Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
— Tato…
— Słucham cię, córeczko.
— Przeczytasz mi bajkę dobranocną?
— Oczywiście, tylko jakąś krótką. Którą wybierasz?
— Hmmm… Może dzisiaj tę o tych ptaszkach w swoich domkach? Albo nie! Tę o Mateuszku, co go wujek…
— Ej! Miała być krótka… Wybierz inną.
— To może o dochtorze? Nie! Namyśliłam się. Jednak chcę tę, w której jest ten pan, co on umiera cztery razy.
— No dobrze. To połóż się, przytul misia, zamknij oczka i słuchaj…
„Konwulsje ustały. Tym razem było potwornie, po prostu potwornie. Jego mózg wciąż notował piekący ból…”
Nocne Mary to tajemniczość i groza zamknięta w ponad 300 stronach księgi. Dwadzieścia trzy opowiadania, dwudziestu dwóch autorów – w tym również jeden z najbardziej znanych: Graham Masterton, kilkanaście różnych konwencji i silne, często antagonistyczne emocje, które sprawią, że ta literacka przestrzeń mroku, stanie się bardziej namacalna. Jest to zbiór zespalający ze sobą kilkanaście punktów widzenia w kontekście grozy. Pod tą artystyczną fotografią kryją się teksty skupione na takich motywach jak: złowrogość i furia natury jako odbicie abyssystycznego wnętrza bohatera, śmierć kilkukrotna jako kara za popełnione przestępstwa, queerowa przestrzeń indywidualnego terroru, krwawe widziadła będące ostatnim oddechem umierającego umysłu, klaustrofobiczne (nie)miejsca jako metafora traumy i obezwładniającej niemocy oraz lękowości. To tylko kilka toposów, które odnajdziecie w tym oto zbiorze wydanym przez wydawnictwo Lingua Mortis.
Książka drukowana dostępna jest w księgarni DarkBook.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sylwia Błach
Rafał Christ
Arnold Cytrowski
Łukasz Dubaniowski
Tomasz Duszyński
Norbert Góra
Maciej Klimek
Marcin Kowalczyk
Marta Kucharska
Wojciech Kulawski
Graham Masterton
Tomek Miłowicki
Karolina Mogielska
Jarosław Adam Pankowski
R.G. Sawicki
Hubert Smolarek
Nadia Szagdaj
Łukasz Śmigiel
Honza Vojtíšek
Paweł Widomski
Flora Woźnica
Olek Zielonka
Tytuł: Nocne mary. Opowieści niekoniecznie na dobranoc
Redaktor prowadzący: Sławomir JarząbRedakcja: Sławomir Jarząb, Jacek Gutowski, Kalina JankowskaKorekta: Kalina Jankowska, Sławomir Jarząb
Projekt okładki: Sławomir JarząbFotografia na okładce: Radosław Wróbel / @bizzart6Modelka: Olga Kublik / facebook.com/mamamalejrubi
Skład i łamanie: Studio StrefaDTP
Pobudka, panie Sanders © Nadia SzagdajRezydent domu nr 5 © R.G. SawickiFabryka © Tomasz DuszyńskiKorytarz © Jarosław Adam PankowskiPłaskowyż © Marcin KowalczykPodwójny pech © Paweł WidomskiWieża © Maciej KlimekDiabeł na mym ramieniu © Arnold CytrowskiDioboł © Graham Masterton & Karolina MogielskaObudź się © Olek ZielonkaZostań jedną z nas © Norbert GóraBariery © Flora WoźnicaWszyscy są zadowoleni © Paweł WidomskiJak doktor Felicjan Żyłka przeklinał posiadanie aparatu telefonicznego© Marta KucharskaCierpienie uszlachetnia © Sylwia Błach & Honza VojtíšekAegri Somnia © Tomek MiłowickiNowe życie © Hubert SmolarekDomek na drzewie © Łukasz DubaniowskiPatałachy © Paweł WidomskiHopsy © Rafał ChristSny Kasandry © Łukasz ŚmigielŚwiadomy sen © Wojciech KulawskiKoszmary Doroty © R.G. Sawicki
Wszelkie prawa do polskiego wydania zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Copyright © by Wydawnictwo Lingua Mortis 2023 r.Wydanie IStępin 2023
ISBN: 978-83-962803-4-3
Wydawnictwo Lingua MortisStępin 33M, 55-093 Stępine-mail: [email protected]
Od wydawcy
Czasami pojawiamy się w odpowiednim miejscu i w odpowiedniej chwili.
Czasem też dane jest nam spotkać odpowiednich ludzi i wtedy wszystko wskakuje na właściwe miejsce – jak brakujący puzzel, uzupełniając obraz ważnym szczegółem, bez którego nie dostrzegamy sensu całości. Jakie to jest fantastyczne uczucie, gdy znajdujemy kolejny pasujący element układanki.
Niekiedy jednak puzzle się rozsypują, z różnych powodów, i tracimy z oczu tak mozolnie układany obraz.
Czasem długo nie możemy znaleźć tego jednego pasującego elementu i dopada nas zniecierpliwienie, niemoc, zniechęcenie... Wtedy często pojawia się pomoc i ktoś wyciąga zagubionego puzzla spod szafy.
Dziękuję wszystkim tym, którzy podsuwają mi zawieruszone puzzle i pomagają układać mój własny obraz w całość – Rodzinie, Przyjaciołom, znajomym i współpracownikom. Dzięki Wam, najzwyczajniej w świecie, rzeczy wręcz niemożliwe, pozostające w sferze marzeń, nabierają realnych kształtów i stają się moim udziałem. Dziękuję Wam z całego serca za wszystko, co dla mnie robicie i doceniam, mimo że nie zawsze daję Wam o tym znać…
Osobne podziękowania chcę przekazać mojej żonie. Iguś, to dzięki Tobie moja codzienność jest wyjątkowa i to właśnie „przez Ciebie” wszyscy trzymają w swoich rękach ten zbiór opowiadań.
Dziękuję!
Nadia Szagdaj
Pobudka, panie Sanders
Konwulsje ustały. Tym razem było potwornie, po prostu potwornie. Jego mózg wciąż notował piekący ból, który zmieniał się w odrętwienie. Słyszał głosy z sali, choć gdy zaczynał przygodę z zastrzykami, za pierwszym razem odszedł w błogiej ciszy. Zrobiło się spokojnie, a on znów był… w lesie. Poznawał ten las, ale z poprzedniego życia. Co tu robił? Powinna nastać ciemność i kompletna cisza. Tymczasem gdzieś tam, u góry dźwięcznym, głębokim krakaniem odzywał się kruk. Drzewa wokół skłaniały się ku mężczyźnie, wyciągając monstrualne, powykręcane ręce w jego stronę. Chciały go dorwać! Czuł, że musi wiać. Chciał ruszyć pędem przed siebie, lecz wtedy odkrył, że klęczy na mokrych liściach. Zimny dreszcz przeszedł go od stóp do głów. Zmierzchało. Spojrzał na swoje ręce. Były czarne od ziemi. Zbliżył dłoń do oczu. Słabo widział, nie mógł skupić wzroku. Za paznokciami zaschnięta krew i gleba utworzyły czarne paski.
– Nie… Serio? – wyszeptał zaintrygowany.
– Czas zgonu, dwudziesta zero siedem. – Usłyszał w oddali. Głos dobiegał z każdej strony, ale tak naprawdę jakby znikąd. Był wszędzie wokół i jednocześnie tylko w nim.
Zamiast spieprzać co sił, zaczął z lubością rozgrzebywać ziemię. Kiedy zanurzył ręce po łokcie w miękkiej, niedawno naruszonej glebie, znalazł to, co spodziewał się tam zastać. Zimną, zesztywniałą dłoń. Chwytał kolejno za palce tej dłoni, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Teraz był pewien, że to „jego” las. Czy mógłby, tak szybciutko i na chwilę, wydobyć tę dłoń spod ziemi? A wraz z nią, całą resztę? Kiedy tylko ta myśl zaświtała mu w głowie, wyrwał ręce z ziemi, jak oparzony. Zdawało mu się bowiem, że zimna dłoń drgnęła. Krzyknął przerażony. Wyraźnie usłyszał ten krzyk. Musiał go wydać naprawdę.
– Pobudka, panie Sanders. – Usłyszał. Tym razem głos był tuż obok.
Po jego ciele rozlały się małe igiełki. Przechodziły z wielką prędkością przez każde najmniejsze naczynko. Nie wiedział, że można poczuć własny układ krwionośny, ale właśnie teraz to się z nim działo. Każda najcieńsza żyła wypełniła się ciepłą, wkurwiającą substancją, a im dłużej to trwało, tym bardziej miał ochotę… Chciał… Energicznie zerwał się i sztywno usiadł na łóżku, wydając przy tym głośny ryk.
– Witam ponownie, panie Sanders – powiedział beznamiętnie doktor Lincoln. Pan Sanders rozejrzał się, oszołomiony.
– Nie… – jęknął przeciągle.
– Ależ tak – stwierdził Lincoln, w ogóle na niego nie patrząc. – Jak się pan nazywa?
Z Sandersa zeszło powietrze.
– Już pan nie pamięta? – burknął poirytowany. – Przed chwilą wołał mnie pan po nazwisku.
– Czyli? – nalegał Lincoln
Mężczyzna poddał się. Takie były procedury.
– Donnie Sanders – bąknął. Zanim Lincoln znów zdążył otworzyć gębę, Donnie wyśpiewał na jednym tchu. – Urodzony na Pograniczu Wschodnim w Nowym Macau, osiemnastego sierpnia roku dwa tysiące sto szóstego.
– Imię pańskiej matki? – Lincoln brzmiał jak maszyna, choć na pewno był człowiekiem. Maszynom nie wolno było pracować w zakładach karnych.
– Ilion. – Sanders chciał mieć to za sobą.
– Imię ojca…
– Nie znam – wtrącił szybko.
– Który mamy rok, panie Sanders? – Lincoln nieśpiesznie zadawał kolejne pytania z formularza.
Sanders zawiesił się. Zamrugał szybko, ale nic mądrego nie przychodziło mu do głowy. „Myśl, durniu, idioto skończony” – gorączkował się w myślach.
– Panie Sanders?
– Moment! – warknął na Lincolna. – Myślę…
I myślał dalej. Lincoln zaczął jakby głębiej oddychać, co bardzo rozproszyło Sandersa. – Dwa tysiące sto… trzydziesty? – strzelił.
Ręka Lincolna zawisła nad padem.
– Jest pan pewien?
– Podpowiedz mi, doktorze.
– Zna pan reguły – odparł niewzruszony Lincoln.
– Nie można by ich trochę nagiąć? Chcę mieć to wszystko za sobą, a o ile dobrze liczę, jestem dopiero w połowie drogi.
– Dobrze pan liczy – przytaknął lekarz. – Zatem, który to rok?
– Nie możemy podarować sobie tego pytania?
– Zna pan reguły…
– Człowieku! – wykrzyknął Sanders, po czym od razu spuścił z tonu. Tu nie wolno było krzyczeć. Ani personelowi, ani tym bardziej skazanym.
– Człowieku, okaż litość… – Lincoln przez chwilę patrzył na niego spod okularów. Potem jego ręka łagodnie opadła na pad.
Na ten widok Sandersowi puściły nerwy.
– Co tam wklepałeś, co? – Sanders stracił nad sobą kontrolę i silnie szarpnął łóżkiem. Tylko tego mu trzeba było, żeby zapomniał, który mają rok.
– Panie Sanders, nie przeszliśmy na per ty… – poprawił go Lincoln.
Ręka pacjenta znów zatrzęsła się gwałtownie. Gdyby wielkie białe bransolety, które sztywno i bez najmniejszych szans na oswobodzenie nie trzymały jego dłoni i stóp ciasno przy szpitalnym łóżku w kształcie krzyża, na pewno wyrwałby sobie z głowy sporą kępę włosów. I właśnie wtedy, gdy tylko zobrazował sobie garść wyszarpanych z własnej głowy cienkich, siwych kłaków, wykrzyknął.
– Dwa tysiące sto pięćdziesiąty czwarty!
Lincoln spojrzał na niego zdumiony. Ale Sanders musiał go przekonać swoim entuzjazmem. Kontynuował więc rozradowany odkryciem.
– Mam czterdzieści osiem lat. Jestem żonaty… to znaczy… byłem. Mam córkę, która nie chce mnie znać. Moja matka zmarła dwa lata temu, nie pojechałem na pogrzeb, nie dostałem przepustki. To tak z grubsza, jeśli chodzi o moją sytuację rodzinną – podsumował. – Wystarczy?
Lincoln był wyraźnie zadowolony z odpowiedzi. Uśmiechnął się, a białe zęby błysnęły na tle jego ciemnej twarzy. Ochoczo kliknął w pad.
„Menda, służbista. Ale zmienił odpowiedź, to dobrze” – myślał Sanders. Ta wcześniejsza z pewnością by go pogrążyła. Sytuacja wciąż mogła się pogorszyć, choć już i tak była beznadziejna.
– A teraz pytanie najważniejsze – zaczął poważnie Lincoln. Nie trzeba było geniusza, by widzieć, o co spyta na koniec lekarskiego wywiadu.
Niby psychiatra, a idiota i dupek, oceniał Sanders. Wciąż to samo, za każdym razem. Mówił do niego jak do dzieciaka, którym, jak się przed chwilą okazało, od dawna już nie był. Dobrze, że sobie o tym przypomniał, bo mogłoby to znacznie opóźnić jego dalszą… drogę, jak nazywał odsiadkę więzienny kapłan buddyjski.
– Czy pamięta pan, dlaczego tu jest? – Lincoln zatrzymał dłoń nad swoim padem.
– Tak. – Sanders zwiesił głowę i pokręcił nią wkurzony.
– Proszę, żeby opowiedział mi pan o tym ze szczegółami.
Sanders patrzył tępo w białą, szpitalną narzutę. Gdyby chciał tu sobie jeszcze posiedzieć, powiedziałby, że do więzienia trafił za niewinność. Albo stwierdziłby, że nie żałuje niczego, co zrobił, zanim się tu znalazł, a każdy orgazm był wart wszystkiego, czego teraz doświadczał. Albo nie zmieniłby wersji z dzisiejszą datą i pozostał przy roku trzydziestym. Gdyby wypowiedział któreś z tych zdań, Lincoln skierowałby go na leczenie lub dalszą resocjalizację, która przedłużyłaby pobyt Sandersa w więzieniu. A nie o to mu teraz chodziło.
– Zabiłem… – Chrząknął. – Zgwałciłem, odciąłem głowy, a potem przez jakiś czas obcowałem z ciałami ośmiu kobiet – wyznał przez zaciśnięte zęby. Wciąż niełatwo mu to przychodziło. Po tylu latach!
– I co dalej? – dopytywał Lincoln.
– Zostałem skazany na ośmiokrotną karę śmierci, z czym się pogodziłem. Akceptuję ten wyrok – cedził dalej Sanders.
– Szczegóły – zachęcał go Lincoln.
– Wykonano dotąd cztery moje wyroki. Oczekuję na piąty – skwitował niechętnie, zażenowany tym, co musiał właśnie powiedzieć.
– Zgadza się – przyznał z satysfakcją Lincoln.
Lekarz przełączył coś na padzie, a szyba, która dotąd była mleczna, stała się przezroczysta. Wśród osób obserwujących wywiad z pomieszczenia obok, rozpoznał prokuratora i jednego z pomniejszych, niedoświadczonych żółtodziobów-gubernatorów, których obecność była w przypadkach takich jak ten jego, prawną koniecznością. Na uboczu trzymał się także obecny przy rozmowie adwokat Sandersa, skrupulatnie wszystko notujący. Za nimi stały dwie kobiety. Ich akurat nie znał, choć domyślał się, co to za jedne. Cała piątka weszła do sali, w której więzień dochodził do siebie.
– Pacjent reaguje prawidłowo. Jeśli dalsze badania internistyczne nie wykażą odchyleń od normy, kolejny wyrok będzie można wykonać za cztery tygodnie. Świetnie. A żeby formalności stało się zadość, obecne tu ze mną panie mają prawo wygłosić oświadczenie dotyczące śmierci Marii Novak, za którą wyrok wykonaliśmy wczoraj – poinformował gubernator. – Czy panie chcą coś powiedzieć?
– Nie – odrzekła sucho ta młodsza.
„Mamusia i siostrunia” – myślał Sanders. Nie odważyłby się jednak powiedzieć tego na głos. Chciał mieć czysto w papierach. Tak, by wyglądało, że resocjalizacja przebiegła pomyślnie i nie ma potrzeby trzymać go tu dłużej. Od kiedy ustanowiono prawo do wykonywania każdej kary śmierci z osobna, przeżył już cztery zgony kliniczne. Uśmiercano go i przywracano. I tak co miesiąc. Dzięki temu jednak, w miarę pogarszającego się stanu zdrowia po kolejnych trzech wyrokach śmierci, mógłby zawalczyć o zwolnienie z więzienia przed wykonaniem ostatniego z nich. Siedząc tu, tylko nabierał ochoty na to, by jeszcze kiedyś poruchać i odciąć komuś łeb. Niektórzy odwlekali w czasie kolejne śmiertelne zastrzyki. Co sprytniejsi, zdążali wykorkować zanim dochodziło do zaplanowanych egzekucji. Jednak upodlenie, jakiego przy tym doświadczali, nie było tego warte. Komplikacje po dwu-, trzykrotnej śmierci klinicznej bywały bowiem o wiele bardziej uciążliwe niż sam zastrzyk. Dlatego większość skazanych próbowała uzyskać zwolnienie przed wykonaniem ostatniego wyroku i nacieszyć się wolnością, choćby na starość. Mimo że zdarzało się to niezwykle rzadko i w dodatku mówiło się o nieodwracalnych skutkach wykonywanych kar, nie miał wątpliwości, że chciałby je szybko „odhaczyć”, aby jeszcze kiedyś posiedzieć w parku z zimnym piwkiem w dłoni, bez kajdan i tego służbisty Lincolna.
– Cztery tygodnie – odezwał się nagle gubernator. – Czy to nie za wcześnie, tak z punktu widzenia medycyny? Nie umrze nam na dobre? – Zmartwił się, gdy prokurator dyskretnie szarpnął go za rękaw.
– Nie przy więźniu – upomniał go i nerwowo spojrzał na prawnika Sandersa. – Spokojnie, wszystko wyliczyliśmy – dodał cicho Lincoln.
– Wnosi pan skargę na zachowanie gubernatora, panie Sanders? – Do rozmowy włączył się jego adwokat.
„Durni ci politycy” – ocenił Sanders, gdy panowie zaczęli dyskutować, gruchając jak gołębie na Placu Wielkich Defilad w Macau. Miał w dupie to, co mówili przy nim… Ale faktycznie, według wszystkich liter tego śmiesznego prawa, mógłby pozwać kretyna gubernatora za „narażenie na straty moralne”. Jakie prawo pozwalało na wykonanie ośmiu kar śmierci i jednoczesne zaskarżenie palanta, który martwił się, że kolejny wyrok zostanie wykonany za wcześnie. Ale mało tego! Martwił się, że więzień po prostu umrze na dobre i nie zdołają go więcej ocucić by… móc ponownie go zabić! Sanders objął wzrokiem gderające zgromadzenie nad jego łóżkiem i nagle, mimowolnie, gromko się roześmiał. Tak bardzo ubawiło go to durne prawo. Mężczyźni po chwili umilkli, zaalarmowani jego chichotem.
– Panie Sanders? – Zaniepokoił się Lincoln.
Na widok jego zmartwionej miny Sanders zaczął tak bardzo się śmiać, że niemal całkiem stracił oddech. Łzy ciekły po jego twarzy, a on śmiał się do rozpuku. W końcu zaniósł się spazmatycznym kaszlem. Trwało to chwilę, zanim się opamiętał. Uspokoił go dopiero widok dłoni Lincolna, która znów zawisła nad padem.
– Okej – powiedział, ledwie łapiąc oddech. – Wszystko w porządku – stwierdził i znów chrapnął kilka razy. Łzy łaskotały mu policzki i brodę, a w sali nie było nawet pielęgniarza (co się zazwyczaj nie zdarzało!), który by mu je starł. Pociągnął więc kilka razy nosem i westchnął z głośnym „huu”, by wyrzucić nadmiar endorfin z organizmu.
Towarzystwo w pokoju wydawało się skonfundowane. Ale matka Marii Novak, kobieta o urodzie Słowian z Kampanii Europejskiej, podeszła do ubawionego Sandersa i spojrzała mu prosto w twarz. Wtedy przestał się śmiać na dobre. Posłał jej spojrzenie pełne pogardy, wyrachowane i lodowate. Ona odwzajemniła się mu spokojem i dystynkcją. Zrobiło się tym dziwaczniej, że ta pomarszczona na twarzy Słowianka wyjęła z torebki chustkę i otarła łzy, i pot Sandersa. Jego spojrzenie nieco złagodniało. Nie był pewien, czy kiedykolwiek w jego życiu, ktokolwiek zachował się wobec niego tak delikatnie i życzliwie.
– Wie pan, co mówią o czwartej śmierci? – zapytała.
– Nie – odparł i leniwie mrugnął. Skłamał. Wiedział, co mówili. Twierdzili, że ci, co przeżyli czwartą śmierć, nie chcieli już wolności i nie mogli doczekać się tej ostatniej. Mówili, że zbyt wiele razy przekroczyli granicę i teraz ich martwe ofiary przychodzą do nich, kiedy chcą. Przełażą przez cienką linię, którą naruszał każdy śmiertelny zastrzyk, siadają im na łóżkach, a nawet krzywdzą, gdy tracą czujność. Choć wiele razy był świadkiem dziwnego zachowania współwięźniów, Sanders nie wierzył w te brednie. W tej chwili z powrotem stał się zimnokrwistym zabójcą, niewrażliwym na ludzkie cierpienie i ból. A matka Marii Novak niewątpliwie wciąż cierpiała po stracie córki, którą zabił kilkanaście lat temu. Nie wiedział ile dokładnie, ale na pewno zanim wydali na niego te osiem wyroków. W więzieniu czas mijał inaczej, więc podarował sobie liczenie lat. Wolał liczyć własne zgony.
– Jeszcze dziś zobaczy się pan z moją Marią – wyszeptała łagodnie. Odsunęła się od niego powoli. Młodsza kobieta ujęła ją pod ramię i zabrała z sali.
– Panie Sanders, skarga – przypominał się jego adwokat.
Ale Sanders wiódł oczami za starą Słowianką. Ogarnęło go dziwne uczucie. Kiedy zaraz po czwartej śmierci znalazł się lesie, a jego dłoń spotkała się ze sztywną, zgrabiałą ręką kobiety zakopanej pod ziemią, widział, że tym razem wszystko jest inaczej niż dotąd. Nigdy wcześniej nie doświadczył takich wizji. Do wczoraj wszystko przebiegało gładko. Ale tym razem konwulsje, ból i duszenie nie ułatwiły mu odejścia z tego świata. Do tego, zamiast w wiecznej pustce, znalazł się w lesie, do którego nie zawiódł go żaden poprzedni zastrzyk.
– Panie Sanders… – niecierpliwił się prawnik.
– Spierdalaj – uciszył go jego klient. – Później – dodał.
– Panowie, jako lekarz sugeruję, żebyśmy dali panu Sandersowi odpocząć. Potrzebuje go jeszcze kilka rodzin ofiar – zarządził Lincoln z sadystycznym uśmiechem. Sanders nieco się tym zaniepokoił. Miał wrażenie, że dziś woli towarzystwo tych głąbów od samotności. Nie chciał jednak dać tego po sobie znać.
Poczekał aż mężczyźni, w tym jego adwokat z miną kogoś, kto właśnie obesrał spodnie, wyjdą z sali, a potem przedsionka. Został sam. Rozejrzał się. Sprzęt medyczny pracował miarowo, wydając regularne piknięcia na różnych wysokościach.
– Pojebało cię, Donnie – powiedział do siebie. – Nie wierzysz w takie pierdoły. Weź się w garść. – Gdybym mógł, uderzyłbym się w twarz z otwartej ręki.
Dobra szkoła matki, która lała go, ile wlazło. Ale działało! Tym razem jednak ręce miał spętane, jak nigdy wcześniej, a bywał w tym szpitalu nie raz. Wyglądało na to, że dopóki nie wróci do celi, takie miały pozostać. Dlatego postawił na sprawdzoną rozrywkę.
– Telewizja – wyartykułował.
– Co chce pan oglądać, panie Sanders? – zapytała sztuczna inteligencja o nijakim głosie.
– Wiadomości – komenderował.
Przed jego oczami urósł holograficzny ekran.
– Zgodnie z wytycznymi porozumienia kodeksów obowiązków i praw więźniów oraz wobec więźniów zakładów karnych o zaostrzonym rygorze, skazanych na kary dożywotniego więzienia i na karę zgładzenia z dnia…
– Pomiń – wtrącił zniecierpliwiony. Znał tę formułkę. Trwała piętnaście minut. Pozwolił robotowi odczytać ostatnie stwierdzenie porozumienia.
– … wolno mi nadawać tylko dobre wiadomości – zakończył głos, a w telewizorze pokazały się same wesołe lub rzewne obrazki, zwieńczone za każdym razem happy endem.
Przysnął. Ratowane przez strażaków zwierzęta, kolejny zeroemisyjny kraj, wysprzątana plaża i posadzone drzewa w puszczy amazońskiej skutecznie go znudziły. Ale kiedy otworzył oczy, znów był w lesie. Jego zmarznięte dłonie poczerniały od mieszanki krwi i ziemi. Wśród ciszy panującej między drzewami słyszał tylko własny oddech i samotnego kruka, który gdzieś na wysokich gałęziach sygnalizował reszcie, że znalazł świeżą padlinę. Sanders zrozumiał, że nadal śni. W tym majaku jego ręce były wolne i mógł z nimi robić, co chciał. Wyjątkowo jednak, nie chciał tu już być. Uderzył się więc w twarz, tak jak miał to zamiar zrobić wcześniej. Ale nic to nie dało. Kruk zaśpiewał jeszcze raz, a chwilę później dołączył do niego drugi. Wkrótce zleciało się całe stado. Krakały wysoko nad jego głową. Ich głosy mieszały się z mgłą w jakimś przedziwnym, fizycznie niemożliwym zlepku wymiarów. Uniósł wzrok i próbował dojrzeć ptaki. Ale w oddali majaczyły tylko ich cienie.
I wtedy to usłyszał. To był cichy odgłos, który w całym tym kruczym zamieszaniu wybił się ponad wszystkie inne. Dźwięk dochodził… spod ziemi. Coś, co próbowało spod niej wypełznąć, zrywało w drodze na powierzchnię korzenie i łamało ukryte pod glebą gałęzie. Sanders zesztywniał. Zanim spojrzał na miejsce, w którym namacał wcześniej zimną dłoń, jeszcze parę razy strzelił sobie w twarz. Ale jego skóra odczuła tylko przypływ paraliżującego strachu, pokrywając się w całości tkliwymi, „gęsimi” krostkami. Po chwili odgłosy rozrywanych korzeni ustały i zamieniły się w jednostajne szuranie. Szur, szur…
I cisza. Znów kilka drapnięć i przerwa. I znowu…
W końcu, Sanders bezwiednie odwrócił głowę w stronę naruszonej ziemi i niemal od razu odskoczył, spanikowany. A potem powoli, wciąż patrząc w to miejsce, wycofywał się po parę centymetrów, nie chcąc robić hałasu.
W naruszonej, grząskiej ziemi klęczało nagie, bezgłowe ciało. Istota ta, najwyraźniej głucha i ślepa, szukała czegoś w grobie, z którego przed chwilą wyszła. Jej skóra wyglądała jak biały ser. Znał ten stopień rozkładu, bo zazwyczaj na tym etapie stwierdzał, że ciała już nie nadają się do współżycia i zaczynał szukać sobie, „nowej dziewczyny”. Zmarszczone zwłoki poruszały się wolno, nieco chaotycznie, zupełnie jakby powodowały nimi pośmiertne, mięśniowe skurcze. Mimo to, odgarniały systematycznie ziemię, najwyraźniej szukając w niej… własnej głowy. Sanders jeszcze przez jakiś czas patrzył na ten koszmar, żałując, że chował ciała wraz z głowami. W pewnej chwili zdecydował się na ucieczkę. Ruszył w stronę drzew otaczających polanę, na której pochował Marię Novak. Ale kruki czaiły się w ciemnościach. Gdy tylko odbiegał do granicy polany, wylatywały na niego z lasu, dziobiąc go boleśnie i drapiąc. Nie rozumiał, dlaczego się jeszcze nie obudził. W końcu wiedział, że to sen! Gdy znów spojrzał na zwłoki, były całkowicie nieruchome. Zrozumiał, że namierzyły głowę, a on nie chciał, by wydobyły ją spod ziemi.
Znów spróbował wbiec do lasu. Tym razem tak bardzo uwierzył w powodzenie tego planu, że udało mu się znaleźć między drzewami. Pędził co sił, nawet na chwilę nie przystając. Nie oglądał się za siebie. Musiał uciec z tego miejsca. Ale las nie przypominał tego, w którym naprawdę pochował Marię. Dotarło do niego, że znalazł się nie tyle w swoim śnie, co jakby w jej ostatnim wspomnieniu. Dla niej ten las był miejscem wiecznego spoczynku. Nie miał końca i początku. Gdy Sanders odrąbywał jej głowę, w ostatniej drodze kobiecie towarzyszył tylko samotny kruk. W tym teraz, jakże makabrycznym dla Sandersa lesie, ów kruk zmienił się w całą armię, siedzącą skazańcowi na plecach.
Wciąż biegł, gdy znienacka ptaki ucichły. Ustało szalone łopotanie skrzydeł, zamilkły głosy. Zwolnił nieco, a gdy upewnił się, że stado już go nie goni, postanowił zaczerpnąć tchu. O dziwo, w tym jakże realistycznym śnie poczuł się zmęczony. Wtedy między pniami mignął mu jakiś kształt. Zmrużył oczy. To był domek myśliwski. Znał to miejsce! Wrócił do „swojego” lasu!
– Tak jest, Donnie! – wykrzyknął uradowany. – Tak jest!
Powłócząc nogami, doczłapał do domku. Dyszał, a każdy oddech kłuł go w płuca i gardło. Czuł ciepłą krew ściekającą po plecach, płynącą z rozdartych, piekących ran wydrapanych przez kruki. Szarpnął za klamkę i natarł na drzwi. Ustąpiły, a on wpadł do wewnątrz z impetem i od razu, przezornie rozejrzał się za ryglem. Obok kominka, nad którym jeszcze niecałe sto lat temu wisiały zwierzęce łby – trofea myśliwych, dziś zakazane już, jak i zresztą polowania, odnalazł panel sterujący domem. Ale ten nie działał. Nie mógł zatem napalić w kominku czy po prostu porządnie zaryglować drzwi. Postawił więc na analogowe metody i zabarykadował je ciężką szafką. Przesunął ją i rozmasował obolałe plecy. Wciąż ciężko oddychając, rozejrzał się za siedziskiem. Chwilę później runął na fotel stojący przy niedziałającym kominku. Musiał coś wymyślić. Zachodził w głowę, jak wyjść z opresji i jakoś się obudzić.
– To tylko sen, Donnie – powiedział, by ponownie usłyszeć własny głos. Znów strzelił sobie parę razy w twarz. Ale odwrotnie do spodziewanego efektu, zamiast się rozbudzić, odpłynął wykończony ucieczką.
Otworzył oczy. Wciąż był w tym domku, a przecież powinien obudzić się w szpitalnej sali. Chciał wstać, ale zrozumiał, że nie może. Dokładnie tak jak w szpitalu, tak i tu jego ręce i nogi zostały unieruchomione. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że po prostu twardo śpi. Może to skutki uboczne, o których mówili mu współwięźniowie? Dotąd ich nie doświadczał. Nie wiedział, czego powinien się spodziewać.
Kiedy gorączkowo szukał wyjścia z opresji, mocnymi szarpnięciami próbując uwolnić dłonie, usłyszał za sobą trzask. Ktoś nastąpił na odstającą deskę podłogową tuż za oparciem fotela, w którym siedział.
– Panie Sanders? – Usłyszał głos Lincolna. Odetchnął.
– Nawet pan nie wie, jak dobrze pana słyszeć! – wykrzyknął uradowany. Nie był pewien, czy naprawdę to powiedział, ale cieszył się, że za chwilę znów znajdzie się w szpitalnym łóżku.
Jednak osoba stojąca za jego plecami przestąpiła kilka kroków. Gdy znalazła się przed nim, skamieniał.
Maria Novak nie była ani martwa, ani żywa. Jej głowa, wciąż odcięta, jakimś cudem trzymała się na karku. Skóra na jej twarzy wisiała bezwładnie, a otwarte oczy były płaskie i matowe. Wyglądały jak namalowane na drewnianej, nie najlepiej wykonanej rzeźbie ludowej. Sanders krzyknął na ten widok. Czuł własny głos, przechodzący przez jego gardło. Potem nałapał w płuca powietrza, którego nie mógł wypuścić. W końcu wyrzucił je z głośnym syknięciem.
– Czego ty chcesz? Przecież… za ciebie… umarłem… – dyszał, a jego głos zanikał wraz z szybko kończącym się oddechem. Chyba po raz pierwszy w całym jego życiu obleciał go tak potworny strach.
Ale Maria milczała. Przez chwilę stała w bezruchu. Potem, znienacka zamachnęła się, a on w ostatniej chwili dostrzegł swój własny toporek. Ten sam, którym odcinał głowy swoich dziewczyn. Zanim zdążył zareagować, ostrze utkwiło w jego szyi. Nawet nie poczuł bólu. Za to krew napłynęła do jego ust i zalała przełyk. A potem wdarła się do płuc i żołądka. Wtedy Maria wyszarpnęła narzędzie z jego szyi i rąbnęła drugi raz, nadal patrząc przed siebie tym martwym, pustym wzrokiem. A potem był trzeci cios. Po czwartym, głowa Sandersa odpadła od karku, trzymając się wyłącznie na cienkim płacie skóry. Nadal próbował krzyczeć, ale z jego otwartego gardła wydobywał się tylko stłumiony kwik. Piąte uderzenie oddzieliło głowę od reszty ciała. Kiedy potoczyła się z łoskotem po podłodze, świat w polu jego widzenia wirował. W końcu przestał, a on panicznie próbował nabrać powietrza. Wciąż miał w ustach smak krwi, czuł zapach drewnianego domku i słyszał kroki Marii Novak, ale nie mógł zrobić dosłownie nic. Jego fantomowe ciało rzucało się w konwulsjach, próbując unieść głowę z podłogi. Ale spazmy były tylko ułudą. Dusił się i wierzgał nieistniejącymi nogami, a każda sekunda tej agonii zmieniała się w wieczność.
– Panie Sanders. – Usłyszał znów Lincolna. Szarpnął jeszcze kilka razy, gdy nagle zaczęło mu się zdawać, że poczuł… ból nadgarstków. Ale przecież on nie miał już nadgarstków. Nie miał ciała, tylko wszystko notującą głowę.
„Zaraz, zaraz… Przecież przy szpitalnych łóżkach nie ma białych klamer do przytrzymywania pacjentów” – pomyślał, wciąż wierzgając fantomowym ciałem. „Są tylko przy łożach śmierci, tych… w kształcie krzyża”.
– Pobudka, panie Sanders.
Wzrok powoli mu się wyostrzał. Czuł się potwornie. Upewnił się, że jego ręce i nogi są na miejscu. Chciał usiąść na łóżku, ale był bardzo słaby. Nie miał nawet siły poruszać ustami.
– To się nie dzieje… – stwierdził mimo trudności z mówieniem. Resztką sił uniósł swoje dłonie. Przytrzymywały je luźne paski, a nie jak wcześniej, bransolety. I były tam, obie, całe i zdrowe. Odetchnął z ulgą.
– A jednak – wtrącił Lincoln. – Jak się pan nazywa?
– To się nie dzieje – powtórzył Sanders i przymknął oczy. – Ja pierdolę… Już po wszystkim?
– Owszem, panie Sanders. Ale jeszcze wiele przed panem – westchnął współczująco Lincoln. – To jak ma pan na imię, skoro już podpowiedziałem panu nazwisko? – dopytywał.
– Czy to jest… prawdziwe? – zastanawiał się dalej głośno Sanders.
– Jak najbardziej. Może pan być skołowany. Po prostu gorzej zniósł pan czwartą śmierć – wyjaśnił rzeczowo Lincoln. – Ale wkrótce będzie pan z powrotem jak nowonarodzony – zapewnił.
– Donnie Sanders – wymamrotał skołowany skazaniec. – Czwartą śmierć? – zacytował zdumiony. Wcześniej umierał krótko. Teraz jakby… w nieskończoność. Tak długo nigdy jeszcze nie walczył.
– Czwartą – potwierdził czujnie Lincoln.
– Wie pan, co mówią… o czwartej śmierci? – wymamrotał nagle Sanders. Lincoln spojrzał na niego z niepokojem.
– Chyba pan w to nie wierzy? – Zainteresował się.
Ale Donnie już go nie słuchał. W ciszy wpatrywał się w puste krzesło w rogu szpitalnej sali.
R.G. Sawicki
Rezydent domu nr 5
Historia, którą zamierzam opowiedzieć, jest tak niezwykła, że sam nie do końca wiem, czy wydarzyła się naprawdę. Z jednej strony moje wspomnienia są wciąż żywe, z drugiej miałem wtedy tylko dziewięć lat. Może dziecięca wyobraźnia przeinaczyła niektóre szczegóły, a upływający czas dołożył swoje trzy grosze?
Moja siostra, która również była świadkiem tamtego zdarzenia, wcale nie jest pomocna w oddzieleniu prawdy od fikcji. Mimo że oboje jesteśmy już dorośli, Dorota unika tego tematu jak ognia. Nie pomaga fakt, że widujemy się tylko dwa razy do roku: podczas świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Nigdy częściej – w uroczystościach rodzinnych, takich jak wesela i chrzciny, moja siostra zwyczajnie nie uczestniczy.
Ale wracając do opowieści: wydarzyła się ona dwadzieścia lat temu podczas jednej z wizyt u dziadków.
* * *
Razem z rodzicami mieszkaliśmy w Warszawie, a w każde ferie przyjeżdżaliśmy do dziadków, do Lublina. Mama nie lubiła tych wycieczek, ale tata, który wywodził się właśnie z tego miasta, zawsze stawiał na swoim.
Ja i Dorota nie przepadaliśmy za podróżami samochodem, ale uwielbialiśmy dom dziadków. Znajdował się przy ulicy Wójtowicza, nieco na obrzeżach miasta. Budynek miał dwa piętra i z zewnątrz wyglądał raczej nieciekawie, ale w środku było mnóstwo różnych pokoi i ciekawych sprzętów. Babcia świetnie gotowała, natomiast dziadek kolekcjonował różne rzeczy. Zawsze nas czymś zaskakiwał. Pewnego razu pokazał nam swoją kolekcję łusek po pociskach artyleryjskich, kiedy indziej dał nam popatrzeć przez teleskop na księżyc.
Największą atrakcję wizyt u dziadków stanowił znajdujący się nieopodal dawny poligon wojskowy. W czasach, o których mowa, służył już za tereny zielone. Nie pamiętam, jak bardzo był rozległy, ale nam wydawał się wtedy przeogromny. Na jego terenie mieścił się niewielki las, tor motocrossowy, wzgórza i stare bunkry. Poligon pokryty śniegiem wyglądał malowniczo. Dziadek zabierał nas tam na sanki.
Rozpalał moją wyobraźnię opowieściami o bunkrach. Nie wiem, czy Dorota podzielała mój entuzjazm. Ja byłem jednym z tych dzieciaków, które zbierały plastikowe żołnierzyki i bawiły się w wojnę, więc możecie sobie wyobrazić, jak bardzo chciałem zobaczyć słynne betonowe schrony. Niestety w zimie było to niemożliwe. Dziadkowie zapraszali na lato albo na wiosnę, kiedy brak śniegu umożliwiał dotarcie do bunkrów.
Ja tak często suszyłem głowę rodzicom, że w końcu się zgodzili.
Tym razem miało być inaczej – jeszcze fajniej. A to dlatego, że po raz pierwszy mieliśmy nocować u dziadków bez rodziców. Nadszedł czerwiec. Ojciec odwiózł nas do Lublina w środę wieczorem, a sam wrócił do Warszawy. Miał nas odebrać dopiero w niedzielę. Tak się złożyło, że w czwartek wypadało Boże Ciało, więc nie musieliśmy iść do szkoły.
Dziadkowie nas rozpieszczali i pozwalali na znacznie więcej niż tata i mama. Mogliśmy się bawić nie tylko w ogródku przed domem, ale także poza furtką. Rodzice nigdy by nas nie wypuścili na ulicę. I to pomimo że stał tam znak drogowy „strefa zamieszkania”. Starsze dzieciaki regularnie grały w piłkę na drodze, a jedyne samochody, które tamtędy jeździły, należały do mieszkańców. Wyjście poza teren ogródka było dla mnie i Doroty jak odkrywanie nowego świata. Niestety brakowało dzieci w moim wieku, więc musiałem zawsze bawić się z siostrą. Bywało różnie. Czasem mieliśmy wspólne pomysły na gry i zabawy, ale niekiedy nie mogliśmy się dogadać.
Oczywiście dziadkowie narzucili nam pewne zasady. Po pierwsze zabronili wychodzić za zakręt. Pewnie chodziło o to, żeby babcia ciągle nas widziała ze swojego stanowiska obserwacyjnego na balkonie. Po drugie mieliśmy nie wkraczać na posesje sąsiadów. Byliśmy w stanie zaakceptować te ograniczenia. A przynajmniej tak nam się na początku wydawało.
Pogoda dopisywała, więc coraz chętniej bawiliśmy się na ulicy. To była jedna wąska droga, bez chodnika, z rosnącymi w poboczu drzewami. Po obu jej stronach znajdowały się domy jednorodzinne. Posesje wyglądały różnie, ale łączył je porządek w ogródku i rezygnacja ze zbytniego przepychu.
Pewnego razu kopnąłem do Doroty tak mocno, że piłka przeleciała nad nią. Przestraszyłem się, że coś zniszczę. I owszem, futbolówka spadła na przednią szybę zaparkowanego auta. Odetchnąłem z ulgą, kiedy piłka odbiła się od samochodu, nie czyniąc żadnej szkody. Teraz trochę mnie to bawi – mając dziewięć lat, nie kopałem wystarczająco mocno, żeby uszkodzić samochód, a i piłka była raczej lekka.
Tak czy inaczej musieliśmy po nią pójść. Wyszliśmy nieco dalej, poza zasięg wzroku babci. Wtedy o tym nie myślałem – trzeba było przecież odzyskać piłkę. Kiedy do niej dotarłem, zaciekawiło mnie, co jest na końcu ulicy. Zakręt w lewo czy w prawo? Może inna droga na poligon? Dorota nie chciała iść dalej, ale ją zaciągnąłem. Po prostu czułem się za nią odpowiedzialny i nie chciałem zostawiać jej samej. Przecież na końcu ulicy nie mogło czyhać na nas żadne niebezpieczeństwo.
Przeszliśmy te dodatkowe sto czy więcej metrów i nic się nie stało. Dostrzegłem znak: „koniec strefy zamieszkania”. Za nim jezdnia rozwidlała się. Jeden zakręt wychodził do większej ulicy, do Koncertowej, a drugi prowadził prawdopodobnie na poligon. Okolica wyglądała tak samo, jak przed domem dziadków. Niemalże zerowy ruch, drzewa po bokach szosy i domki jednorodzinne. Było tylko nieco szerzej i pojawił się chodnik. Nudy. Dorota powiedziała, że chce już wracać.
Dopiero w drodze powrotnej coś mnie zaciekawiło. Jeden z domków znacznie się wyróżniał. Przypomniałem sobie, że w zimie dziadek ciągnął nas tędy na sankach, ale wtedy budynek wyglądał tak samo jak pozostałe. Po chwili już wiedziałem, na czym polega różnica. Wszystkie posesje dookoła miały mniej lub bardziej przystrzyżony trawnik, ewentualnie wybetonowany. Natomiast dom, przed którym teraz stałem, zdawał się wyrastać z dżungli. Za metalową bramką kłębiła się trawa tak wysoka, że moja siostra mogłaby w niej utonąć. Do tego pobliskie drzewa rosły jakoś inaczej. Ich korony łączyły się nad dachem budynku, tworząc ciemnozielony baldachim. Z tego powodu nawet w dzień budynek tonął w mroku.
Spojrzałam na Dorotkę. Ciągnęła mnie za rękę. Chciała wracać. Bała się, że dziadkowie na nas nakrzyczą? Wtedy tak myślałem, ale teraz nie jestem pewien, czy czegoś nie przeczuwała. Spojrzałem jeszcze raz na dom numer pięć, a potem uległem siostrze.
Babcia nie była zła. Oczywiście pogroziła nam palcem z balkonu, ale wiedzieliśmy, że się zgrywa. Zaraz potem dostaliśmy zapiekanki.
Do dziś pamiętam ten zapach. Kiedy tylko o nim pomyślę, przed oczami pojawia mi się przedsionek do kuchni w domu dziadków. Tam zazwyczaj czekaliśmy, aż babcia wszystko przygotuje. Do kuchni nas nie wpuszczała, bo było mało miejsca. Wierciliśmy się więc w tym przedsionku i wdychaliśmy zapach pieczarek i pieczonego sera. Babcia przyrządzała swój przysmak w wydrążonych bułkach. Aromat zwykle przyciągał też dziadka.
Tak było i tym razem. Wszyscy dostaliśmy zapiekanki na malowanych w ludowe wzory „babcinych talerzykach”, jak je zawsze nazywałem. Potem usiedliśmy z nimi w salonie. Dziadek włączył telewizję, a pomiędzy gryzami pytał nas, w co się bawiliśmy. On również nie był zły, kiedy przyznałem się do kopnięcia piłką w samochód. Śmiał się. Mówił, że będąc w moim wieku, płatał gorsze figle, ale nie chciał powiedzieć jakie. Po namowach, i kiedy obiecaliśmy, że nie wygadamy babci, opowiadał, jak rzucał kamieniami w okna i kradł jabłka z sadu. Babcia stała w przejściu i kiwała głową z politowaniem – o jej obecności wiedzieliśmy wszyscy, chyba poza Dorotą, która siedziała plecami do wyjścia.
Nastrój zmienił się diametralnie, kiedy opowiedziałem o domu numer pięć. Dziadek ściągnął brwi. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby się gniewał. Ojciec czasem opowiadał, że kiedy był niegrzeczny, dostawał od swojego taty srogie lanie, ale wtedy trudno było mi to sobie wyobrazić – przecież dziadzio zawsze się uśmiechał.
Wyłożył nam w kulturalnych słowach, że nie powinniśmy się zbliżać do domu numer 5. Nie podnosił przy tym głosu i używał słów takich jak „kochane wnuki”, „Dorotko i Maćku, nie wolno”. Choć starał się brzmieć przyjaźnie, ja odniosłem wrażenie, że zaraz wyciągnie sznur od żelazka i nas spierze. Nie chciał tego przyznać, ale był cholernie zły, że w ogóle stałem przed tym domem i na niego patrzyłem.
Potem włączyła się babcia. Wyjaśniła, że trawa na posesji numer 5 jest taka wysoka, bo nikt tam nie mieszka. Dodała, że wewnątrz domu nie ma niczego, co mogłoby nas zainteresować: tylko kurz, stare deski i pająki. Nie wolno tam wchodzić, bo stare deski mogą się ułamać i zrobić nam kuku. Przypomniała przy tym, jak płakałem, kiedy w zeszłym roku weszła mi spora drzazga z sanek. W domu numer pięć miało być mnóstwo drzazg i zupełnie nic ciekawego.
Jakoś im nie wierzyłem. Z drugiej strony dom aż tak mnie nie fascynował, więc obiecałem dziadkom trzymać się od niego z daleka.
* * *
Wieczorem znaleźliśmy jeża. Myszkował obok jednego z drzew przy ulicy. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy tego zwierzęcia na własne oczy. Tylko rysunki w książeczkach. Oczywiście, że go dotknąłem. Delikatnie. Nie pokłułem się i nagle uznałem, że jestem najmądrzejszy na świecie. Babcia ostrzegała, żeby nie dotykać jeża, bo ma kolce. Ja go dotknąłem i nic mi się nie stało. Wiedziałem, że gdybym zrobił to nieostrożnie, byłoby inaczej. Ale ja wykazałem się wyczuciem. Byłem z siebie dumny.
Dziadkowie mieli jakieś zajęcie, więc postanowiłem iść za ciosem. Zamierzałem stanąć przed domem numer 5 i się na niego pogapić. Nie dlatego, żeby zrobić im na złość. Bardziej chciałem zrobić na przekór. A to co innego.
Siostra była przeciwna. Uwiesiła się na mojej ręce i prawie mnie przewróciła. Teraz musiałem pokazać nie tylko sobie, że potrafię być mądrzejszy od dorosłych, ale i Dorocie, że to ja rządzę. Syknąłem na nią, że musi się słuchać starszego brata.
Postawiłem na swoim. Razem z Dorotą znaleźliśmy się przed domem numer pięć. Patrzyłem się na niego i jej kazałem robić to samo. Szybko mnie to znudziło, ale czułem dziecięcą potrzebę okazania władzy, więc przeciągałem strunę.
Wtedy usłyszałem znajomą muzyczkę, a z okna zaczął wydobywać się niebieski blask. Ktoś w środku oglądał program „Jeden z dziesięciu”.
* * *
Ciekawość drugoklasisty okazała się silniejsza niż strach przed gniewem dziadków. Opowiedziałem im o tym, co zauważyłem w oknie na zapuszczonej posesji, a następnie zapytałem, czy wiedzą, kto tam żyje. Zrugali mnie, nadal w delikatnych słowach, a następnie powiedzieli, że coś mi się przywidziało. ,,W domu numer 5 nikt nie mieszka” – mówiła babcia. „Nie zbliżajcie się tam” – wtórował jej dziadek.
Najpierw namawiałem, a potem zastraszałem, ale Dorota za żadne skarby nie chciała tam ze mną pójść. Groziła nawet, że naskarży dziadkom. Wtedy wziąłem ją podstępem.
Było południe, a my bawiliśmy się na ulicy, jak poprzednio. Tym razem w ganianego. Jako starszy zawsze wygrywałem z siostrą, ale czasem dawałem jej fory. Tak zrobiłem i tym razem. Upewniwszy się, że babcia opuściła balkon i poszła robić obiad, zacząłem biec na tyle powoli, żeby dać szanse Dorocie. Udawałem, że dom numer 5 mnie nie interesuje. Kiedy wciągnąłem siostrę w zabawę na tyle, że straciła czujność, zacząłem się zbliżać do celu.
Biedna Dorotka stanęła jak wryta dopiero, kiedy przyparłem plecami do furtki prowadzącej na tajemniczą posesję. Ta, ku mojemu zaskoczeniu, otworzyła się bez oporu, za to ze skrzypieniem. Wylądowałem po drugiej stronie. Wstałem, otrzepałem się i spojrzałem na siostrę. Złapała mnie za rękę. Powiedziałem do niej, że jeśli sobie tego życzy, to może zaczekać – ja sam wejdę do środka i się rozejrzę. Wiedziałem, co odpowie. Nie chciała zostać sama, więc zgodziła się iść ze mną. Przebiegnięcie w pojedynkę krótkiego odcinka do dziadków przerażało ją bardziej niż wejście razem ze mną do domu numer 5. Czy słusznie?
Przeszliśmy przez trawnik, który od dawna nie widział kosiarki i stanęliśmy przed drzwiami wejściowymi. W miejscu, gdzie powinna być klamka znalazłem otwór. Tak jakby wymontowano zamek. Bez trudu wszedłem do środka, a Dorota zaraz za mną.
Sień nie wyróżniała się niczym szczególnym. Z lewej strony było przejście do niemiłosiernie zagraconej kuchni. Dochodziła z niej mieszanka zapachów spalonego tłuszczu, kawy i stojącej wody. Na wprost mieliśmy zamknięte drzwi, a po prawej też drzwi, ale uchylone. Jak się okazało, do salonu. To je wybraliśmy. W środku czekał nas horror.
Salon okazał się dosyć przestronny, ale panował w nim zaduch jak w jakimś ciasnym schowku na brudne ubrania. Z początku zbierało mi się na wymioty. Po kolei odkrywałem różne elementy tego pomieszczania. Najpierw dostrzegłem włączony telewizor. Tak jak wczoraj, „Jeden z dziesięciu”. Racjonalny ton Tadeusza Sznuka nie pasował do panującej w salonie atmosfery. Niemal równocześnie zauważyłem ogromną, starą kanapę ustawioną pod ścianą. Potem rozejrzałem się uważniej po ścianach, podłodze i suficie. To, co ujrzałem, nie spodobało mi się.
Mógłbym przysiąc, że brudne, stęchłe powietrze kłębiło się dwa metry nad naszymi głowami tak, że nie mogłem dostrzec sufitu. Nie pamiętam też koloru ścian. W rogach walały się kłęby kurzu tak duże, że przypominały zaspy śniegu. Na podłodze rozciągnięty był dywan.
Ruszyłem w stronę telewizora, ale coś mną szarpnęło, aż zabolało. To Dorota. Wczepiła się w moje ramię z siłą, o jaką bym jej nie podejrzewał. Syknąłem, że ma mnie puścić, ale ona tylko skuliła się w sobie i kręciła głową. Zaproponowałem, żeby została przy wyjściu, a ja sam podejdę do odbiornika. Nie chciała, żebym szedł. Uszczypnąłem ją i dopiero wtedy dała mi spokój.
Przeszedłem po tym obrzydliwym dywanie. Był miękki, trochę jakby rozłożono go na błocie. Z każdym krokiem coś chlupotało – albo tylko mi się wydawało. Nie wiem skąd u dziecka taka wyobraźnia, ale skojarzyło mi się, że chodzę po flakach. W końcu dotarłem do celu.
To był stary sprzęt marki „Rubin”. Nawet moi dziadkowie mieli już „Philipsa”. Stałem tuż przed kineskopem, aż oślepiał mnie niebieskim światłem. Padło pytanie o nić Ariadny. Uczestnik nie znał odpowiedzi. Tato by wiedział…
– Witam, witam. – Usłyszałem brzydki, piskliwy głos. Teraz pojawiło się skojarzenie ze świnią.
Odwróciłem się i oniemiałem. Z zagłówka kanapy wystawała łysa głowa z grubą szyją. Bardzo grubą – tak, że widziałem całą kaskadę dodatkowych podbródków. Potem usłyszałem, jak moja siostra zwraca się w stronę kanapy i pyta: „czy jesteś potworem?”.
– Nie jestem potworem. – Głowa obróciła się w lewo i w prawo, a obicie mebla naciągnęło się jak skóra.
Przyglądałem się jej z bezpiecznej odległości. Nie wyglądało na to, żeby ktoś chował się za kanapą. Paskudny łeb wyrastał bezpośrednio z niej. Monstrum patrzyło się to na mnie, to na Dorotę paciorkowatymi oczyma pozbawionymi białek. Były wypukłe. Zdawały się wyrastać z płaszczyzny twarzy, tak jakby brakowało oczodołów. No i te sztyletowate zęby… Stwierdziłem, że skoro ma takie kły, to musi być potworem.
Istota poruszyła żuchwą na boki, potem w górę i w dół, a następnie dosyć nieporadnie nakryła swoje uzębienie wargami. Wyglądało na to, że ten manewr sprawił jej ból. Potem równie nieporadnie, istota uśmiechnęła się. Bałem się, że sztylety przetną jej usta, ale nic takiego się nie stało. O dziwo, to coś mogło dalej rozmawiać.
– A wy kim jesteście? To mój dom. Ja jestem rezydentem, to wy weszliście tu bez zaproszenia.
W głosie rezydenta nie wyczułem gniewu. Raczej ciekawość. Powiedziałem, że było otwarte, na co tamten pokiwał głową. Potem dodałem, że mieszkam u dziadków.
– Chyba znałem kiedyś twojego dziadka. Czy dalej lubi patrzeć w księżyc?
Czułem niepokój, rozmawiając o swojej rodzinie. Nie chciałem opowiadać o dziadkach, rodzicach, o kimkolwiek. Z niezręcznej sytuacji wyciągnęła mnie Dorota. Zapytała rezydenta, w jaki sposób on je, skoro jest przytwierdzony do kanapy i nie może wychodzić po zakupy.
– Czasem ktoś mnie odwiedza… Łapię go wtedy i zjadam – powiedział z niepasującą wesołością. – Ostatnio była u mnie para studentów, kiedyś wcześniej listonosz. Da się żyć.
„W jaki sposób ich łapiesz, skoro jesteś tylko łysą głową na kanapie?” – to było kolejne pytanie Doroty. Rezydent nic nie odpowiedział, ale z brzegów mebla zaczęła wyrastać kończyna. Wyglądała tak, jak pasta wyciskana z tubki. Nagle kończyna ożyła i uniosła się nad dywanem, skręciła w kierunku Doroty, ominęła ją i zniknęła w kuchni. Po chwili wróciła z jakimś niesmacznym kawałkiem mięsa i wepchnęła go do ust rezydenta. Ten zjadł mięcho łapczywie, a tłuszcz polał mu się po brodzie i dołożył kolejny zaciek na zagłówku kanapy. Nakładające się na siebie plamy przypominały krawat.
Wtedy ja zapytałem rezydenta, czy nie boi się policji. Ten uśmiechnął się groteskowo i w oka mgnieniu wtopił głowę w kanapę w ten sposób, że widziałem jedynie zarys jego twarzy. Potem i ta rozmyła się zupełnie. Tylko oczy powędrowały na boki – jedno na lewy skraj mebla, drugie na prawy – i dalej nas obserwowały. Długaśna kończyna wciąż wiła się po dywanie i wtedy zalała mnie fala gorąca. Rozmawiał z nami i demonstrował, jak potrafi się ukryć, ale nie chciał zwinąć ręki. Czyżby miał jej zaraz potrzebować?
„Nas też zamierzasz zjeść?” – takie pytanie zadała Dorota. Ja, choć ciągle miałem to gdzieś z tyłu głowy, bałem się sformułować je nawet w myślach.
– Nie. – Głowa ponownie wyrosła z kanapy, tym razem w innym miejscu. – Zjadam tylko dorosłych, a wy jesteście dziećmi. Jak mogliście mnie o to posądzić? Macie mnie za potwora?
* * *
To niestety koniec mojej historii. Nie pamiętam, co było potem. Czy rozmawialiśmy jeszcze z rezydentem domu numer 5? Czy wybiegliśmy z krzykiem? A może zobaczyliśmy coś, co sprawiło, że wyparłem resztę obrazów?
Pamiętam za to, co działo się potem z moją rodziną. Oczywiście wygadaliśmy się dziadkom o wszystkim. Tym razem nie uszło nam to na sucho. Dziadek sprał mnie tak mocno, że nie mogłem siadać przez tydzień. Babcia musiała go odciągać. Potem zlał mnie drugi raz, kiedy nieśmiało zapytałem o bunkry – przecież mieliśmy tam iść ostatniego dnia. Stało się jasne, że za karę żadnych bunkrów nie będzie. Dorocie też się oberwało. Przyznam, że w pewnym sensie był to gorszy horror niż rozmowa z tamtą istotą. Potem matka zrobiła ojcu awanturę i już nigdy nie pozwoliła nam jechać do dziadków. Nie uznawała bicia jako metody wychowawczej.
To bardzo smutne, ponieważ nigdy więcej nie zobaczyłem dziadków. Umarli i teraz, dwadzieścia lat później, miałem posprzątać ich dom przed wystawieniem go na sprzedaż. To dlatego przyjechałem tu znowu, do Lublina.
Skończyłem właśnie prace w domu dziadków i postanowiłem się przejść. Dużo się zmieniło. Między innymi ulicę Wójtowicza przemianowali na Emila Czaplińskiego. Kim był ten Wójtowicz? Może komunistą? Nie obchodziła mnie polityka. Domy wyładniały, a na podwórkach stały przeważnie nowe samochody. Zdziwiło mnie to, ale widocznie, jako warszawiak, miałem stereotypy o wschodnich województwach.
Przypomniałem sobie, jak na tej ulicy graliśmy z Dorotą w piłkę. Dlaczego byłem dla niej takim, a nie innym bratem? Z perspektywy czasu mogłem sobie wybaczyć moje ówczesne zachowania. Zawsze zależało mi, żeby pokazać ,,co to nie ja”. Musiałem postawić na swoim, udowodnić, że mam rację. Ale tak naprawdę byłem tylko dziewięciolatkiem i jak każde dziecko bałem się wielu rzeczy.
W tym niektórych miejsc. Jednocześnie mnie interesowały. To ze strachu koniecznie chciałem mieć kogoś u boku, kiedy eksplorowałem dom numer 5. Szkoda, że Dorota nie chce o tym rozmawiać…
Stoję teraz przed posesją z moich koszmarów i, szczerze mówiąc, jestem zawiedziony. Widzę zwyczajną, zapuszczoną ruderę. Obecnie odartą z aury grozy i tajemnicy. Tak to już jest, że kiedy dorastasz, umiera część niesamowitości tego świata. Święta przestają być magiczne, prezenty nie cieszą, a jeśli chodzi o horrory, człowiek wie, że nie ma się czego bać.
Patrząc na rezydencję numer 5, nabieram przekonania, że to wszystko mi się wydawało. Dlaczego siostra unika tematu? Może w środku mieliśmy jakiś wypadek? On spowodował negatywne emocje, a wyobraźnia dorysowała potwora?
Niektóre sprawy po prostu trzeba zakończyć. Raz na zawsze. Wejdę tam na chwilę. Potem opowiem wam, co zastałem w środku. Dosłownie dziesięć minut. Poczekajcie i zaraz otrzymacie ode mnie zdjęcia i relację. Do zobaczenia!
Tomasz Duszyński
Fabryka
Bazak. Wydaje mi się, że ten gbur mnie nie lubił. Ja zresztą też nie darzyłem go zbyt ciepłym uczuciem. Poznałem go miesiąc temu, gdy zacząłem pracę w fabryce. Miał dziwną manierę odchylania do tyłu głowy i szczerzenia pożółkłych zębów. Denerwował mnie. Tak samo jak jego przetłuszczone włosy, strąki formujące się w lśniące brudem pasy. Same końcówki postrzępionych, białkowych witek przypominały zniszczony pędzel. Z hali produkcyjnej na podwórko prowadził długi, wąski korytarz. I właśnie tam pędzlowate kitki Bazaka malowały na ścianach nieokreślone wzory. Wtedy, gdy szef zmiany wychodził w przesiąknięte mgłą podwórko, by zapalić papierosa, i wtedy, gdy wracał.
Ostatnio przyjrzałem się tłustym liniom i zawijasom na ścianach korytarza. Tylko z pozoru nie miały sensu. Tylko z pozoru wydawały się dziełem szalonego, niedomytego artysty. Tak naprawdę były świadomym wyborem, koncepcją, która rozrosła się do dzieła super-art i która sama w sobie mogła nieść przesłanie.
Bazak był artystą? Być może. Za drzwiami linii produkcyjnej przeradzał się jednak w rzemieślnika. Niczym automat podejmował pracę, kolejne zadania wykonywał w tym samym tempie, z tym samym zaangażowaniem, jednocześnie kontrolując otoczenie. Sam stawał się trybikiem w machinie, którą stanowił pas produkcyjny, boksy pomocników, tryby, łożyska i taśmy. Odkąd tu jestem, ani razu produkcja nie zatrzymała się. Jeśli w dzielnicy zabrakło prądu, włączały się agregaty, gdy pomylił się jeden z pracowników, zastępował go drugi, a w ostateczności sam Bazak.
W tym ciągłym jednostajnym ruchu podajników, szumie transmisyjnego pasa, można było odnaleźć coś pierwotnego i zarazem szalenie nowoczesnego. Pewną stałość, część wspólną łączącą dwa przeciwstawne bieguny. Szum wnikał do uszu, wsączał się w umysł, stawał się moją częścią, jakby drugim symbiotycznym bytem. Bez tego szumu coraz trudniej było mi zasnąć, coraz trudniej zebrać myśli. Podobnie wstrząsy, drżenie dobiegające z trzewi budynku niczym z głębin, odmętów, czeluści budzącego się ze snu potwora. Po raz pierwszy ten dźwięk przeraził mnie tak mocno, że przerwałem pracę, rzuciłem się do drzwi, by jak najszybciej uciec z walącego się budynku. Nikt nie zareagował na moje zachowanie, nie pojawiły się złośliwe docinki, kpiące uśmiechy. Nie przerywali pracy, dali mi szansę, bym uspokoił myśli, bym zebrał się w sobie i oswoił z nową sytuacją. Potem tylko raz poklepali mnie po plecach, wszyscy po kolei, na końcu Bazak, który podał mi nawet papierosa. Do dziś przesiąkniętego potem skręta trzymam w kieszeni fartucha.
Powoli przywykłem do drżenia budynku, do wstrząsów fundamentów i dochodzącego z podziemi grzmotu. Równo co cztery godziny byłem świadkiem febry, która poruszała w konwulsjach starym gmachem. Równo co cztery godziny przytrzymywałem się ścianki boksu, a potem wracałem do pracy, czekając na kolejną dostawę, materię organiczną, którą ciąłem na równe pasy.
W pierwszy dzień, w którym pojawiłem się u Bazaka, zastąpiłem chudego chłopaka o oczach trawionych gorączką. Uścisnęliśmy sobie dłonie, on uniósł podbródek do góry w jakimś dziwnym pozdrowieniu. Usłyszałem odgłos, jaki czasem wydają palce, gdy kość wychodzi z torebki stawowej. Ten dźwięk dobiegł jednak gdzieś z tyłu jego głowy.
– Zastąpisz mnie.
– Tak.
– Teraz idę krok dalej. Byłem tu najdłużej. Podjęliśmy z Bazakiem decyzję, że teraz moja kolej.
Zawahałem się wtedy. Wykorzystał to i wepchnął mi pakunek. Wiedziałem, co tam jest – zestaw noży, który miał mi pomóc w pracy. Potem znów wykonał ten ruch głową. Nerwowy, nieprzyjemny tik. Wyszedł. Zamknął za sobą drzwi. Tej czynności towarzyszyło kliknięcie, jakby zwielokrotniony nieprzyjemny odgłos wydawany przez jego stawy. Pociągnąłem za klamkę, bo nagle postanowiłem oddać prezent, o który się przecież nie prosiłem. Drzwi jednak były zablokowane. Zabezpieczenia puściły chwilę później. Wszedłem na korytarz, potem otworzyłem zewnętrzne przejście. Po chłopaku nie było śladu. Przy schodach stał Bazak. Patrzył na mnie uważnie i zaciągał się dymem.
– Czas zacząć pracę.