Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Seryjni mordercy, psychopaci, szaleńcy. Prawdziwe potwory są wśród nas!
Katarzyna Onyszkiewiczowa była trucicielką działającą na terenie zaboru austriackiego w XIX wieku. Udawała dobroduszną podróżniczkę, czym zaskarbiała sobie przychylność swych kolejnych ofiar. Następnie wpraszała im się do gospodarstw tylko po to, by zaparzyć im śmiercionośnego naparu, przypuszczalnie z ziela bieluni dziędzierzawej, szaleju i lulka czarnego. Kiedy jej dobroczyńcy usypiali albo umierali, okradała ich ze wszystkich kosztowności i wybierała się do kolejnej wsi. Liczba jej ofiar jest nieznana.
TRUE MONSTERS to seria opowiadań kryminalnych opartych na faktach. Jej bohaterami są wzbudzający grozę sprawcy zabójstw z całego świata, których motywacje i działania każą zadać pytanie, co sprawia, że człowiek staje się potworem.
Magdalena Sobota – jest autorką cyklu powieści kryminalnych z serii Śledztwa Herminy Wasylik oraz podcastu Paliptacje. Interesuje się kryminalistyką, literaturą i teatrem, nieustannie starając się pogodzić swoją największą pasję – pracę – z pisaniem opowieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 58
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Oficynka & Magdalena Sobota, Gdańsk 2023
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2023
Redakcja: Anna Grzeca
Korekta: Anna Marzec
Skład: Dariusz Piskulak
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Zdjęcia na okładce: © Eky Studio/shutterstock
© Steve Collender/shutterstock
© OoddySmile /shutterstock
©jan-kopřivapixeles
ISBN 978-83-67875-25-7
www.oficynka.pl
e-mail:[email protected]
Choroby zaś cielesnej nie masz żadnej, której by czarownice za Bożym dopuszczeniem sprawić nie mogły. Czarownicy wszystkiemu sposobami mogą ludziom szkodzić za sprawą szatańską w czymkolwiek, jedno sam szatan przez się może im szkodzić albo ich oszukiwać: to jest w majętności, sławie, zdrowiu, rozumie i w żywocie; w tych rzeczach, w których sam szatan przez się bez czarownice ludziom szkodzić może, może też szkodzić i z czarownicą.
Heinrich Kramer i Jacob Sprenger, Młot na czarownice
Czarownica
20 sierpnia 1879 roku, Załoźce
Barbara wróciła z targu z rękami pełnymi sprawunków i głową pełną plotek. Te plotki wrzały w niej jak ukrop, chcąc natychmiast wylać się przez usta, ale na razie nie mogła sobie na to pozwolić – jej mąż nie chciałby ich słuchać i tylko znowu skarciłby ją pięścią. Może to przez różnicę wieku między nimi, a może co innego, ale nieodmiennie sądził, że Basia jest zbyt naiwna i niepotrzebnie wyrządza ludziom szkodę. Za to dla niej plotki były – chociaż nie umiała tego wyrazić takimi słowami, bo nigdy nie przeczytała żadnej książki i nie znała się na uczonych mądrościach – istotą życia, jedynym, co sprawiało radość w paśmie szaroburości i smutków, nieuchronnie powiązanych z ponurym mężczyzną zasiadającym wraz z nią do stołu i jej własną, niezadowoloną z niczego matką.
Barbara nie powiedziała więc mężowi o tym, co posłyszała na targu, a tylko przywitała go, udając entuzjazm – wiedząc, że w innym razie będzie rano miała trudności z chodzeniem – a później oznajmiła, że musi przejść się z niektórymi sprawunkami do Lucyny, swej siostry, która zrządzeniem losu zamieszkiwała niedaleko, również w Załoźcach. Były sąsiadkami od trzech lat, odkąd obie wyszły za mąż, jednak mąż Lusi niemal od razu zmarł, a jako wdowa dysponowała świętym spokojem. Przynajmniej na jakiś czas, nim okoliczności miały ją zmusić do ponownego zamążpójścia.
Mąż niechętnie pozwolił jej na wyjście, więc Basia skorzystała z jego dobroci i pobiegła do siostry, niosąc dla niej kilka rogali z makiem. Ta akurat zamiatała kuchnię, lecz powitała Barbarę pocałunkiem i natychmiast odstawiła miotłę.
– No, co u ciebie słychać, kochana? Od tygodnia cię nie widziałam! – rzekła Lusia, zasiadając do stołu. W jej chałupie było czysto, czyściej niż u Basi, i pachniało przyjemniej, wrzosami i chlebem.
– Byłam dzisiaj na targu – odpowiedziała zarumieniona Barbara, wręczając Lusi prezenty na potwierdzenie swych słów. – I nie uwierzysz, jakie słuchy chodzą po wsiach.
– Opowiadaj!
Lucyna była bliźniaczką Basi. Wyglądały prawie identycznie, obie w tym roku miały skończyć dwadzieścia lat i obie były z natury gadatliwe, roześmiane i energiczne, lecz Basia stała się z czasem znacznie bardziej powściągliwa. Nauczył ją tego mąż, przy którym musiała wiecznie się pilnować i krygować. Za to Lusia, której nikt nie wyznaczał granic pasem, dalej przypominała dwunastoletnią dziewczynkę, która ganiała się z siostrą po lesie i pozwalała kolegom nacierać się śniegiem.
– Mówią, że czarownica po domach chodzi – wyszeptała Basia, zaciskając dłonie na brzegu stołu. – Prawdziwa czarownica, co za sobą trupy zostawia, za którą śmierć jak cień idzie.
– Nie bluźnij! – Lucyna przeżegnała się szybko znakiem krzyża, zbladła.
– Gdzieżbym śmiała, klnę się na mą duszę, że tak mówią! – Basia chwyciła jej dłonie we własne. – Wszędzie, w Olejowie, w Podhorcach, a ponoć nawet we Lwowie!
– Więc cóż to za czarownica? – wyszeptała ostrożnie Lucyna.
– Nikt tego nie wie. Wiadomo tylko, że nigdzie miejsca nie zagrzewa, tylko ciągle wędruje – powiedziała Barbara, przypominając sobie dzisiejsze rewelacje. Jej naturalny dar do snucia historii dawał o sobie znać, słowa kształtowały się na jej języku same, bez udziału woli, miały odpowiedni rytm i tempo, głos kobiety stał się niższy i niepokojący. – Zawsze kaptur nosi, tak by twarz zasłaniał, i nigdy nie zachodzi do wsi przed zmrokiem. Ale kiedy noc zapada, kiedy ciemno się robi i wstaje księżyc, wtedy wychyla się z mroku, jakby z niego była uszyta jej koszula, i wchodzi za pierwsze płoty, a tam, kędy przejdzie, trawa żółknie, jakby demon jakiś przeszedł. A potem wybiera sobie chałupę.
– Jak to? – Lusia prawie drżała z napięcia. Basia była natomiast w swoim żywiole, teraz zasłyszana historia zaczęła już być jej własną, była też straszniejsza niż ta, którą opowiadano na targu.
– Tak, czarownica wybiera sobie jedną z chałup we wsi, nikt nie wie, co nią powoduje. A kiedy już naznaczy jakieś domostwo, nikt, kto w nim zamieszkuje, czy to mąż, żona czy dziecko, nie ujdzie z życiem. – Głos Basi był cichy, hipnotyzujący. – Jej czary takie cuda umieją zdziałać, że nikt w niej nie pozna kochanicy diabła. W ręku trzyma różaniec, a do tego wszystkiego prosi o nocleg i trochę chleba, więc każdy, kto ma dobre serce, to ją poratuje i do domu wpuści.
– To straszne – pokręciła głową Lucyna. – I bezbożne! Czego też ci ludzie nie wymyślą, żeby tylko ich słuchali na targowisku, w głowie mi się nie mieści.
Basia wzruszyła ramionami. Czuła się trochę urażona tym, że siostra nie wierzy w plotkę.
– To nie żadne wymysły, też coś! – wykrzyknęła zatem.
– Askąd masz pewność?
– Bo ludzie umierają! Czarownica, kiedy już wejdzie do chałupy, to noc w środku spędza, a nad ranem, zanim kur zapieje i słońce wstanie, nagle znika, jak sen jaki, nikt jej dotąd nie przydybał, kiedy uciekała. Zostawia za sobą splądrowane kufry i otwarte drzwi, co byłoby już samo w sobie podłe, ale najgorsze, że oprócz tego później znajdują w domach martwych ludzi. Powiadają nawet, że czarownica krew im wysysa, ale nikt nie był świadkiem, więc o tym mówić trudno… Cóż, prawdą jest, że ludzi zabija, choć jak to czyni, nie wiadomo. A potem ich okrada, zabierając wszystko, co cenne, i rozpływa się w powietrzu.
Lusia po raz kolejny uczyniła znak krzyża.
– Boże przenajświętszy i Matko Boska!
– Wszyscy o tym mówią, siostrzyczko kochana. Ale nikt nie wie, kim ta czarownica jest ani skąd się wzięła, i jak ucieka po tych swoich strasznych zbrodniach!
– Pewnie na grzbiecie czarnego konia – zasugerowała Lusia. Była blada, jakby sama właśnie została świadkiem zamordowania niewinnego człowieka przez wędrowną wiedźmę. – Albo w kota się zmienia! A może w żmiję?
– Niezbadane są szatańskie ścieżki – odpowiedziała Basia, chociaż sama zaczęła się zastanawiać nad tym problemem. Jej siostra miała rację: jak czarownicy udawało się umykać przed nadejściem dnia, tak cicho, by nie zbudzić nikogo we wsi, do tego z dobytkiem właścicieli chałupy, w której właśnie dokonała morderstwa? To ci zagadka. Trudna, mroczna i przerażająca.
– Żeby tylko do naszych Załoźców nie przybyła. – Lusia przycisnęła dłonie do twarzy, jakby chciała zasłonić się przed światem. – A do takich miejsc przecież ciągnie złe siły.
– Do jakich miejsc?
– Nie udawaj, że nie wiesz. – Lusia spojrzała krzywo na siostrę. – Miejsc pełnych zła i grzechu. Tutaj za każdym progiem niegodziwe rzeczy się dzieją, musi do nas ciągnąć złośliwości wszelakie.
– Czy aby nie przesadzasz, kochanie? Zaraz tam niegodziwe.
– Ajak Anna płód spędziła, chociaż żywy miał się urodzić? Albo Jagna z dziedzicem z sąsiedniej wsi się migdaliła, kiedy mąż jej przy żniwach harował? Albo jak sołtys synowi rękę złamał, bo ten mu konia okulawił? Albo…
– Dość już, dość – uciszyła ją Basia, ale wiedziała, że siostra ma rację. Faktycznie, w Załoźcach od minionego lata niedobrze się działo, ludzie jacyś niespokojni byli, aż kipieli od gniewu. Do kościoła co prawda chodzili, modlili się żarliwie każdej niedzieli, ale zaraz potem wracali do domów, a wtedy… No właśnie, wtedy działo się to, o czym mówiła Lusia. Która zresztą sama nie była bez winy, Basia wiedziała, że po śmierci męża miała kilka schadzek, a poza małżeństwem to wszak wielki grzech. Ale nie oceniała jej, nie miała do tego żadnego prawa, sama nie była przecież krystalicznie czysta. Ile to razy życzyła śmierci mężowi? A nawet własnej matce?
– Toś mi stracha napędziła – rzekła zrezygnowana Lusia. – Musimy mieć od teraz baczenie, obcych do chałup nie wpuszczać, nawet jeśli o jałmużnę proszą i po chrześcijańsku byłoby dachu nad głową użyczyć. Najlepiej, jakbyś o tym wszystkim sołtysowi opowiedziała, a może i księdzu.
– Mój stary by mnie chyba prześwięcił. – Basia spojrzała na siostrę z przyganą. – Wiesz dobrze, co on uważa o moim gadaniu. Nie, poza tym nikt by mi i tak nie uwierzył. Dlatego nic nie powiem, ale my dwie wiemy i będziemy uważały.
– Niebezpieczne czasy – podsumowała Lucyna, ostatni raz ściskając dłoń Basi. – Do domu wracaj, zanim się ściemni. Sama widzisz, że lepiej po nocy nigdzie nie wychodzić.
– Święta racja, kochana. Do zobaczenia, Bóg z tobą.
– Iwzajemnie, Basiu, wzajemnie.
Basia wyszła na zewnątrz i spojrzała na drogę, wijącą się między chałupami. Zbliżała się jesień i pogoda niosła z sobą coraz to zimniejsze noce, pełne wichrów zawodzących w kominie jak upiory, skrzypiącej od szadzi trawy i tęsknych krzyków ptaków, które żegnały się z latem. Jesień była porą zamierania i bezruchu, czegoś, co Basię przerażało, bo było nieuchronne i przywodziło na myśl śmierć. Najgorsze było jednak to, że jesień nie miała spaść na świat nagle, a wręcz przeciwnie: miała skradać się po cichu, gdy wszyscy śpią, zakradać do izb i wygaszać ogień w palenisku, wychładzać stopy, gasić świece, powoli wydłużać noce. Najpierw była taka piękna, złocista i szkarłatna, wilgotna od mchu i pachnąca grzybami, kusząca jak kobieta. Dopiero później odsłaniała to, co pod spodem, zgniliznę, surowość i rozkład, i naraz wszystko to, co było takie wspaniałe, zmieniało się w scenerię z okropnej przypowieści.
Wscenerię idealną dla nadejścia wiedźmy.
Basia otrząsnęła się z rozważań. Wiedziała, że mąż i tak będzie zły, że się zasiedziała, pospieszyła więc kroku i podążyła do domu, próbując zapomnieć o plotce, która rano rozbłysła w jej umyśle jak iskierka nadziei na to, że ten dzień nie skończy się tak, jak wszystkie minione.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ
Spis treści
Czarownica
Podsądna
Bezbożnica
Demon kobiecy
Żmija
Trucicielka
Od autorki