Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść o samotności, która ma wiele twarzy.
Karoliny i Jakuba los nie oszczędzał. Oboje w ostatnim czasie wiele stracili i zawiedli się na najbliższych. Nie pragnęli zostać singlami. To nie był ich wybór. Karolina zamierza skupić się wyłącznie na wychowywaniu córeczki i ratowaniu własnej restauracji. Stara się chronić dziecko przed obojętnością ojca. Jakub chciałby uczestniczyć w wychowaniu swojego dziecka, ale jego partnerka postanawia go ukarać i skutecznie mu to uniemożliwia. Tych dwoje postanawia pomóc sobie nawzajem. Staną się najlepszymi singlami, jakich kiedykolwiek widziano. Silni i niezależni. Ale czy w życiu tylko o to chodzi? Czy naprawdę tylko na tym im zależało?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Są takie poranki, w które warto się obudzić.
Karolina Mazur otworzyła oczy i z przyjemnością przeciągnęła się w szerokim łóżku. Za oknem majowe słońce stało już wysoko na niebie, a ptaki koncertowały, jakby uczestniczyły w castingu do Metropolitan Opera. Miały spore szanse się dostać. Wrodzony talent, entuzjazm i codzienne ćwiczenia – te wszystkie punkty planu na sukces zaliczały od wielu tygodni.
Karolina odgarnęła z czoła zmierzwione włosy i odruchowo przejechała dłonią po drugiej połowie łóżka.
Patryk znowu nie wrócił na noc. Niedobre przeczucie lekko ukłuło ją gdzieś w okolicach serca, ale nie pozwoliła, by się rozpanoszyło na dobre.
Leżała bez ruchu, oddychając spokojnie, i przywoływała wspomnienia. Bała się drgnąć, żeby ich nie spłoszyć. Wszystkie wspólne chwile wyświetlały się w jej głowie jak ulubiony film, który bawi i porusza, choć znamy każdą scenę na pamięć. Patryk był fascynującym mężczyzną. Wiele kobiet traciło dla niego głowę i nie działo się to bez powodu. Naprawdę umiał dać swojej dziewczynie szczęście.
Karolina wiedziała o tym najlepiej.
Był wesoły, namiętny, energiczny. Oczywiście w chwilach, w których był. Bo pojawiało się coraz więcej nieobecności. Pustych godzin. Samotnych poranków, zimnych nocy i posiłków zjadanych w towarzystwie kuchennej ściany.
Musiała się z tym pogodzić. Takie Patryk miał zajęcie i nic nie można było na to poradzić. Ktoś musiał pracować na utrzymanie rodziny.
Westchnęła, co niczego nie zmieniło w jej sytuacji. Nie podnosząc powiek, znów przesunęła dłonią po zimnym prześcieradle. Wydawało jej się, że jeśli się dobrze postara, poczuje pod palcami szorstkie policzki Patryka, jego zawsze ciepłe usta i wysokie czoło. Tęskniła ogromnie.
W takich momentach powtarzała sobie, że to cena prawdziwej miłości. Gdyby stworzyła zwykły związek, w którym temperatura uczuć osiąga zaledwie letni poziom, a ludzie żyją bardziej obok siebie niż naprawdę razem, pewnie z łatwością znosiłaby rozłąkę.
To wszystko jednak nie zmieniało faktu, że było jej przykro.
Słyszała, jak za oknem ptaki nadal koncertują, budząc tych szczęśliwców, którzy przy tym miłym akompaniamencie mogą przywitać dzień, uśmiechnąć się do kogoś bliskiego, odsłonić firanki, przeciągnąć rozkosznie i wystawić policzki na ciepłe promienie słońca, a potem wtulić w czyjeś ramiona.
Wszystko zachęcało do podejmowania takich działań. Maj był w tym roku wyjątkowo ciepły i przyroda reagowała istną feerią barw oraz dźwięków. Bzy kwitły jak w sentymentalnych piosenkach i faktycznie pachniały ciepłym deszczem.
A Karolina w takie poranki tęskniła jeszcze mocniej.
Wzięła do ręki leżący na stoliczku przy łóżku telefon i przymknęła drzwi, żeby nie obudzić śpiącej w pokoju obok córeczki. Patryk odebrał po kilku sygnałach. Był zachrypnięty, jakby go wyrwała z głębokiego snu.
– Co robisz? – zapytała.
– Zasuwam w pracy – odpowiedział. Zakaszlał lekko, po czym, jak jej się wydało, czegoś się napił i zaczął reagować przytomniej.
– Zasnąłeś nad papierami? – domyśliła się. Uśmiechnęła się z czułością na myśl, że Patryk drzemie gdzieś pochylony nad stosami faktur i zamówień. Miała ochotę okryć go kocem, poprawić włosy nad czołem i zrobić dobrej kawy.
– Nie spałem – wyraźnie skłamał, ale to ją wzruszyło. Przepracowywał się i nie chciał do tego przyznać, jak wielu mężczyzn. – Tylko trochę mi się film urwał – odpowiedział już całkiem przebudzony. – Usłyszała znowu w jego głosie wesołe nuty i energię, za którą go kochała. Wewnętrzna siła nie opuszczała Patryka nawet o szóstej rano po zarwanej nocy.
– Dlaczego nie wróciłeś do domu? – zapytała. – Mogłeś przecież przejrzeć te papiery dzisiaj. Pomogłabym ci.
– I tak mam już dużo zaległości – odparł szybko. – Wiem, że nie jest ci łatwo, ale zrozum, koteczku, pracuję dla rodziny. Lenka rośnie i potrzebuje różnych rzeczy.
Karolina nie odezwała się. Nagle przyszło jej do głowy, że Patryk celowo użył tego ogólnego sformułowania, bo tak naprawdę nie ma pojęcia, czego aktualnie potrzeba jego córce. Zbyt rzadko się z nią widywał.
Prowadził restaurację. W tym biznesie niełatwo przewidzieć kolejne wyzwania. Rezerwacje bywają zaskakujące, często pojawiają się w ostatniej chwili, problemy i awarie też nie konsultują swojego nadejścia z właścicielem, lecz wyskakują, kiedy chcą, zwykle w najmniej odpowiednim momencie.
Wprawdzie prowadzony przez Patryka lokal nie zasługiwał w pełni na szumną nazwę topowej restauracji i zwykle klienci nie przesiadywali w nim do rana, jednak szef był mocno obciążony obowiązkami, zwłaszcza że większość z nich wykonywał samodzielnie.
– Kochanie, wynagrodzę ci to – powiedział, a Karolina od razu poczuła ciepły dreszcz na plecach.
Patryk potrafił spełnić swoje obietnice. Tylko że ona potrzebowała czegoś więcej.
– Wróć dzisiaj na kolację – poprosiła. – Zjedzmy razem w domu, we trójkę. Lenka się ucieszy. Ciągle o ciebie pyta. Już naprawdę nie wiem, co mam jej mówić.
– Jest dzieckiem, szybko zapomni – odpowiedział. – A jak tylko rozkręcę interes, będziemy mieć dla siebie więcej czasu.
– Mówisz tak już od czterech lat – wyrwało jej się, choć nie miała ochoty na kłótnię o poranku.
– Potrafisz to zrobić lepiej? – zapytał. – To zapraszam. Zamieńmy się rolami.
Westchnęła tylko. Nie znała się na biznesie, mimo że oficjalnie była właścicielką firmy, bo do niej należał lokal, który odziedziczyła po babci. Patryk zarejestrował działalność na nią, żeby łatwiej było rozliczać się z podatku. Nie wnikała w te zawiłe szczegóły. Wystarczało, że dobrze funkcjonowali, podczas gdy wiele firm w okolicy upadało, a pod niektórymi adresami rozwijały się już piąte czy szóste działalności. Patryk trwał na posterunku.
Tylko że cena za to trwanie stawała się coraz wyższa. Dziecko prawie nie widywało ojca, który pracował także w weekendy, kiedy w lokalu panował największy ruch. Wieczorami przesiadywał za ladą, a bladym świtem zrywał się, by dopilnować zamówień.
– Co to za życie?, pomyślała, po czym wypowiedziała na głos, zanim zdążyła się powstrzymać.
– Na razie innego nie ma – odparł twardo Patryk. – Ale proszę cię, kurczaku, nastrosz piórka i nie poddawaj się złym myślom. Obiecuję, że będę dzisiaj na kolacji. Posiedzimy razem, będzie wesoło.
– Ale potem nie wrócisz do pracy? – Tknęło ją złe przeczucie.
– Nie chciej za dużo – powiedział stanowczo. – To niebezpieczne. Nauczyłem się tego w przedszkolu z bajki o złotej rybce. Czasem w życiu lepiej się nie wychylać, tylko spokojnie poczekać. Owszem, będę musiał pojechać na chwilę, ale może wrócę trochę wcześniej. Nie mogę na razie obiecywać. Czas pokaże. Pa, kochanie. – Rozłączył się, nie czekając na jej odpowiedź.
Zapiekło ją pod powiekami, ale nie pozwoliła sobie na płacz. Wiedziała, że lada moment obudzi się Lenka i przybiegnie tutaj w swojej niebieskiej piżamce z księżniczką Elsą z Krainy Lodu, ukochanym misiem i potarganymi włosami. Słodziak najukochańszy.
Karolina nie chciała, by córeczka widziała jej smutek. Bez tego dostatecznie mocno tęskniła za tatą.
– Wytrzymaj – powiedziała sobie. – To przejściowa sytuacja – powtórzyła słowa Patryka i uśmiechnęła się wreszcie. Pomyślała o ich miłości. Była wyjątkowa. Kochała tego mężczyznę ponad wszystko. Związała się z nim wbrew opinii rodziny i przyjaciół. Wcale tego nie żałowała, choć nieraz było jej ciężko. Jeden krótki wieczór z Patrykiem wart był tygodni czekania, jedna noc całych dni tęsknoty. Od razu napłynęły wspomnienia, a jej zrobiło się gorąco. Mijał już siódmy rok ich związku, a wciąż byli za sobą tak samo stęsknieni i odkrywali się w nocy, jakby to robili po raz pierwszy.
Bywało, że dopadały ją wątpliwości, ostatnio coraz częściej, ale odpędzała je jak chmarę czarnych, brzydkich ptaków, by nie wlatywały na jej niebo.
Chciała być szczęśliwa.
Ale na to musiała jeszcze chwilę poczekać. Czasem przepełniała ją złość. Gdyby to ona prowadziła biznes, na pewno dołożyłaby wszelkich starań, by jak najszybciej wracać po pracy do domu. By choć na chwilę wziąć bliskich w objęcia przed snem albo przytulić się nad ranem, choćby tylko na dwie godziny. Nawet jeśli trzeba byłoby w tym celu jechać przez całe miasto. Patryk jednak podejmował inne decyzje. Coraz częściej zostawał na noc w restauracji i tam spał na rozkładanej kanapie w magazynie, choć nie mogło mu być w tym miejscu ani ciepło, ani wygodnie.
– Wytrzymaj – powiedziała do siebie szeptem jeszcze raz.
– Co musisz wytrzymać, mamusiu? – Lenka wbiegła do pokoju. Przyciskała do piersi mocno wysłużonego misia, a jej włosy wyglądały dokładnie tak, jak je zwykle charakteryzowała babcia. Jak po uderzeniu pioruna w szczypiorek.
– Rany! – zawołała Karolina na jej widok. – A ty jak zwykle boso! Chodź tu szybko pod kołdrę. Grzejemy nóżki.
Wzięła do rąk dwie małe stópki, zimne niczym sople lodu, choć droga z pokoju córki do sypialni rodziców wynosiła zaledwie kilka metrów. A potem jak zawsze nastąpiły łaskotki, długie przytulanie i żarty. Poranek od razu stał się lepszy. Zrobiły jaskinię z kołdry i bawiły się przez chwilę w rodzinę misiów, która przygotowuje się do zimowego snu. Córeczka zwinęła się w kłębek i przytuliła. Obu zrobiło się miło i ciepło.
Karolina znalazła w sobie dość siły, by wreszcie uśmiechnąć się, wstać, zaparzyć dla siebie kawę, a dla Lenki truskawkową herbatkę i przygotować kanapki. Potem pospiesznie się ubrały i ruszyły do przedszkola, żeby zdążyć na zajęcia. Wciąż był z tym problem. Karolina miała wrażenie, że pani wychowawczyni z tygodnia na tydzień uśmiecha się do niej jakby mniej szeroko. Ale nic to, grunt, że Lenka bardzo ją lubiła.
Kiedy zakończyły wszystkie przygotowania, zamknęły drzwi mieszkania i, śmiejąc się do siebie, zeszły po schodach.
Karolina już planowała sobie dzień. Postanowiła przygotować pyszną kolację i ściągnąć Patryka z restauracji choćby siłą, jeśli – jak mu to się czasem zdarzało – zmieni w ostatniej chwili plany. Ściskała ciepłą rączkę Lenki i zastanawiała się, co fajnego ugotować lub upiec.
Swoją drogą czasem ciężko jej było zrozumieć, jakim sposobem lokal prowadzony przez Patryka od czterech lat dobrze sobie radził na rynku i generował dochody. Jedzenie było tam niespecjalne. Atmosfera również dziwnie martwa. Ilekroć tam przychodziła poprawić dekoracje, zawsze widziała wiele pustych stolików. Ale nie wtrącała się. Z wykształcenia była florystką, o gastronomii wiedziała tyle, ile można się nauczyć z kulinarnych programów rozrywkowych, czyli niewiele. Za to nazwę Lawendowy Zakątek wymyśliła sama i była z niej dumna, mimo że Patryk tylko się skrzywił, kiedy usłyszał tę propozycję.
– Pobawię się dzisiaj z Mikołajem – powiedziała Lenka, przerywając tok jej myśli. Pociągnęła ją mocno za rękę w stronę nadchodzącego z przeciwnej strony kolegi.
– Dobrze – uśmiechnęła się Karolina. – Tylko się nie sprzeczajcie o zabawki.
– Nigdy! – zawołała Lenka głosem tak przepełnionym niewinnością, że gdyby ktoś nie widział tych dwóch aniołków w akcji, nigdy by nie uwierzył, że jeszcze wczoraj kłócili się do upadłego o to, kto pierwszy będzie policjantem, a kto uciekającym przed nim łobuzem z ich ulubionej zabawy.
Spotkała się w drzwiach przedszkola z tatą jakiegoś dziecka z młodszej grupy i z zazdrością w sercu obserwowała, jak ten mężczyzna towarzyszył synkowi w szatni. Tatusiowie nie byli tutaj rzadkością. Bardzo wielu angażowało się w wychowanie dzieci, codzienne odprowadzanie i przyprowadzanie, wspólne szaleństwa i popołudniowe wyprawy na liczne pobliskie place zabaw. Karolina pospiesznie przeszukała zasoby pamięci, by przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz Patryk odprowadził Lenkę do przedszkola. Szybko jednak porzuciła to depresyjne zajęcie. Prowadziło do wniosków, o których wolała teraz nie myśleć.
Skupiła się na wieczornych planach. W końcu bez przesady, rozwijający się biznes rozwijającym się biznesem, ale jedną kolację Patryk spokojnie może zjeść w domu.
Budzik zadźwięczał o szóstej rano. Agnieszka Michalska zerwała się od razu. Kontrolnie spojrzała na drugą połowę łóżka. Strata czasu. Jasna sprawa, że była pusta. Ten drań, sukinsyn i słaby pracoholik niemający własnej woli oczywiście nie wrócił na noc.
– I bardzo dobrze! – wyszeptała mściwie, wychodząc z łóżka. Owinęła się szlafrokiem, po czym szybko pobiegła do łazienki. Ptaki za oknem darły mordy, co ją dodatkowo rozwścieczyło. Mogłyby przecież choć przez jeden poranek siedzieć cicho. Zachować trochę taktu i nie zapodawać ckliwych melodii, kiedy komuś właśnie wali się życie. Jeśli obudzą dziecko, ona nie zdąży przygotować się do wyjścia.
Na szczęście Martynka spała mocno, więc Agnieszka szybko uwinęła się z porannymi czynnościami upiększającymi.
Poza tym była spakowana. Trzy ogromne walizki stały w salonie. Taksówkę z odpowiednio pojemnym bagażnikiem zamówiła na siódmą. Bilety w specjalnej kopercie leżały przygotowane na stoliku obok.
Gdyby Jakub wrócił na noc, miałby szansę – ostatnią – zareagować. Agnieszka nie kryła się ze swoimi działaniami. Prowadziła je zupełnie jawnie. Ale nie było nikogo, kto by się nimi zainteresował. Ani Jakub, ani rodzice, a przede wszystkim tata.
Jak zawsze. Stary zapiekły żal do ojca spowodował grymas bólu na jej twarzy. Przeżyła wiele rodzinnych uroczystości, na które tata notorycznie się spóźniał lub wcale nie przychodził. Restauracja za każdym razem okazywała się ważniejsza. Najlepsza w całym Krakowie, a jednocześnie z przystępnymi cenami. Kultowe miejsce. Legendarne. Tuż u stóp Wawelu.
Ludzie mówili: „Michalscy obok Wawelu”, a ojciec: „Wawel obok Michalskich”. Skromność nigdy nie była jego cnotą. Restauracja natomiast największą miłością.
– Niech przepadnie! – wyszeptała Agnieszka. Ze złością wykopała spod umywalki zapomniany różowy balonik. Nie powinno go tam być. Wydawało jej się, że wczoraj w nocy bardzo dokładnie posprzątała mieszkanie. Usunęła wszelkie ślady urodzinowego przyjęcia córki.
Wspaniałe, wyjątkowe, urocze – to były najczęstsze komentarze matek licznie zaproszonych dzieci, Martynka też zdawała się dobrze bawić. Obsypana prezentami, brodziła w morzu kokard, kolorowych papierów i pudeł z zabawkami. Objadała się słodyczami i biegała wraz z rozwrzeszczaną gromadą swoich gości po całym mieszkaniu, roznosząc bałagan, płatki konfetti i okruchy czekoladowego ciasta. Jakby nie zauważyła, że jej tata nie przyszedł.
A może tak się przyzwyczaiła do jego nieobecności, że było jej już wszystko jedno?
Agnieszka nie miała tak łatwo. Dla niej obecność zarówno własnego ojca, jak i Jakuba była ważna. Zaciskała usta, zanim jeszcze impreza się zaczęła. Czuła, że tak to się może skończyć. Jakub opuści urodziny córki z powodu jakichś niecierpiących zwłoki zamówień. Nie mogła przestać o tym myśleć. Ciśnienie i tak od rana miała podniesione po wczorajszej rozmowie z matką, która – przeżywszy całe lata obok męża wiecznie zajętego pracą – namawiała Agnieszkę, by przestała histeryzować i spojrzała na sprawę z dystansem. Urodziny dziecka są co roku, a mężczyźni mają swoje sprawy i trzeba dać im trochę wolności. Zwłaszcza jeśli zapewniają rodzinie taki komfort życia.
Agnieszka miała serdecznie dość komfortu. Chciała bliskości, prawdziwego żywego związku i nie zamierzała pozwolić, by jej córka przeżywała to samo co ona w dzieciństwie. Ojciec był świetnym kucharzem, często przynosił do domu różne łakocie, ale jego córka pamiętała tylko, jak smakują połykane w samotności łzy. To one kojarzyły jej się z dziecięcymi latami. Nie będzie patrzeć bezczynnie, jak Jakub ma zamiar to samo zgotować Martynce.
– Niedoczekanie twoje, zdrajco jeden! – wyszeptała jeszcze ze złością, po czym starannie się ubrała. Nowe życie zamierzała zacząć jak należy. Wyszła z łazienki gotowa do działań.
Kopnęła ze złością nierozpakowany prezent od dziadka dla rzekomo tak bardzo kochanej wnuczki. Przysłał go kurierem, bo oczywiście zawodowe obowiązki nie pozwoliły mu się wyrwać z pracy. W wielkim pudle znajdowała się zapewne jakaś droga zabawka. Nawet nie pokazała jej Martynce. Ostatnie, czego dziewczynka teraz potrzebowała, to nowe rzeczy. Miała ich tak wiele, że ledwie mieściły się w pokoju, a przyjęcie urodzinowe znacznie ten stan powiększyło.
Agnieszka poprawiła włosy i wyprostowała się.
Dość rozmyślań o ponurych sprawach. Miała zamiar rozpocząć nowe życie. Wyjeżdżała z niewielkim bagażem. Tylko najważniejsze rzeczy. Przeszłość też planowała zostawić tutaj. Wystarczająco się już w życiu nacierpiała z jej powodu.
Z trudem obudziła Martynkę i nie całkiem jeszcze przytomną ubrała w bawełnianą sukienkę. Dobrze, że od rana zapowiadała się piękna pogoda i nie trzeba było wkładać dziecku kilku warstw odzieży. Dzisiaj wystarczyły jeszcze sandałki i mała była gotowa do drogi.
Śniadanie zjemy na lotnisku – postanowiła Agnieszka. Żołądek miała tak ściśnięty z emocji, że nie mogłaby teraz niczego przełknąć. A malutka, posadzona w fotelu, natychmiast znowu zasnęła. To samo zapewne miało nastąpić w taksówce.
Agnieszka jeszcze raz sprawdziła dokumenty. Przeszła przez mieszkanie, zaglądając wszędzie, czy niczego nie zapomniała. Spojrzała na wnętrza, w których spędziła ostatnie pięć lat. Zamierzała porzucić je bez żalu. Mało miała z nich naprawdę dobrych wspomnień. Zabrała jeszcze z garderoby zapomnianą pluszową kaczuszkę. Na wszelki wypadek. A nuż Martynka sobie o niej przypomni i będzie płakać? Wszystkich zabawek nie mogła spakować, i tak już jedna walizka w całości była wypełniona wczorajszymi prezentami. Wspaniałymi. Tylko że jej dziecko bardziej niż kolejnych rzeczy potrzebowało bliskich i obecnych w jej życiu ludzi.
Agnieszka westchnęła ciężko. Już miała zamknąć drzwi garderoby, kiedy jej wzrok padł na foliowy pokrowiec z sukienką ślubną. Wisiała tam od dawna. Zdążyła pożółknąć, nie doczekawszy się na odpowiedni termin.
– I już się nie doczeka! – powiedziała stanowczo i zatrzasnęła drzwi. – Koniec z tym! Zacznę od nowa. Lepiej. Na własnych warunkach. A Jakub niech zdechnie z tęsknoty za córką! Niech poczuje, co to znaczy, kiedy się na coś bardzo czeka. Jak ciężko znosić kolejne rozczarowania, zmagać się z niedotrzymanymi obietnicami. Zamierzała odpłacić mu z nawiązką za każdy samotny wieczór. A szczególnie za wczorajsze urodziny.
Wiedziała, że to go mocno zaboli. Wiele pracował, przyszły teść uczynił go swoją prawą ręką w restauracji i stawiał wysokie wymagania. Ale Jakub, choć nie był tatą doskonałym, kochał małą. Miała tego świadomość. Biegł do Martynki w każdej wolnej chwili. Częściej nawet niż do Agnieszki. Mieli swoje rytuały i ulubione zabawy. Teraz to się skończy. Kara będzie dotkliwa. Nie ma litości dla facetów krzywdzących rodziny.
– Nie ma – powtórzyła stanowczo Agnieszka. Wzięła córeczkę na ręce i poprosiła taksówkarza, by jej pomógł z walizkami. Chwilę później była już w drodze. Nikomu nie powiedziała, dokąd się wybiera. Wysłała tylko krótki esemes do matki, żeby się nie martwiła, ale szczegółów nie podała nawet jej.
***
Karolina wyszła z przedszkola i szybkim krokiem wróciła do domu. Przygotowania do wyjątkowej kolacji postanowiła zacząć od sprzątania. Niewielkie trzypokojowe mieszkanie było bardzo łatwe do zabałaganienia, za to trudne do uporządkowania. Wszędzie plątały się zabawki. Zaprowadzanie ładu w znacznej części polegało na chodzeniu i noszeniu rzeczy. Odkładaniu ich na właściwe miejsce, z którego natychmiast tajemniczym sposobem znikały, by znów leżeć nie tam, gdzie powinny. Ten proces był klasyczną syzyfową pracą.
Karolina westchnęła ciężko i zaczęła segregować klocki.
Macierzyństwo ma dwie twarze. Jedną piękną. Tę najczęściej uwiecznia się na zdjęciach i pokazuje w sieci. To słodkie uśmiechy, duma z dziecka i miłość do niego. Czułość oraz szczęście. Wszystkie te chwile, kiedy nasze życie jest niemal idealne, bo możemy je dzielić z kimś wyjątkowo bliskim. Córeczką lub synkiem.
Ale jest też druga twarz macierzyństwa. Szara jak zmęczona po kilku nieprzespanych nocach twarz matki. To znużenie monotonią dni, zniecierpliwienie wobec wyzwań, które wprawdzie nie są duże, ale za to nigdy się nie kończą. Nie ma bowiem przerwy od bycia mamą. Wolnych weekendów, świąt ani wieczorów. Ustawowego urlopu. Dyżur trwa bez ustanku.
Karolina jednak, choć miała chwile zmęczenia, nie narzekała. Od pięciu lat swój czas spędzała w domu, pomiędzy kuchenką, pralką i deską do prasowania, ale jej największym marzeniem było drugie dziecko. Chciała, by Lenka miała rodzeństwo, a czas spędzony w domu został jak najlepiej wykorzystany. W jej sercu wciąż znajdowało się sporo miejsca. Pragnęła jeszcze kogoś pokochać równie mocno jak córeczkę.
Patryk za to wciąż odsuwał w czasie decyzję o drugim dziecku. Podawał kolejne powody, dla których moment był nieodpowiedni. Nawet się nie obejrzeli, jak minęło pięć lat.
Może dzisiaj wieczorem o tym porozmawiamy? – zastanowiła się. To był bardzo dobry pomysł i od razu poprawił jej humor. Nazbierało się jeszcze kilka innych tematów domagających się omówienia już od dłuższego czasu. Cała organizacja życia rodzinnego tak naprawdę już nie istniała. Funkcjonowali z dnia na dzień, ale nie o to im przecież chodziło, kiedy podjęli decyzję, by być razem. To miało być prawdziwe wspólnie przeżywane szczęście.
Karolina zaprzestała na chwilę sprzątania i stanęła przy oknie. Poczuła dziwny dreszcz niepokoju. Jakby ją tknęło złe przeczucie.
Pewnie mama za chwilę zadzwoni, pomyślała.
Szykował się ślub jej siostry i w domu rodzinnym nie mówiło się o niczym innym. Wszyscy byli podekscytowani. W kółko opowiadali o kolejnych szczegółach. Herbacianych różach, które na stoły zamówił przyszły teść, mocno nadwyrężając swój budżet, o sukni z materiału tak miękkiego, że układał się niczym pianka, o koronkowym welonie sprezentowanym przez ciotkę chlubiącą się szlacheckim pochodzeniem i przede wszystkim wielkiej miłości młodych.
– Wzroku od nich nie można oderwać – mówiła mama, kiedy ostatni raz dzwoniła. – I nie boją się ślubu – dodawała z nieskutecznie ukrywanym wyrzutem.
Karolina westchnęła. Cieszyła się szczęściem siostry, ale niełatwo jej było funkcjonować w tym przedweselnym szaleństwie i zachować spokój.
– Mamusiu, a jaką ty miałaś sukienkę na swoim weselu? – zapytała ją ostatnio Lenka.
Nie miałam żadnej – nie udzieliła tej odpowiedzi. Zaczęła tłumaczyć córce, że nie każdy związek wygląda tak samo i niekoniecznie trzeba go pieczętować papierkiem i huczną uroczystością. Ale nie czuła się do końca dobrze z tymi wyjaśnieniami. To nie były jej poglądy, tylko Patryka.
Karolina wciąż w głębi serca pielęgnowała marzenie, że ukochany mężczyzna jej się oświadczy. Nie musiała mieć koniecznie wielkiej weselnej uroczystości. Ale chciała mieć poczucie, że jest dla Patryka kimś wyjątkowym. Jedyną miłością. Kobietą, z którą on chce być przez całe życie. I nie boi się tego wyraźnie powiedzieć.
Mieli dziecko, mieszkali pod jednym adresem, prowadzili wspólny biznes, ale brakowało jej tej jednej romantycznej deklaracji. Wyznania uczuć.
Westchnęła po raz kolejny i wróciła do sprzątania. Rozpamiętywanie żalów nie pomagało, skupiła więc siły, by o nich zapomnieć, i zajęła się planowaniem kolacji.
Jakub Radecki obudził się z bólem głowy o wiele koszmarniejszym niż po najgorszym kacu. Dudniło mu w skroniach i pulsowało okrutnie, nie pozwalając zebrać myśli nawet na krótką chwilę. W ustach czuł suchość, a powieki podnosił z trudem, jakby mu ktoś nasypał trocin w oczy. Piekły niemiłosiernie. Nie spał już którąś noc z kolei. Nawet nie byłby w stanie ich policzyć.
Jaki jest dzisiaj dzień? – zastanowił się, próbując oprzytomnieć. Miał nadzieję, że zgodnie z jego przypuszczeniami nadeszła wreszcie długo przez niego oczekiwana środa. Ale bez telefonu pod ręką nie był w stanie odpowiedzieć na to pozornie proste pytanie. Ostatnio doby zlewały mu się w jakąś paskudną całość. Nie odróżniał weekendu od zwykłego dnia. Nocy od poranka. Być może dlatego, że niewiele się różniły.
Pracował w kuchni, dużym pomieszczeniu bez okien, przy sztucznym oświetleniu. W kółko przygotowywał i wydawał te same potrawy. Takie same zupy bulgotały na palnikach wciąż gotowane od nowa. Jakub kręcił masy do ciast i piekł zapiekanki. Niekończący się potok głodnych ludzi zdawał się niemożliwy do zatrzymania. Puste żołądki zapełniały się, na twarzach klientów pojawiały się pełne zadowolenia uśmiechy, po czym znikali, kelner zmieniał zastawę i gra zaczynała się od nowa.
Kolejne naczynia. Nowe zupy, kremy i zapiekanki.
Restauracja osiągnęła sukces. Ogromny. Konkurencja nie miała szans. Jakub był jednym z filarów tego zwycięstwa. To on opracował rewolucyjne menu. Kilka potraw, prostych, smacznych i niezbyt drogich, a jednocześnie elegancko podanych wywindowało to miejsce do rangi ulubionego lokalu w okolicy. A jego beza z porzeczkami doczekała się nawet określenia kultowej. Jakub miał do tego dystans. Wiedział, że to słowo jest obecnie mocno nadużywane.
Właściciel natomiast zacierał dłonie i liczył zyski. Mówił do Jakuba „synu” i w jego głosie brzmiała prawdziwa szczerość. Nie było to tylko puste określenie. Jakub miał się niebawem ożenić z jego córką, był też ojcem największego skarbu szefa: wnuczki Martynki. Pojawiła się na świecie nieco wcześniej, niż przyszli teściowie się spodziewali, ale to niczego nie zmieniało w ich pełnej żaru miłości do dziewczynki.
Szaleli za nią.
To ponoć dla zabezpieczenia jej przyszłości w restauracji harowano ponad siły.
Ale Jakub zaczynał mieć dość. Tego życia w niewoli gorszej niż na galerach. Pracy bez końca. Wiecznego stawiania sobie kolejnych celów. Przekraczania granic fizycznej i psychicznej wytrzymałości. Braku czasu, by się cieszyć tym, co zostało już osiągnięte. Nawet o tym pomyśleć. Przyszły teść nie miał umiaru. Firma była jego domem. Od lat żył w ten sposób. Jego żona już się przyzwyczaiła.
Tego samego wymagał od ewentualnego zięcia i następcy. Maksymalnego zaangażowania. Na początku brzmiało to dość logicznie. Jakub miał talent, ale pochodził ze skromnego domu, nie mógł nawet marzyć o własnej restauracji. Kiedy poznał Agnieszkę, nie wiedział, czyją jest córką. Pokochali się, a potem okazało się, że zawodowo też stanowią wymarzone połączenie.
Wymarzone głównie dla przyszłego teścia, który nie miał syna i z radością powitał w rodzinie drugiego kucharza. Jakub starał się zasłużyć na przywileje, jakie stały się jego udziałem. W głębi serca wciąż czuł się gorszy. Ubogi chłopak znikąd wśród zamożnej rodziny, od pokoleń zajmującej się gastronomią. Próbował nadrabiać pracowitością, a ojciec Agnieszki przyjmował to jako oczywistość i wykorzystywał bez oporu. Jakub zasuwał w kuchni jak wyrobnik.
Termin ślubu wciąż odkładano pod różnymi pretekstami i ten okres próby zdawał się nie mieć końca.
Aż Jakub obudził się dzisiaj na zapleczu i poczuł, że ma dość. Cholernie, sakramencko dość. Ponad wszystko. Z trudem wstał z tapczanu, na którym spędzał ostatnio wiele nocy. Zbyt wiele nocy z dala od kobiet, które kochał.
Zrobił kilka niepewnych kroków w stronę łazienki i odkręcił kurek z zimną wodą. Przemył twarz, po czym spojrzał w lustro. Oczy miał przekrwione jak stary pijak. Chwiał się na nogach i wielu postronnych obserwatorów pewnie uznałoby, że ma za sobą niezłą imprezę. Miał. I to niejedną. Każdą spędził nad patelnią, garami i deską do krojenia. Wczorajsza skończyła się o trzeciej nad ranem, poprzednia również. Jakub był chronicznie przemęczony. Czuł, że dotarł do jakiejś granicy, której nie da się już przekroczyć.
Po chwili jednak otrzeźwiał i poczuł, jak krew szybciej krąży mu w żyłach. Zmęczenie na kilka sekund zniknęło przepędzone nagłym zastrzykiem adrenaliny.
Urodziny! – Ta myśl zaświdrowała Jakubowi w mózgu, powodując, że pod czaszką pojawiło się znienacka jakby milion małych ostrych odłamków. To dzisiaj, pomyślał z nadzieją, bo strach zalewał mu umysł złym podejrzeniem. Zakręcił szybko kurek, dowlókł się z powrotem do tapczanu i odszukał porzucony byle jak smartfon.
Siedemnasty maja.
Data wypisana była dużymi literami. Nie sposób się pomylić. Nie miał też powodu, by podejrzewać, że popularna sieć telefonów go oszukuje w kwestii dnia miesiąca, choć teraz właśnie tego najbardziej pragnął.
Usiadł, aż zajęczał materac. Złapał się za głowę. Doskonale wiedział, co oznacza ten okropny fakt, że jest siedemnastego. Wszystko mu się pochrzaniło. Obudził się półprzytomny nie w środowy poranek, jak się z nadzieją łudził, lecz okropny, najgorszy na świecie czwartek. O jeden dzień za późno.
Urodziny Martynki odbyły się wczoraj! A on spędził je w pracy! Nie istniała najmniejsza szansa, że Agnieszka przyjmie ten fakt ze zrozumieniem. Kłócili się o to wiele razy. Ostatnio coraz gorzej się między nimi układało, co stanowiło oczywistą konsekwencję jego trybu pracy. Dawne porozumienie, czułość i bliskość zniknęły bez śladu. Między innymi właśnie dlatego dzisiaj poczuł, że dotarł do granicy, której nie mógł już przekroczyć.
I tak gryzły go okropne wyrzuty sumienia, że obudził się za późno.
Martynka!, pomyślał rozżalony i skulił się, jakby go ktoś pchnął silnym ciosem.
A potem opanowała go wściekłość. Dokładnie sprawdził powiadomienia. Nie było żadnych nieodebranych połączeń. Nikt nie próbował się wczoraj do niego dodzwonić. Przypomnieć o ważnej dacie. Teść, nawet jeśli pamiętał, słowem się nie odezwał. Fala niespodziewanych gości po północy była ważniejsza niż wszystko inne. Należało ich przyjąć za wszelką cenę. Cóż z tego, że Jakub ledwo trzymał się na nogach, a jego pomocnik pił jeden napój energetyczny za drugim, żeby jakoś przetrwać? Reszta personelu pracowała na zmiany. Wychodzili po ośmiu godzinach i nic ich nie interesowało. Jakub zostawał do końca.
Rzucił telefon na szafkę.
Tego było za wiele. Miał dość. Ciągłej konieczności udowadniania, że jest wart tego, by być członkiem rodziny, szefem kuchni, przyszłym następcą. Wcale już nie był pewien, czy w ogóle chce nim być.
– Obudziłeś się! – W uchylonych nagle drzwiach pojawiła się głowa Zygmunta Michalskiego, ojca Agnieszki. Szpakowaty, wciąż przystojny sześćdziesięciolatek wyglądał, jakby tej nocy doskonale się wyspał, a przecież położył się później niż Jakub. Ale on nie harował w kuchni, a jedynie bawił gości i liczył zyski. – To dobrze, że wstałeś – powiedział z charakterystycznym dla niego wiecznym zadowoleniem z samego siebie i zatarł dłonie. – Bo robota czeka. Sprzątaczki działają od świtu, ale trzeba je przypilnować. Dostawę już przyjąłem – pochwalił się. – Ale czas już nastawiać zupy i przygotować półprodukty. Liczę, że pierwsi goście wpadną na obiad przed południem. Twój cudowny rosół staropolski powinien być gotowy, a sam mówiłeś, że potrzebuje się gotować przynajmniej trzy godziny, najlepiej cztery. Czas nagli, więc nie wyleguj się w łóżku, jeśli łaska.
Znowu zatarł dłonie. Miał widać wiele powodów do satysfakcji.
Jakub nie odpowiedział. Spojrzał na niego z niechęcią i odwrócił głowę.
– Zaparzę ci dobrej kawy – zareagował na ten gest przyszły teść i pobiegł w stronę drogiego, jak go Agnieszka określała, maksymalnie wypasionego ekspresu, w którym w rzeczy samej można było zaparzyć bardzo dobrą kawę.
Ale to nie wystarczyło, by dzisiaj pomóc Jakubowi. Wstał z tapczanu, umył się, przebrał w czyste ciuchy, których spory zapas od dawna miał na zapleczu, i pobieżnie poprawił nieco przydługie blond włosy, po czym wszedł do lokalu. Wyglądał źle. Jak przeżarty nałogiem alkoholik, który o poranku chwiejnym krokiem rusza w poszukiwaniu pierwszego klina. Dwudniowy zarost, podkrążone oczy, niedbała fryzura i krzywo zapięte guziki koszuli dopełniały tego smutnego wizerunku.
Najwyraźniej praca ponad siły może człowieka wykończyć równie szybko jak nałóg, którym w istocie również jest.
– Jadę do domu – powiedział do wielce z siebie zadowolonego przyszłego teścia, który właśnie sprawdzał stan spienienia mleka, pogwizdując wesoło pod nosem. W głębi sali sprzątaczki pilnie polerowały podłogę i co jakiś czas spoglądały na szefa. Czekały, aż pójdzie gdzie indziej, żeby zwolnić tempo i poplotkować.
– Idę do domu – powtórzył Jakub, bo miał wrażenie, że nikt go nie słyszy.
– Słucham? – zdumiał się Zygmunt i odwrócił wreszcie od ekspresu.
– Martynka miała wczoraj urodziny. – Jakubowi lekko zadrżała broda, kiedy wypowiadał te słowa. – Nie było mnie.
– Daj spokój – obruszył się przyszły teść. Już się wystraszył, że stało się coś poważnego. – Będzie mieć jeszcze nieraz. Wiem coś o tym, też mam córkę i pamiętam, że urodziny są co roku. Dzieci nie zając, nie uciekną. A klienci już nie będą mieć tyle wyrozumiałości.
Jakub słyszał ten tekst już chyba po raz tysięczny. Ale tym razem naprawdę go zemdliło. Być może dlatego, że – choć cały czas pracował wśród jedzenia – od dawna nie miał w ustach porządnego posiłku. Z braku czasu. Albo z tego powodu, że cynizm przyszłego teścia zdawał się nie mieć granic. Dorównywać poziomem mogło mu tylko jego wieczne samozadowolenie.
– Wiedziałeś o tym? – wycedził z trudem przez zaciśnięte wściekłością zęby. – I nic mi nie powiedziałeś?
– Na litość boską, uspokój emocje.
Zygmunt podszedł do niego z uśmiechem jak celebryta, który sączy konkurencji do ucha okropne słowa na premierze filmu, ale cały czas ma pogodny wyraz twarzy, na wypadek gdyby ktoś robił mu zdjęcie. W tym samym momencie dyskretnie spojrzał w stronę sprzątaczek i starał się zachować pozory spokojnej pogawędki. Nie chciał skandalu w firmie.
– Czego ty ode mnie chcesz? – zapytał, podchodząc do przyszłego zięcia. – Nie oczekujesz chyba, że będę ci pilnował prywatnego kalendarza. Zresztą, nie martw się. Posłałem dla Martynki świetny prezent. Powiemy, że to od nas obu i będzie spokój.
Jakub czuł, jak kręci mu się w głowie, a w oczach wirowały mu z gniewu jakieś dziwne błyszczące iskry.
– Gdybyś był człowiekiem – powiedział powoli – to zareagowałbyś po ludzku. Przypomniał mi o urodzinach córki, bo dobrze wiesz, w jakim kotle żyłem przez ostatnie dni. Ale tego nie zrobiłeś, bo już nie masz ludzkich odruchów – dodał i złapał się ręką za oparcie krzesła. Był tak słaby, że ledwo stał o własnych siłach.
Ojciec Agnieszki zaniepokoił się tymi słowami, ale jeszcze nie tak bardzo. Przywykł do sytuacji kryzysowych, były jego normą. W restauracji ciągle coś się działo. Klienci składali zażalenia, to znów pracownicy mieli o coś pretensje. Zygmunt rozwiązywał takie kwestie sprawnie, jak inni łamigłówki w gazecie. Nawet z przyjemnością. Lubił swoją skuteczność.
– Praca czeka – przypomniał Jakubowi najważniejszą jego zdaniem życiową zasadę.
– Niech Daniel się tym zajmie – odparł chłopak i ruszył w stronę drzwi. Nawet nie tknął podanej mu przez ojca Agnieszki kawy. – Zna wszystkie przepisy. Ja jadę do rodziny.
– Jeszcze nie jest twoja. – W głosie przyszłego teścia pojawiły się groźne nutki. Umiał w sekundę przeobrazić się z jowialnego ojczulka w surowego przełożonego. A teraz zaczynał tracić cierpliwość. Każdy ma prawo przechodzić kryzys, ale on nie miał zamiaru dyskutować o tym bez końca. Zwłaszcza kiedy należało pilnie zająć się pracą.
– Obawiam się, że jak tak dalej pójdzie, nigdy nie będzie moja. – Jakubowi było już wszystko jedno. – Mam tego dość. Wracam do nich, a o naszej przyszłości porozmawiamy, jak odpocznę. Dłużej nie sposób tak funkcjonować.
Odwrócił się i wyszedł lekko chwiejnym krokiem. Naprawdę wyglądał, jakby był pijany. Skrajne przepracowanie całkowicie go wycieńczyło.
Ojciec Agnieszki zrobił krok w jego stronę, ale zaraz się cofnął.
Niech idzie, pomyślał. Błyskawicznie dokonał rachunku zysków i strat. Nawet jeśli Jakub miałby się zbuntować na dobre, co było oczywistą konsekwencją sposobu, w jaki był traktowany przez szefa, i tak rodzinny biznes już zyskał na nim dużo. Ostatnie dwa lata były bardzo tłuste. Chłopak okazał się niezwykle zdolny, pracowity i miał w sobie wcale nie tak często spotykane zacięcie do walki, charakterystyczne dla dzieci, którym od początku było trudno. Firma sporo na nim zarobiła.
Wbrew temu, co Jakub sądził, Michalski umiał powiedzieć sobie „stop”. I właśnie to zrobił. Postanowił odstawić przyszłego zięcia na boczny tor. Do odwołania lub na stałe, to się zobaczy. Niech odpocznie, skoro tak bardzo tego chce. Sukces nie jest dla mięczaków. Znajdzie się ktoś na jego miejsce. Na przykład pomocnik Daniel, który nie bez powodu zasuwa tyle godzin. Tylko czeka, by zająć miejsce Jakuba.
Zygmunt spojrzał w stronę drzwi, które dopiero co zamknęły się za ojcem jego ukochanej wnuczki. Potencjalnym przyszłym zięciem. Obiecał chłopakowi przepisać po ślubie restaurację. Poczuł się trochę nieswojo na myśl, jak ciężko Jakub pracował, by na to zasłużyć. Ale Michalski szybko wytłumaczył się sam przed sobą, a potem sprawnie uniewinnił.
Przecież jest jeszcze dużo czasu, pomyślał. Młodzi teraz nie spieszą się z takimi staroświeckimi obrzędami. Na co im to wszystko? – powtarzał przy każdej okazji. – Tylko niepotrzebny wydatek. Jak ktoś chce być szczęśliwy, to i bez papierka będzie – na dobre uspokoił swoje sumienie. Coś mu tam podpowiadało cicho, że to nie w porządku kazać komuś pracować ciężko wiele lat, by w końcu wystawić go do wiatru, ale nie przejął się tym. Nie oszukał przecież Jakuba. Miał zamiar przekazać mu wszystko, tylko jeszcze nie teraz. W czasie bliżej nieokreślonym. Jak przyjdzie pora na emeryturę.
Na razie jednak się na nią nie wybierał.
Patryk siedział przy stoliku pod oknem. Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w pustą salę. W sumie niezła była ta robota. Przez większą część dnia nie miał żadnego zajęcia. Lokal nie cieszył się zbytnim powodzeniem i nie trzeba się było przemęczać, by obsłużyć nielicznych, przypadkowych gości. Coś dziwnego było w tym miejscu i Patryk niejedną godzinę spędził na próbach rozwiązania tej zagadki. Nieraz widział, jak ludzie wchodzą, rozglądają się i po chwili wychodzą, niczego nie zamawiając. Nie wiedział, czy winna temu była lokalizacja wśród wielu innych restauracji, menu czy też wystrój.
Ale jedno już od dawna było dla niego oczywiste. Interes szedł marnie i nie wyglądało na to, by sytuacja w najbliższym czasie miała się zmienić.
Cztery lata temu na fali popularności programu kulinarnego prowadzonego przez charakterną blondynkę uznał, że własna restauracja to jego wymarzony sposób na życie. Był bardzo pewny siebie. Przekonany, że nie popełni tych wszystkich głupich błędów, które mieli na sumieniu pokazani w telewizji biedni właściciele upadających interesów. Miał swoją wizję. Wydawała mu się niezwykle odkrywcza. Minimalne koszty, maksymalny zysk. Szanse na powodzenie oceniał wysoko, zważywszy na fakt, że w przeciwieństwie do większości konkurentów nie musiał opłacać czynszu.
A jednak coś wyraźnie nie wychodziło. Tanie potrawy cieszyły się niewielkim zainteresowaniem, niskobudżetowy kucharz średnio przykładał się do pracy, a Patryk nie miał pojęcia, czym się zająć w czasie ciągnących się niemiłosiernie godzin pracy, w czasie których nie miał nic do roboty.
Pomocnik kucharza sam załatwiał niewielkie zakupy. Kilka zamrożonych potraw czekało na przypadkowego przechodnia lub niezorientowanego w kulinarnej ofercie Krakowa turystę. Stali klienci wybierali sąsiadów.
W sumie Patryk nawet im się tak bardzo nie dziwił. W lokalu było smutno i cicho. Pachniał płyn do dezynfekcji i stary kurz. Jedzenie pojawiało się w tak małych ilościach, że nie miało szans, by zdominować atmosferę. Utarg wystarczał, by z trudem trzymać się na powierzchni, ale często, ostatnio coraz częściej, trzeba było łatać dziury budżetowe pożyczkami.
Już od kilku miesięcy Patryk zamartwiał się tym stanem. Ukrywał marną sytuację przed Karoliną. Nie było to bardzo trudne, bo na papierze nie wyglądała ona tak źle. Firma przynosiła pewien zysk. Nie generowała wielkich kosztów, ale jej pozorny sukces opierał się na prywatnych, nigdzie oficjalnie nienotowanych długach. Kolejnych pożyczkach, którymi załatwiano nieprzewidziane wydatki, opłacano niektóre pensje i zamawiano towar, nie regulując faktur na czas. Jednak to jest system, który zawsze prędzej czy później się sypie. Pętla nagle się zaciska, zaczyna brakować chętnych do udzielenia następnego kredytu, wierzyciele coraz bardziej się denerwują, a zły stan finansów przestaje być tajemnicą.
Patryk był o włos od tego momentu.
Był zły na siebie, że nie wycofał się wcześniej. Od dawna miał świadomość, że sprawy źle się mają. Ale wciąż liczył na zmianę. Bał się powiedzieć Karolinie prawdę. Wierzył, że w kolejnym miesiącu coś się zmieni. Nagle odbije się od dna i zacznie lepiej funkcjonować. Przybędzie gości, będzie można spłacić długi. Wyobrażał sobie, że sukces mógłby mu dodać skrzydeł. Pomóc w podjęciu kilku pilnych życiowych decyzji, które od wielu miesięcy trochę tchórzliwie odkładał.
Czekał, aż uporządkuje sprawy zawodowe. Chciał przynajmniej pod tym względem być w porządku. Ale czas mijał, a sytuacja tylko się pogarszała.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że powinien porozmawiać z Karoliną. Miał jej wiele do powiedzenia. Nie tylko na temat słabej kondycji restauracji. Ale na samą myśl dosłownie cierpła mu skóra. Czuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach. Jeszcze nigdy w życiu nie stał przed tak poważnym wyzwaniem. W głębi serca był bowiem tchórzem. Oszukiwał wszystkich wokół, bo nie było go stać na szczerość.
Podświadomie liczył na cud. Że stanie się coś, co zwolni go od odpowiedzialności za decyzję. Ale czas działał wyjątkowo leniwie. Patryk patrzył przez okno restauracji na gwarne krakowskie życie. Wszyscy chodzili w szybkim tempie, nawet turyści pospiesznie maszerowali. Nikt nie miał czasu na spokojne spacerowanie. Każda wycieczka czy grupa ma teraz napięty plan i nie wczuwa się w atmosferę wawelskiego wzgórza, lecz posłusznie zasuwa do kolejnych zabytków.
Tylko w Lawendowym Zakątku wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Patryk siedział bezczynnie pod oknem, senny kucharz przeglądał wiadomości w telefonie, a z kwiatka w wazonie powoli opadł na obrus zwiędnięty płatek.
Co za cholerne miejsce! – zdenerwował się Patryk i ze złością popatrzył na wielkie zdjęcie babci Jadwigi. To ona, ku wielkiemu oburzeniu rodziny, zapisała ten lokal wnuczce, pominąwszy trzy swoje córki. Nie miała niczego więcej i z tego powodu pozostali członkowie rodziny musieli obejść się smakiem. Do tej pory w każde święta dyskretnie lub całkiem jawnie toczyła się przy stole ostra dyskusja, czy Karolina powinna sprzedać spadek i podzielić się z krewnymi. Temat wracał regularnie, a temperatura emocji mimo upływu czasu wciąż była wysoka.
Ale Karolina szanowała wolę babci. Uparła się, że to miejsce pozostanie w rodzinie. Chciała otworzyć tutaj kwiaciarnię, ale Patryk przekonał ją, że restauracja będzie lepszym wyborem. I najwyraźniej nie miał racji.
Wstał od stolika i postanowił natychmiast wyjść. Czuł, że jeśli jeszcze chwilę tutaj posiedzi, zwariuje. Zanim to jednak zrobił, spełnił jedno ze swoich utajonych pragnień. Podszedł do portretu babci i odwrócił go do ściany. Ciągle mu się wydawało, że ona wszystko o nim wie. Zna nawet tę jedną najbardziej starannie skrywaną tajemnicę. I że go potępia.
Ale zapomniał o tym, kiedy tylko wyszedł na skąpaną w słońcu ulicę. Szybko wysłał esemesa i zaczął się uśmiechać. Wreszcie rysowały się przed nim weselsze perspektywy.
Jakub zostawił swój samochód na parkingu i machnął dłonią w kierunku przejeżdżającej taksówki. Zawsze było ich tutaj kilka, oczywiście z wyjątkiem sytuacji, kiedy się ich pilnie potrzebowało. Wtedy znikały. Teraz jednak niebieski mercedes, jak na zawołanie, pojawił się tuż przed wejściem.
Kierowca westchnął, widząc klienta w takim stanie wcześnie rano, ale rzecz jasna nie skomentował tego nawet słowem. Miał już do czynienia z gorszymi przypadkami. Dziwił się tylko, że gość jest pijany tak, że ledwo stoi, a zupełnie nie czuć od niego alkoholu. Wręcz przeciwnie, pachniał dość smakowicie. Jakby babeczkami z lukrem albo słodką bezą z kremem i truskawkami. Taksówkarz od razu poczuł się głodny i postanowił po powrocie odwiedzić restaurację U Michalskich i zamówić coś na deser. Do tego dużą kawę z pianką. Uśmiechnął się. To był doskonały plan na przerwę w pracy.
Zawiózł klienta na strzeżone osiedle, gdzie stały nowe apartamentowce. Wysadził tuż przed wejściem. Ładnie tu było. Czysto, wszystko nowe jak spod igły. Jasnobrązowa kostka brukowa, wypielęgnowane trawniki, rabaty kwiatowe i ładnie przycięte drzewa. Mieszkania też zapewne miały dobry standard. Taksówkarz westchnął. Kiedyś alkoholików woził pod rozpadające się chałupy, dziś pod najnowocześniejsze apartamentowce. Takie czasy.
Jakby dla potwierdzenia przypuszczeń kierowcy, Jakub ledwo dotarł do wejścia. Ze zmęczenia i niewyspania kręciło mu się w głowie.
***
Wszedł do mieszkania i od razu poczuł, że coś jest nie tak. Choć cisza i pustka o tej porze nie musiały oznaczać niczego niepokojącego. Martynka zapewne była już w przedszkolu, a Agnieszka na zakupach lub porannej kawie z koleżanką. Właściwie to nie wiedział, w jaki sposób spędza przedpołudnia, i znów zatrzęsła nim złość. Był wściekły, że dał się wkręcić w machinę niekończącej się pracy.
Teraz jednak miało się to zmienić. Bez względu na konsekwencje. Przetarł oczy dłońmi. Pieczenie pod powiekami nie ustawało ani na chwilę, podobnie jak koszmarny ból głowy. Zrobił jeszcze kilka kroków. Uczucie niepokoju wciąż mu towarzyszyło. Wszędzie panowały porządek i jakaś dziwna pustka. To ona właśnie zastanowiła go już w przedpokoju. Na podłodze nie leżały klapki, trampki, sandałki ani pantofle jego córki. Zwykle ilość jej podstawowego obuwia przyprawiała go o zawrót głowy.
W salonie nie było tylu co zwykle zabawek. Zrozumiał dlaczego, jeszcze zanim otworzył drzwi dziecinnego pokoju i zobaczył, że stamtąd też pozbierano wszystko, co miało znaczenie dla Martynki. Zachwiał się, zmęczenie coraz mocniej dawało mu się we znaki. Resztką sił zmusił się, by zajrzeć jeszcze do sypialni. Uchylone drzwi garderoby pokazywały wiszącą jak na urągowisko białą suknię ślubną Agnieszki. Tę, której nigdy nie włożyła, bo oboje wciąż zgadzali się przekładać datę ślubu na prośbę Zygmunta Michalskiego, wymyślającego bez końca nowe powody, by jeszcze kilka miesięcy poczekać. Potem znowu kolejne i następne.
Aż minęło pięć lat i nikomu już się nie chciało tego wesela organizować. Żyli jak małżeństwo, ale wcale nim nie byli. I oboje w głębi serca czuli z tego powodu narastającą frustrację. Kiedyś często o tym rozmawiali, kłócili się i spierali. Zastanawiali, czy to potrzebne. Potem temat ucichł. Przestali o nim mówić. Jakub pogrążył się w pracy. Agnieszka zajmowała się wychowywaniem córeczki. Powoli, nieubłaganie ich światy zaczęły się od siebie oddalać jak dwa statki popychane przeciwnym wiatrem.
Jakub usiadł na brzegu starannie pościelonego łóżka. A potem padł na plecy. Nie miał na nic siły. Już wiedział, że Agnieszka zabrała małą i gdzieś się wyprowadziła. Miał tylko nadzieję, że niedaleko.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki