Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każdy wampir zasługuje na swoje wiecznie i szczęśliwie.
Fryderyk, a właściwie hrabia Fiodor Iwanow, jest dwustuletnim wampirem. Samotnicze życie w Warszawie wypełnia mu pisanie romansów historycznych i wypady do klubów z Nikiforem, księciem wampirów. Podczas jednej z nocnych eskapad poznaje Feliksa, uroczego eksstudenta, który właśnie stracił dach nad głową. Dowiedziawszy się, że chłopak świetnie maluje, Fryderyk składa mu propozycję: Feliks może u niego zamieszkać, jeśli stworzy jego portret. Postawionego pod ścianą chłopaka nie trzeba długo przekonywać. Tylko że dni spędzane na przygotowywaniu obrazu zmieniają się w tygodnie, tygodnie w miesiące, a Fryderykowi coraz trudniej jest dopuścić do siebie myśl o rozstaniu…
Małgorzata Wilk(ur. 2000) – absolwentka filologii rosyjskiej, a obecnie studentka polonistyki. Pierwsze teksty zaczęła publikować w 2013 r. Jest miłośniczką twórczości Puszkina, Mariam Petrosyan, Jane Austen i Tamsyn Muir. Kocha psy, słodką kawę, balet oraz metro (w tym ostatnim ciągle się gubi). „Noce za nocami” to jej książkowy debiut i pierwsza część dylogii o przygodach warszawskich wampirów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 516
Copyright © Małgorzata Wilk, 2023
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
Ewa Wójcik
Ilustracja na okładce
Katarzyna „Panna N” Witerscheim
Redaktor inicjująca
Jadwiga Mik
Redakcja
Aneta Kanabrodzka
Korekta
Katarzyna Kusojć
Sylwia Kozak-Śmiech
ISBN 978-83-8352-526-6
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Angelinie
ROZDZIAŁ 1
Niewiele rzeczy rozpalało jego pragnienie śmierci w równie dużym stopniu jak transport publiczny w godzinach szczytu. Hałas, tłum spieszących się ludzi, opóźnienia i jeszcze to paskudne miasto, w którym nie wiedzieć czemu kupił mieszkanie.
Uśmiechnął się do siebie kpiąco. Całe szczęście, że od dwustu lat jest już martwy, a do świtu zdąży się rozmyślić. Wróci do domu, zasiądzie do pisania książki i od razu poczuje się lepiej. Podpisał umowę, czytelnicy czekają na dalsze losy załogi Nawałnicy. Poczucie obowiązku zawsze skutecznie zmuszało go do przeżycia kolejnej nocy.
Ostatniego dnia lutego Fryderyk stanął w kolejce do bramek na stacji metra Wilanowska. „Metro” zawsze wydawało mu się zbyt szumnym określeniem dla zaledwie dwóch krótkich linii, ale czego się spodziewał? Od przeprowadzki spotykały go wyłącznie rozczarowania. Nawet zima nie była już prawdziwą zimą – mroźną, długą i śnieżną. Ludzie wszystko potrafią popsuć.
Wyciągnął portfel z kieszeni płaszcza i wyjął kartę miejską. Westchnął. Stojący przed nim podróżny miał problem ze znalezieniem biletu. Jedną ręką grzebał w kieszeniach grubej zimowej kurtki i spodni, w drugiej trzymał transporter dla zwierząt. Przez ramię miał przewieszoną wielką teczkę na rysunki, a na plecach dźwigał plecak turystyczny, do którego sznurkiem była przywiązana rozłożona sztaluga.
Fryderyk przewrócił oczami. Zerknął za siebie. Za nimi formowała się coraz dłuższa kolejka. Część ludzi, widząc, co się dzieje, rezygnowała i przechodziła do bramek obok. Fryderyk też mógłby tak postąpić, ale wybrał sobie akurat to wejście na stację. Znajdowało się idealnie pośrodku, postanowił, że tędy wejdzie, i nie zamierzał teraz zmieniać decyzji.
Był głodny. Od razu po powrocie do domu planował coś zjeść, a potem usiąść w gabinecie i pracować. Nie zamierzał spędzać tu ani chwili dłużej przez jakiegoś nierozgarniętego studenta ASP, który nie umiał znaleźć biletu.
Pochylił się i dla świętego spokoju przesunął swoją kartą po skanerze. Nieznajomy w zaskoczeniu się obrócił, nieomal uderzając przy tym Fryderyka sztalugą w nos. Uniósł wysoko transporter i niezgrabnie przeszedł przez kołowrotek, zahaczając o niego paskiem teczki. Musiał kilka razy szarpnąć, żeby się wyplątać.
– Dziękuję! – zawołał, odwracając się. – I przepraszam za problem, ale się przeprowadzam i… – Wolną ręką wskazał na bagaże. – Mam kartę, mam, tylko musiała mi się gdzieś zawieruszyć.
Fryderyk zmarszczył nos. Oczywiście, że miał kartę, przecież widać było, że jej szukał. On sam nigdy nie pomógłby oszustowi jeżdżącemu na gapę. Zresztą, temu tu też nie pomógł. Po prostu chciał jak najszybciej dostać się na stację i musiał to sobie jakoś umożliwić.
– Sztalugi się składa – wycedził, przechodząc przez bramkę. Schował kartę. Z powrotem wsunął ręce do kieszeni płaszcza. On i nieznajomy stanęli naprzeciwko siebie na galerii nad peronem. Teraz mógł lepiej mu się przyjrzeć. Chłopak miał jakieś dwadzieścia lat, był nieco niższy od Fryderyka. Spod czerwonej czapki wystawała burza brązowych gęstych włosów, szyję opatulał długi wełniany szalik. Jego wyraziste policzki i lekko zadarty nos zaróżowiły się od zimna. W transporterze siedział biało-rudy dachowiec.
– Tej akurat się nie da. Jedna część jest złamana, nie mogę zsunąć nóżek, ale nawet jakbym mógł, to i tak by to niewiele dało – wyjaśnił. – Ale staram się uważać. Chciałem spakować jak najwięcej rzeczy naraz, żeby nie jeździć ciągle w tę i we w tę.
Fryderyk kiwnął głową. Nie miał mu nic więcej do powiedzenia.
Wszedł na ruchome schody zjeżdżające na peron. Gdy zerknął za siebie, zobaczył, że chłopak ze sztalugą stanął schodek wyżej od niego. Teraz przewyższał go o głowę i przyglądał mu się z nieskrywanym zaciekawieniem, a on zacisnął usta i odwrócił wzrok. Poprawił lenonki z błękitnoszarymi szkłami.
Na stację wjechał pociąg w stronę Młocin. Był wieczór, na peronie czekało mnóstwo ludzi wracających z pracy lub ze szkoły. Fryderyk z irytacją pomyślał, że będzie musiał w takim ścisku przebyć spory kawałek, a potem jeszcze przesiąść się na drugą linię i przejechać dwa przystanki do domu.
Czy dwa tysiące złotych było tego warte? Tyle zarobił, sprzedając kolekcjonerce jedno z pierwszych wydań ósmego tomu Historii państwa rosyjskiego Karamzina – absolutnego bestselleru z początku dziewiętnastego wieku. Był to opis dziejów Rosji do tysiąc sześćset dwunastego roku. Wszystko, co było później, aż do czasów Aleksandra I, ze szczegółami opowiedział mu ten gaduła Nikifor. Resztę Fryderyk miał szczęście (to, co było do rewolucji) i nieszczęście (to, co wydarzyło się po niej) oglądać na własne oczy.
Tylko po to dowlókł się aż tutaj. Od dawna chciał się pozbyć książki, której miał dwa różne wydania, a która nie pasowała grzbietem do pozostałych jedenastu tomów. Zamówiłby taksówkę, gdyby nie to, że ich również nie znosił.
W dodatku wyglądało na to, że on i artysta zmierzali w tym samym kierunku.
– Dokąd jedziesz? – zapytał nieznajomy.
– Daleko – wymamrotał w odpowiedzi.
– Okej. To w takim razie jeszcze raz wielkie dzięki za pomoc! – zawołał szatyn, uśmiechając się szeroko i radośnie.
Fryderyk popatrzył na niego kątem oka. Na dłuższy moment zawiesił wzrok na jego uśmiechu. Chłopak może był roztrzepany, ale też wyjątkowo ładny, a ten szczery uśmiech…
Nie dokończył myśli, bo zrobił krok w stronę pociągu i poślizgnął się na metalowych listwach dla niewidomych. Natychmiast odzyskał równowagę, wyprostował się i odchrząknął. Udając, że nic się nie wydarzyło, skupił całą uwagę na podłodze pod swoimi butami, ale usłyszał, jak chłopak cicho parsknął śmiechem.
– Cały czas mi się to zdarza – mruknął nieznajomy. – Listwy grozy, trzeba uważać, kiedy jest mokro.
Weszli do pociągu tymi samymi drzwiami. Ludzie ledwo mieścili się w wagonie, było duszno, czyjeś dziecko płakało, ktoś oglądał coś bez słuchawek na telefonie, a Fryderyk zaczął się zastanawiać, jak poradziłby sobie na kursie na prawo jazdy.
Przecisnął się nieco głębiej, dłonią pilnując portfela. Przez kilka pierwszych przystanków czuł na sobie wzrok szatyna i sam też, niby przypadkiem, parę razy na niego spojrzał. Potem chłopak wysiadł albo przeszedł do dalszej części pociągu. Wtedy Fryderyk stracił go z oczu.
***
Feliks zacisnął dłoń na rączce transportera z Zefirem w środku i odetchnął, próbując dodać sobie otuchy.
Stała przed nim stara, podniszczona kamienica. Ani ona, ani ciemna ulica, przy której miał zamieszkać, nie wyglądały zachęcająco, szczególnie po zmroku, gdy w niektórych mieszkaniach panowała całkowita ciemność, w innych zaczynała się impreza, a wysprejowany na murze smerf zdawał się wodzić za nim wzrokiem. Może rozsądniej byłoby przeprowadzać się za dnia, wtedy nowy dom na pewno zrobiłby na nim trochę mniej upiorne wrażenie. Nie powinien jednak wybrzydzać. To tylko etap przejściowy, ot, krótki przystanek na drodze do samodzielności. Coraz lepiej zarabiał na rysowaniu. Zatrudni się jeszcze w jakiejś restauracji albo na stoisku ze skarpetkami i w końcu znajdzie coś wygodniejszego. To nie potrwa długo.
Co do jednej rzeczy był pewien – nie powinien nosić całego majątku na plecach, bo strasznie go bolał kręgosłup, a w dodatku współpasażerowie rzucali mu mordercze spojrzenia przez całą drogę. Nie dziwił im się. Ciągle zahaczał o coś sztalugą lub teczką, a jednocześnie musiał uważać na Zefira. Taksówki były za drogie. Jeszcze do końca marca działała jego zniżka studencka, więc korzystał, póki mógł, chociaż dzisiaj akurat nie był w stanie znaleźć karty z nabitym biletem miesięcznym. Nadal nie doszedł do tego, gdzie ją wsadził, ale na szczęście pomógł mu ten wychudzony blondyn w czarnym płaszczu, który z jakiegoś powodu w lutowy wieczór zasłaniał oczy okularami przeciwsłonecznymi. Pewnie był o kilka lat starszy od Feliksa. Miał złote włosy sięgające ramion i nieco krzywy kościsty nos, który dodawał charakteru jego bladej twarzy. Feliks spoglądał na niego przez pół drogi, dopóki nie musiał się przesunąć, żeby zrobić miejsce studentom wsiadającym na stacji Politechnika. Żałował, że spotkali się akurat w takim momencie. Gdyby nie bagaż i tłok, wyjąłby w metrze szkicownik, a tymczasem zostało mu tylko wspomnienie. Później może przeleje je na papier, teraz jednak czekało go nowe wyzwanie, nowy dom i nowi współlokatorzy. To nic, że nie tak to sobie wyobrażał. Na pewno, gdy już tam wejdzie i się rozpakuje, poprawi mu się nastrój.
Zebrał się w sobie i wszedł do pomazanej graffiti bramy. Nacisnął przycisk domofonu. W głośniku słychać było hałasy dobiegające z mieszkania.
– Hej, to ja. Feliks – powiedział głośno i wyraźnie, zbliżając twarz do mikrofonu.
W bramie rozległo się brzęczenie otwieranych drzwi. Feliks wszedł na ciemną klatkę schodową. Było tu prawie tak zimno jak na zewnątrz, cuchnęło stęchlizną i moczem. Odnalazł włącznik i zapalił światło. Korytarz rozświetlił słaby, migoczący blask żarówek. Żółtawa farba odłaziła od ścian pokrytych wulgarnymi napisami i emblematami Legii. W rogu pod sufitem siedział wielki czarny pająk. Feliks wzdrygnął się i postanowił więcej się nie rozglądać.
Wystarczy rozwijać swoje umiejętności i dbać o popularność, znaleźć stałą pracę, dorobić trochę na nowe lokum i karmę dla Zefira, wyprowadzić się i wszystko będzie dobrze. Nie podda się, a kiedyś zamieszka w pięknym domu z wielką pracownią malarską, kotami i pasieką. Musiał zrobić tylko jeden mały krok wstecz, przetrwać burzę i poczekać na słońce. Przecież, jak mawiał dziadek, trudności są po to, by je pokonywać, a Feliks zawsze był dzielny. Nie pozwoli, by obdrapana farba, potłuczone butelki po wódce przy drzwiach i pokraczny smerf na ścianie powstrzymały go przed spełnianiem marzeń.
Miał szczęście, że w ogóle znalazł jakieś miejsce. Podano mu pomocną dłoń, gdy powoli tracił nadzieję i rozważał powrót do rodziców. Powinien być wdzięczny. Pająki znalazłby nawet w pałacach, a tak otwartych przyjaciół niekoniecznie. Nie mógł o tym zapominać.
Wspiął się schodami na pierwsze piętro i odnalazł właściwe mieszkanie. Już na korytarzu słychać było głośną muzykę i gwar rozmów. Nikt nie czekał na niego w drzwiach, więc zapukał, a po chwili nacisnął klamkę.
Wszedł do malutkiego przedpokoju. Z głośników leciał rock z lat osiemdziesiątych. W powietrzu kłębił się dym papierosowy, od którego od razu zaczęło go drapać w gardle. Odkaszlnął. Postawił plecak na ziemi i rozmasował obolałe barki. Powiesił kurtkę na ostatnim pustym haczyku przymocowanym do ściany. Posłał przepraszające spojrzenie Zefirowi, który niespokojnie wiercił się w transporterze. Podróż po Warszawie musiała być dla niego stresująca.
Do przedpokoju zajrzał chłopak, którego Feliks nigdy wcześniej nie widział. Miał długie ciemnoczerwone włosy i kolczyki w brwiach.
– Hej! Feliks, tak? Leon – powiedział entuzjastycznie. Uścisnęli sobie ręce. – Chodź do nas, do salonu. Możesz wypuścić kota, niech sobie chodzi.
– Dobra, dzięki – odparł Feliks. – Miło mi.
Leon spojrzał na niego ze współczuciem.
– Co, landlord wyrzucił cię z mieszkania? – spytał.
– Nie do końca. Koledzy oblali semestr, rzucili studia i wypowiedzieli umowę najmu.
– Ale tak wszyscy?
– Trzech z czterech. A z tym jednym nie byłoby nas stać na mieszkanie we dwóch. Plus kot. To mocno utrudnia poszukiwania.
– Przekichane – ocenił Leon. – Jeśli twój kolega potrzebuje pomocy, to dla niego też znajdziemy jakieś miejsce.
– Dostał pokój w akademiku – powiedział Feliks. – Ale dzięki.
– Nie ma sprawy, trzeba sobie pomagać.
Leon wrócił do salonu. Feliks otworzył drzwi transportera, ale Zefirowi najwyraźniej nie spieszyło się na wolność. Kucnął przed kotem ze zmartwioną miną. Dał mu do powąchania swoją dłoń.
– Zaraz do ciebie wrócę, tylko się przywitam – szepnął.
Wstał i poszedł do salonu. Na pokrytym plamami zaschniętej farby stole walały się puszki po piwie i energetykach. O obklejone plakatami ściany stały oparte teczki i płótna. Na zakurzonym parapecie umierała paprotka, a obok niej straszyła wycięta ze styropianu głowa. Sześcioro dwudziestoparolatków siedziało na podłodze, rozlatującej się pufie i niskiej sofie.
Feliks przyjrzał się nowym współlokatorom. Poza Leonem nie znał jeszcze rudowłosej dziewczyny palącej papierosa, resztę mniej więcej kojarzył. Widywali się wcześniej, ale teraz, stojąc przed nimi w ich mieszkaniu, czuł, że go oceniają. Patrzyli na niego, jakby był grzecznym, trochę zabawnym dzieckiem, które wyrwało się spod troskliwej opieki rodziców i nieudolnie próbuje być dorosłe.
Mieli prawo tak myśleć. W końcu Feliks był od nich młodszy, nie miał tatuaży, kolczyków ani fajnej alternatywnej stylówki, ale to nic. On był sobą i oni też byli sobą, na pewno zrozumieją to lepiej niż większość chłopaków z jego liceum. Grunt to przełamać lody. W poprzednim mieszkaniu na początku też było drętwo, a potem wszystko się ułożyło.
– Cześć – powiedział i uśmiechnął się przyjaźnie.
Odpowiedziały mu rozbawione spojrzenia i przywitania. Współlokatorzy zaprosili go, żeby się dosiadł. Zajął wolne krzesło przy stole. Miał nadzieję, że nie było widać po nim onieśmielenia.
Będzie dobrze, a nawet jeśli będzie źle, to i tak jakoś z tego wybrnie.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI