Od Schizofrenika Do Oficera - Szabliński Krystian - ebook + książka

Od Schizofrenika Do Oficera ebook

Szabliński Krystian

0,0

Opis

Sięgając po książkę „Od Schizofrenika do Oficera", decydujecie się Państwo na podróż przez gorycz, miłość, tęsknotę, poczucie misji i spełnienie marzeń. Młody chłopak rzucony w nurt życia szybko zauważa, że jest ono inne od tego wyczytanego w książkach. Ideały są tylko pustymi słowami — nie godząc się z tym, szuka Boga, ostatniej deski ratunku. Zamiast tego znajduje pryczę w zimnej celi. Ta opowieść to debiut młodego pisarza. Jest zbiorem jego przeżyć i wspomnień, a także próbą rozprawy filozoficznoteologicznej. Decydując się na tę lekturę, na pewno wejdą Państwo w świat wartości obłąkanego. Razem z nim przeżyjecie metamorfozę i będziecie odpowiadać na pytania egzystencjalne. Przekroczycie granice ludzkie — granice tego, co można, należy i jest stosowne. Wciągnie Was świat barwnych przygód i przekonacie się, jakiego zezwierzęcenia może doznać człowiek. Często cierpiący i szukający zewsząd ratunku chłopak, poddany próbom, musi pokazać, że jest mężczyzną. Opowieść toczy się na przełomie ośmiu lat. Wybuchu, rozkwitu i recesji choroby. Jest prowadzona w narracji pierwszoosobowej. Autor w tym czasie przeżywa uniesienia 16 miłosne, załamania psychiczne, wstępuje w szeregi „Dywizjonów Szkoleniowych" i odbywa wędrówkę swojego życia, nie zważając na konsekwencje, jakich mu to przysporzy. Znajdą Państwo w tej książce również wywody i wnioski z przeżytych psychoz paranoidalnych, tak obce zdrowemu rozsądkowi. To niesamowita historia oparta na prawdziwych wydarzeniach, z psychologicznym komentarzem, która zabiera nas w świat wizji, marzeń i zniszczenia, świat osoby chorej. Do napisania „Od Schizofrenika do Oficera" przyczyniły się prośby jego przyjaciela, ale także chęć zapełnienia niszy, gdyż nie ma zbyt wielu książek o podobnej tematyce. Ta publikacja jest również dokończeniem misji, jakiej rok temu się podjął, jak sam mówi, „za wolność naszą i waszą". Milej lektury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 218

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 Krystian Antoni Szabliński

Od schizofrenika do oficera

Korekta Apolonia Maliszewska, Artur Chabrowski

Skład i okładka: Artur Chabrowski

@Copyright Krystian Szabliński

ISBN: 978-83-972088-0-3

Wydanie drugie Kłodzko 2024

 

 "Terra Felix"

Synku, mówią Ci, że Ziemia jest płaska?
Posłuchaj rady i zapłać, co łaska.
Za rady, przestrogę, morale i cele,
A przy tym szalej i baw się wiele.
Lecz teraz sporu rozstrzygnięcie;
Gaja to Kula i to jest zajęcie.
Piszę Ci Janku, przemyśliwaj przecie,
Ufaj tylko Jednej Kobiecie,
Ona Ci powie, którędy droga,
Tak, żeby obejść dokoła wroga.
Nie dało Indii zdobyć od Wschodu
popłynął Magellan do nich z Zachodu.
I już na brzegu widzi go zgraja,
A on ich wita, a oni się czają.
No, i ubili Nam Magellana,
Jednak drużyna statku do Pana,
Tam...
Poprzez Przylądek Dobrej Nadzieji,
Dobili nieliczni do brzegów Iberii,
Cóż to więc znaczy, mój drogi chłopcze?
To, że Dziewicze to nie są Owcze?
I to jest właśnie doniosłość Kuli,
Że jak zakręcisz to się nie zgubisz.
Lecz do góry podnieś skronie,
Ubrudź przy tym swe dłonie,
Wtedy więcej coś zobaczysz,
A mi zaufasz i przebaczysz.
Otóż wszystko dokoła Ci powtarza,
Że taka jest Ziemi władza,
Mówi Ci to Słonko w górach,
Że kulista ich natura,
Mówi Ci to Księżyc nocą,
Że chłopaki chodzą z procą,
Niszczą, palą, rozrabiają,
I Mamusię Swą kochają,
A gdy widzą w ich źrenicy,
Żeśmy również trochę dzicy,
Wtedy wszystkie Gwiazdy w niebie,
Otwierają się dla Ciebie,
A oczęta to też Owal,
Prawo jako Paskal.
Przez co widzisz doskonale,
Że świat cały, który kochasz i szanujesz,
Także się przemienia w Kulę,
— Och, mój Boże! Widzę tato!
— Twoja Matka, jest Kumatą!
Gdzie nie pójdzie tam już wkoło,
Wszyscy tańczą, czy wesoło?
— To się kręci.
— Po co? Tato!
— Kto to wie? Czy za to płacą?
Och, mój Janku, wiedz nareszcie,
Że ten Cyrk, to jest zajęcie,
Kto żonglować umie trzema,
Otrzymuje Oficera.
To są dalsze argumenta,
Mówią Tobie Ziemia Święta?
Idź, podziwiaj, wracaj śmigo,
Nie oddawaj Obyczaju.
Obeznałeś? Zrozumiałeś?
Miej dla swoich, bo się bałeś.
Inni ciemni ludzie przecie,
Co ufają swej planecie?
— Och, mój tato, ja się gubię.
— Mój, Kochany, Mały Czubie!
— Rozeznałeś? Tak, pamiętaj!
Każda Ziemia jest przecie Święta,
Ona rodzi, owoc daje,
Tak nabywasz Obyczaje,
I to jest Kółko Macieja.
A to heca! A to breja!
Tak, bo w szkole wymieniają,
A czasami kreskę dają...
Ach, mi sztuka, z o Ó zrobić,
Chłopie, to jest tylko magia odbić,
A tu tato, jest w galopie.
I z Kuli, Kółeczko w mowie,
— To mój tata, jak się zowie!
To mnie matka wyuczyła, bo Zazulą się czyniła.
Kogiel Mogiel, jak się pisze,
Cukru dodasz, masz źrenicę,
— Och, ta Matka, Twoja Piękna,
To jadała tak od Święta,
Wtedy wszystko zrozumiałem,
Że grze innej się oddałem.
Liczę tylko, mój Kochany,
Że rozgrzeję dla Twej Mamy,
Jeszcze inne Gniazdo, po to,
Bym mógł znów ruszyć piechotą,
Przez te drogi zawikłane,
Zaskakiwać Twoją Mamę.
I zastanów się przez chwilę,
Co są nasze, polskie mile?
Nigdy nie trać z oczu masztu,
A na maszcie miej lunetę,
Jesteś taki duży Kajtek?
Och Bocianku, jesteś Majtek!
Tu dotarłeś? Ola Boga!
W tajemnicy jest swoboda.
Wiedzę Twoją naprzód zjedzą,
A potem jeszcze powiedzą:
Kopernik był idiotą!
— Och, głupoty, oni plotą.
Czy Astronom mógł być taki?
Rodzą Ci się nieboraki.
Ja to widzę, Ty to czujesz,
Gwiazdkę jedną otrzymujesz.
— Co jest Gwiazda? Co jest Serce?
—Podziękuj Swojej Panience.
I pokaż Jej poprzez Złoto,
Że Kopernik był Idiotą.
— Tato, tato, ja dorastam...
— Szukaj, więc, Złotego Miasta.
Wtedy Sen się spełnić może,
A jak nie to Bóg pomoże.
I tu znowu lecim cwałem.
Bo zza Buga dziady nasze,
Gotowały gulasz, kaszę.
Janku, ojciec do Cię pisze,
Uciekaj, gdy serce wilcze,
Gdy do źrenic swoich nocą,
Popatrzysz ze swą przemocą.
Wtedy, bój się bóg zwierzyna,
Sroga, harda, i pierzyna.
Widzisz tu dwojaki stan?
Pamiętaj, że jesteś Pan!
Tam przed laty pradawnymi,
U kresu, końca krainy,
W której mowie teraz czytasz,
Był inny jeszcze korytarz,
To był Tunel, Światło życia,
Ucieczka jest bez pokrycia.
Raz to zrobisz, jesteś w szoku,
Obudziłeś się z amoku.
Czy to Ziemia się kręciła?
Nie! To równia pochyła była!
Opanuj sztukę latania,
A Kukułkom daruj z rana.
Czy one chociaż chwile,
Popatrzyły na Cię milej?
Czy widziały jak spadałeś?
A później przez nie już fruwałeś?
Ta Kukułka, szarożółta,
ładna, skromna, bystrooka,
Niecnota...
To nie głupota!
— Przez fruwają nieboraki!
Już je słychać w siódmym niebie.
I to Nasze! Moje Małe!
Takie geny! Takie trwale!
—A czy rasy się mieszają?
Pewnie! Dlatego Gżegżółkę mają!
— Kocham Ciebie, drogi Synie!
Zaleta jest w Twej rodzinie,
Zaleta jest także taka,
Że w rodzinie masz też szpaka,
Siwa skroń, lecz pierś zielenia,
Granat wystania się z cienia,
To druga nauka dla Cię,
Ufaj tylko swemu tacie.
Jeśli to już załapałeś,
Gwiazdkę drugą otrzymałeś.
Trzeciej szukaj u Zarannej,
Co naprzeciw jest Polarnej,
Jej Swe smutki, żale, trwogi,
I rozstaje, i przestrogi,
Zwierzaj przed Słońca nastaniem,
Ona nocy panowaniem,
Taka Jedna spośród wielu,
Mówią do Cię, Oficeru!
Twoja Pani, dzieci, wnuki,
To dla nich są te nauki,
I pamiętaj serbskie miasta,
Bania Luka,
grecka kasta.
To i dobrze jest, i nie, 
Kto jest w Kaście ten, to wie. 
Trudna do Bałkan jest droga,
Stąd węgierska zapomoga,
Mów „Viragom", to powtarzaj,
Znaczenie słowa podważaj,
A gdy krzyczą: Wariat Czekaj!
Znaczy, kwiatów nie pomniejszaj,
Skoro leżysz, zacznij wstawać,
Obyczaju nie podważaj.
Trudne to, zawile słowa.
Krzycz, że polska inna mowa!
„Nem Tudom!", a potem „Lengel",
I już wiedzą, i już czują,
Że w kraju lęgi się gotują.
— Oj, to właśnie banialuki.
— Lecz, tu także masz nauki.
I to rozkaz Twego taty:
Szanuj w kraju kazamaty.
Szanuj, także inne kraje, 
Bo tam rodzą Obyczaje, 
Ostatnie poszanowanie, 
Okaż także Ojcu, Mamie, 
Bo to ich sita sprawiła, 
Że Jutrzenka się zjawiła.
I ucałuj Mamę w czółko,
Bo mi życia dala Kółko.
— Mało! Mało! Tato, proszę,
Za głupotę, też przeproszę,
Lecz czy można? To należy,
Byś w pokorę swą uwierzył,
I miał trzy Słowa przed Sobą,
Co już Koła nie utworzą,
Ale również Szatą Bożą.
Tu posłuchaj o męskości,
Co w Trójkącie Jegomości,
Zacznij od Słowa „Rodzina":
Maria urodziła Syna,
Następnie sięgaj po Rody,
By niebiańskie mieć ogrody,
A gdy przejrzysz potem w chmury,
Ujrzysz obraz Swej natury,
I powiesz, że Panna narodziła Tobie Syna,
Kreskę dodasz, tył odłożysz.
Naród! Naród! Nasz cud Boży!
Takie cuda, to Twój tata, 
widział w Mamy kazamatach.
Już rozumiesz? Gdzie się kryje,
To, co trzyma męską szyję?
Dzisiaj widzisz, jutro czujesz, 
a pojutrze kontemplujesz,
I tak ruszasz w dalsze kraje,
By nabywać Obyczaje.
I, gdy ludzie Cię spytają,
Skąd Swę Silę wziacleś przecie?
Mów, że ufasz Swej Kobiecie,
Ona Panią, Damą Dworu,
A tak zwykle: „Me Kochanie!",
Przez nią w szkole miałem banię,
Lecz, gdy jednak trójkę da Ci,
Mów, że masz także też braci,
Jak możliwe? Jak się myję?
Kluczem otwierałem szyję.
Ucz się Janku, to potęga, 
By zamykać, gdy jest tęga, 
Po to klucze te dostałeś, 
Otworzyłeś, bo nie miałeś, 
I zamknąłeś, bo to Twoje, 
Twoja Matka, Moje Boje.
— Tato! Tato! To nauka!
To krzesiwo Mego Zucha!
Tato! Tato! Ja już liczę!
— Kata Swego miej Oblicze!
I nie pękaj! Tak My, Mali,
Stajemy się doskonali,
Gdy Cię karcą, kochaj za to,
Odpłaci się Ród, psubratom,
— Przecież psy, są wierne, nasze!
Rody tworzą, żywią kaszą,
Otóż to, mój Mały Chłopcze...
Gdzie Dziewicze, a gdzie Owcze?
Tu dla Ciebie jest przestroga,
Zachód, Północ. Ola Boga!
To dlatego, że z niczego rośnie
w Tobie, Twoje Ego,
Jeden błąd w języku tylko,
I wszystko jest już pomyłką,
Bośmy wszyscy przecież spali, 
ze swoimi kundelkami.
To ten Babel, bo to Koło,
Pies rozerwał, jest wesoło!
Balon pękł, że aż strach,
Przegiął miarę, no, i Bach.
I już grają! Pieśni tworzą,
Huczą, miej pałeczkę Bożą,
W razie czego wybijesz 
im z głowy Ego.
Ty, pamiętaj, w życiu liczą się szczenięta,
Ty, pamiętaj, by me wnuki 
czerpały z Twojej nauki,
Liczysz? Czytasz? Piszesz?
Złoty!
Dla próżnych są życia sploty,
Bo to nigdy nie ustaje,
Te łączenia, pięknych Panien,
Tu żeberko, tam kosteczka,
Pieski lubią też udeczka,
— Co się dzieje? Tato! Kpina!
— Nie, bo Mama kocha Syna,
A szczenięta, to rodzina.
— Lecz kto zadba? Kto wychowa?
Jesteś Samiec, Twoja Głowa!
I co znowu Twoja Szyja,
Ciebie mocno przekręciła?
To nieważne, bo to trójkąt,
Tylko w kolo,
Tylko w łuk zatacza, nieweseło.
Patrz na lewo!
Ujrzysz ciernie, ujrzysz drzewo,
Ach, jak wielkie, obrodziło,
Patrz do przodu, szukaj znaku! 
Nie daj się tym robakom!
A na końcu zmów pacierze,
Powiedz: „W Boga Ojca wierzę",
Nie patrz w oczy, nie wypada,
Nie dla oczu maszkarada,
To Twa siła, to Szyja,
Cię tak mocno wykręciła,
Już Ją kochasz, bo w Jedności,
Nie jesz razem z psami kości!
I nie ważne skąd przybyła,
Ona zawsze Twoja była,
Czy rozumie? Musi, przecie,
Ma też nerwy, w karku, grzbiecie,
I jak kręci? Ty wybierasz:
Smaruj pas i kurs obieraj!
Tak przed laty, smarowałem Matce gnaty,
Oj, poczuta na Swym ciele,
Jak smakują Oficere.
— Czy to chluba?
— Nie, to chwała, by Matka Ojca zechciała.
— Tato, Matka płacze przecie!
Dzieci rodzi, miej w opiece,
Lecz do pieca wciąż podkładaj,
By bajerkę swoją zbadać,
Przebadana? Czyta? Skromna?
Wiedz, że Matka bogobojna,
Siłę zna, impet, surowość,
Poświęciła Swoją Młodość,
Dla niej życie, dla niej chwała,
Wiedz, że Matka doskonała.
Kończąc jednak waśnie, spory,
Puenta idzie od stodoły,
Od stajenki, tam w Betlejem,
Gdy to Mistrz się nasz narodził,
Po Pasterce, okruch Boży,
Otóż Pani Nasza,
Nie wybrała Barabasza,
To kapłani, mędrcy świata,
Powiedzieli Jej: To nie jest Tata!
— Czy jest płaska nasza Kula?
— Nasza, Nie!
Wasza, Tak!
Tata, wybrał mi zodiak!
— To nie tata, to niemarna,
To była wola sagana,
Taki garnek, pełen złota,
Płaska Ziemia? Co? Istota!

 Familiae Semper Et Usque in Aeternum. Dla Ojca Marka, Syna Jana, Jego Matki Magdaleny.

 

 Prolog

Sięgając po książkę „Od Schizofrenika do Oficera", decydujecie się Państwo na podróż przez gorycz, miłość, tęsknotę, poczucie misji i spełnienie marzeń. Młody chłopak rzucony w nurt życia szybko zauważa, że jest ono inne od tego wyczytanego w książkach. Ideały są tylko pustymi słowami — nie godząc się z tym, szuka Boga, ostatniej deski ratunku. Zamiast tego znajduje pryczę w zimnej celi.

Ta opowieść to debiut młodego pisarza. Jest zbiorem jego przeżyć i wspomnień, a także próbą rozprawy filozoficzno-teologicznej. Decydując się na tę lekturę, na pewno wejdą Państwo w świat wartości obłąkanego. Razem z nim przeżyjecie metamorfozę i będziecie odpowiadać na pytania egzystencjalne. Przekroczycie granice ludzkie — granice tego, co można, należy i jest stosowne. Wciągnie Was świat barwnych przygód i przekonacie się, jakiego zezwierzęcenia może doznać człowiek. Często cierpiący i szukający zewsząd ratunku chłopak, poddany próbom, musi pokazać, że jest mężczyzną.

Opowieść toczy się na przełomie ośmiu lat. Wybuchu, rozkwitu i recesji choroby. Jest prowadzona w narracji pierwszoosobowej. Autor w tym czasie przeżywa uniesienia miłosne, załamania psychiczne, wstępuje w szeregi „Dywizjonów Szkoleniowych" i odbywa wędrówkę swojego życia, nie zważając na konsekwencje, jakich mu to przysporzy. Znajdą Państwo w tej książce również wywody i wnioski z przeżytych psychoz paranoidalnych, tak obce zdrowemu rozsądkowi. To niesamowita historia oparta na prawdziwych wydarzeniach, z psychologicznym komentarzem, która zabiera nas w świat wizji, marzeń i zniszczenia, świat osoby chorej. Autor nie wyraża zgody na jakiekolwiek przetwarzania treści publikacji, gdyż jest ona jego prywatną własnością, a w wielu w niej opisanych sytuacjach zanika czynnik moralny i etyczny, przez co autor boi się o swój wizerunek.

Do napisania „Od Schizofrenika do Oficera" przyczyniły się prośby jego przyjaciela, ale także chęć zapełnienia niszy, gdyż nie ma zbyt wielu książek o podobnej tematyce. Ta publikacja jest również dokończeniem misji, jakiej rok temu się podjął, jak sam mówi, „za wolność naszą i waszą".

Milej lektury.

 

 „Sława i upadek”

Euro 2012, czyli mistrzostwa piłki nożnej organizowane w Polsce i na Ukrainie, przyniosły mi rozgłos. Byłem wówczas dziewiętnastoletnim chłopakiem. Od rosyjskich kibiców dostałem przydomek— „polski chuligan".

Od wydarzeń w Smoleńsku minęły już dwa lata. W kręgach prawicowych panowało przeświadczenie o zamachu. Rana była świeża. Atmosfera stawała się coraz bardziej gorąca. W Warszawie miał się odbyć mecz naszych dwóch, zwaśnionych narodów. Po sieci rozsyłano wici. Trwała mobilizacja. We Wrocławiu dochodziło do pierwszych bójek. Tuż przy Przejściu Świdnickim stoczyłem swoją. Zahartowany mogłem jechać do stolicy.

Ideały i zapał, zawzięcie pchały mnie w wir wydarzeń, by bronić polskiej racji stanu. Gorliwą modlitwą prosiłem o silę i odwagę. W Warszawie stawiliśmy się w siódemkę. Wszyscy z Kłodzka. Ekip chuligańskich — niezliczona ilość. Nie były ważne dotychczasowe spory. Towarzyszyła temu jedność. Niezapomniany klimat... My, chłopacy z Kotliny, szybko się rozproszyliśmy w dumie ludzi. Na Moście Poniatowskiego dochodziło do pierwszych utarczek, głównie słownych. Główna batalia miała się odbyć pod nowo wybudowanym Stadionem Narodowym. Czekaliśmy. Póki co było spokojnie, gdy nagle kordon policyjny, który eskortował Rosjan, został przez nich przerwany. Nadciągali, z pałkami, kijami, kastetami, w grupie około stu pięćdziesięciu osób. Byłem lekko zdezorientowany, ale szybko się otrząsnąłem, gdy zobaczyłem młodego mężczyznę leżącego na ziemi, który był bity długą, gumową palką przez przybysza znad Wołgi. Rzuciłem się na pomoc. Pałka trafiła mnie w głowę. Poczułem przypływ adrenaliny.

Ferwor walki sprawił, że biegałem szukając przeciwników, o których nie było trudno. Tylko, który był który? Jesteśmy przecież Słowianami, tak do siebie podobnymi. Mentalność, kultura, język, historia, wygląd sprawia, że nie sposób nas odróżnić. To jeden korzeń. W każdym razie, gdy usłyszałem: „Iwan! Dawaj!" nie miałem skrupułów, by zaatakować. Po krótkiej wymianie ciosów, zakrwawiony osunąłem się na ziemię. Akt mojej brawury uchwyciła kamera telewizyjna, i dzięki temu byłem na czołówce dzienników informacyjnych w całym kraju. Dzwoniono do mnie zewsząd, by podziękować i pogratulować, że tak dzielnie się spisałem. Rosłem w piórka i pychę, która to jest naturalną przyczyną upadku.

Po kilku dniach zżyłem się z moją przyjaciółką. Zafascynowaną moją sławą, gdyż mówiło o mnie życzliwie całe miasto. Pokochałem ją, stała się moją pierwszą miłością. Miała orientalną urodę, gdyż była pół-Albanką, o niemieckim nazwisku. W pogoni za szczęściem i przygodą zwiedziliśmy pól Europy, część autostopem. Pamiętam, że wysiadając na dworcu w Genui, we„Włoszech powiedziała, że czuje się jak w bajce, a w Portofino śpiewała mi piosenkę Stawy Przybylskiej o tym mieście. Zawsze mówiła mi, że jestem jakby nie z tej epoki. Bardzo staroświecki. Czar jednak prysł, gdy powiedziała, że poddała się aborcji. Nie mogłem się z tym pogodzić. Rozstaliśmy się. Byłem w rozsypce.

W marcu 2013 roku pożegnałem się ostatecznie z kręgami nacjonalistycznymi, organizując mój ostatni marsz z okazji Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych — partyzantki niepodległościowej walczącej z komunizmem, której ostatni oddział padł w 1968 roku, czyli dwadzieścia trzy lata po wojnie. Dowódcą był „Lalek". Na moście Wita Stwosza w Kłodzku wygłosiłem przemowę, gdzie obnażałem wady całego ruchu. Nie przypadło to do gustu zebranym tam ludziom. Na ich oczach, krzycząc: „Cześć i chwata bohaterom!" skoczyłem z wysokości ośmiu metrów do płytkich wód Młynówki. Policja ruszyła za mną w pościg. Zatrzymał ich mój kolega, dając mi czas na ucieczkę. Zmoknięty i zziębnięty odciąłem się grubą kreską od organizacji, która mnie wychowała. Wkrótce wyrzucono mnie z domu. Moim lokum stał się samochód, a łazienką strumyk. „Zaszczuty pies" — tak bym się wówczas nazwał.

Któregoś dnia zgubiłem portfel z mnóstwem pieniędzy. Chcąc go odzyskać włamałem się na teren Kłodzkiego Ośrodka Sportu i Rekreacji, by przejrzeć monitoring. Zostałem za to pobity i potraktowany gazem łzawiącym przez policję. Czara goryczy się przelała. Kraj, w którym panowała przemoc, nie był moim krajem. Postanowiłem go opuścić. Pieszo wyruszyłem w stronę Czech. Maszerując cały dzień doszedłem do Boboszowa. I wtedy zaczęto się to, co odcisnęło piętno na całym moim późniejszym życiu. Organizm był przemęczony. Na polanie przy granicy ujrzałem trzy konie. Klacz i dwa ogiery. Nie zważając na to, że przynoszę komuś szkodę materialną, odpiąłem je z uzd. Pragnąłem wolności dla każdego stworzenia. Irracjonalność...

Zapadł zmrok, ukryty w gęstwinie doznałem pierwszych w życiu omamów słuchowych i dotykowych. Miały mi one towarzyszyć już zawsze. O poranku wszystko wokół mnie było jak z baśni. Umysł płatał mi figle. Moja jaźń nie była już moja. Wcielała się w setki postaci z przeszłości. Nie mogłem tego zahamować. Koszmar na jawie. Jedynym wyjściem wydawało się samobójstwo. Urosło we mnie przeświadczenie, że muszę wzbić się do Słońca. Tam szukałem ratunku. Rozebrałem się do naga, gdyż ciuchy były zbędnym, ziemskim balastem i położyłem na trawie, przy ruchliwej ulicy, by wzlecieć do Gwiazdy naszego Układu. Na bok odłożyłem wstyd. Chciałem tylko by to, co działo się z moim rozumem się skończyło. Miast tego psychoza postępowała. Resztkami zdrowego rozsądku zatrzymałem samochód na polskich rejestracjach, który jechał w stronę mojego miasta. Gdy wysiadłem w miejscu docelowym, doznałem pierwszych paranoi. Bałem się, że wszyscy znają moje myśli, że czytają we mnie jak w otwartej Księdze. Spojrzenia. Zewsząd. Oczy z każdej strony, na każdej ulicy, ścianie i w każdym człowieku. Wtedy w poczuciu strachu, usłyszałem „głos" swojej eksdziewczyny. Potrzebowałem pomocy. Myślałem, że jeżeli spojrzę w jej oczy to, to się skończy. Zamknąłem więc swoje i po omacku dotarłem na jej osiedle. Pod oknami, tak dobrze mi znanymi, poczułem bliskość jakiejś duszy. Wydobył się ze mnie krzyk rozpaczy i cofnąłem się w czasie. Byłem w latach osiemdziesiątych. Domy się zmieniły. Nagle pojawili się policjanci, bo moje zachowanie zwróciło uwagę mieszkańców. Straciłem przytomność, gdy wprowadzili mnie do radiowozu. Jednak wciąż odczuwałem obecność nieznanego mi bytu duchowego, który czuwał. Przeżyłem wówczas efekt motyla, który polega na tym, że by wrócić do rzeczywistości, należy poświęcić swoje życie, rzucić je na szalę śmierci, złożyć ofiarę z samego siebie. Z przeświadczeniem, że to już koniec. Naprawdę myślałem, że to już koniec, gdy na komendzie do policjanta z bronią krzyknąłem: „Strzelaj!". Ocknąłem się w innym miejscu i czasie. Tylko ta przyjazna dusza była niezmienna, choć raz starsza, raz młodsza i zawsze niewieścia. Uzmysłowiłem sobie, że to moja nienarodzona córeczka błąka się i szuka schronienia. Transportowano mnie do zakładu dla psychicznie chorych.

W szpitalu nie otwierałem oczu przez miesiąc. jadłem i przemieszczałem się na ślepo. Powiedziałem sobie, że wzrok odzyskam dopiero, gdy ujrzę moją eks-kobietę. Ona jednak się nie zjawiła, ale pod wpływem podstępu nakłoniono mnie bym przejrzał na oczy. Nic nie rozumiałem, zataczałem się po korytarzu, a osadzonych miałem za istoty z piekła rodem. To przeświadczenie piekła towarzyszyło mi bardzo długo i z każdym dniem słabłem, gdyż przepisano mi bardzo silny lek, który powodował paraliż — Rispolept. Ten czas, to fatalny okres, a takich miało przyjść jeszcze wiele... Jednak dzięki niemu rozumiem słowa Ewangelii św. Jana z rozdziału III, których jeszcze nie znalem, gdy Jezus mówi do Nikodema: „.Zaprawdę, zaprawdę, powiadam d, jeśli się kto nie narodzi na nowo, nie może ujrzeć Królestwa Bożego".

Kiedy wróciłem do domu, z diagnozą epizodu psychotycznego, trwał remont. Ojciec zlecił, by z kuchni zrobić dla mnie pokój. Materac i poduszka — miałem tylko to. Ciągły sen i ślinotok, i to nieustające zmęczenie nie do przezwyciężenia. Zrobiono ze mnie warzywko. Budziłem się tylko, by oddać mocz. Utrapienie. Po jakimś czasie, bardzo słaby, wróciłem do pracy na parkingu. To był biznes ojca, prowadził go przez dwadzieścia dziewięć lat. Zmienialiśmy się, bo nie dawałem rady przepracować całego dnia. Mimo to wiem, że praca to najlepsze lekarstwo. Byłem wśród ludzi, ale ich spojrzenia pełne politowania mnie peszyły. Tak miało być do końca życia? Nie godziłem się z tym. Przeczytawszy ulotkę leków neuroleptycznych, które zażywałem, postanowiłem przerwać leczenie —wbrew woli ojca.

3 stycznia 2014 roku moja stopa stanęła na ziemi holenderskiej, w miejscowości Rijen, między Bredą, a Tilburgiem. Szybko wziąłem się w garść. ćwicząc każdego dnia. Basen, Szóstka Weidera (ukończona), skakanka i ośmiokilometrowe biegi sprawiły, że osiągnąłem szczytową formę. W zdrowym ciele, zdrowy duch — tak powtarzałem. Założeniem było by sportem przezwyciężyć chorobę. Nawet w pracy, przy produkcji mebli plastikowych, robiłem pompki. Zmieniwszy pracę i lokalizację na nadmorski Nordwijk, zacząłem chodzić na dyskoteki. Niestety wyrzucono mnie z pracy. Powetowałem sobie tę stratę trzydniową zabawą w Amsterdamie. Straciwszy wszystkie pieniądze, musiałem prosić ojca, by pomógł mi wrócić do kraju. Znowu na tarczy...

Gdy teraz na to patrzę, byłem jak liść targany wiatrem. Wyrzuciło mnie na nieznaną ścieżkę, którą stąpam do tej chwili. Ogromna rozpacz, rozbicie emocjonalne, brak stabilności, głód, spowodowały, że zachorowałem. Byłem jeszcze dzieckiem, na które zwaliło się życie. Zostałem naznaczony piętnem. Piętnem schizofrenii paranoidalnej.

Szukałem przyczyn. Przewertowałem książki. Między innymi „Schizofrenię" Antoniego Kępińskiego, czołowego lekarza psychiatrii polskiej lat 70-tych. Jednak odpowiedzi, skąd bierze się choroba, nie było, a werdykt był surowy.: „Do końca życia!". Byłem zrozpaczony. Chciałem poradzić sobie z tym na własną rękę. Z książki Kępińskiego zapamiętałem cytat opisujący opętanego: „Jest nas Legion".

Tak zaczęta postępować we mnie religijność. Wstałem z kolan po pierwszym psychiatryku. Aura leków zeszła całkowicie, bo w dalszym ciągu ich nie bratem. Jednak wciąż siedziałem jak na minie. To był zegar z tykającą bombą. Lecz, gdym choć nie spróbował powalczyć o własne życie i zdrowie, to nie byłbym sobą i pewnie plut sobie w brodę. Z czasem odzyskałem znajomych, a w pracy miałem kontakt z ludźmi i przede wszystkim dużo czytałem. Sięgnąłem po „Logikę" Immanuela Kanta, niemieckiego filozofa z Królewca. Filozofia nabrała dla mnie innego wymiaru. Wymiaru rześkości. Wszystko było w niej składne. Później przyszedł czas na biografię weneckiego amanta niewieścich serc, Jakuba Casanovy. Umysł trzeba trenować. Książka to gwarantuje.

W tamtym czasie zacieśniła się moja znajomość z nietuzinkową osobą, Ogryzkiem. Imponował mi. Miał podejście do kobiet. Z całą pewnością siebie zaciągał je kolejne do łóżka. Do tego trzeba mieć dryg. On go miał. I tak przyszły wakacje 2014 roku. Pamiętny okres „bramy" na Placu Kościelnym, ponieważ było to jedyne miejsce gdzie mogłem go odwiedzać, gdyż został skazany, za drobne przewinienia, na dozór elektryczny, tzw. „obrożę". Byłem tam codziennie. Moja praca trwała do osiemnastej, a chwile później byłem już u niego. Schodziła się tam wtedy cała śmietanka towarzyska Kłodzka. Graliśmy głównie w karty i kości. Hazardowo. Arek nauczył mnie rymować pod melodię muzyki. Za sprawą książek miałem bogate słownictwo, przez co świetnie improwizowałem. Zyskałem sobie tym poklask gawiedzi. Wtedy wytworzyła się między nami przyjaźń, która trwa do dziś. Był kochany, empatyczny, wrażliwy, marzycielski i pewny siebie. Służył dobrą radą, wsparciem i atencją. Potrafił manipulować i kłamać. Bil się też nieźle. Podziwiał mnie, a ja go. Nigdy się nie kłóciliśmy i nie ubliżaliśmy sobie. Nasza relacja była oparta na wzajemnym szacunku i wsparciu. W pewnym momencie poznaliśmy dwie młode dziewczyny, które też się przyjaźniły. Były nierozłączne. Zauroczyłem się tamtego lata. I ta nowa miłostka wywołała we mnie falę uczuć. Serce nie drga. Pamiętam jak wspólnie z nią zrzuciliśmy ubrania i bawiliśmy się w piaskownicy jak dzieci oraz jak wspięliśmy się na najwyższy komin przemysłowy w mieście. Stawałem się jednak coraz bardziej agresywny. Zacząłem mieć groźne spojrzenie i każdy się mnie bal, prócz Ogryzka. On mnie usprawiedliwiał, ale nie miał racji. Zachowywałem się nagannie. Zbliżała się psychoza...

Wakacje się kończyły. Dziewczyny wyjeżdżały na zachód. Ostatniej nocy podczas pożegnania z nimi przyszło nieuniknione. Dostałem ataku, tak bardzo nie chciałem, by wyjeżdżały... Zamknąłem oczy, i gdy odchodziły, moim ciałem zawładnęła nieznana siła. Ktoś nim kierował. Upadałem i podnosiłem się. Wtedy też doznałem teleportacji. Wszedłem jakby w tunel czasoprzestrzenny. Sądzę tak, ponieważ mając zamknięte oczy, zaledwie w pięć minut przeniosłem się z jednej części miasta na drugą. Nad ranem miasto zasnute było mglą i znów, jak kiedyś, wyglądało jak z baśni. Ona wyjechała. Jednak w mojej głowie pojawił się jej „głos". Wciąż powtarzał jej powiedzenie: „I ogień!". Rozkazujący imperatyw, z którym w myślach rozmawiałem. Nasza rozmowa wyglądała tak:

— Kochasz mnie? — pytała.

—Tak.

— Zrobisz dla mnie wszystko?

—Tak.

Spis treści

"Terra Felix"

Prolog

„Sława i upadek”

„Altscherbitz"

"Fanatyzm religijny”

„Normalność”

„Posłannictwo, wędrówka do Budapesztu”

„Credo mojego pokolenia”

„Strzelec i Bliźnięta”

„Zoja Alabai"

„Metamorfoza"

„Ateizm”

„Mea Culpa, Mea Culpa, Mea Maxima Culpa”

„Życzenia na Pierwsze urodziny Jasia, czyli kilka słów do syna"

„Gloria Victis”

„Zakończenie"

Punkty orientacyjne

Spis treści

Okładka