Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Horror ma wiele obliczy. Mogą one wzbudzić niepokój, lęk, obrzydzenie, zdziwienie, nierzadko mogą też rozbawić. Niniejsza książka to niezwykle bogaty przekrój konwencji grozy. Zawiera premierowe opowiadania najbardziej znanych polskich autorów gatunku, takich jak Dawid Kain, Krzysztof Maciejewski, Robert Cichowlas, Łukasz Radecki (i wielu innych!), którzy udowadniają, że żadna twarz horroru nie jest im straszna. Przeczytacie historie z rodzaju gore, weird, bizarro, slasher, zombie, horror psychologiczny, animal attack czy ghost story. Gwarantowana różnorodność również jeśli chodzi o formę! Drabble, klasyczne opowiadanie, nowela – zero ograniczeń! A na dokładkę przygotujcie się na niepublikowane wcześniej w Polsce opowiadanie mistrza światowej grozy - Grahama Mastertona! Patronaty: grahammasterton.blox.pl, Grabarz Polski, Okiem na horror, Horror Online |
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2014
Copyright © Jacek M. Rostocki, Huda, 2014
Copyright © Łukasz Radecki, Vade-Mecum, 2014
Copyright © Łukasz Orbitowski, Szkło, 2014
Copyright © Krzysztof Maciejewski, Kieszonkowy demon, 2014
Copyright © Paweł Mateja, Fałszywe wspomnienie, 2014
Copyright © Karolina Kaczkowska, Zombie Love, 2014
Copyright © Robert Cichowlas, Armia Ocalenia, 2014
Copyright © Piotr Mirski, Dom na końcu drogi, 2014
Copyright © Dawid Kain, Jak szelest liści w jesienną noc, 2014
Copyright © Paweł Waśkiewicz, Przewoźnicy, 2014
Copyright © Tomasz Siwiec, Rozumiesz, skarbeńku, 2014
Copyright © Tomasz Czarny, Nieczas, 2014
Copyright © Łukasz Henel, Miłość zaklęta w kamieniu, 2014
Copyright © Jacek Piekiełko, Twoje martwe skronie, 2014
Copyright © Michał Stonawski, Klatka, 2014
Copyright © Krzysztof T. Dąbrowski, ŻyczeNIE, 2014
Copyright © Sylwia Błach, Adam i Ewa, 2014
Copyright © Graham Masterton & Tony Campbell, Night of the Wendigo, 2005
Wszelkie prawa zastrzeżone
Pod redakcją Roberta Cichowlasa
Redaktor
Agnieszka Zienkowicz
Tłumaczenie opowiadania Noc Wendigo Grahama Mastertona
Patryk Cichy
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Zdjęcie na okładce
Copyright © depositphotos.com/Nomadsoul1
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektronicze
ISBN 978-83-7674-325-7
Wydawnictwo Replika
ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo
tel./faks 061 868 25 37
www.replika.eu
HUDA
Jacek M. Rostocki
|widzisz te kocie tropy na śniegu?
zawsze w jedną stronę|
drobne dowody
dokonanych wyborów
patrzę na ciebie
i widzę swój egoizm
Prolog
Noc była księżycowa, mroźna. Sumitra żałowała, że dała się sprowokować i wyszła po północy na to pustkowie. Tak, trzasnęła drzwiami i dało jej to satysfakcję, ale też spowodowało, że wszystkie złe emocje wyparowały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Właściwie po takim trzaśnięciu spokojnie mogła wrócić, uznając, że kłótni nie było. Ale duma jej nie pozwalała. Nie po to mieszkała w jakiejś norze w Katmandu, nie po to uczyła się całymi nocami do egzaminów, nie dojadała, żeby mieć na książki… Nie po to się tak starała, żeby teraz usłyszeć, że jest darmozjadem, bo nie chce wrócić do rodzinnej biedy. Teraz! Kiedy został jej jeszcze rok nauki do egzaminów dających szansę na jakąś normalną pracę i uczciwe zarobki, dających perspektywy…
Ale przecież kochała rodziców. Wiedziała, dlaczego się złoszczą, dlaczego są zawiedzeni. Oni się bali.
Obawiali się, że Sumitra już nie wróci. Że zostaną sami, gospodarstwo padnie, a oni będą musieli pójść w łaskę do rodziny. Tylko dlaczego niby ich przyszłość miała zależeć od niej? Zawsze była popychadłem, wszystkie prace były na jej głowie, podczas gdy jej bracia nie robili nic. Wałkonili się, całymi dniami sobie gadali, podpierając ściany. Tacy radośni, roześmiani i pewni siebie! I zawsze mogli oczekiwać dobrego słowa albo smacznego kąska w kuchni.
A gdzie są teraz? Jeden poszedł z partyzantami i jedyne, co po nim zostało, to kukri, jego nóż przyniesiony któregoś dnia przez nieznanego posłańca. Drugi poznał dziewczynę z Niemiec, która akurat w ich wiosce zatrzymała się na herbatę. Gruba, paskudna Niemra… Najpierw zaproponowała Guptcie pracę w charakterze tragarza i przewodnika, potem namówiła go na wyjazd do Niemiec, a kiedy pojechał, ślad po nim zaginął.
Więc teraz ona miała rzucić szkołę i wrócić w góry!?
Nie ma mowy, bardziej przyda się, kiedy zdobędzie zawód. Zarobi pieniądze, pomoże rodzicom i może kiedyś wróci, ale nie po to, by za chałupą całymi dniami młócić szpinak! Wróci, żeby być kimś, żeby nauczyć ich, że to już nie jest szesnasty wiek, że trzeba sobie umieć radzić w życiu i korzystać ze zdobyczy cywilizacji.
Z drugiej strony nie lubiła się kłócić. Było jej smutno, gdy widziała łzy w oczach matki, więc kiedy trzasnęła drzwiami, gotowa była zaraz wrócić i dalej łuskać czosnek.
Tymczasem jednak zdecydowała się przenocować u brata matki. Wuj mieszkał poza wsią, jakieś cztery kilometry w górę. Wybrał samotność po śmierci żony ćwierć wieku wcześniej. Sumitra nigdy nie poznała ciotki. Jednak wujek zawsze rozpieszczał i hołubił swoją siostrzenicę, zatem była pewna, że znajdzie u niego kąt, nawet mimo tak późnej pory.
Mogła iść ścieżką, którą normalnie chodzą trekkerzy albo pójść skrótem przez niewielką górę, którą turystyczny szlak omijał.
Co prawda w przewodniku jako wysokość tego wzniesienia podawano 4100 metrów, ale w praktyce podejście nie było trudne, a skracało dystans o ponad kilometr.
Sumitra miała na sobie dres, a wybiegając z domu, narzuciła jeszcze na głowę szal z wełny jaka. Teraz okutana miękką, ciepłą, pachnąca domem materią nie czuła chłodu. Księżyc świecił jasnym, srebrnym blaskiem, powodując, że okolica wydawała się odlana z metalu.
Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Wiatr usnął między graniami, z coraz bardziej odległych chat nie dochodził żaden dźwięk.
Dziewczyna była tak pogrążona w myślach, że nie zwracała uwagi na otoczenie. Szła dobrze sobie znaną ścieżką, zastanawiając się, czy naprawdę chce tu wrócić po szkole. Czy przy takim nastawieniu rodziców i sąsiadów ma to w ogóle sens?
Nagle przystanęła. Wydało się jej, że w górze zauważyła jakiś ruch. Przez chwilę zastanawiała się, co to takiego? Irbis bywa groźny, ale one są tak płochliwe i trudne do wypatrzenia, że było to mało prawdopodobne. Bawoły i jaki spędzono już niżej. Czyli złudzenie. Coś się jej przywidziało.
Jednak gdzieś w głębi wyobraźni małe ziarenko strachu stoczyło się z baśniowej góry legend i opowieści, którymi karmiona była w dzieciństwie.
Szła dalej, uważnie wpatrując się w posrebrzaną scenerię przed sobą.
Kiedy zauważyła ludzką sylwetkę stojącą bez ruchu pod szczytem, jakieś dwadzieścia metrów od ścieżki, poczuła, że jej obawa zamienia się w lawinę strachu.
– Czasem krzaki potrafią przybierać różne kształty… – próbowała się uspokoić. Zatrzymała się, ale wiedziała, co musi nastąpić. Wolno ruszyła w stronę nieruchomej postaci.
To nie był krzak, ale to i tak wiedziała wcześniej. Nie mogła się oszukiwać. Jednocześnie jej świadomość, już od jakiegoś czasu kształtowana w postępowym świecie wielkiego miasta, w nowoczesnej szkole, nie chciała przyjąć do wiadomości, że oto ma stanąć twarzą w twarz z postacią z legend.
Huda. Człowiek w kapturze. Żebrak. Śmierć.
– Uspokój się, Sumitra! – nakazała sobie w duchu. – Huda nie istnieje! To wszystko bajki!
Ale wciąż zbliżała się do samotnej postaci, wiedziona niewypowiedzianym wezwaniem.
To mógł być przecież turysta potrzebujący pomocy…
Żołnierz? Partyzant, który nie wiedział, że wojna się już skończyła?
Sumitra zatrzymała się cała spięta, gotowa do natychmiastowej ucieczki.
Przyglądała się obcemu. Był średniego wzrostu, ubrany w opończę całkowicie skrywającą ciało. Na głowę naciągnięty miał kaptur tworzący niepokojącą, zacienioną pustkę w miejscu, gdzie kryła się twarz. Ręce, założone na piersi, schowane były w fałdach płaszcza.
– Kim jesteś?! – krzyknęła Sumitra, chociaż może tylko jej się wydawało, bo postać pozostała nieruchoma.
– Potrzebujesz pomocy?! – To samo.
Dziewczyna powoli, krok po kroku zaczęła zbliżać się do nieznajomego.
Nie potrafiła tego wytłumaczyć – rozsądek podpowiadał, żeby uciekać, ale nogi działały niezależnie od jej woli.
Kiedy zbliżyła się na metr, zatrzymała się i spróbowała zadać inne pytanie:
– Czy… czy to ty jesteś Huda?
Na te słowa spod fałdów peleryny wysunęła się ręka w żebraczym geście.
Dokładnie tak, jak w opowieściach, jak w… legendach.
Wiedziała, że teraz wszystko się zdecyduje. Zdała się na swoją intuicję. Zdjęła z ramion szal i oddała go proszącej ręce. Ta błyskawicznie zniknęła pod opończą, porywając dar ze sobą. Dar pachnący domem i Sumitrą. Rzecz, która, jak się dziewczynie wydawało, była dla niej w tej chwili najdroższa…
Przez chwilę nic się nie działo. Wszystko zastygło jak obraz na posrebrzanym dagerotypie.
A potem spod płaszcza wystrzeliły dwie ręce uzbrojone w rozmyte szybkością ostrza. Stało się to tak szybko, że Sumitra nawet nic nie poczuła. W jednej chwili stała, oczekując werdyktu zakapturzonego stwora, w drugiej rozpadła się na dwanaście kawałów mięsa, które ciężko upadły na kamienie, tworząc potworną stertę.
Krew w świetle księżyca była czarna, smolista i było jej bardzo dużo.
Huda rzucił szal na resztki dziewczyny.
Odwrócił się i odszedł.
* * *
Warszawa, maj 2013
Piotr nie mógł oderwać oczu od barmanki. Podobało mu się w niej wszystko. A najbardziej uśmiech. Dziewczyna była roześmiana, ale nie w jakiś głupawy sposób, po prostu widać było, że jest z natury radosna. Ile mogła mieć lat? Dwadzieścia jeden? Dwadzieścia dwa?
Tak czy owak, musiała być dwa razy od niego młodsza.
Uwijała się za barem, jakby miała dodatkowe zasilanie.
I ten uśmiech.
– Coś podać? Bo piwo się panu skończyło i tak pan na mnie patrzy, jakby pan miał z pragnienia umrzeć… – wyrwała Piotra z zamyślenia miłym, zmysłowo zachrypniętym głosem.
– Co? A, jasne! Browarek, tak, tak poproszę.
Kiedy nalewała kolejną porcję jasnego, mężczyzna nie mógł przestać się na nią gapić.
– Jak pan się będzie tak na mnie patrzył, to na pewno przeleję. O! No i proszę! I to jest pana wina! – I śmiech.
– Tak się po prostu zastanawiam… Jak to się stało, że nigdy pani tu nie widziałem?
– Bo do tej pory pracowałam w drugiej knajpie pana Artura, wie pan, właściciela. No ale teraz tutaj się zrobiło miejsce, a mnie jest tu bliżej, więc się dogadaliśmy i oto jestem: tadaam! Piwo.
Postawiła szklankę przed Piotrem i spojrzała na niego wyczekująco.
– Podać coś jeszcze?
– A mogę zapytać, jak ma pani na imię?
– Antonina. Tosia herbu zielone kopytko. Albo Antonow. Antonow jest okej.
– Piotr. Piotrek jest okej. – Teraz on się uśmiechnął i wyciągnął nad barem rękę.
– Zatem, panie… ee… Piotrek, czym mogę ci jeszcze służyć?
– Wyjdź za mnie za mąż.
– Nie ma problemu. Ale w przyszły piątek, dobrze? Bo do końca tygodnia zasuwam tutaj, a potem muszę się przygotować do egzaminu. Za to przyszły piątek mam wolny. Może być?
– Ta, spoko. To mi da trochę czasu na rozwód.
– Ooo, to pan żonaty! – Tośka zrobiła komicznie smutną minę. – Jaka szkoda, a już się rozpędzałam!
– Nie przejmuj się, co się odwlecze…
* * *
Warszawa, lipiec 2013
Tośka, czy Antonow, jak wolała się przedstawiać, okazała się rzeczywiście dziewczyną wyjątkową. Pełna wewnętrznego światła, prawie zawsze w świetnym humorze, była jednocześnie pracowita i dokładna. Potrafiła zaskoczyć ciętą ripostą, ale nie unikała poważniejszych dyskusji, podczas których dawało się poznać jej inteligencję i dojrzałość. Przy tym wszystkim była atrakcyjna. Niewysoka, zgrabna, trzymała się prosto, bez skrępowania prezentując niebagatelny biust. Jej orzechowe włosy zawsze zdawały się toczyć walkę ze swoją właścicielką, to plącząc się w niesfornych lokach, to znienacka opadając na oczy. Kiedy Antoninę poznało się bliżej, stawało się jasne, że te nieposłuszne włosy stanowiły również część jej wizerunku. Wszystkie gesty i ruchy związane z odrzucaniem kosmyków zasłaniających oczy, przeczesywaniem fryzury dłońmi, kręceniem loków na palcu – to była ona. Proszę państwa, oto słynna Antonina i jej tresowane włosy!
Co jej się spodobało w Piotrze, trudno powiedzieć, ale nie było wątpliwości, że między nimi zaiskrzyło.
Mężczyzna ze zdumieniem przyjmował do wiadomości, że najwyraźniej był dla Tośki atrakcyjny.
Mimo swojego wieku, mimo małżeńskiego statusu, mimo wszystko.
Któregoś lipcowego dnia siedzieli w knajpie sami. Paradoksalnie wakacje wcale nie powodowały, żeby w barze było więcej ludzi, a ładna pogoda wręcz zniechęcała do siedzenia w zamkniętych pomieszczeniach. Im to jednak nie przeszkadzało. Opowiadali sobie coś nad barem, a w tle leciała muzyka z radia.
W pewnej chwili z rozwieszonych w rogach sali głośników popłynęły pierwsze dźwięki „Time of my life”. Piotr spontanicznie zaproponował:
– Nie zechciałaby pani ze mną zatańczyć?
– Ależ z przyjemnością, proszę pana! – Tośki nie trzeba było namawiać, błyskawicznie znalazła się po drugiej stronie baru i tanecznym krokiem zbliżyła się do Piotra.
Taniec był bardzo przyjemny, szczególnie dla mężczyzny, który im mocniej przytulał się do tancerki, tym bardziej czuł jej twardy biust, który ich separował, ale i zbliżał jednocześnie. Po wykonaniu kilku przesadnych figur, rozbijając się o krzesła niedosunięte do stolików, barowa para zatrzymała się wraz z ostatnimi taktami piosenki.
– Serdecznie pani dziękuję! – Piotr pochylił się nad ręką partnerki i złożył na niej szarmancki pocałunek. Tośka dygnęła, jak na Antoninę przystało, a kiedy mężczyzna się prostował, ich twarze znalazły się przez chwilę bardzo blisko, zaś usta zetknęły się na moment. To była sekunda. Nawet nie pocałunek…
* * *
Nepal, Hotel Pilgrim, rejon Langtang, październik 2013
Pogoda załamała się w środę. Cyklon, który najpierw uderzył w Indie, przyfrunął na północ i tutaj, w Nepalu, przybrał formę monsunu. Normalnie o tej porze roku powinno być cudownie i sucho, złota nepalska jesień. Tymczasem pogoda, która nastała kojarzyła się z europejskim listopadem. Zrobiło się przenikliwie zimno, a z nieba lały się potoki wody. Mgła, poszarpana w niewielkie kłębki, chaotycznie pokrywała zbocza gór jak pierze z rozerwanej poduszki.
Wszechobecna wilgoć i chłód zgoniły zdegustowanych miłośników górskich przygód do jedynego ciepłego miejsca w okolicy – jadalni. Środek pomieszczenia zajmowała buchająca żarem żeliwna koza. Dookoła, zamiast tybetańskich flag modlitewnych, porozwieszane były części garderoby, a najbliższa okolica piecyka wyglądała jak wystawa sklepu obuwniczego.
Trekkerzy pomieszani z tragarzami i przewodnikami tłoczyli się na prostych, pozbijanych z desek ławkach, popijając herbatę z blaszanych kubków.
– Nie ma tu czegoś mocniejszego? – zainteresował się Piotr.
– Piwo. Trzysta pięćdziesiąt rupii. – Niemiecki współtowarzysz przymusowego postoju tylko wzruszył ramionami, sprawdziwszy w menu. – Obiad trzysta, piwo trzysta pięćdziesiąt. Everest. Siki.
– A może jakiś rum? Moglibyśmy wziąć na spółkę. Z herbatką.
– Rum Kukri. Ein moment… Trzysta. Butelka dwieście gramów. To może być dobry pomysł. Marina? Wypijesz grzańca?
– Sylwia? – Piotr zwrócił się do żony. – Masz ochotę? Weźmiemy masala tea i po lufce rumu do środka?
– Wiesz, że nie lubię rumu.
– O rany, z herbatą to inna melodia. Zobaczysz, to cię rozgrzeje, a jak poprosimy o miód do posłodzenia, to się zakochasz!
Sylwia spojrzała na męża z niechęcią i ostro ucięła:
– Nie lubię miodu. Wezmę sobie piwo.
Kiedy dostali już swoje napoje, nastrój popsuty pogodą i perspektywą przedłużenia pobytu w hotelu o jeden dzień nieco się poprawił. Zresztą nie tylko im. Natężenie rozmów w jadalni wyraźnie wzrosło, słychać było śmiechy, a niektórzy tragarze próbowali nawet coś śpiewać.
Na zewnątrz ściemniło się, nadszedł bezgwiezdny zmierzch. Noc spowiła góry jak czarna, mokra szmata, a hotel rozjarzył się światłami z lampek umieszczonych na głowach gości. Na prąd nie było co liczyć, więc oprócz krzyżujących się zimnych ledowych ostrzy czołówek jedynym oświetleniem były wystawione przez obsługę na stoły świeczki, dające delikatne, ciepłe, lecz chybotliwe światło.
– Dipak – zwrócił się do przewodnika Piotr. – Czego boicie się tu, w górach?
– Czy ja wiem? Pogody? Lawiny?
– Nie, nie. Mnie chodzi o potwory, wiesz, demony, monstra….
– Mister Piotr, w naszej religii jest wystarczająco dużo bóstw, których należy się obawiać. Dla dodatkowych demonów nie ma już miejsca.
– Ale w Yeti wierzycie?
Na twarzach tragarzy, którzy rozumieli angielski, jak i na obliczu Dipaka pojawił się uśmiech politowania.
– Jasne. Yeti. Wieeelka małpa. Albo niedźwiedź. Tylko jakoś nikt go nie znalazł do tej pory. Ładna bajka dla turystów…
– Czyli co? Żadnych upiorów? Wampirów? Zombie?
– O Jezu, daj spokój, coś się tak uczepił? – Zniecierpliwionej Sylwii wyraźnie ten temat nie odpowiadał.
– Duchy – kontynuował jednak Dipak. – Duchy. Kiedy ktoś umrze gwałtowną śmiercią, to jego duch chodzi po wsiach i robi krzywdę innym…
– To znaczy, jak robi? Skoro jest duchem, to jaką krzywdę może zrobić? – Piotr był zdecydowany drążyć kwestię. – Czym? Przecież duch jest niematerialny, no nie?
– No właśnie, tego też nie bardzo rozumiem – zakończył przewodnik nieoczekiwanie, a na jego twarzy zakwitł uśmiech.
– Oj Dipak, Dipak, you funny guy! – Siedzący najbliżej wznieśli kubki do góry w geście toastu.
– A Huda? – dobiegło pytanie gdzieś z tyłu. Zaraz za głosem pojawił się mężczyzna. Zarośnięty, w norweskim swetrze, sprawiał wrażenie prawdziwego człowieka gór. Wędrowca.
Wszyscy zwrócili spojrzenia na niego, a gdy siadał, przesunęli się, robiąc mu miejsce.
– Cześć, cześć, hi…
– No więc, jak to jest z tym Hudą?
– No tak… – zaczął Dipak, chrząknął i rzucił niechętne spojrzenie nowemu turyście. – Rzeczywiście jest taka legenda.
Zapowiadało się na wieczór z duchami. Rozmowy przycichły, a twarze zwróciły się ku Dipakowi w oczekiwaniu na opowieść.
– Tak. No więc… Huda… Człowiek w kapturze, Żebrak albo, jak mówią inni, po prostu śmierć.
– Ale jak to? – przerwał Piotr. – Taka śmierć jak nasza? Z kosą? Zabierająca umierających?
Wśród słuchaczy dezaprobata dla przerywającego gawędę zaszumiała jak powiew w gałęziach drzew, ale Dipak spokojnie wyjaśnił:
– Nie, Huda nie przychodzi po umierających, chociaż zazwyczaj po spotkaniu z nim jest się trupem. Ale jeśli się zastanowić, to rzeczywiście są pewne podobieństwa. Huda to zakapturzony człowiek i ma do dyspozycji potworne ostrza. Ale to raczej miecze niż kosa… Tak naprawdę nikt, kto mógłby o nich opowiedzieć, nie przeżył. Nikt też nie widział jego twarzy i tak naprawdę w ogóle nie wiadomo, czy demon istnieje. Jedynym dowodem na to są znajdowane od czasu do czasu potwornie pocięte zwłoki. Napijmy się! – Dipak wzniósł swój kubek w toaście, tak jakby chciał tym gestem zakończyć historię.
– No nieee! – zaprotestował trekker w norweskim swetrze. – Nie kończ tak, opowiedz o Hudzie. Opowiedz, co mówią! Podziel się z nami, lepszej okazji nie będzie!
– Niedobrze jest opowiadać o Hudzie. – Dipak wyraźnie się strapił i widać było, że wolałby nie ciągnąć tej historii.
– Dlaczego? – w głosie Sylwii słychać było zaczepkę.
– Bo to przynosi pecha. I potrafi przywołać Żebraka…
– A przed chwilą mówiłeś, że to pewnie bajka i tak naprawdę tego całego Hudy nie ma? – nie odpuszczała Sylwia.
– Skoro chcecie… – Po tej zrezygnowanej zapowiedzi dalszego ciągu przez salę przeszedł pomruk zachęty.
– Jest wiele historii o Hudzie, chociaż nieporównanie mniej niż znalezionych zwłok. Człowiek w kapturze pojawia się znikąd, a właściwie nie zjawia się – on stoi i czeka. Kiedy się go spostrzeże, nie ma już odwrotu. Nie ma ucieczki, bo on zawsze będzie stał przed tobą. W którą stronę byś się nie zwrócił, jak szybko nie chciałbyś biec, Huda zawsze będzie przed tobą i będzie czekał.
Pewnym pocieszeniem jest, że Huda zjawia się jedynie po zmroku i tylko wtedy, kiedy wędruje się w pojedynkę. Wystarczy iść z towarzyszem i Kaptur się nie pojawi. Dlatego ten, kto wierzy w Żebraka, nigdy w nocy nie pójdzie samotnie w góry…
Nie wiadomo, kim jest Huda ani skąd przybywa. Nie wiadomo też, kiedy przychodzi i co go sprowadza do konkretnej osoby. Wiadomo natomiast, że zawsze jego pojawienie się poprzedzone jest kłótnią. Mówi się też, że lepiej o Hudzie nie rozmawiać, bo to go potrafi przywołać, dlatego, mili państwo, w najbliższym czasie proszę się nie oddalać w pojedynkę.
To ostrzeżenie zostało skwitowane śmiechem, ale z zasłuchanego audytorium popłynęły zachęty do kontynuowania opowieści.
– A co ta Huda właściwie robi? Czego chce?
– Ten Huda. Właściwie nie wiem czemu, ale myśli się o nim jako o mężczyźnie. Nikt nigdy nie wyobrażał sobie Człowieka w kapturze jako kobiety… Huda żebrze. Trzeba mu coś dać. I w tym tkwi właśnie problem, bo nigdy nie wiadomo, co go zadowoli. Legenda mówi, że musi to być coś, co wydaje się nam najcenniejsze. Ale niektórzy twierdzą, że należy mu raczej oddać coś, co było przyczyną kłótni. Był taki przypadek…
* * *
Santosh znalazł guzik. Ale nie był to zwykły guzik. Przede wszystkim, już na pierwszy rzut oka, dało się zauważyć, że jest bardzo stary. Był okrągły i wyjątkowo duży. Wykonany z matowej kości lub rogu, a zdobiony subtelną inkrustacją, która po przetarciu zaświeciła żywym blaskiem. Wyglądało to na złoto, chociaż tajemnicą pozostawało, jak udało się w rogową powierzchnię wtopić tak misternie powyginaną złotą żyłkę.
Zdobienie tworzyło jakiś napis, ale litery nie przypominały żadnego znanego Santoshowi pisma. Prawdę mówiąc, chłopak nie czuł się specjalistą ani od pisania, ani czytania w żadnym języku, jednak takich znaków do tej pory jeszcze nie widział. O tym, że jest to guzik, przekonywały cztery dziurki wywiercone na wylot w krążku i strzępy nitki zwisające z otworków.
Santosh pomyślał, że jeszcze nigdy w życiu nie miał nic tak cennego w rękach. Owszem, widział różne wartościowe, piękne przedmioty w klasztorach, ale nigdy nawet ich nie dotknął. Ten guzik wydawał się prawdziwym skarbem.
Kiedy wieczorem z towarzyszami popijali raksi ze skórzanego kubka, pochwalił się swoim znaleziskiem.
Guzik wędrował z rąk do rąk, u wszystkich budząc podziw i zainteresowanie. Mężczyźni oglądali go z każdej strony, wąchali, a jeden nawet próbował ugryźć. Wszyscy przyznali, że pierwszy raz widzą coś takiego i zgodzili się, że musi to być bardzo wartościowy przedmiot.
W miarę ubywania raksi dyskusja nad tym, co zrobić ze znaleziskiem, nabierała gwałtowniejszego charakteru, by w końcu przerodzić się w kłótnię.
Ktoś deklarował, że pójdzie do miasta sprzedać guzik, ktoś inny chciał go zanieść do klasztoru, by zapytać mądrych mnichów, skąd może pochodzić i jaką ma wartość.
Jednak na koniec Santosh chwycił swoje znalezisko w garść i z gaszonym przez łzy ogniem w oczach wykrzyczał, że to jego guzik, jego skarb i nie zamierza go nikomu oddawać!
Po tych słowach odwrócił się na pięcie i zniknął w mroku nocy.
Wystarczyło, że stracił z oczu blask ogniska, a już chciał wracać. Jednak bał się, że kompani odbiorą mu jego skarb… A najbardziej obawiał się, że go wyśmieją, że będą szydzić i nie dadzą mu już spokoju.
Po krótkim zastanowieniu wybrał więc drogę w góry, wprost do klasztoru, gdzie postanowił szukać rady. Kiedy wszedł wyżej, wrócił mu dobry humor. Niebo rozświecone było miriadami gwiazd, właściwie wydawało się srebrną taflą z nielicznymi plamami czerni. Okolica wyglądała jak odlana ze szlachetnego metalu, a powietrze było tak przejrzyste i ostre, że wydawało się, iż do odległych szczytów dosięgnie się, wyciągając tylko rękę.
Santosh wyjął z kieszeni swój skarb i jeszcze raz popatrzył na niego w świetle gwiazd. Złoty napis zdawał się żyć rozświetlany blaskiem odległych konstelacji. Chłopak nie mógł oderwać wzroku od guzika i przez chwilę bawił się nim, obracając i przekrzywiając, łapiąc refleksy i obserwując srebrną krew płynącą przez złote żyły…
Kiedy wreszcie schował krążek do kieszeni i chciał ruszyć dalej, z przerażeniem spostrzegł, że na jego drodze stoi bez ruchu postać w opończy i kapturze. Złożone na piersiach ręce ginęły w fałdach płaszcza, a sylwetka była tak nieruchoma, że wyglądała jak wykuta z kamienia.
Santosh odwrócił się na pięcie, chcąc wziąć nogi za pas, ale postać już tam była. W którą stronę chłopak się nie odwracał, zakapturzony człowiek stał przed nim.
Huda. Żebrak. Nie warto było się łudzić, że to ktoś inny.
Wolno, krok po kroku, stopa za stopą Santosh zbliżył się do swojego przeznaczenia. Kiedy podszedł już bardzo blisko, spod poły płaszcza wystrzeliła w jego stronę ręka w żebraczym geście.
Chłopak nie miał nic, poza ubraniem i nożem, z którym nigdy się nie rozstawał. Miał też guzik, co prawda piękny i od momentu znalezienia mający dla niego wielkie znaczenie, ale jednak tylko guzik. Czy guzik to dobry haracz za życie?
Ręka poruszyła się niecierpliwie, nakazując pośpiech.
Niewiele myśląc, z ciężkim sercem Santosh wyciągnął z kieszeni swoje cacko i włożył je w szponiastą dłoń, która zniknęła w fałdach opończy tak szybko, jak wcześniej się pojawiła.
Przez chwilę nic się nie działo, a później Huda zaczął się rozwiewać, stał się przezroczysty, aż całkiem zniknął.
Przerażony Santosh chciał biec z powrotem do swoich przyjaciół, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Padł na kolana i zwymiotował, krztusząc się kwaśną zawartością żołądka.
Kiedy spazmy ustały, otarł usta rękawem i z trudem dźwignął się w górę.
Wstając, zauważył leżący na ziemi kawał rzemienia i bezmyślnie go podniósł. Skąd wziął się akurat tutaj ten kawałek troka? Miał długość wystarczającą na przykład do użycia w charakterze paska… Może ktoś go tu zgubił i chodzi teraz z portkami w garści?
A może to sam Huda? Ta myśl tak go rozbawiła, że strach natychmiast gdzieś wyparował. Chłopak wsunął rzemień do kieszeni i biegiem puścił się w powrotną drogę.
To była świetna historia na ten dzień, to miejsce i to audytorium. Nikt nie przerywał, nikt nic nie wtrącał, a kiedy Dipak skończył, rozległo się nawet kilka pojedynczych oklasków.
– Wow! – Piotr aż potrząsnął głową. – A co to jest, to raksi? To jakiś alkohol?
– Tylko to cię zainteresowało, co? – Sylwia popatrzyła na męża tak, jak patrzy się na but pobrudzony psią kupą.
Dipak roześmiał się.
– Tak, to nasz miejscowy trunek, możemy spróbować, na pewno go tutaj mają.
Piotra nie trzeba było namawiać, porozumiał się wzrokiem z Niemcem, zahaczył też pytającym spojrzeniem o turystę w norweskim swetrze. Obaj skinęli głowami, więc Dipak zamówił kilka kubków, pitego, jak się okazało, na ciepło napoju.
– No i jak? – zapytał Dipak, kiedy dokonali degustacji.
– Poczekajcie, poczekajcie! Ja powiem! – wyrwał się Piotr, którego twarz miała bardzo dziwny wyraz. – No więc to było tak: w kuchni wylała się ryżowa gorzała, więc ktoś ją wytarł z podłogi szmatą, którą normalnie wyciera się psa. Następnie, żeby nic nie zmarnować, wycisnął tę szmatę do garnka, podgrzał na piecu, et voilà! Oto nasz nektar!
Gospodarz zrobił marsową minę, po czym wszyscy gruchnęli śmiechem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
VADE-MECUM
Łukasz Radecki
Dostępne w wersji pełnej
SZKŁO
Łukasz Orbitowski
Dostępne w wersji pełnej
KIESZONKOWY DEMON
Krzysztof Maciejewski
Dostępne w wersji pełnej
FAŁSZYWE WSPOMNIENIE
Paweł Mateja
Dostępne w wersji pełnej
ZOMBIE LOVE
Karolina Kaczkowska
Dostępne w wersji pełnej
ARMIA OCALENIA
Robert Cichowlas
Dostępne w wersji pełnej
DOM NA KOŃCU DROGI
Piotr Mirski
Dostępne w wersji pełnej
JAK SZELEST LIŚCI W JESIENNĄ NOC
Dawid Kain
Dostępne w wersji pełnej
PRZEWOŹNICY
Paweł Waśkiewicz
Dostępne w wersji pełnej
ROZUMIESZ, SKARBEŃKU?
Tomasz Siwiec
Dostępne w wersji pełnej
NIECZAS
Tomasz Czarny
Dostępne w wersji pełnej
MIŁOŚĆ ZAKLĘTA W KAMIENIU
Łukasz Henel
Dostępne w wersji pełnej
TWOJE MARTWE SKRONIE
Jacek Piekiełko
Dostępne w wersji pełnej
KLATKA
Michał Stonawski
Dostępne w wersji pełnej
ŻyczeNIE
Krzysztof T. Dąbrowski
Dostępne w wersji pełnej
ADAM I EWA
Sylwia Błach
Dostępne w wersji pełnej
NOC WENDIGO
Graham Masterton
Dostępne w wersji pełnej
NOTY O AUTORACH
Dostępne w wersji pełnej