Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zwodniczy urok zła
Hermina Wasylik to policjantka, dla której służba jest całym życiem. Kiedy jej przyjaciółka z czasów licealnych, Liliana, zostaje znaleziona martwa w swym mieszkaniu, Hermina próbuje na przekór prowadzącemu postępowanie prokuratorowi Mikołajowi Myszkinowi udowodnić, że nie była to śmierć samobójcza. Jej prywatne śledztwo prowadzi jednak do niespodziewanych komplikacji…
Magdalena Sobota – prawnik z powołania, która nie lubi zbyt wiele o sobie mówić. Kocha kawę, długie zimowe noce i zwierzęta. Gdyby mogła, przedłużyłaby dobę. Jest idealistką, co często utrudnia jej życie. Interesuje się kryminalistyką, literaturą i teatrem, nieustannie starając się pogodzić swoją największą pasję – pracę – z pisaniem opowieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 451
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Oficynka & Magdalena Sobota, Gdańsk 2021
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021
Opracowanie redakcyjne: Anna Marzec
Korekta: zespół
Skład: Dariusz Piskulak
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Zdjęcia na okładce: © Photographee.eu/shutterstock.com
© Ratchat/shutterstock.com
© Yeti studio/shutterstock.com
© solod_sha/Pexels
ISBN 978-83-67204-11-8
www.oficynka.pl
e-mail:[email protected]
Ja, obywatel Rzeczypospolitej Polskiej, świadom podejmowanych obowiązków policjanta, ślubuję: służyć wiernie Narodowi, chronić ustanowiony Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej porządek prawny, strzec bezpieczeństwa Państwa i jego obywateli, nawet z narażeniem życia. Wykonując powierzone mi zadania, ślubuję pilnie przestrzegać prawa, dochować wierności konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej, przestrzegać dyscypliny służbowej oraz wykonywać rozkazy i polecenia przełożonych. Ślubuję strzec tajemnic związanych ze służbą, honoru, godności i dobrego imienia służby oraz przestrzegać zasad etyki zawodowej.
PROLOG
Znowu piękna
Gdyby ktoś zapytał, gdzie można znaleźć Lilianę Dolor po południu każdego dnia, odpowiedź byłaby zawsze taka sama: w mieszkaniu na Szmaragdowej.
Kiedy po torach przetacza się brudny i piekielnie głośny pociąg, Liliana wie, że pora postawić garnek z ziemniakami na gazie i włączyć piekarnik. Wie, wycierając rozlaną wodę, że za chwilę pojawią się dzieci, głodne i zmęczone, a ona poda im obiad, a później zacznie zmywać naczynia, ścierając prawie do krwi suchą skórę z dłoni.
Nie, nie jest stara, choć nie wygląda młodo. Kiedyś była piękna, ta uroda jednak przeminęła. Talia poszerzyła się po dwóch trudnych ciążach, rozstępy posiniaczyły skórę pręgami, szpecącymi niegdyś gładki, płaski i blady brzuch. Plecy przygarbiły się od zmartwień i trudu, włosy zmatowiały i stały się słabe i cienkie. Liliana jest jedną z wielu kobiet, z którymi upływający czas nie obszedł się łaskawie, nie odbierając im wszystkiego, a zostawiając żałosne strzępy: blask błękitnych oczu, krzywy uśmiech, niegdyś taki seksowny, piegi na dekolcie jak u młodej dziewczyny. Coś, za czym można tęsknić, gdy wieczorem przed kąpielą ogląda się własne ciało w łazienkowym lustrze i co nigdy nie wróci.
Dzieci się spóźniają. Liliana przypadkiem dotyka rozgrzanego garnka, cofa palce i krzywi się z bólu. Tyle razy już się poparzyła, a wciąż nie uważa. Gdzie one są?
Nie jest przewrażliwiona, nie spogląda nerwowo na telefon ani zegarek. Irytuje się tylko, że już nakryła do stołu, że tak się z tym spieszyła, że znowu nie zdążyła porządnie się umyć, spłukać z siebie zapachu domu starców, w którym pracuje, zmyć makijażu z szarej od rutyny twarzy. Stoi więc w obskurnej, ciasnej kuchni, w której – choć wszystko jest wyszorowane do czysta, do metalu, do gołego sedna – jest brudno, w której cuchnie rybą, którą smaży sąsiad, i chowa twarz w dłoniach.
Jest ciemno, tak jakby była jesień, a nie wiosna, jakby miał zaraz przyjść potężny deszcz, a potem miesiące mgły i słoty. Lilianie jest duszno, zresztą w tej cholernej kuchni zawsze jest duszno…
Niski sufit z zaciekami, stare kafle, piec, aluminiowy zlew. Kiedyś było tu barwnie, jakby weselej, może dlatego, że dzieci wieszały na lodówce rysunki, a może dlatego, że ona kochała swoje życie i była z niego dumna? Ale czym jest jej życie? Wytartą kanapą, fotelem Juliana nie od kompletu, pięć razy malowanym stolikiem na kawę i starym telewizorem? Świętymi obrazkami na ścianie? Balkonem bez kwiatów, z widokiem na nic? A może gdzieś w środku są jeszcze jej stare skrzypce… Jak długo już nie grała? Czy nadal potrafiłaby zmieniać rzeczywistość muzyką, czy też jej dłonie stały się na to zbyt niezgrabne? Niegdyś dobrze zapowiadająca się kariera przepadła wraz z wieloma innymi marzeniami, przepadło właściwie wszystko. Dom, który mogła mieć, przyjaciół, o których nigdy nie musiała się martwić, wreszcie talent i uroda. A to wszystko na własne życzenie.
Och, Boże, czy może być coś bardziej żałosnego?
Liliana uśmiecha się sama do siebie, ale to nie jest pełen radości uśmiech dziewczyny, którą kiedyś była. Śmieszne, jak wiele potrafiła upchnąć w sobie po to tylko, żeby zaakceptować życie, jakim żyje, i nigdy nie wyrzucać niczego Julianowi. Kocha go, bądź co bądź, musi go kochać, tak kiedyś przyrzekała. On jednak też jest szary, a może nie, może ma kolor wytartej czerwieni jak ten jego przeklęty fotel?
Liliana jest naprawdę zmęczona. Przekonuje się, że dzieci same wezmą sobie obiad po powrocie, że sobie poradzą. Ona musi odpocząć, już, teraz, zaraz.
Wsypialni jest chłodniej, ciemniej niż w kuchni, zupełnie jak w studni. Pachnie ubraniami Juliana, jego znajomym, bliskim zapachem, którym kiedyś się zachłystywała. Był dawniej obietnicą spokojnego snu, gdy leżała wtulona w bok swojego mężczyzny. Liliana siada na brzegu łóżka, opiera skroń o ścianę nad wezgłowiem, przymyka powieki. Ciemno, ciemniej…
We śnie Małgosia ma tylko pięć lat, Franek trzy. Mają na sobie śmieszne ubranka w prążki, bawią się z ojcem na podłodze ich małego salonu…Jaka miłość wtedy była wewnątrz Liliany, jakie rozpalające dobro, zawsze obecne w kimś, kto prawdziwie wierzy w cuda! Jaki zachwyt całym światem potrafiła w sobie wzniecić, patrząc w oczy swoich dzieci. Jak szaleńczo umiała kochać się z Julianem, krzycząc tak, jakby nie miały z tych nocy zostać tylko popioły…
Jestem piękna, myśli Liliana Dolor we śnie, mam osiemnaście lat, jestem skrzypaczką i potrafię się śmiać, potrafię kochać, dawać z siebie wszystko. Nie wypalam się, tylko płonę, bezustannie i na zawsze, a ten płomień podsyca każde spojrzenie Juliana, każdy dotyk dzieci, każda melodia, którą potrafię zagrać, moje odbicie w lustrze i moja nieśmiertelność.
Jestem znowu piękna, prawda?
* * *
Małgosia wbiega do domu i pierwsze, co czuje, to swąd spalenizny. Wie, co robić, otwiera okno w kuchni, wyłącza piekarnik i otwiera go. Ze środka buchają kłęby czarnego dymu, gęstego i lepkiego jak smoła, przez który jej oczy zaczynają łzawić i dziewczynka zanosi się duszącym kaszlem.
– Mamo, śpisz? Spaliłaś obiad!
Brak odpowiedzi.
– Hej, mamo?
Zaniepokojona Małgosia podchodzi cicho do sypialni rodziców, teraz zamkniętej. Stuka ostrożnie w drzwi, a gdy nikt się nie odzywa, chwyta za klamkę i wchodzi. W pokoju jest ciemno jak w grobie, zasłony są zaciągnięte. Dziewczynka zapala zatem światło i od razu żałuje, że to zrobiła.
Na belce pod sufitem, jednej z dwóch ozdobnych belek, które są w mieszkaniu od zawsze, zawiązany jest sznur. Na drugim jego końcu zaś wisi całkowicie nieruchomo kobieta, która jeszcze rankiem była Lilianą, mamą przygotowującą kanapki do szkoły i spieszącą się do pracy.
Małgosia nie zapamięta zbyt wiele z tego dnia, w jej umyśle zabliźni się tylko jakaś rana, nie do końca określone wspomnienie. Czarnowłosa kobieta w niebieskim uniformie, który noszą pracownice domu starców. Nieco napuchnięta, woskowo żółta twarz, inna, obca, straszna, zdeformowana śmiercią. I ta ciemność, głęboka, taka jak w jaskini, jak w lochu, taka, z której w dziecięcej wyobraźni wychodzą potwory.
Jest dwunasty kwietnia.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Fleur-de-Lys
Rozdział I
– Idź do domu, Wasylik, zrób sobie wolne – poradził podinspektor Harold Wilk, naczelnik wydziału prewencji komendy miejskiej, głośno pstrykając długopisem. Długopis był przedpotopowy, mosiężny, a odgłos pstrykania przypominał wystrzały armatnie.
– Mam do wypełnienia parę raportów, muszę też spisać kilka notatek. Jak skończę, to pójdę, nie martw się.
Wilk podkręcił stalowoszary wąs, który stał się już legendarny nawet wśród wojewódzkich. Miał dopiero pięćdziesiąt sześć lat, ale był zupełnie siwy i nosił się jak staruszek: kamizelki rybackie z dużą liczbą kieszeni, sztruksowe spodnie, a jesienią i zimą kaszkiety. Wąs dodawał mu powagi i bali się go młodsi podejrzani, ale ci policjanci, którzy z nim pracowali, naśmiewali się po kryjomu z jego prezencji.
– Niech Bartek zajmie się tymi kwitami – zdecydował i machnął ręką. Drugą nieustannie pstrykał.
– Bartek sam jest zawalony robotą.
– Miał tydzień urlopu, niech popracuje.
– Nie trzeba mnie wysyłać na zwolnienie. Nie jestem chora. Nie czuję się źle.
Wilk odłożył długopis – co za ulga – i splótł dłonie przed sobą.
– Jesteś uparta jak osioł – stwierdził. – Ale znam się trochę na ludziach, uwierz mi, i wiem, że powinnaś pójść do domu. Obejrzeć coś, tylko błagam, nie kryminał, zjeść kolację, przespać się.
– Posłuchaj mnie… – zaczęła, ale nie pozwolił jej dość do słowa.
– Wiem, że chciałaś jechać na miejsce zdarzenia – powiedział ostro. – Wiem, że masz do mnie żal, że wysłałem kogo innego. Ale robię, co uważam za słuszne. A teraz uważam, że słuszne będzie, jeśli na jakiś czas wrócisz do domu i odpoczniesz.
Wzruszyła ramionami.
– Skoro tak bardzo nalegasz, pójdę – mruknęła.
– Na pewno nie potrzebujesz pomocy? Wsparcia?
– Jeśli będę potrzebować, zgłoszę się do psycholog Markowicz. Wiem, co robić w kryzysie.
– Trzymaj się, Hermina.
– Będę.
Wilk pokiwał głową w dziwnej zadumie. Kiedy sierżant Wasylik wyszła z gabinetu, zamykając za sobą drzwi, całkowicie uszło z niego powietrze.
* * *
Hermina Wasylik, którą los i rodzice pokarali takim, a nie innym imieniem, siedziała na ławce i karmiła kaczki.
Nienawidziła kaczek, które unosiły się na mulistej wodzie jak groteskowe śmieci. Nie cierpiała smukłych, umalowanych nastolatek, jeżdżących wokół Zalewu Nowohuckiego na rolkach. Nie znosiła sezamu, a kupiła obwarzanka z sezamem. Przypadkowo, z roztargnienia.
Nie była właściwie głodna, choć nie jadła od dziesięciu godzin. Dlatego odrywała teraz małe kawałki pieczywa i wrzucała do pokrytego zielonkawą rzęsą jeziora, obserwując, jak ptactwo walecznie rzuca się na okruchy.
– Udławcie się – poradziła im na głos, a potem się rozpłakała.
Próbowała opanować szloch, ale bezskutecznie. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Przecież nie rozmawiała z Lilianą od dobrych dwóch lat, nie widywała jej, nie miały ze sobą kontaktu. Dlaczego więc tak bardzo boli? Czy byłoby tak samo, gdyby przez cały ten czas były równie blisko, jak w liceum, czy jeszcze gorzej?
Hermina cisnęła resztę obwarzanka do błotnistej wody. Chlupnęło, kaczki przeniosły się dalej, głośno wyrażając dezaprobatę.
– Spokojnie – powiedział ktoś, przysiadając się do niej. Nie słyszała kroków, drgnęła więc zaskoczona. – Płoszysz faunę.
Prychnęła mimowolnie, rozpoznając mężczyznę.
– Nie mam ochoty na pogawędkę o niczym. Nie z tobą.
– Nie chcę rozmawiać o niczym.
– Więc niby co, przyszedłeś tutaj ot tak? – spytała, świdrując go spojrzeniem. Choć nie była najpiękniejsza, a szczerze powiedziawszy była zwyczajnie brzydka, to oczy miała śliczne i niezwykle przenikliwe, ciemne jak dwie studnie. – Serio?
– Nie – odrzekł i dopiero wtedy pozwolił sobie na grymas, którego znaczenia nie potrafiła odczytać.
– Powinieneś być w domu. Z dziećmi. Gdzie one są?
– Są u Ewy, sąsiadki. Łatwiej im się uspokoić poza domem.
Zamilkł, zagryzł wargę. Nie był ogolony, miał zmierzwione, trochę tłuste włosy, cienie pod oczami, wymiętą koszulę – oznaki nieprzespanej nocy. Znała je dobrze, widywała go już w podobnym stanie, ale z innych powodów. Choćby wtedy, kiedy urodziła się Małgorzata.
– Wracaj do nich – mruknęła już łagodniej. – Powinieneś teraz dużo z nimi przebywać.
– Są w szoku. I ja też jestem, nie ukrywam.
Hermina zobaczyła krzyżyk, wyłaniający się z rozpiętego kołnierza koszuli. Ten sam, co kiedyś, Julian nigdy go nie zdejmował. Coś ścisnęło ją w dołku, poczuła nagłą – kolejną – falę smutku.
– Ja też – wyszeptała.
– Iwłaściwie co się teraz stanie? – Rozłożył ręce, bezradny jak dzieciak, któremu przejechali kota, stłamszony jak dorosły, któremu powiesiła się żona. W gruncie rzeczy to jedno i to samo, pomyślała z żalem, problemy rosną razem ze skalą odpowiedzialności, jaką na siebie bierzemy.
– Będą oględziny – powiedziała cicho, możliwie jak najdelikatniej. – Lekarz obejrzy ją i sprawdzi, co się wydarzyło. Jeżeli to była śmierć samobójcza, tak naprawdę nie będzie śledztwa. Tak czy inaczej, jedyne, co musisz zrobić, to zająć się pogrzebem.
Skinął głową.
– Muszę… wiem. Ale teraz nie umiem o tym myśleć, rozumiesz?
– Rozumiem – odpowiedziała, przypominając sobie dzień śmierci ojca. I kolejny tydzień. I jeszcze następny. Wszystkie szare, monochromatyczne, martwe tak jak on.
– Szukałem cię – przyznał, obserwując własne dłonie.
– Szedłeś za mną?
– Przepraszam.
Skrzywiła się.
– Po co to zrobiłeś?
– Pomóż mi.
Uniósł wzrok, błagalny i zaskakująco niemęski, poniżający dla nich obojga i rozpaczliwy. Nigdy nie widziała, żeby Julian tak na kogoś patrzył. Poczuła łzę toczącą się po policzku. Zawsze był silniejszy od niej.
– Nie mogę ci pomóc – szepnęła. – Nie mam na nic wpływu i nic nie mogę zrobić.
Zanim zdążył się odezwać, wstała i odeszła aleją.
* * *
Pachniało kwietniową zmianą pogody. Hermina czuła, że za moment przyjdzie potężny deszcz.
Bartek wysłał już siedem wiadomości, a w każdej bluzgał na nią jak na najgorszą i narzekał na nawał pracy, którą na niego przerzuciła. Gdy wreszcie udało jej się zmotywować, aby odpisać mu krótko: „też cię kocham”, umilkł. Telewizor był włączony, ale wyciszony i na ścianach małego mieszkania kładły się niebieskie smugi. Robiło się ciemno, wyglądały więc trochę upiornie.
Lubiła to miejsce, balkon z widokiem na zapuszczony park zasłaniający ruchliwą ulicę, na przeciwległy blok i na gołębie, chmarami zrywające się do lotu, kiedy ktoś głośniej krzyknął albo zapłakało jakieś dziecko na osiedlu. Ciemna kanapa, wytarty dywan po poprzednim najemcy, stół przykryty stertą ubrań do posortowania, zapalona lampka nocna, stojąca na dwóch pudłach pełnych książek, rzucająca przytłumione, miłe światło. Zagracona kawalerka, trochę brudna, zaniedbana, ale w gruncie rzeczy przytulna… domowa. Tak, domowa. Bardziej niż mieszkanie, w którym się wychowała. Nie mogłaby teraz zmusić się nawet, by tam zajrzeć.
Hermina wyrzuciła peta, a potem weszła do pokoju i rozpłakała się po raz ósmy tego dnia. Miała straszną ochotę jechać jutro na Grzegórzecką i czekać na zakończenie sekcji, na prokuratora wychodzącego zza nieprzyjaznych drzwi. Chciała podbiec do niego i zapytać, czy to samobójstwo, czy jednak nie, czy można coś zrobić. Cokolwiek. Wiedziała jednocześnie, że nie pojedzie nigdzie, że będzie słabo spała, a jutro obudzi się z bólem głowy i znów nie zje śniadania.
Telefon zawibrował. Bartek pytał, jak się czuje.
„Kiepsko”.
„Wpaść z winem?”
„Idę spać, nie”.
Zadzwonił domofon. Hermina zrozumiała, że jej przyjaciel wcale nie zadawał pytania, stwierdzał raczej fakt. Wpuściła go bez wahania na klatkę, otworzyła drzwi, a gdy wszedł do mikroskopijnego przedpokoju, utonęła w jego ramionach i wreszcie poczuła ulgę.
Bartosz Stonsdorfer, którego nazwisko niejednokrotnie wpisywano w różne papiery z przerażającymi błędami, był ogromny. Gdy Hermina go poznała, poczuła coś w rodzaju respektu połączonego z lękiem. Potem zrozumiała, że pozory jednak straszliwie mylą. Stonsdorfer, choć miał metr dziewięćdziesiąt osiem wzrostu, bary jak kulturysta, tatuaże jak były więzień i złowróżbne spojrzenie, był najmilszym, najuprzejmiejszym i najzabawniejszym człowiekiem, jakiego spotkała. I najłagodniejszym.
Przycisnął ją teraz do swojej potężnej klatki piersiowej i kołysał jak małą dziewczynkę. Pachniał uspakajająco, dokładnie tak, jak zawsze: radiowozem, kurzem, papierosami i gumą do żucia.
– Nie płacz, maleńka – rzucił nonszalancko.
Prychnęła, uderzając go pięścią w mostek. Zachichotał, a potem zsunął buty i przeniósł się bez pytania na kanapę.
Bywał u Herminy często, naprawdę często. Przychodził raz, czasem dwa razy w tygodniu, bywało, że przynosił jedzenie na wynos, piwo, coś słodkiego, czasami robił jej zakupy i wnosił je na piąte piętro, gdy znowu nie działała winda, a czasami po prostu wpadał na film, serial, pogawędkę albo bez powodu. Kiedy poznała Bartka, który trafił jej się jako partner, ujął ją delikatnością, uprzejmością i poczuciem humoru: patrole stały się nagle dużo lepsze niż przedtem. Wspólne wyjścia na piwo zbliżyły ich na tyle, by stali się dobrymi kolegami, długie godziny rozmów i wzajemne wspieranie się uczyniły z nich przyjaciół, a późniejsze wydarzenia, o których Hermina nie lubiła myśleć, sprawiły, że Bartek był dla niej bliższy niż rodzina. Ceniła w nim dobroć, stanowczość… Trochę przypominał jej ojca, z uprzejmą cierpliwością i jednocześnie wesołością, pragnieniem życia. Kochała w nim także to, że nie próbował z nią romansować. Była głęboko przekonana o tym, że romanse psuły wszystko, szczególnie dobre przyjaźnie.
– Wyrobiłem się z tym – rzucił mężczyzna, gdy Hermina nalewała do kieliszków wino, które przyniósł.
– Zczym?
– Ze wszystkim. Odwaliłem za ciebie wnioski o ukaranie i zaległe raporty. Przesłuchałem też jedną kobiecinę w sprawie szczucia psem, ale niewiele z tego wynikło.
– Co powiedziała? – zaciekawiła się Hermina, siadając obok niego i wciskając mu kieliszek do ogromnej jak patelnia dłoni.
– Ja jestem trochę niedowidząca – pisnął Bartek drżącym głosem – i nie wiem do końca, jak to było, ale ja panu powiem jedno: ten pies, skaranie boskie z nim! Nie pies, a demon!
Hermina uśmiechnęła się krzywo.
– Nie śmiej się ze starszych – skarciła go.
– Wiecznie szczeka i szczeka, a ten hultaj spod ósemki wcale go nie ucisza! Ja widziałam z balkonu, bo wie pan, czasem jak na wnuczki czekam, to tak sobie siedzę, jak jest ładna pogoda, i patrzę co tam na świecie słychać, że ten delikwent idzie z psem, i jak przechodził ten drugi, to on odpiął smycz, i jak nie klepnie tego psiska!
– Co takiego?
– Powiedziała, że facet walnął psa w zadek, pokazał palcem pokrzywdzonego i krzyknął „Bierz go, Car!” – Bartek na szczęście przestał imitować głos staruszki. – Kobieta to tak zwany monitoring osiedlowy, więc jestem pewien, że widziała dokładnie, co się działo. Zwykła sprawa, nic wielkiego. Przesłuchamy typa, to może się dowiemy, o co chodziło i po co szczuł buldoga.
– To jakieś większe osiedle, nie? I to niedaleko stąd, na Hucie. Pewnie zwykłe zatargi. Pożyczają sobie po dziesięć złotych, a potem skaczą do oczu.
Stonsdorfer przytaknął, upił wina.
– Jak się czujesz, co? Tylko mów prawdę!
Skuliła się od razu, przeszła do defensywy. Całkiem odruchowo, bo przecież wiedziała, że nie chciał źle.
– Nie jest tragicznie – powiedziała ostrożnie. – To po prostu był dla mnie szok.
– Nie jestem zaskoczony. Przecież to twoja przyjaciółka.
– Nie była moją przyjaciółką.
Spojrzał na nią z uniesionymi brwiami. Hermina spuściła wzrok, napiła się wina. Było paskudne.
– Ostatnio gadałyśmy dwa lata temu – wymamrotała wreszcie.
– Dlaczego?
– Tak wyszło.
Kwestia znajomości z Julianem i Lilianą była jedynym wycinkiem jej życia, o którym Bartek mało wiedział. Był jednak zaskakująco taktowny, nie dopytywał.
– Nie mogę patrzeć na tę minę. Jak ci pomóc? Zabawiać damę? Serial na Netfliksie? Striptiz? Zrobić ci kanapki?
– Uspokój się, proszę.
Spoważniał.
– Nie mogę pozwolić, żebyś siedziała tutaj taka smutna. To ciebie nie dotyczyło, nie możesz się zadręczać.
Tak, jasne, pomyślała. Wcale nie dotyczyło. Nie moja wina, umywam ręce.
– Byłeś na miejscu – wyszeptała, a głos znowu zaczął się jej łamać. – Proszę… muszę wiedzieć…
– O, nie, Hermi – zaoponował. – Zmieniam temat, czerwony alarm! Nowy temat: słodkie kotki.
– Nie mam nastroju.
– Ajakbym ci kupił takiego? Małą, puszystą kulkę szczęścia?
– Bartek, błagam.
Zamilkł, westchnął.
– Może naprawdę powinnaś obejrzeć chociaż jeden odcinek Mindhuntera, a potem iść spać, co? – spytał z troską.
– Wilk zabronił mi oglądać kryminały – zeznała zgodnie z prawdą. – Możemy Przyjaciół?
– Co tylko zechcesz, Piękna.
– Nie mów tak do mnie.
– Nie mówić do ciebie Hermina, nie mówić Piękna… To co ja mam robić?
– Zamknąć się. Włączam.
Usnęła po kwadransie. Nie budził jej, wyłączył telewizor, a potem również zapadł w sen, w koszuli i niewygodnej pozycji.
Nie obudził ich nawet grzmot, zwiastujący nadchodzącą burzę.
* * *
Ocknęła się potwornie obolała, roztarła zmęczone, spuchnięte oczy i odkryła, że Stonsdorfer bezczelnie wita ją z kuchni szerokim uśmiechem.
– Co ty tu robisz? – jęknęła.
– Naleśniki – odparł. – Nie jesteś głodna?
– Trochę jestem.
Sięgnęła po telefon, przejrzała – jeszcze zaspana – wiadomości, w których nie było nic nowego prócz pytania Wilka, jak się czuje. Pod koniec listy kontaktów widniała „Lila” i Hermina poczuła, jak żołądek spada jej w dół, jakby był obciążony kamieniami. Ich ostatnia rozmowa była niechlubna i okropna, ale policjantka nie usunęła jej właśnie po to, by przypominać sobie o tym wszystkim, co zaszło. O swojej głupocie. Jako przestrogę na przyszłość.
Bartek przyniósł jej śniadanie na kanapę, zjedli oboje w milczeniu. Na elektronicznym zegarku przeskoczyły czerwone cyferki, pojawiła się szósta dziesięć.
– Lecę – oznajmił policjant, całując ją w policzek i drapiąc gęstym zarostem. – Muszę być wcześniej na komendzie, inaczej Wilk mnie zeżre. Mam dziś tonę rzeczy do zrobienia…
– Jasne. Leć.
Zaczął zakładać buty.
– Wiesz co? Dziękuję ci, Bartek. Bardzo.
– Nie ma za co, Piękna – rzucił i już go nie było.
Aona znów została sama. Zapaliła papierosa, strzepując popiół do pustego kieliszka po winie i włączyła serial. Niech leci, pomyślała, niech ktoś coś do mnie mówi, choćby to był tylko telewizor.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA WWERSJI PEŁNEJ