wiecz­nie uchy­lać się od kon­se­kwen­cji swo­ich czy­nów. Za­szyłby się w no­rze jak zra­nione zwie­rzę.

Nie! Nie mógł do tego do­pu­ścić. Mu­siał dzia­łać, te­raz każda mi­nuta była na wagę złota. Dla­tego wszedł do mi­nia­tu­ro­wej ła­zienki, po czym otwo­rzył szafkę pod umy­walką. Do­strzegł wła­sną twarz w lu­strze. Wy­da­wało się, jakby na­le­żała do ko­goś in­nego. Blada skóra, pod­krą­żone oczy, na gło­wie coś przy­po­mi­na­ją­cego pta­sie gniazdo.

Szyb­kim kro­kiem wró­cił do sa­lonu z nie­wielką mi­ską pełną zim­nej wody. W dłoni ści­skał kilka su­chych szmat. Klęk­nął przy łóżku i do­strzegł, że krew co­raz szyb­ciej wsią­kała w stare li­no­leum.

On na­prawdę ją za­bił.

Od­dy­chał spa­zma­tycz­nie. Mózg po raz setny od­twa­rzał wszyst­kie zda­rze­nia. Naj­pierw chwilę, kiedy Wi­told się zbu­dził i od­krył mar­twą Ninę. Po­tem mo­ment, kiedy po­grą­żony w cał­ko­wi­tym cha­osie wy­rzu­cał ciało za burtę i pa­trzył, jak to­nie.

Wy­pu­ścił z dłoni mo­krą szmatę, która z de­li­kat­nym plu­skiem ude­rzyła o pod­łogę. Dźwi­gnął się i prze­mie­rzył wą­ski sa­lo­nik. Sta­nął przy pro­sto­kąt­nym oknie wy­cho­dzą­cym na je­zioro. Na ze­wnątrz lało jak z ce­bra, deszcz gło­śno dud­nił o dach.

Za­wie­sił wzrok na de­li­kat­nie wzbu­rzo­nej wo­dzie. Nie­długo za­cznie świ­tać, a na plażę za­jadą pierwsi pra­gnący wy­po­czynku lu­dzie. Z przy­czepy obok wyjdą pań­stwo Ma­li­now­scy, obok nich być może za­par­kuje ktoś nowy. Do je­ziora wsko­czą znu­dzeni wszyst­kim na­sto­lat­ko­wie, na ho­ry­zon­cie za­ma­ja­czą łódki i de­ski SUP.

Nikt nie bę­dzie miał po­ję­cia, co wy­da­rzyło się tej nocy.

Wes­tchnął ciężko. Do­piero te­raz, kiedy jego my­śli prze­stały krą­żyć w sza­leń­czym ko­ło­wrotku, zro­zu­miał, że przez cały czas miał na so­bie dół od pi­żamy oraz ciało mo­kre od wody, pia­sku i lep­kiej ziemi. Zer­k­nął przez ra­mię, tym ra­zem ce­lowo uni­ka­jąc spo­glą­da­nia na ten okropny ma­te­rac. Wcze­śniej wy­ko­nana praca zda­wała się nie przy­no­sić żad­nych efek­tów.

Grzmot przy­wo­łał go do rze­czy­wi­sto­ści. Po­krę­cił głową, po czym udał się do ła­zienki. Ro­ze­brał się do naga i wszedł do cia­snej ka­biny prysz­ni­co­wej. Let­nia woda spły­nęła po wło­sach, na­stęp­nie po resz­cie ciała, zmy­wa­jąc z niego cały brud. Wi­told za­mknął oczy i oparł głowę o ścianę. Wie­rzył, że pro­ces jego de­gra­da­cji trwał po­woli i stop­niowo, nie­zau­wa­żal­nie. Zja­dał go od środka, dzień po dniu, czę­sto ma­łymi kę­sami, byle tylko nie zwró­cił uwagi na uby­tek.

Kwa­drans póź­niej stąp­nął na chłodne pod­łoże i wy­tarł ciało ręcz­ni­kiem. W lu­stro na­wet nie pa­trzył. Nie miał tyle od­wagi.

Wró­cił do sa­lonu. Za­krwa­wiony ma­te­rac wciąż znaj­do­wał się w tym sa­mym miej­scu co wcze­śniej. Wszystko na­dal było rze­czy­wi­sto­ścią. Na­ma­calną, na­tu­ralną, co­dzienną rze­czy­wi­sto­ścią. Po­sta­no­wił nie po­zby­wać się reszty krwi, która za­le­gała na pod­ło­dze; było jej ewi­dent­nie zbyt dużo. Za­miast tego po­za­my­kał wszyst­kie okienka i zsu­nął ro­lety. Nie­długo po­tem wło­żył świeże ciu­chy, ale mimo to na­dal czuł przy­le­ga­jący do jego ciała brud. Był nim na­są­czony jak gąbka i nie za­po­wia­dało się, że w bli­skim ter­mi­nie zo­sta­nie z niego wy­ci­śnięty. Szybko prze­mknął do drzwi przy­czepy, a na­stęp­nie wy­grze­bał z kie­szeni klucz i za­mknął tę puszkę że­la­stwa na wszyst­kie spu­sty.

Po­czuł, że czę­ściowo zo­sta­wia zło za sobą.

Cały czas lało jak z ce­bra i nie mu­siały mi­nąć mi­nuty, a Wi­told prze­mókł do su­chej nitki. Szyb­kim kro­kiem prze­mknął przez pole kem­pin­gowe, nie uno­sząc na­wet głowy. Jego ford stał tam, gdzie go zo­sta­wił. Wsiadł do auta, po czym od­pa­lił sil­nik.

Wra­cał do żony i dwu­mie­sięcz­nej córki.

Re­dak­cja: Olga Smo­lec-KmochKo­rekta: Alek­san­dra Wroń­skaPro­jekt okładki: To­masz Bier­natSkład: To­masz Bier­nat

Co­py­ri­ght by Igor Adam­czyk 2025Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą,War­szawa 2025

Druk i oprawa:Abe­dik S.A.

ISBN: 978-83-68037-73-9

WYDAW­NIC­TWO NOCĄul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/8902-778 War­szawaNIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.ple-mail: kon­takt@wy­daw­nictwonoca.pl